Niewolnice - Karol May - ebook

Niewolnice ebook

Karol May

0,0

Opis

Zapraszamy do odkrycia fascynującej podróży przez egzotyczne krajobrazy Bliskiego Wschodu w książce "Niewolnice" autorstwa Karola Maya. Ta barwna opowieść, osadzona w serii zatytułowanej "W kraju Mahdiego", przenosi czytelnika w świat przygód głównego bohatera, Kara ben Nemzim, oraz jego wiernego towarzysza, Halefa. Podczas podróży po tych tajemniczych ziemiach bohaterowie spotykają różnorodnych ludzi, odkrywają zakamarki pełne tajemnic i unikają licznych niebezpieczeństw czających się na ich drodze. W świecie pełnym intryg i niebezpieczeństw, rozmowy prowadzone są w ukryciu, a tajemnice wymykają się spod kontroli. Przyjaźń i zdrada splatają się w tej intrygującej historii, kiedy główni bohaterowie wyruszają na poszukiwanie handlarzy niewolników. W tej pełnej zwrotów akcji opowieści Karola Maya, czytelnik zostanie porwany w wir wydarzeń, które prowadzą od egipskich ulic po pustynne szlaki. Od spotkań w namiotach po ściganie po bezdrożach Bliskiego Wschodu, "Niewolnice" zapewniają czytelnikowi niezapomnianą podróż przez krainy pełne tajemnic i niebezpieczeństw. Zagubieni w labiryncie intryg i zdrad, czy bohaterowie zdołają odnaleźć drogę do celu? Odkryj to w tej wciągającej opowieści, która zachwyci miłośników przygód i egzotycznych podróży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

Niewolnice

powieść wschodnia

 

z cyklu ‘W kraju Mahdiego’ 

 

 

przekład anonimowy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

- https://beta.dreamstudio.ai/

 

Tekst wg edycji:

 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-555-5 

 

 

 

NIEWOLNICE I

Rozmawiający zamienili najpierw zwyczajne towarzyskie frazesy, potem zjedli wieczerzę, podczas której poganiacze wielbłądów stali skromnie na boku. Kiedy wieczerzę spożyto, rozglądnął się fakir badawczo dokoła i rzekł:

 — To, co mam ci powiedzieć, chcę, żeby zostało przy tobie. Czy tutaj rozmowy naszej nikt nie podsłucha?

 — W namiocie sąsiednim mieszka córka mojego ojca; przy niej moglibyśmy wprawdzie mówić o wszystkiem, ze względu jednak na niewolnice, które jej towarzyszą, a które mogłyby może cośkolwiek dosłyszeć, chodźmy lepiej do mojego namiotu.

 Udali się do namiotu, poza którym leżałem. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Kiedy dozorcy studni również i swoje pochodnie zgasili, wysunąłem się ostrożnie z krzaków i, zbliżywszy się do namiotu, jąłem nadsłuchiwać. Rozmawiali jednak półgłosem, a płótno tłumiło wyrazistość ich słów. Ponieważ rozmowę chciałem usłyszeć koniecznie, spróbowałem podnieść ścianę namiotu pomiędzy dwoma kołkami, co mi się też udało w tym stopniu, że mogłem głowę wsunąć do środka.

 Ani jednego, ani drugiego w ciemności nie widziałem, po głosie jednak poznałem, że siedzieli tuż obok mnie, i mógłbym ich wyciągniętą ręką dosięgnąć. Szkoda, że nie słyszałem początku rozmowy, gdyż ja sam byłem jej przedmiotem. Dowiedziałem się o tem zaraz z pierwszych podsłuchanych słów fakira:

 — W takim razie muszę cię przestrzec przed człowiekiem, który utrzymuje przyjacielskie stosunki z reisem effendiną, i dąży teraz do niego do Chartumu, aby z nim razem łowić handlarzy niewolników.

 — Ciekawym, czy masz na myśli tego samego człowieka, co i ja? — zawołał Murad Nassyr. — Ja także znam takiego, przed którym chciałbym cię przestrzec.

 — Cóżto za jeden?

 — Giaur z Europy.

 — Allah! Pewnie ten sam, o którym właśnie pomówić z tobą chciałem. Gdzie go poznałeś?

 — Osobiście zetknąłem się z nim w Kairze, lecz już dawniej widziałem go w Dżezair, Algierze. Wiem, że i ty miałeś z nim do czynienia, bo on sam mi to opowiadał.

 — Gdzieżeś się z nim ostatni raz widział?

 — W Siut. Czekał tam na mnie, bo miał mi towarzyszyć w podróży do Chartumu i dalej wzdłuż Bahr el Abiad. To człowiek mądry i odważny, a dla nas byłby tak nieoceniony, że, aby go do siebie przywiązać, nie zawahałem się ofiarować mu za żonę młodszej córki mojego ojca.

 — Allah kerihm! Jak mogłeś to uczynić! Teraz jest twoim przyjacielem i szwagrem, i nie mogę się na nim zemścić!

 — Niczem on dla mnie nie jest, a raczej jest moim najgorszym nieprzyjacielem. Czy uwierzysz, że on moją propozycję odrzucił?

 — Co mówisz? To obelga, którą tylko krwią zmyć można!

 — To też po trzykroć biada mu, jeżeli wpadnie mi w ręce. Przedewszystkiem jednak muszę ci dokładnie i obszernie opowiedzieć, jak i dlaczego przyciągnąłem go do mego boku.

 Teraz opowiedział Nassyr fakirowi wszystko, co się stało, aż do poróżnienia się naszego w Korosko. Fakir słuchał zrazu cierpliwie, wkońcu jednak zerwał się z gniewem i zawołał:

 — Głowa twoja była chora! Jak mogłeś mu przyrzekać siostrę i bogactwo! Ani jedno, ani drugie niezupełnie do ciebie należy, bo syn mój ma udział w tem wszystkiem. Dając mu starszą córkę twego ojca za żonę, jak mogłeś równocześnie przyrzekać rękę młodszej córki temu parszywemu giaurowi, któremu oby Allah zginąć z pragnienia rozkazał! Jak może taki pies mieć za żonę siostrę kobiety, należącej do mojego syna?!

 — Zapominasz, że ten giaur — to człowiek niezwykły.

 — Co mnie jego zalety obchodzą, skoro to giaur!

 — Postawiłem mu też za warunek przejście na islam.

 — Na to jednak ten szakal pewnoby się nigdy nie zgodził. Szedłem jego śladem od Giseh, a on tego ani nie przeczuwał. Kadirine oddała go w ręce mnie i kuglarzowi. Twój Selim, który niema mózgu w głowie, był naszym sprzymierzeńcem. Ten człowiek miał już w Maabdah zginać, ale ponieważ znajdował się z nim koniuszy baszy, musiałem czekać na inną lepszą sposobność. Selim dowiedział się za dużo, i jego więc należało także usunąć. To też zwabiłem obu do dawnej studni, i byłem pewien tak samo, jak kuglarz, że już jej nie opuszczą. Ale widocznie szatan jest z nimi w przymierzu, i pokazał im nieznane nam wyjście. Uszli, a ja musiałem uciekać, czem prędzej przed ich zemstą, zwłaszcza, że konsulowie tych psów cudzoziemskich są potężniejsi, aniżeli sam kedyw. Dopiero w jakiś czas po tym wypadku odważyłem się wyjść z ukrycia, i wtedy dowiedziałem się, że giaur i Selim popłynęli sandałem „Et Tahr“ wgórę Nilu.

 — To był mój statek; ja go nająłem.

 — Nie wiedziałem o tem. Wogóle nie miałem pojęcia, że znajdujesz się już znowu w Egipcie. Wszak miałeś córkę swej matki przywieźć znacznie później.

 — A ja nie przypuszczałem dotychczas, że ty należysz do Kadirine. To też cieszyłem się, że temu giaurowi udało się uwolnić mnie od strachów.

 — Istotnie, uwolnił cię, ale tem samem wdarł się w nasze tajemnice. Z jego przyczyny skonfiskowano naszą dahabijeh. Jedno i drugie powinien przypłacić życiem, ale nam na nieszczęście umknął. Jeśli rozgłosi o tem, co się stało, możemy przygotować się na rzeczy bardzo niedobre. Za wszelką cenę musimy go usunąć. Nie spocznę, dopóki tego giaura własnemi rękami nie zaduszę!

 — Ja mu tem samem zagroziłem, lecz on się ze mnie wyśmiał.

 — Niech się śmieje do czasu, my go i tak dostaniemy; albo mnie, albo kuglarzowi wpadnie w ręce niebawem. Muza’bir ściga go Nilem, ja zaś kazałem dać sobie najszybszego wierzchowego wielbłąda, ażeby jechać do Abu Hammed. Tam zaczekam, aż mi go kuglarz napędzi w ręce.

 — Mylisz się, bo przecież na moim sandale go niema. Obraził mnie, i jesteśmy śmiertelnymi wrogami; czy sądzisz, że wobec tego pozwoliłbym mu używać mego statku?

 Twarz fakira musiała przybrać wyraz największego rozczarowania; nie widziałem jej, ale zato słyszałem, jak pełen głębokiego smutku zapytał:

 — Jakto? Więc on nie na sandale? Więc znajdujemy się jeszcze na tropie fałszywym?

 — Tak jest; tym razem znowu wam umknął. Masz słuszność, ten giaur jest w przymierzu z szatanem.

 — A nie wiesz przypadkiem, dokąd się udał?

 — Nie wiem, i nawet odgadnąć mi to trudno. Uważam jednak za prawdopodobne, że będzie w Abu Hammed przed wami, jeśli wogóle zamierzał tam się udać. Zresztą, kto wie, czy z Korosko nie wyruszył do Korti, ażeby stamtąd przez pustynię Bajuda udać się wprost do Chartumu.

 — Z czegóż to wnosisz? Byłeś może obecny przy jego odjeździe?

 — Nie. Odjechałem wcześniej, niż on, lecz doścignął mnie wkrótce, i właśnie tego nie mogę sobie wytłumaczyć. Siedział z porucznikiem reisa effendiny przed bramą khanu i...

 — Z kim? — przerwał mu fakir. — Reis effendina wysłał do Korosko porucznika?

 — Tak. Porucznik przesłuchiwał mnie i twierdził, że mnie zna. Miał słuszność, ale się tego wyparłem. Nie mogłem tam pozostać ani chwili dłużej, wynająłem pierwsze lepsze wielbłądy i wyruszyłem w dalszą drogę. Wkrótce potem doścignął mnie na pustyni giaur i porucznik. Jechali na wspaniałych wielbłądach, a mieli przy sobie Selima i Ben Nila.

 — Ben Nila? Allah, Allah! Znałem takiego człowieka, ale on już nie żyje.

 — Majtek z Gubator?

 — Tak. Ale skąd przyszło ci na myśl wymienić tę miejscowość?

 — Bo mówię właśnie o człowieku, którego za zmarłego uważasz. Zwabiłeś go, jak mi sam opowiadał, do studni, ale ten obcy niewierny uwolnił go i zabrał ze sobą.

 — To być nie może! — rzekł fakir prawie z płaczem.

 — A jednak tak jest istotnie. Ben Nil jest teraz sługą giaura.

 — Allah kerihm! Tego za wiele! A więc wszyscy trzej, którzy mieli umrzeć, są teraz razem. A przecież zachowaliśmy wszelkie środki ostrożności! Więc jeszcze jeden nam przybywa. Mam w ręku władzę zgubienia ich wszystkich, i przysięgam na proroka oraz na brodę jego, że to uczynię. Będę ich ścigał, choćby do Bhar el Ghazal. Poszukam syna i, jeśli sam ich nie znajdę, oddam naszych wrogów w jego ręce. Może wiesz, gdziebym ich teraz mógł spotkać?

 — Nie mam pojęcia. Jechali przez krótką przestrzeń drogą karawanową, a potem, jak wskazywały ślady, zboczyli na prawo.

 — W takim razie muszę śpieszyć do Abu Hammed. Jeśli ich tam niema, roześlę ludzi do Berber, Korti i do Debbeh. W jednej z tych miejscowości w każdym razie przynajmniej na jakiś ślad ich natrafię.

 — Żałuję bardzo, że ci tak śpieszno, bo ucieszyłem się twoim widokiem, i miałem nadzieję, że będziemy dalej razem jechali.

 — Ty masz harem ze sobą i musisz jechać powoli, a mnie się istotnie śpieszy. Kiedy oni odjechali z Korosko?

 — W poniedziałek rano.

 — A dzisiaj czwartek. Powiedziałeś, że mieli dobre wierzchowe wielbłądy, więc są daleko; ja muszę tę przestrzeń bezwarunkowo prędzej przejechać, niż oni...

 Mówił coś jeszcze, ale słów jego dosłyszeć nie mogłem, bo znowu rozległ się tętent. Ktoś zawołał głosem donośnym:

 — Hej, dozorcy studni! Zaświećcie pochodnię, bo potrzeba nam wody!

 Wyciągnąłem głowę z namiotu i ukryłem się znowu w zaroślach. Gwiazdy świeciły jaśniej, niż przedtem. Blask ich wystarczył mi, abym rozróżnił, że to nie przyjechał jeden jeździec, lecz cały oddział. Kazali wielbłądom uklęknąć i zsiedli z nich w ciemności. Zapalono pochodnię; przy jej świetle naliczyłem siedmiu ludzi, przybyłych na pięciu zwierzętach. Ten stosunek liczebny jeźdźców do wielbłądów bardzo mię z początku zdziwił, lecz wyjaśniło mi się wszystko, kiedy wśród przybyłych rozpoznałem owych czterech łowców niewolników, których puściłem wolno.

 Trzej inni, byli to ludzie wysłani przez główną siłę łowców, ażeby na pięciu wielbłądach sprowadzić wodę z Bir Murat; i ci właśnie spotkali po drodze swoich towarzyszów. Okazało się, że moje przypuszczenia były prawdziwe. Jeźdźcy spotkani na pustyni byli istotnie przednią strażą zbójeckiej karawany, która teraz musiała wpaść nam w ręce.

 Cieszyłem się tą nadzieją, a równocześnie tem mniej byłem zadowolony z mego obecnego położenia, bo chciałem koniecznie podsłuchać rozmowę łowców niewolników, a tymczasem leżałem za namiotem i z miejsca się ruszyć nie mogłem. Obawiałem się, że nie zatrzymają się długo, i że nie znajdę sposobności zbliżenia się do nich. Na moje szczęście, stosunki ułożyły się wkrótce korzystniej, znacznie korzystniej, aniżeli mogłem przypuszczać.

 Oto Murad Nassyr wyszedł z fakirem z namiotu. Zobaczywszy przybyłych, zawołał pełen zdziwienia:

 — Allah, Allah! Znowu cud! Oto mamy znów przyjaciela, którego nie mogliśmy się tu spodziewać. Malafie, zbliż się, napij się z naszej czary i wypal z nami fajkę powitania!

 Malaf zwrócił się do nich. Był to dowódca owych ludzi, którym odebrałem jeńców.

 — El Ukkazi i Abd Asl, ojciec naszego władcy! — zawołał zdumiony. — Niechaj Allah ześle wam łaskę i szczęście na każdym kroku! Pozwólcie, aby was sługa wasz powitał!

 Przystąpił do nich i skłonił się głęboko.

 — Czy jesteś tutaj przypadkiem? — spytał się fakir.

 — Nie. Bierzemy wodę dla karwan er rekwik, karawana niewolników.

 — Każ więc swoim ludziom napełnić wory, a ty tymczasem przyjdź do nas do namiotu. Chciałbym cię o syna zapytać.

 Słysząc to, ucieszyłem się bardziej, niż gdyby mi kto tysiąc franków darował, gdyż byłem pewien, że dowiem się nietylko o tem, co chciałem wiedzieć pierwotnie, lecz także wielu innych ważnych rzeczy.

 Pochodnia płonęła więc dalej, dopóki worów nie napełniono. Z początku obawiałem się, aby mnie przy jej świetle nie zauważono, wnet jednak stwierdziłem ku wielkiemu zadowoleniu, że krzak jest dość gęsty i szeroki, by zakryć mnie całkowicie. Nie namyślając się więc długo, wsunąłem głowę pod płócienną ścianę. Wkrótce potem wszedł do namiotu Malaf, wydawszy wprzód swoim ludziom odpowiednie wskazówki. Chociaż rogoża zasłaniała wejście, to jednak przez szparę między nią a odrzwiami tyle światła padło do wnętrza, że wszystkich trzech rozmawiających widziałem dokładnie. Gdy Malaf usiadł, rzekł stary fakir:

 — Sądziłem, że jesteście teraz nad górnym Nilem. Nie myślałem, że was tak rychło zobaczę. Widocznie połów poszedł wam łatwo, a i z transportem musieliście się szybko załatwić?

 — Nie byliśmy wcale przy Bahr el Ghazal, lecz obraliśmy kierunek zachodni.

 — A więc Kordofan? Ciekawym jednak, pocoście tam dążyli; tam przecież niema nic do zabrania!

 — Byliśmy dalej.

 — A zatem w Dar-fur. To jeszcze bardziej zagadkowe, bo niewolników tam urodzonych nikt już dziś nie kupuje.

 — Tak. Lecz nie byliśmy ani w Kordofanie ani w Dar-fur, bo polowaliśmy tym razem na arabskie kobiety i dziewczęta.

 — Allah! Arabskie Beduinki?

 — Tak.

 — Ależ to wyznawczynie proroka i prawdziwej wiary, których nie wolno sprzedawać!

 — Spytaj, — roześmiał się Malaf — a one powiedzą ci, że nie znają wcale islamu.

 — Ha! Jeżeli tak, to dobrze. Jesteście rozumnymi przedsiębiorcami. Obawa kary uczyni z nich w razie potrzeby poganki. A do któregoż szczepu te niewolnice należą?

 — To niewiasty z plemienia Fessara, a więc najpiękniejsze ze wszystkich Beduinek.

 — Na brodę proroka, podziwiam waszą odwagę! Wojownicy Fessara słyną z waleczności i, porywając ich kobiety i dzieci, musieliście chyba utracić wielu swoich ludzi?

 — Przeciwnie! Nikt z nas nie odniósł nawet najlżejszej ranki. Mężczyźni Fessara pojechali wszyscy do Dżebel Modjaf, aby tam odbyć wielką „fantazję“, a kobiety swoje pozostawili bez żadnej opieki w duarze. Otoczyliśmy osadę, wybraliśmy sześćdziesiąt najpiękniejszych niewiast, a pozostałe pozabijaliśmy, ażeby nikt o nas nie mógł nikomu donieść.

 — A w drodze sprzyjało wam także szczęście?

 — Dzięki przezorności Ibn Asla, szczęście towarzyszyło nam stale. Już tam jadąc, mieliśmy ciągle dobrych wywiadowców przed sobą, chcieliśmy bowiem uniknąć wszelkich spotkań; w drodze powrotnej postępowaliśmy podobnie, w dodatku wicher pustynny zawiał nasze ślady tak, że teraz nikt nie wie, kim byli łowcy.

 — A któż ten plan ułożył?

 — Któżby, jeśli nie Ibn Asl ed Dżazuhr, twój syn, nasz władca.

 — Tak i ja przypuszczałem. To najsłynniejszy łowca niewolników, i jestem z niego dumny. Ale jak wpadł na myśl porwania Beduinek? To najśmielszy czyn, jakiego dotychczas dokonał. Jeśli się jednak dostanie do wiadomości publicznej, że to on był sprawcą napadu, wystąpią przeciwko niemu nietylko świeccy sędziowie, lecz i kaznodzieje, a wtedy może być z nami źle.

 — Nic się nie wyjawi. Nasi ludzie mają tak dobry udział w łupach, że nikt z nich ani słowa nie piśnie. Jeden z naszych odbiorców w Stambule prosił o Arabki. Pisał, że murzynki za brzydkie, a Cirkassierki teraz nie w modzie. Arabek nie było jeszcze w handlu, a ponieważ będą zupełną nowością, należy się spodziewać bardzo obfitego zarobku.

 — A zatem do Stambułu! Jaką drogą idziecie?

 — Przybyliśmy przez Wadi Melk i Wadi el Gab, koło zaś wyspy Argo przeprawiliśmy się przez Nil; teraz zmierzamy do Rauai naprzeciwko Dżiddy. Tam będzie stał na kotwicy okręt naszego odbiorcy, i przyjmie towar.

 Słowa te potwierdziły najdokładniej moje domysły. Około sześćdziesięciu niewolnic! A stary fakir przeszedł nad tem spokojnie do porządku dziennego. Tak mi się podobało w Maabdach i Siut jego czcigodne oblicze, a tymczasem był to ohydny potwór pod maską świętobliwą!

 — Ale teraz rzecz główna — zapytał Abd Asl. — Mój syn jest z wami?

 — Jest. Jedzie z nami aż do Ras Rauai, aby tam odebrać pieniądze.

 — A do Bir Murat nie przybędzie?

 — Nie, bo narazie nikomu nie chce się pokazywać. Dzięki ukrytym studniom, które mamy w pustyni, możemy podróżować tak, żeby nikt o nas nie wiedział, ale sześćdziesiąt niewolnic, pięćdziesiąt ludzi eskorty i należące do tego zwierzęta wymagają bardzo wiele wody. Mimo to, nie musielibyśmy się zwracać tutaj, gdyby łotry jakieś nie odnalazły były naszej ostatniej studni, i nie wypróżnili jej do dna.

 — Jakże oni mogli taką studnię odnaleźć?

 — I ja uważałem to za niemożliwe. Widocznie jednak przypadek przyszedł temu psu chrześcijańskiemu z pomocą.

 — Chrześcijaninowi? Więc giaura nad studnią spotkałeś?

 — Przeklętego szakala i jego towarzyszów. Zabrał nam nietylko dwóch jeńców, ale i nas obdarł ze wszystkiego, prócz ubrań.

 — Na Allaha! Nie rozumiem nic, i tylko z twojej mowy wnioskuję, że ci się jakieś nieszczęście przytrafiło. Opowiedz wszystko dokładnie!

 Malaf był posłuszny. W opowiadaniu swojem trzymał się prawdy i nie powiedział ani słowa za mało, ani za dużo. Przesadzał tylko wtedy, kiedy moją odwagę pod niebo wynosił, co zresztą robił poto jedynie, aby zmniejszyć swoją odpowiedzialność wobec wodza. Kiedy Ibn Asl przybył do studni ukrytej, i nie znalazł tam wody, wysłał ludzi z wielbłądami i worami do Bir Murat. Oni to spotkali się z Malafem i jego towarzyszami, i zabrali ich ze sobą. O świcie mieli z zapasami wody odjechać.

 Słuchacze nie przerywali opowiadającemu i, dopiero gdy skończył, Murad Nassyr zapytał:

 — Ilu ludzi miał ten giaur przy sobie?

 — Dwóch.

 — Kto oni byli? Skąd przybyli i dokąd dążyli?

 — I tego nie mogę powiedzieć, ponieważ łotry nie odpowiadali na moje pytania.

 — Czyżby to on był? Opisz dokładnie jego i towarzyszów!

 Malaf uczynił zadość temu żądaniu, opisując najpierw porucznika, potem Ben Nila, a wkońcu mnie.

 — To on, to on! — zawołał fakir, a Turek mu zawtórował. — Pomyłka wykluczona. Tamci dwaj to Ben Nil i porucznik reisa effendiny. Ciekawym jednak, co się stało z Selimem? Gdzie on się podział?

 — Na to pytanie będzie łatwo odpowiedzieć — rzekł Murad Nassyr. — Selim uciekł i ukrył się. Ten łotr nazywa siebie największym z bohaterów, a jest największym tchórzem, jakiego w życiu spotkałem.

 — Czyżby on się wtedy także gdzieś wpobliżu znajdował?

 — Bezwątpienia, gdyż wielbłąd jego spoczywał razem z innemi, i wszystkie trzy stały się naszym łupem. Tylko tego giaura przy studni nie było. Wrócił dopiero później i ruszył naszym śladem. Być może, Selim czekał na niego i opowiedział mu, co zaszło. Zresztą, wszystko to jest mi zupełnie jasne i tylko tego nie mogę zrozumieć, skąd się ten giaur wziął przy ukrytej studni?

 — I to ci wyjaśnię — rzekł fakir. — On wie, że godzimy na jego życie, i nie jedzie zwykłym szlakiem karawanowym, bo chce się nam z oczu usunąć.

 — A cóż robi przy nim porucznik?

 — Spotkanie się ich jest z pewnością zupełnie przypadkowe, tak, jak przypadkiem jest to, że się zatrzymali nad studnią.

 — Skąd wziął tak dobre wielbłądy dla siebie, Selima i Ben Nila?

 — To już rzeczywiście zagadka. Dostać je łatwo, jeśli się dobrze zapłaci, ten giaur jednak pieniędzy nie ma. To, co mu dałeś, musiał ci przecież zwrócić.

 — To prawda, i wiem, że posiadał tylko tyle, że mu ledwo starczyło na powrót do ojczyzny. Na jedno jeszcze należy zwrócić uwagę. Kto pożycza wielbłąda, musi wziąć ze sobą właściciela, albo jego pełnomocnika, ponieważ zaś nikogo takiego przy tych psach nie było, więc owe trzy wielbłądy nie były wypożyczone.

 — Może zabrał je komu z pastwiska?

 — Nie. To wprawdzie chrześcijanin, ale umarłby prędzej, aniżeliby ukradł. Uważam go nawet za człowieka, który woli sam dać sto piastrów, aniżeli przyjąć jednego za darmo. To w każdym razie zagadka, skąd wziął te wielbłądy, i tem bardziej tego pojąć nie mogę, że ja, pomimo że miałem przy sobie pieniędzy wiele i mogłem każdą kwotę zapłacić, dostałem tylko juczne ciężkie zwierzęta. Bądź co bądź, radzę wam, miejcie się przed nim na baczności, a przedewszystkiem ostrzeżcie Ibn Asla.

 — Uważam to za zbyteczne. Czy sądzisz, że ten giaur odważyłby się targnąć na mojego syna?

 — Czemu nie? On odważył się już nawet na większe szaleństwa.

 — Ależ on nie ma najmniejszego pojęcia o tem, gdzie się mój syn teraz znajduje!

 — Nie łudź się! Słyszałem w Dżezair o tym giaurze; on sam opowiedział mi niejedno z tego, co przeżył, krótko i w prostych słowach, a były to rzeczy zdumiewające. Ten człowiek ma węch jak sęp, oko jak orzeł, a przytem nie odgaduje niczego, tylko wszystko oblicza. Kiedy sobie uprzytomnię tego łotra, jego istotę, jego sposoby, to przysiągłbym, że on siedzi gdzieś niedaleko i śmieje się z nas wszystkich. Obliczył sobie, że nadchodzi karawana niewolnic, i wie może nawet, gdzie zatrzymała się teraz.

 — To nie może być! A nawet gdyby wiedział, w jakiż sposób mógłby nam zaszkodzić?

 — Na to pytanie nie jestem w stanie dać ci odpowiedzi. Tyle wiem, że ten pies zabiera się do wszystkiego całkiem inaczej, niż my.

 — Trudno chyba przypuścić, żeby ze swoimi trzema towarzyszami mógł rzucić się na naszą eskortę, złożoną z pięćdziesięciu ludzi. To już byłoby śmieszne!

 — Bezwątpienia. Przypuśćmy jednak, że pójdzie potajemnie za karawaną. Zauważy wkrótce, że celem jej drogi jest Ras Rausi. Jeśli potem pojedzie szybko naprzód, przeprawi się do Dżiddy i zawiadomi tamtejszych konsulów chrześcijańskich, że się zbliżacie, to synowi twemu odbiorą niewolnice, a on sam chyba w ucieczce znajdzie ratunek.

 — Do wszystkich djabłów, przyznaję ci słuszność! Muszę ostrzec syna, gdyż po tym giaurze można się wszystkiego spodziewać, a w tym wypadku za jednym zamachem i na mnie zemściłby się srogo.

 — Na tobie? Skądże przypuszczenie, że tym razem ma on i ciebie na myśli?

 — Przecież ten giaur wie, że jestem ojcem słynnego łowcy niewolników, i że tym łowcą jest Ibn Asl. Sam mu to niepotrzebnie powiedziałem. Było to w drodze do studni, w której miał zginąć z głodu i z pragnienia. Byłem więc pewien, że wyznanie moje nie będzie miało żadnych złych skutków. Tymczasem on się uwolnił i teraz dowiedział się już pewnie, że nazywam się Abd Asl. Abd Asl i Ibn Asl muszą być bezwarunkowo ojcem i synem; to rozumie się samo przez się.

 — W takim razie masz wszelkie powody ostrzec swego syna. Zresztą, i ja także chcę się z nim koniecznie rozmówić. Twój syn oczywiście ani się nie spodziewa, że znajdujemy się wpobliżu, i że wiozę mu jego przyszłą sitti, małżonkę. Jeżeli chce jutro rano w drogę wyruszyć, to w każdym razie jeszcze tej nocy musimy się z nim spotkać. Przedewszystkiem chcę wiedzieć, gdzie mam mu siostrę zawieźć, a poza tem chciałbym z nim pomówić o cenie niewolnic. Gdzie Ibn Asl obozuje?

 — Nieopodal stąd, ku północy, na skraju lasu palmowego — odrzekł Malaf, do którego zwrócono się z tem zapytaniem.

 — A wy macie zabawić tu do jutra rana?

 — Do świtu. Opuścimy studnię w kierunku południowym, wkrótce jednak zwrócimy się na północny wschód, gdzie w kierunku Wadi el Berd spotkamy się z Ibn Aslem.

 — Czy macie obozować w tem wadi?

 — Tak. Chcemy dostać się tam jutro wieczorem. Tam jest woda.

 — A ja uważałem to wadi zawsze za bezwodne.

 — Nie jest takie, ale oczywiście tylko dla znawców. W połowie jego długości znajduje się w skalnej ścianie źródło, dostarczające wody jeszcze przez długi czas po porze deszczowej. Zakryliśmy je płytą kamienną i nasypaliśmy na wierzch rumowiska skalnego tak, że człowiek niewtajemniczony żadną miarą nie zdoła go odkryć. Natrafił na to źródło przed kilku laty jeden z naszych ludzi. Trzy rosnące tam gacje naprowadziły go na domysł, że przy nich musi być woda. Do dnia dzisiejszego sterczą te drzewa wśród głazów, ponieważ jednak bywamy tam często, wielbłądy obgryzły liście i korę, i drzewa uschły.

 Wiadomość o tem źródle, mimochodem tylko przez Malafa podana, miała dla mnie nadzwyczajne znaczenie, gdyż mogła stanowić podstawę planu walki naszej z łowcami niewolników. O, gdyby oni tak wiedzieli, że leżałem za nimi i że wszystko słyszałem!

 — Szczegóły, które słyszę, przejmują mnie niepokojem o syna — przerwał znowu fakir. — Czy nie mógłbyś mnie, Malafie, natychmiast do niego zaprowadzić?

 — Gdybyśmy wszyscy trzej opuścili studnię, wpadłoby to w oczy tym ludziom, a tego muszę unikać. Wprawdzie ze strony tych, którzy tu obozują, nie mamy się czego obawiać, lepiej jednak na wszelki wypadek, aby nikt nic o karawanie nie wiedział.

 — Jak długo mam więc czekać?

 — Kiedy już wszyscy zasną, pocichu się wykradniemy. Kto wie, czy już i to, że jestem u was tak długo, nie budzi jakich podejrzeń. Muszę wyjść i popatrzeć, co moi ludzie robią.

 — Idź, ale wprzód jeszcze nam powiedz, czy przypadkiem nie zauważyłeś, że giaur jechał za wami?

 — Widzieliśmy, że uszedł z obydwoma uwolnionymi jeńcami. Co robił potem, nie wiem, gdyż wkrótce straciliśmy go z oczu, biegnąc z pośpiechem do Bir Murat, gdzie spodziewaliśmy się zastać naszych ludzi, wysłanych przez Ibn Asla po wodę. W każdym razie sądzę, że ten giaur już się o nas nie troszczył. W przeciwnym razie byłby nas chyba przytrzymał. Mógłby to był zrobić, choćby nawet po upływie kilku godzin po naszej ucieczce; miał przecież bardzo dobre wielbłądy, podczas gdy my biegliśmy większą część drogi pieszo. Ten człowiek jest, jak się sam o tem przekonałem, nadzwyczajnie odważny, nie sądzę jednak, żeby jeszcze teraz był dla nas niebezpieczny.

 Odszedł. W tej chwili dał się słyszeć donośny głos człowieka, który coś wykładał.

 — To właściciel moich wielbłądów — rzekł Murad Nassyr. — Nie słyszałem jeszcze w życiu tak dobrego gawędziarza, jak on. Narazie mamy czas, więc wyjdźmy i posłuchajmy.

 Mieszkaniec Wschodu jest zawsze skory do słuchania bajek. Abd Asl zgodził się więc natychmiast na propozycję Turka, i wyszedł z nim ku studni, gdzie gromada słuchaczów otoczyła kołem opowiadającego. Wysunąłem głowę z pod ściany namiotu i jąłem się namyślać, co dalej czynić. Byłem zadowolony z tego, co słyszałem, jednak chętniebym słuchał dalej. Przedewszystkiem zajmowało mnie teraz pytanie, jak się łowcy niewolników zachowają wobec ostrzeżenia fakira i Murada Nassyra. Trudno mi było czekać, aż ci dwaj wrócą znów do namiotu, bo opowiadanie bajek mogło się przeciągnąć aż do późnej pory, potem znowu mogłaby upłynąć godzina, zanimby wszyscy zasnęli, a wkońcu należało przewidywać, że obu wymienionych zatrzyma Abd Asl u siebie do rana. Tak długo nie odważyłbym się leżeć tutaj w zaroślach, zresztą było to zbyt niewygodne. Do tej chwili szło mi wszystko wspaniale, i nie mogłem dopuścić, aby jaki mały przypadek popsuł znowu wszystko. Korzystając z tego, że wszyscy byli zajęci słuchaniem bajek, niepostrzeżony wysunąłem się z krzaków, i zabrałem się do odwrotu. W przeciągu pięciu minut zdołałem zajść na czworakach tak daleko, że mogłem się podnieść i dalszą drogę odbyć prosto.

 Wkrótce wydostałem się z doliny i wszedłem w parów. Tutaj byłem już zupełnie bezpieczny, mimo to jednak zachowałem wciąż tę samą ostrożność, co dotąd. Choć na niebie iskrzyły się gwiazdy, otaczała mnie dokoła nieprzejrzana ciemność. Naraz posłyszałem jakiś szelest wpobliżu. Zdawało mi się, że pochodził gdzieś z ponad mojej głowy. Zatrzymałem się, i zacząłem nadsłuchiwać. Z pięć minut panowała zupełna cisza, kiedym się jednak znowu kilka kroków naprzód posunął, stoczył się z góry kamyczek, za nim drugi, a po chwili zdawało mi się, że kamienista lawina spada w moją stronę.

 — Allah, kerihm! — wrzasnął ktoś przeraźliwie.

 Łoskot wzmagał się coraz