Niewypowiedziany - Mari Jungstedt - ebook + książka

Niewypowiedziany ebook

Mari Jungstedt

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny tytuł z bestsellerowego cyklu gotlandzkiego z inspektorem Knutasem i dziennikarzem Bergiem w roli głównej!

Zabójstwo fotografa Henry'ego Dahlstroma wybudza z zimowego odrętwienia mieszkańców Grenlandii. Henry jest znanym w okolicy bywalcem parkowych libacji. Zostaje zamordowany po tym, jak wygrywa dużą sumę pieniędzy na wyścigach konnych, co wydaje się najbardziej prawdopodobnym motywem zbrodni. Sprawa zbiega się w czasie z zaginięciem 14-letniej Fanny pracującej w miejscowej stadninie. Podejrzenia padają na Amerykanina, który także był w niej zatrudniony. Wszystko się komplikuje, gdy zdjęcia nieletniej ofiary zostają znalezione u Dahlstroma.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Oceny
4,2 (173 oceny)
82
57
30
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiosna333

Całkiem niezła

Moim zdaniem, autorka nie miała dobrego pomysłu na rozwiązanie tej zagadki kryminalnej. . Finał nieciekawy i bardzo rozczarowujący.
00



Rozdział 1

Nie­dziela, 11 listo­pada

Po raz pierw­szy od tygo­dni niebo się prze­ja­śniło. Ospałe pro­mie­nie listo­pa­do­wego słońca zna­la­zły szpary mię­dzy chmu­rami i widzo­wie toru wyści­gów kon­nych w Visby z tęsk­notą odwró­cili twa­rze w stronę słońca. Był to ostatni dzień wyści­gów w tym sezo­nie i w powie­trzu można było wyczuć ocze­ki­wa­nie, zmie­szane z odro­biną melan­cho­lii. Zmar­z­nięci, lecz pełni entu­zja­zmu oglą­da­jący tło­czyli się na try­bu­nach. Pili piwo i gorącą kawę w pla­sti­ko­wych kub­kach, jedli kieł­basę z grilla z chle­bem i robili notatki w pro­gra­mie wyści­gów. Henry „Flesz” Dahlström wyjął pier­siówkę i pocią­gnął porządny łyk samo­gonu. Wykrzy­wiło go, ale przy­naj­mniej dobrze roz­grzało. Razem z nim na try­bu­nach była cała paczka: Ben­gan, Gun­san, Monica i Kjelle. Wszy­scy wsta­wieni, choć w róż­nym stop­niu.

Wła­śnie roz­po­częła się defi­lada. Rżące, błysz­czące od potu gorą­co­kr­wi­ste konie prze­su­wały się tanecz­nym kro­kiem przed try­bu­nami. Muzyka dud­niła z gło­śni­ków. Dobrze usa­do­wieni powo­żący sie­dzieli okra­kiem w swo­ich lek­kich sul­kach.

Czarna tablica zakła­dów, usta­wiona tuż przy torze, poka­zy­wała nie­ustan­nie zmie­nia­jące się stawki.

Henry prze­glą­dał pro­gram. Postawi na Gin­ger Star w siód­mej goni­twie. Wyda­wało się, że nikt w nią nie wie­rzył, miała dopiero trzy lata. Obser­wo­wał tę klacz pod­czas całego sezonu. Choć miała ten­den­cję do wpa­da­nia w galop, była coraz lep­sza.

– Ej, Flesz, widzia­łeś Pitę Queen, widzia­łeś, jaka jest piękna?

Ben­gan zato­czył się i się­gnął po pier­siówkę. Henry dostał prze­zwi­sko Flesz, ponie­waż przez wiele lat pra­co­wał jako foto­graf dla lokal­nej gazety „Gotlands Tid­nin­gar”, zanim alko­hol zapa­no­wał nad jego życiem w peł­nym wymia­rze godzin.

– Cho­ler­nie. Ale ten tre­ner – odpo­wie­dział i pod­niósł się, żeby zanieść kupon z wypeł­nioną kwintą.

Kasy zakła­dów stały w rzę­dzie z odsło­nię­tymi drew­nia­nymi okien­kami. Port­fele chęt­nie się otwie­rały, bank­noty zmie­niały wła­ści­cieli, kupony krą­żyły. Na pię­trze znaj­do­wała się restau­ra­cja toru wyści­go­wego, w któ­rej stali bywalcy jedli bef­sztyki i pili mocne piwo. Cie­szący się uzna­niem poważni gra­cze pocią­gali cygara i dys­ku­to­wali na temat formy koni i metod powo­że­nia.

Zaraz miało się zacząć. Pierw­szy powo­żący zgod­nie ze zwy­cza­jem pozdro­wił sędziów krót­kim ski­nie­niem głowy w stronę wieży sędziow­skiej. Spi­ker w gło­śni­kach nawo­ły­wał do startu.

Po czte­rech goni­twach Henry miał na swoim kupo­nie cztery popraw­nie wyty­po­wane zwy­cię­stwa. Jeśli szczę­ście go nie opu­ści, wygra kwintę. A ponie­waż w ostat­niej goni­twie posta­wił na wysoko opła­caną Gin­ger Star, wygrana powinna być pokaźna. Żeby tylko potra­fiła się opa­no­wać.

Wystar­to­wali. Dahlström śle­dził zaprzęgi na torze na tyle skon­cen­tro­wany, na ile był w sta­nie po ośmiu moc­nych piwach i bli­żej nie­okre­ślo­nej licz­bie łyków z pier­siówki. Gdy zegar kon­tro­lny zadzwo­nił, jego puls przy­spie­szył. Gin­ger Star bie­gła dobrze, do cho­lery, bie­gła bar­dzo dobrze. Po każ­dym kroku, który przy­bli­żał ją do dwóch fawo­ry­tów na pro­wa­dze­niu, Dahlström coraz wyraź­niej widział jej kon­tury. Silną szyję, roz­warte noz­drza i skie­ro­wane do przodu uszy. Była w sta­nie to zro­bić.

Tylko teraz nie galo­puj, nie galo­puj. Mam­ro­tał sam do sie­bie tę prośbę jak man­trę. Oczy utkwił w mło­dej kla­czy, która z nie­po­ha­mo­waną ener­gią zbli­żała się do pro­wa­dzą­cych koni. Wła­śnie minęła jed­nego ze swo­ich rywali. W tym momen­cie poczuł na szyi cię­żar apa­ratu foto­gra­ficz­nego i przy­po­mniał sobie, że chciał robić zdję­cia. Pstryk­nął kilka zdjęć w miarę pewną ręką.

Czer­wony pia­sek toru wyści­go­wego pry­skał na boki spod kopyt, które w sza­lo­nym pędzie orały zie­mię przed sobą. Powo­żący popę­dzali konie batami, publicz­ność była coraz bar­dziej roz­go­rącz­ko­wana. Na try­bu­nach wiele osób pod­nio­sło się z miejsc, nie­któ­rzy kla­skali, inni krzy­czeli.

Gin­ger Star zaczęła wyprze­dzać po zewnętrz­nej i zrów­nała się z pro­wa­dzą­cym koniem. Dopiero wów­czas powo­żący po raz pierw­szy użył bata. Dahlström pod­niósł się z miej­sca, cały czas śle­dząc konia przez zimne oko kamery.

Gdy Gin­ger Star dobie­gła do celow­nika o nos przed fawo­ry­tem goni­twy, publicz­ność wydała jęk zawodu. Docho­dziły do niego poje­dyn­cze komen­ta­rze: „Że co, do cho­lery?”, „To nie może być prawda!”, „Nie­moż­liwe!”, „Do dia­bła!”.

Dahlström opadł na ławkę.

Wyty­po­wał kwintę.

Rozdział 2

Jedy­nym odgło­sem było szu­ra­nie mio­tły o pod­łogę stajni i mie­lące szczęki koni, które wła­śnie prze­żu­wały wie­czorną por­cję owsa. Po wyścigu i zabie­ga­nym dniu w końcu zapa­no­wał spo­kój. Fanny Jans­son zamia­tała krót­kimi, ryt­micz­nymi ruchami. Od pracy wszystko ją bolało. Gdy skoń­czyła, opa­dła na skrzy­nię z pokar­mem dla koni sto­jącą przed bok­sem Reginy. Koń popa­trzył na nią znad żłobu. Wło­żyła rękę pomię­dzy szcze­ble i pogła­skała go po grzbie­cie nosa.

Ta wątła, ciem­no­skóra dziew­czynka została w stajni sama. Nie chciała iść z innymi do restau­ra­cji, żeby świę­to­wać zakoń­cze­nie sezonu. Wyobra­żała sobie, jaki tam jest dzi­siaj hałas. Gor­szy niż zwy­kle. Była w restau­ra­cji kilka razy, ale nie podo­bało jej się. Bywali tam wła­ści­ciele koni, któ­rzy pili za dużo i pró­bo­wali z nią żar­to­wać. Nazy­wali ją księż­niczką, obej­mo­wali w pasie i ukrad­kiem szczy­pali w pupę. Niektó­rzy byli tym bar­dziej nachalni, im wię­cej wypili. Komen­to­wali jej wygląd, zarówno sło­wami, jak i spoj­rze­niami. Zbio­ro­wi­sko sta­rych świn­tu­chów.

Ziew­nęła. Do domu też nie miała ochoty jechać.

Jesz­cze nie. Mama miała dziś wolne i praw­do­po­do­bień­stwo, że była pijana, było bar­dzo duże. Jeśli była sama, sie­działa na kana­pie z gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia na ustach i butelką wina przed sobą. Jak zwy­kle Fanny mia­łaby wyrzuty sumie­nia, że spę­dziła dzień z końmi zamiast z nią. Mama nie miała zro­zu­mie­nia dla faktu, że to był dzień wyści­gów i cała masa pracy do wyko­na­nia. Nie rozu­miała też, że Fanny potrze­bo­wała cza­sem uciec. Staj­nia była jej deską ratun­kową. Gdyby nie miała koni, poszłaby na dno.

Poczuła nie­po­kój, gdy wyobra­ziła sobie jesz­cze gor­szy sce­na­riusz: mama może nie była sama. Jeśli jej tak zwany chło­pak, Jack, był z nią, byli jesz­cze bar­dziej pijani i Fanny będzie miała jesz­cze wię­cej pro­ble­mów, żeby zasnąć.

Jutro rano musiała iść do szkoły i potrze­bo­wała się wyspać, żeby dać radę. Druga klasa gim­na­zjum była dla niej męczar­nią, którą chciała mieć za sobą jak naj­szyb­ciej. Pró­bo­wała dać z sie­bie wszystko na początku roku szkol­nego, ale było coraz gorzej. Nie mogła się skon­cen­tro­wać, zaczęła cho­dzić na wagary. Nie dawała rady.

Miała dość innych pro­ble­mów.

Rozdział 3

Ponie­dzia­łek, 12 listo­pada

W jed­nym kąciku ust utwo­rzyła się bańka ze śliny. Z każ­dym wyde­chem powięk­szała się, aż w końcu pękła i spły­nęła po bro­dzie na poduszkę.

W pokoju było jasno. Żalu­zje były pod­nie­sione i brudne plamy na szy­bie były bar­dzo dobrze widoczne. Na para­pe­cie stała doniczka z dawno już uschnię­tym fioł­kiem.

Henry Dahlström pomału przy­cho­dził do sie­bie, słu­cha­jąc upar­tego dzwo­nie­nia tele­fonu, które prze­ci­nało ciężką ciszę. Odbi­jało się echem od ścian dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia, natręt­nie wci­skało się do głowy, aż w końcu wygrało ze snem. Poje­dyn­cze myśli pomału roz­bu­dzały się i nie­ubła­ga­nie spro­wa­dzały go do rze­czy­wi­sto­ści. Czuł wewnątrz jakąś abs­trak­cyjną radość, ale nie mógł sobie przy­po­mnieć, skąd się ona wzięła.

Ból głowy zaata­ko­wał, gdy spu­ścił nogi z łóżka. Ostroż­nie usiadł. Roz­chwiany wzrok zatrzy­mał się na nie­wy­raź­nym wzo­rze narzuty. Pra­gnie­nie zmu­siło go do wsta­nia i skie­ro­wało na nie­pew­nych nogach do kuchni. Pod­łoga koły­sała się. Oparł się o fra­mugę drzwi i przy­glą­dał panu­ją­cemu w kuchni cha­osowi. Drzwi lodówki sze­roko otwarte, zlew zawa­lony brud­nymi szklan­kami, tale­rzami z reszt­kami jedze­nia i eks­pre­sem do kawy z fusami przy­schnię­tym do szkla­nego dzbanka. Ktoś upu­ścił talerz na pod­łogę. Mię­dzy kawał­kami por­ce­lany mógł odróż­nić resztki sma­żo­nego śle­dzia i purée ziem­nia­czane. Na stole kuchen­nym pię­trzyły się puszki po piwie, puste butelki po alko­holu, prze­peł­niona nie­do­pał­kami popiel­niczka i garść kupo­nów z wyści­gów kon­nych.

Nagle dotarło do niego, jaki był powód jego wewnętrz­nego szczę­ścia. Jako jedyny wyty­po­wał kwintę. Wygrana była zawrotna, przy­naj­mniej dla niego. Wypła­cono mu ponad osiem­dzie­siąt tysięcy koron gotówką, pro­sto do kie­szeni. Ni­gdy wcze­śniej nie trzy­mał w rękach takich pie­nię­dzy. W następ­nej sekun­dzie uświa­do­mił sobie, że nie wie, co z nimi zro­bił. Strach, że ich nie ma, ści­snął mu żołą­dek. Musiał mieć wczo­raj nie­źle w czu­bie. Tak cho­ler­nie dużo pie­nię­dzy.

Prze­la­ty­wał wzro­kiem po na pół pustych pół­kach kuchen­nych, od góry do dołu. Musiał być na tyle przy­tomny, że ukrył pie­nią­dze. Chyba że ktoś z jego zna­jo­mych… Nie, w to nie wie­rzył. Cho­ciaż, gdy w grę wcho­dził alko­hol i pie­nią­dze, to nie można być niczego pew­nym.

Odsu­nął od sie­bie tę myśl i pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, co robił poprzed­niego wie­czoru, gdy wró­cili do domu po wyści­gach. Co, do dia­bła?

Ależ tak, szafka z przy­bo­rami do sprzą­ta­nia. Drżą­cymi rękoma wyjął paczkę wor­ków do odku­rza­cza. Gdy poczuł pod pal­cami pliki bank­no­tów, ode­tchnął z ulgą. Osu­nął się na pod­łogę, trzy­ma­jąc w rękach zawi­niątko jak dro­go­cenną wazę z por­ce­lany. W gło­wie poja­wiały mu się pomy­sły, co może zro­bić z pie­niędzmi.

Poje­chać na Gran Cana­rię i pić drinki z para­sol­kami. Może zaprosi też Monicę albo Ben­gana – a dla­czego by nie oby­dwojga? Przed oczami poja­wił mu się obraz córki. Wła­ści­wie to powi­nien chyba jej coś prze­słać. Była doro­sła i miesz­kała w Malmö. Zerwali kon­takt dawno temu. Henry wło­żył paczuszkę z powro­tem do szafy i wstał.

Tysiąc gwiazd zatań­czyło mu przed oczami.

Potrzeba wypi­cia cze­goś coraz bar­dziej dawała o sobie znać. Puszki po piwie były puste, butelki po alko­holu też. Zapa­lił jakiś dłuż­szy nie­do­pa­łek, który zna­lazł w popiel­niczce. Zaklął, gdy spa­rzył się w palec.

Pod sto­łem odkrył butelkę, która jak się oka­zało, miała jesz­cze sporo alko­holu na dnie. Chci­wie wlał go w sie­bie, zawroty głowy zwol­niły. Wyszedł na werandę i zacią­gnął się zim­nym listo­pa­do­wym powie­trzem. Ku swo­jemu wiel­kiemu zasko­cze­niu i rado­ści odkrył na traw­niku nie­otwartą puszkę piwa. Wlał je w sie­bie i poczuł się o wiele lepiej. W lodówce zna­lazł kawa­łek parówki, w garnku przy­schnięty mus ziem­nia­czany.

Był ponie­dział­kowy wie­czór. Było już po szó­stej i mono­po­lowy Sys­tem­bo­la­get był zamknięty. Musi iść zała­twić alko­hol.

Rozdział 4

Poje­chał do mia­sta auto­bu­sem. Kie­rowca był tak miły, że pozwo­lił mu jechać za darmo, mimo iż teraz bez wąt­pie­nia miałby pie­nią­dze, żeby zapła­cić za bilet. Gdy wysia­dał na koń­co­wym przy­stanku przy Östercentrum, był ostat­nim pasa­że­rem. Deszcz wisiał w powie­trzu, było ciemno i dość odlud­nie. Więk­szość skle­pów o tej godzi­nie była poza­my­kana.

Na jed­nej z ławek obok kio­sku z kieł­ba­skami Aliego sie­dział Ben­gan z tym nowym Örjanem z kon­ty­nentu. Nie­przy­jemny typ, blady, z ciem­nymi, zacze­sa­nymi do tyłu wło­sami i prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niem, mię­śnie ramion zdra­dzały, jak zabi­jał czas w wię­zie­niu, z któ­rego wła­śnie wyszedł. Sie­dział, zdaje się, za cięż­kie pobi­cia. Tatu­aże pokry­wały ramiona i klatkę pier­siową, kawa­łek rysunku wysta­wał spod brud­nego koł­nie­rza koszuli. Henry nie czuł się dobrze w jego towa­rzy­stwie, a stała obec­ność jego war­czą­cego psa obron­nego nie polep­szała sprawy. Biały z czer­wo­nymi oczami i kwa­dra­to­wym nosem. Brzydki jak nie­szczę­ście. Örjan prze­chwa­lał się, że jego pies zagryzł pudla minia­tu­ro­wego w samym cen­trum Sztok­holmu, w eks­klu­zyw­nej dziel­nicy Östermalm. Wła­ści­cielka psa, nadęta paniu­sia z wyż­szych sfer, dostała szału i zaczęła okła­dać Örjana para­so­lem, zanim przy­je­chała poli­cja i zajęła się nią. On sam dostał jedy­nie pole­ce­nie, żeby spra­wił sobie moc­niej­szą smycz. Nawet w tele­wi­zji mówili o tym zda­rze­niu.

Gdy Henry pod­szedł bli­żej, z gar­dła psa, który leżał u stópÖrjana, wydo­by­wało się stłu­mione war­cze­nie. Ben­gan pozdro­wił go chwiej­nym ski­nie­niem głowy. Był nie­źle wsta­wiony, było to widać na kilo­metr.

– Cześć, co sły­chać? Jesz­cze raz gra­tu­luję, super, cho­lera.

Patrzył na swo­jego przy­ja­ciela męt­nym wzro­kiem.

– Dzię­kuję.

Örjan wycią­gnął pla­sti­kową butelkę z bez­barwną, bli­żej nie­okre­śloną zawar­to­ścią.

– Napi­jesz się?

– Pew­nie.

Alko­hol śmier­dział. Po kilku głęb­szych ręce prze­stały drżeć.

– Posta­wiło na nogi, co? – Örjan zadał pyta­nie bez uśmie­chu.

– Jak naj­bar­dziej – odpo­wie­dział Henry i usiadł na ławce obok nich. – A co u was?

– Pomału żyjemy.

Ben­gan pochy­lił się w stronę Henry’ego i wydy­szał mu do ucha:

– Do dia­bła z tym szma­lem. Co za numer. Co chcesz z tym zro­bić?

– Nie wiem.

Henry rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie w stronę Örjana, który zapa­lił papie­rosa. Spo­glą­dał w stronę wałów przy murach obron­nych Östergravar i wyda­wało się, że prze­stał słu­chać.

– Poga­damy o tym póź­niej – wyszep­tał. – Nie chcę, żebyś roz­ga­dy­wał o pie­nią­dzach, nikt inny nie może się o nich dowie­dzieć. Okej?

– Pew­nie, spo­koj­nie – obie­cał Ben­gan. – Jasne, stary.

Pokle­pał Henry’ego po ramie­niu i odwró­cił się znów w stronę Örjana.

– Dawaj łyka.

Dorwał się do butelki.

– Piano, do cho­lery. Piano.

Typowy Örjan, pomy­ślał Henry. Zawsze musiał mówić tak dzi­wacz­nie. Że niby co piano? Pies wyszcze­rzył zęby. Henry teraz chciał tylko zdo­być alko­hol i do domu.

– Macie coś na sprze­daż?

Örjan pogrze­bał w swo­jej wytar­tej tor­bie ze sztucz­nej skóry. Wyjął pla­sti­kową butelkę z samo­go­nem.

– Pięć­dzie­siąt koron. Ale może masz kasę, żeby wysy­pać wię­cej?

– Nie. Mam tylko pięć­dzie­siąt koron.

Henry podał mu bank­not i zła­pał za butelkę. Örjan nie pusz­czał chwytu.

– Na pewno?

– Tak.

– A co, jeśli ci nie wie­rzę? Jeśli myślę, że masz wię­cej, tylko nie chcesz zapła­cić?

– Co, do cho­lery, odczep się!

Wyrwał butelkę i pod­niósł się z ławki. Örjan szy­der­czo się uśmie­chał.

– Nie znasz się na żar­tach?

– Muszę lecieć. Na razie, będziemy w kon­tak­cie.

Poszedł w stronę przy­stanku, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Czuł wzrok Örjana na swoim karku, był on jak ukłu­cia igłą.

Rozdział 5

Sie­dział wygod­nie roz­party w fotelu, jedy­nym, który znaj­do­wał się w salo­nie. W dro­dze do domu kupił w otwar­tym wie­czo­rami kio­sku Grape Tonic i zmie­szał go z alko­ho­lem, tak że powstała mie­szanka o przy­jem­nym smaku. Szklanka na stole przed nim była pełna, lód trzesz­czał w środku. Przy­glą­dał się żarowi papie­rosa w pół­mroku pokoju i roz­ko­szo­wał samot­no­ścią.

Nie obcho­dziło go, że miesz­ka­nie było nie­po­sprzą­tane po świę­to­wa­niu poprzed­niego wie­czoru.

Włą­czył starą płytę Johna Casha. Sąsiadka pro­te­sto­wała, stu­ka­jąc w ścianę, naj­praw­do­po­dob­niej dla­tego, że muzyka prze­szka­dzała jej w oglą­da­niu szwedz­kiego serialu, który leciał w tele­wi­zji. Nic sobie z tego nie robił, ponie­waż gar­dził wszyst­kim, co doty­czyło zwy­czaj­nego życia Svens­sona.

Nawet gdy pra­co­wał zawo­dowo, uni­kał rutyny. Jako jeden z naj­lep­szych foto­re­por­te­rów w „Gotlands Tid­nin­gar” miał dużą swo­bodę w decy­do­wa­niu o swoim cza­sie pracy. Gdy w końcu zaczął pra­co­wać na wła­sny rachu­nek, robił dokład­nie to, na co miał ochotę.

W chwi­lach auto­re­flek­sji myślał, że to wła­śnie ta wol­ność była począt­kiem jego końca. Stwo­rzyła prze­strzeń dla picia, które powoli, lecz kon­se­kwent­nie wypie­rało pracę, życie rodzinne, czas wolny, aż w końcu stało się waż­niej­sze od wszyst­kiego; mał­żeń­stwo się roz­pa­dło, pra­co­dawcy znik­nęli, a kon­takty z córką stały się coraz rzad­sze i po kilku latach zupeł­nie się urwały. Na koniec nie miał ani pracy, ani pie­nię­dzy. Jedyni przy­ja­ciele, któ­rzy przy nim zostali, to ci, z któ­rymi pił.

Łoskot na podwórku wyrwał go z zamy­śle­nia. Zastygł ze szklanką w poło­wie drogi do ust. Czy to jeden z tych prze­klę­tych dzie­cia­ków, które zaj­mo­wały się kra­dzieżą rowe­rów w oko­licy, żeby potem je prze­ma­lo­wać i sprze­dać? Jego wła­sny rower stał nie­przy­pięty. Już raz pró­bo­wali go ukraść.

Nowy brzęk. Spoj­rzał na zegar. Za pięt­na­ście jede­na­sta. Ktoś tam był, bez wąt­pie­nia. Mogło to być oczy­wi­ście jakieś zwie­rzę, na przy­kład kot.

Otwo­rzył drzwi na werandę i wpa­try­wał się w ciem­ność. Mały traw­ni­czek, który sta­no­wił jego kawa­łek działki, był oświe­tlony chłod­nym świa­tłem latarni ulicz­nej. Rower stał oparty o ścianę tak jak zawsze. W oddali, nie­da­leko ścieżki, jakiś cień znik­nął za drze­wami. Praw­do­po­dob­nie ktoś wypro­wa­dzał psa. Zamknął drzwi i dla pew­no­ści prze­krę­cił zamek.

Poiry­to­wało go, że zakłó­cono mu spo­kój. Zapa­lił świa­tło i z nie­sma­kiem rozej­rzał się po miesz­ka­niu. Nie był w sta­nie patrzeć na tę mize­rię, wsu­nął więc na nogi kap­cie i zszedł do ciemni w piw­nicy, żeby popa­trzeć na zdję­cia z wyści­gów.

Wypstry­kał cały film na Gin­ger Star, w tym kilka zdjęć dokład­nie w chwili, gdy mijała celow­nik. Głowa wycią­gnięta do przodu, roz­wiana grzywa i nos przed nosami innych koni. Co za uczu­cie.

Admi­ni­stra­tor budynku był na tyle w porządku, że pozwo­lił mu na zago­spo­da­ro­wa­nie sta­rego pomiesz­cze­nia na rowery, które Henry wypo­sa­żył w powięk­szal­nik, miski z pły­nami i sto­jak do susze­nia zdjęć. Okno piw­nicy było przy­kryte kawał­kiem czar­nej papy, który odci­nał dopływ świa­tła dzien­nego.

Jedy­nym źró­dłem świa­tła była czer­wona lampa na ścia­nie. W jej sła­bym bla­sku praca prze­bie­gała bez trud­no­ści. Lubił prze­by­wać w ciemni. Kon­cen­tro­wać się w stu pro­cen­tach na swo­jej pracy, w ciszy i mroku. Takiego samego uczu­cia spo­koju doświad­czył wcze­śniej tylko raz, pod­czas podróży poślub­nej do Izra­ela. Tam pew­nego razu nur­ko­wali razem z Ann-Sofie. Gdy poru­szali się pod powierzch­nią mil­czą­cego morza, miał wra­że­nie, że znaj­do­wali się w innym wymia­rze. Nic nie zakłó­cało ich ciszy, byli nie­do­stępni dla nie­ustan­nego hałasu świata. Potem ni­gdy wię­cej nie nur­ko­wał, ale tamto doświad­cze­nie pozo­sta­wiło wyraźny ślad w jego pamięci.

Pra­co­wał dobrą chwilę, gdy prze­rwało mu deli­katne puka­nie do drzwi. Instynk­tow­nie znie­ru­cho­miał i wytę­żył słuch. Kto to mógł być? Musiała już chyba docho­dzić pół­noc.

Puka­nie się powtó­rzyło, powol­niej­sze i dłuż­sze. Z utrwa­la­cza wyjął foto­gra­fię, nad którą pra­co­wał i powie­sił ją do wyschnię­cia. Cały czas różne myśli krą­żyły mu po gło­wie. Otwo­rzyć czy nie?

Roz­są­dek pod­po­wia­dał mu, że naj­le­piej zrobi, jak da sobie spo­kój. To mogło mieć coś wspól­nego z wygraną. Ktoś chciał się dostać do pie­nię­dzy. Wia­do­mość o tym, że wygrał, oczy­wi­ście roze­szła się już po oko­licy. W puka­niu po dru­giej stro­nie drzwi kryło się nie­bez­pie­czeń­stwo. Zaschło mu w ustach. Choć rów­nie dobrze mógł to być Ben­gan.

– Kto tam? – zawo­łał.

Pyta­nie zawi­sło w powie­trzu. Żad­nej odpo­wie­dzi, tylko ciężka cisza. Opadł na tabo­ret, po omacku odna­lazł butelkę z alko­ho­lem i wypił kilka szyb­kich łyków. Minęło kilka minut i nic się nie wyda­rzyło. Sie­dział w zupeł­nej ciszy i cze­kał, sam nie wie­dząc na co.

Nagle z dru­giej strony zadud­niło w szybę.

Pod­sko­czył tak gwał­tow­nie, że pra­wie upu­ścił butelkę. W jed­nej chwili wytrzeź­wiał i wpa­try­wał się w papę zakry­wa­jącą okno. Pra­wie nie śmiał oddy­chać. Dud­nie­nie powró­ciło. Mocne, gwał­towne. Tak jakby ktoś tam na zewnątrz ude­rzał nie pię­ściami, ale jakimś przed­mio­tem. Sufit i ściany się skur­czyły. Strach chwy­cił go za gar­dło. Sie­dział tu jak szczur w potrza­sku, a ktoś tam na dwo­rze bawił się z nim. Pot wystą­pił mu na czoło, jelita się ści­snęły. Musiał iść do toa­lety.

Ude­rze­nia prze­szły w ryt­miczne, mono­tonne wale­nie w szybę okna w piw­nicy. Nikt nie usły­szałby jego woła­nia o pomoc. W środku nocy, w zwy­czajny dzień. Czy ten albo ci, co byli na zewnątrz, wybiją szybę? I tak nie mogliby się dostać tędy do środka, okno było zde­cy­do­wa­nie za małe. Drzwi zamknął na klucz, tego był pewien.

Nagle zro­biło się cicho. Miał napięty każdy mię­sień. Nasłu­chi­wał i pró­bo­wał wychwy­cić dźwięki, któ­rych nie było.

Pra­wie godzinę sie­dział w tej samej zasty­głej pozy­cji, zanim odwa­żył się poru­szyć. Gwał­towny ruch spra­wił, że zakrę­ciło mu się w gło­wie i się zachwiał. Zoba­czył w ciem­no­ści błysz­czące białe gwiazdy. Musiał iść do toa­lety, dłu­żej już nie wytrzyma. Nogi ledwo go nio­sły.

Gdy otwo­rzył drzwi, zorien­to­wał się od razu, że popeł­nił błąd.

Rozdział 6

Fanny mie­rzyła się wzro­kiem w lustrze, prze­cią­ga­jąc grze­bień przez błysz­czące włosy. Jej oczy były ciem­no­brą­zowe, tak jak skóra. Szwedzka mama i tata z Kara­ibów. Była mulatką, nie miała jed­nak w wyglą­dzie niczego typo­wego dla Afry­kań­czy­ków. Jej nos był mały i pro­sty, a usta wąskie. Nie­któ­rzy myśleli, że pocho­dziła z Indii lub z Afryki Pół­noc­nej, sta­wiali na Maroko lub na Algie­rię.

Wła­śnie wyszła spod prysz­nica, wło­żyła majtki i luźny T-shirt. Świeżo wyszo­ro­wana twar­dymi szczot­kami, które kupiła w super­mar­ke­cie Åhléns. Dra­pały ciało, aż skóra robiła się obo­lała. Mama spy­tała, do czego są jej potrzebne.

– Do mycia. Jest się wów­czas o wiele czyst­szym. I jest to dobre dla skóry – odpo­wie­działa.

Wytłu­ma­czyła, że zapach koni wnika bar­dzo głę­boko. Prysz­nic był jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

Odwró­ciła się bokiem i przy­glą­dała się swo­jemu chu­demu ciału z pro­filu. Plecy przy­gar­bione, bo gdy stała pro­sto, piersi odsta­wały i były jesz­cze bar­dziej widoczne. Dla­tego zawsze cho­dziła lekko zgar­biona. Wcze­śnie doj­rzała. Piersi zaczęły jej rosnąć już w czwar­tej kla­sie. Na początku robiła wszystko, żeby je ukryć. Duże, luźne bluzy pomo­gły.

Naj­go­rzej było na gim­na­styce. Mimo biu­sto­no­szy spor­to­wych, które spłasz­czały piersi, były one widoczne, gdy pod­ska­ki­wała albo bie­gła. Zmiany zacho­dzące w jej ciele wzbu­dzały w niej wstręt. Dla­czego czło­wiek sta­wał się tak obrzy­dliwy, gdy dora­stał? Pod pachami goliła się, gdy tylko wyczuła szorst­kość dłu­giego na mili­metr owło­sie­nia. Nie mówiąc już o kro­czu. Krew, która poja­wiała się co mie­siąc, bru­dziła majtki i prze­ście­ra­dła, gdy prze­cie­kała nocami. Brzy­dziła się swoim cia­łem.

To, że była ciem­no­skóra, nie polep­szało sprawy. Chciała wyglą­dać tak jak inni. W jej kla­sie tylko ona i jesz­cze dwóch chłop­ców mieli ciemną skórę. Ale oni byli bliź­nia­kami i mieli sie­bie nawza­jem. Zostali adop­to­wani z Bra­zy­lii i grali w piłkę nożną naj­le­piej z całej szkoły. Uwa­żano ich za rów­nych gości, bo wyglą­dali jak Roberto Car­los. Dla nich kolor skóry był atu­tem. Ale nie dla niej. Ona nie chciała się wyróż­niać.

Marzyła o tym, żeby być z kole­żan­kami, żeby mieć wła­sną naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. Kogoś, komu można się zwie­rzyć, z kim można dzie­lić wszyst­kie tro­ski. W szkole nikt nie zwra­cał na nią uwagi. Szła sama i do szkoły, i ze szkoły. Jed­no­cze­śnie była świa­doma, że sama sobie jest winna. Gdy zaczęła naukę w gim­na­zjum, cza­sem nie­któ­rzy ją pytali, czy chcia­łaby gdzieś z nimi iść po szkole. Zawsze odpo­wia­dała, że nie. Nie dla­tego, że nie chciała, ale dla­tego, że spie­szyła się do domu, do Kropka i do wszyst­kiego, co było do zro­bie­nia. Zapro­sić kogoś do domu było nie do pomy­śle­nia. Ist­niało zbyt duże ryzyko, że zasta­liby zaba­ła­ga­nione, śmier­dzące papie­ro­sami miesz­ka­nie, z zasło­nię­tymi żalu­zjami i nie­sprząt­nię­tym śnia­da­niem. Zdo­ło­wana mama z papie­ro­sem w ustach i kie­lisz­kiem wina w ręku. Nie, dzię­kuję. Nie chciała nara­żać na to ani sie­bie, ani żad­nej kole­żanki. Ale by gadali. Wstyd jak nie wiem co, a ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­bo­wała, były dodat­kowe kło­poty.

Dla­tego Fanny była sama. Kole­żanki zmę­czyły się pyta­niem i w końcu nikt wię­cej nie trosz­czył się nawet o to, żeby z nią roz­ma­wiać. Tak jakby nie ist­niała.

Rozdział 7

Nie­dziela, 18 listo­pada

Grad ude­rza­jący o bla­szany dach obu­dził komi­sa­rza Andersa Knu­tasa w jego willi znaj­du­ją­cej się rzut kamie­niem od murów obron­nych mia­sta Visby.

Wygrze­bał się z łóżka, zadrżał, gdy stopy dotknęły zim­nej pod­łogi. Roze­spany, po omacku odna­lazł podomkę i pod­cią­gnął żalu­zje. Zdzi­wiony wyj­rzał na dwór, grad w listo­pa­dzie był czymś wyjąt­ko­wym. Ogród przy­po­mi­nał scenę z jed­nego ze sta­rych, czarno-bia­łych fil­mów Berg­mana. Drzewa miały ogo­ło­cone gałę­zie, smut­nie wycią­gnięte w stronę sta­lo­wo­sza­rego nieba. Chmury prze­su­wały się po nie­bie, jedna bar­dziej zło­wiesz­cza od dru­giej. Asfalt przed willą był mokry i zimny. W oddali kobieta w ciemnonie­bieskim płasz­czu z tru­dem prze­cho­dziła z wóz­kiem dzie­cię­cym przez ulicę. Osła­niała się przed wia­trem i ostrymi kawał­kami lodu, które zasy­py­wały zie­mię. Dwa nastro­szone wró­ble sie­działy przy­tu­lone do sie­bie pod krza­kiem porzeczki, któ­rego wątłe gałę­zie dawały słabe schro­nie­nie.

Dla­czego w ogóle trzeba wsta­wać z łóżka, pomy­ślał i z powro­tem wśli­zgnął się pod cie­płą koł­drę. Line odwró­ciła się do niego ple­cami i spała dalej. Poło­żył się obok i poca­ło­wał ją w szyję.

Myśl o nie­dziel­nym śnia­da­niu z cie­płymi bułecz­kami i kawą wycią­gnęła ich w końcu z łóżka. Lokalne radio nada­wało pio­senki na życze­nie, na para­pe­cie sie­dział kot i pró­bo­wał zła­pać kro­ple wody spły­wa­jące po dru­giej stro­nie szyby. Nie­ba­wem do kuchni przy­wlo­kły się dzieci, jedno w piża­mie, a dru­gie w koszuli noc­nej. Petra i Nils byli bliź­nia­kami i nie­dawno skoń­czyli dwa­na­ście lat. Mieli piegi i rude włosy Line oraz smu­kłe, wyso­kie syl­wetki po ojcu. Taki sam wygląd, ale zupeł­nie różne cha­rak­tery. Petra odzie­dzi­czyła spo­kój swo­jego taty, uwiel­biała cho­dzić na ryby, grać w golfa i prze­by­wać na świe­żym powie­trzu. Nils miał gorący tem­pe­ra­ment, gło­śno się śmiał, cią­gle się wygłu­piał i miał fioła na punk­cie fil­mów i muzyki, zupeł­nie jak Line.

Knu­tas popa­trzył na ter­mo­metr za oknem. Dwa stop­nie na plu­sie. Z pew­nym przy­gnę­bie­niem uprzy­tom­nił sobie, że skoń­czył się sło­neczny paź­dzier­nik, który był jego ulu­bio­nym mie­sią­cem: rześ­kie powie­trze, liście drzew w olśnie­wa­ją­cych kolo­rach od ochry do pur­pury, zapach ziemi i jabłek. Jasno­czer­wona jarzę­bina i las pełen jesien­nych kurek. Błę­kitne niebo. Nie za cie­pło i nie za zimno.

Teraz paź­dzier­nik ustą­pił miej­sca brud­no­sza­remu listo­pa­dowi, co chyba nikogo nie cie­szyło. Słońce wscho­dziło krótko przed siódmą i zacho­dziło przed czwartą. Dni sta­wały się coraz krót­sze i ciem­niej­sze, i tak aż do Bożego Naro­dze­nia.

Nic dziw­nego, że o tej porze roku wiele osób cier­piało na depre­sję. Kto tylko znaj­do­wał się na dwo­rze, spie­szył się, żeby jak naj­szyb­ciej znowu być pod dachem. Prze­chod­nie kulili się pod ude­rze­niami wia­tru i desz­czu i nie mieli nawet siły, aby pod­nieść wzrok, gdy kogoś mijali. Powin­ni­śmy zapa­dać w sen zimowy, tak jak niedź­wie­dzie, pomy­ślał Knu­tas. Ten mie­siąc to tylko czas przej­ściowy, nic wię­cej.

Lato wyda­wało się bar­dzo odle­głe. Wów­czas wyspa miała zupeł­nie inne obli­cze. Każ­dego roku setki tury­stów przy­jeż­dżały na Gotlan­dię, żeby podzi­wiać tutej­szą wyjąt­kową przy­rodę, piasz­czy­ste plaże i śre­dnio­wieczne Visby. Oczy­wi­ście wyspa potrze­bo­wała tury­stów, ale ozna­czali oni także ciężką pracę dla poli­cji. Hordy mło­dzieży zjeż­dżały się do Visby, żeby impre­zo­wać w wielu tutej­szych pubach. Pro­blemy z pijań­stwem i nar­ko­ty­kami wzro­sły dra­stycz­nie.

Jed­nak ubie­głego lata to wszystko zeszło na drugi plan. Seryjny mor­derca gra­so­wał po wyspie i siał postrach zarówno wśród tury­stów, jak i miesz­kań­ców Gotlan­dii. Poli­cja pra­co­wała pod dużą pre­sją, a olbrzy­mie zain­te­re­so­wa­nie mediów nie uła­twiało im pracy.

Gdy było już po wszyst­kim, Knu­tas czuł, że poniósł porażkę z tego powodu, że stało się tak, jak się stało. Zasta­na­wiał się, dla­czego poli­cja wcze­śniej nie widziała związku pomię­dzy ofia­rami, dla­czego wiele mło­dych ist­nień kobie­cych musiało zostać znisz­czo­nych.

Całą rodziną zro­bili sobie pię­cio­ty­go­dniowe waka­cje, ale gdy wró­cił do pracy, w ogóle nie czuł się wypo­częty.

Jesień była spo­kojna i to było wła­śnie to, czego potrze­bo­wał.

Rozdział 8

Stał pod drzwiami i dzwo­nił przy­naj­mniej przez pięć minut. Prze­cież chyba Flesz nie spał aż tak cho­ler­nie twardo? Teraz przez cały czas trzy­mał wci­śnięty błysz­czący przy­cisk dzwonka, jed­nak w miesz­ka­niu nic nie było sły­chać.

Schy­lił się z pew­nym tru­dem i zawo­łał przez szparę na listy:

– Flesz! Flesz! Otwie­raj, do cho­lery!

Z wes­tchnie­niem oparł się o drzwi i zapa­lił papie­rosa, cho­ciaż wie­dział, że baba miesz­ka­jąca po sąsiedzku będzie zrzę­dzić, jeśli go przy­uważy.

Minął już pra­wie tydzień, odkąd spo­tkali się przy Östercentrum i od tam­tego czasu Dahlström wię­cej się nie poka­zał. To było do niego nie­po­dobne. Powinni natknąć się gdzieś na sie­bie, cho­ciażby na dworcu auto­bu­so­wym albo w holu Domusa.

Zacią­gnął się po raz ostatni papie­ro­sem i zadzwo­nił do kobiety w miesz­ka­niu obok.

– Kto tam? – zapisz­czał słaby głos.

– Jestem kum­plem Fle­sza… Henry’ego Dahlströma, który tutaj mieszka. Chciał­bym o coś zapy­tać.

Drzwi uchy­liły się lekko i kobieta wyj­rzała zza gru­bego łań­cu­cha.

– O co cho­dzi?

– Widziała pani ostat­nio Henry’ego?

– Czy coś się stało?

Błysk zacie­ka­wie­nia w oczach.

– Nie, nie, nie sądzę. Zasta­na­wiam się tylko, gdzie jest.

– Od czasu tej wrzawy w ubie­gły week­end nie sły­sza­łam żad­nych odgło­sów docho­dzą­cych z miesz­ka­nia. Wów­czas był tam straszny hałas. Tak, to pew­nie była jakaś liba­cja, jak zawsze – powie­działa oskar­ży­ciel­skim tonem i spoj­rzała na niego wyzy­wa­jąco.

– Czy wie pani, kto może mieć klucz do jego miesz­ka­nia?

– Admi­ni­stra­to­rzy budynku mają klu­cze do wszyst­kich. Jeden z nich mieszka naprze­ciwko. Może pan do niego pójść i go spy­tać. Nazywa się Anders­son.

Gdy razem z admi­ni­stra­to­rem dostali się do miesz­ka­nia Dahlströma, zastali tam chaos. Powy­cią­gane szu­flady, szafy z powy­rzu­caną na pod­łogę zawar­to­ścią i poprzew­ra­cane meble. Papiery, książki, ubra­nia i inne rupie­cie walały się dookoła. W kuchni na pod­ło­dze leżały resztki jedze­nia, nie­do­pałki, butelki po alko­holu i inne śmieci. Śmier­działo sta­rym piwem, papie­ro­sami i sma­żoną rybą. Ktoś powyw­ra­cał pościel i poduszki kanap.

Obaj męż­czyźni zatrzy­mali się pośrodku salonu i patrzyli bez słowa. W końcu admi­ni­stra­tor Anders­son wydu­sił z sie­bie jedno zda­nie:

– Co, do cho­lery, tu się wyda­rzyło?

Otwo­rzył drzwi na werandę i wyj­rzał na zewnątrz.

– Tu też go nie ma. Pozo­staje jesz­cze tylko jedno miej­sce.

Zeszli scho­dami do piw­nicy. Z jed­nej strony pustego kory­ta­rza bie­gły rzę­dem drzwi opa­trzone róż­nymi tablicz­kami: „Pral­nia”, „Wózki dzie­cięce”, „Rowery”. Naprze­ciw nich mie­ściły się nor­malne boksy piw­niczne z drzwiami z siatki. Na samym końcu były nie­ozna­czone drzwi.

Smród pra­wie powa­lił ich z nóg. Z ciemni wydo­by­wał się odór, od któ­rego wszystko prze­wra­cało się w żołądku. Anders­son zapa­lił świa­tło. Widok był prze­ra­ża­jący. Na pod­ło­dze leżał Henry Dahlström zato­piony we wła­snej krwi. Leżał na brzu­chu, z twa­rzą zwró­coną ku pod­ło­dze. Krew pokry­wała ściany i sufit. Na wycią­gnię­tych rękach widać było małe, brą­zowe pęche­rzyki. Dżinsy miały z tyłu ciemne plamy, jakby zro­bił pod sie­bie.

Anders­son wyco­fał się na kory­tarz.

– Trzeba zadzwo­nić po poli­cję – wydu­sił. – Ma pan komórkę? Zosta­wi­łem moją w miesz­ka­niu.

Odpo­wie­dzią było zaprze­cze­nie głową.

– Pro­szę tu chwilę pocze­kać i nikogo nie wpusz­czać.

Admi­ni­stra­tor odwró­cił się i pospie­szył do góry po scho­dach. Gdy wró­cił, zna­jo­mego Fle­sza już nie było.

Rozdział 9

Bryły domów z sza­rego betonu w listo­pa­do­wym mroku spra­wiały ponure wra­że­nie. Anders Knu­tas i jego naj­bliż­sza współ­pra­cow­niczka, inspek­tor kry­mi­nalny Karin Jacobs­son, wysie­dli z samo­chodu na ulicy Jung­mans­ga­tan w dziel­nicy Gråbo.

Lodo­waty wiatr z pół­nocy spra­wił, że przy­spie­szyli kroku, idąc w stronę drzwi miesz­ka­nia Henry’ego Dahlströma. Grupa ludzi zdą­żyła zebrać się przed domem. Nie­któ­rzy zajęci byli roz­mową z poli­cją. Pukano do drzwi sąsia­dów, admi­ni­stra­to­rzy budynku byli prze­słu­chi­wani.

Dom był pod­nisz­czony, lampa na fasa­dzie nie dzia­łała, a na klatce scho­do­wej farba odpa­dała ze ścian.

Przy­wi­tali się z jed­nym z kole­gów, który zapro­wa­dził ich do ciemni. Gdy otwo­rzył drzwi do piw­nicy, ude­rzył ich smród nie do wytrzy­ma­nia. Mdły, duszący zapach zwłok wska­zy­wał, że ciało zaczęło się już roz­kła­dać. Karin poczuła, że mdło­ści były nie­bez­piecz­nie bli­sko. Już wiele razy wymio­to­wała na miej­scu zbrodni i tym razem chciała tego unik­nąć. Wyjęła chu­s­teczkę do nosa i zakryła sobie nią usta.

W drzwiach ciemni poka­zał się tech­nik kry­mi­na­li­styki Erik Sohl­man.

– Cześć. Ofiara nazywa się Henry Dahlström. Na pewno go koja­rzy­cie, stary pija­czyna, był foto­gra­fem. Flesz. To była jego ciem­nia. Widocz­nie na­dal jej uży­wał.

Ski­nął głową w stronę pomiesz­cze­nia znaj­du­ją­cego się za jego ple­cami.

– Roz­bito mu czaszkę, zadano dużą liczbę cio­sów. Krew jest wszę­dzie. Chciał­bym tylko ostrzec, że to nie jest przy­jemny widok.

Zatrzy­mali się w drzwiach i spoj­rzeli na ciało.

– Kiedy nastą­pił zgon? – spy­tał Knu­tas.

– Myślę, że leży tu od pra­wie tygo­dnia. Ciało zaczęło się roz­kła­dać, ale jesz­cze nie tak bar­dzo, bo tu w piw­nicy jest dość zimno. Gdyby pole­żał jesz­cze jeden dzień, czuć by było na całej klatce scho­do­wej. – Sohl­man odgar­nął sobie włosy z czoła i wes­tchnął. – Muszę pra­co­wać dalej. To tro­chę potrwa, zanim będzie­cie mogli wejść.

– Jak długo?

– Z pew­no­ścią kilka godzin. Naj­le­piej by było, gdy­by­ście zacze­kali do jutra. Mamy tu całą masę do zro­bie­nia. To samo doty­czy miesz­ka­nia.

– Okej.

Knu­tas przy­glą­dał się cia­snemu pomiesz­cze­niu. Prze­strzeń została w pełni wyko­rzy­stana. Tło­czyły się tam pla­sti­kowe miski, bańki na płyny foto­gra­ficzne, nożyczki, kla­merki, stosy foto­gra­fii, skrzy­nie i pudła. W rogu piw­nicy stał powięk­szal­nik.

Jedna z misek była prze­wró­cona i płyn foto­gra­ficzny zmie­szał się z krwią.

Gdy wyszli na dwór, Knu­tas nabrał głę­boko w płuca świe­żego powie­trza. Był nie­dzielny wie­czór osiem­na­stego listo­pada, kwa­drans po ósmej. Deszcz pada­jący z ciem­nego nieba zaczy­nał prze­cho­dzić w śnieg.

Rozdział 10

Ponie­dzia­łek, 19 listo­pada

Następ­nego ranka sze­fo­wie grupy śled­czej zebrali się w komen­dzie poli­cji przy ulicy Norra Han­se­ga­tan. Wła­śnie zakoń­czył się kosz­towny remont i wydział kry­mi­nalny otrzy­mał nowe, dopiero co wyre­mon­to­wane pomiesz­cze­nia. Sala spo­tkań była jasna, z wyso­kim sufi­tem, dwa razy więk­sza od sta­rej.

Ume­blo­wana była w dużej mie­rze według pro­stego skan­dy­naw­skiego desi­gnu, meble z brzozy w odcie­niach bieli i sza­ro­ści. Pośrodku sali stał duży stół z miej­scami dla dzie­się­ciu osób po każ­dej stro­nie. Na jed­nej ze szczy­to­wych ścian wisiała duża tablica do pisa­nia i ekran pro­jek­cyjny. Wszystko pach­niało nowo­ścią. Jasna farba pokry­wa­jąca ściany dopiero co zdą­żyła wyschnąć.

Wzdłuż dwóch ścian sali bie­gły rzędy okien. Z jed­nych widać było ulicę, par­king przy super­mar­ke­cie Obs i wschod­nią stronę murów obron­nych. Za murami maja­czyło morze. Okna naprze­ciwko wycho­dziły na kory­tarz, tak że można było zoba­czyć, kto tam­tędy prze­cho­dził. Jeśli potrzeba było tro­chę pry­wat­no­ści, można było zasu­nąć cien­kie baweł­niane zasłony; stare żółte zasłony zamie­nione zostały na białe z deli­kat­nym wzo­rem.

Na poranne spo­tka­nie Knu­tas był wyjąt­kowo kilka minut spóź­niony. Gdy wszedł do sali z kub­kiem kawy w jed­nej ręce i teczką z papie­rami w dru­giej, powi­tał go wesoły roz­gar­diasz. Minęła ósma i wszy­scy byli już na swo­ich miej­scach. Ścią­gnął mary­narkę, powie­sił ją na opar­ciu krze­sła, usa­do­wił się jak zwy­kle u szczytu stołu i wypił łyk gorz­kiej kawy z auto­matu. Przy­glą­dał się kole­żan­kom i kole­gom pogrą­żo­nym w roz­mo­wie.

Na prawo sie­działa jego naj­bliż­sza współ­pra­cow­niczka Karin Jacobs­son: trzy­dzie­ści sie­dem lat, niskiego wzro­stu, ciem­no­włosa i brą­zo­wo­oka. W pracy potra­fiła być jak terier, uparta i nie­ustra­szona. Była otwarta i roz­mowna, ale o jej życiu pry­wat­nym nie wie­dział wiele, mimo że pra­co­wali razem od pięt­na­stu lat. Miesz­kała sama, nie miała dzieci. Knu­tas nie wie­dział, czy była z kimś zwią­zana.

Całą jesień pra­co­wał bez niej i nie­zmier­nie mu jej bra­ko­wało. W związku z mor­der­stwami ubie­głego lata wobec Karin zostało wsz­częte wewnętrzne docho­dze­nie, mające wyka­zać ewen­tu­alne błędy w pracy. Docho­dze­nie umo­rzono, ale Karin bar­dzo prze­żyła całą sprawę. Pod­czas docho­dze­nia była zawie­szona w obo­wiąz­kach, a zaraz po jego zakoń­cze­niu poszła na urlop. O tym, co robiła w tym cza­sie, nie miał zie­lo­nego poję­cia.

Teraz przy­ci­szo­nym gło­sem roz­ma­wiała z inspek­to­rem kry­mi­nal­nym Tho­ma­sem Wit­t­ber­giem. Ze swoją blond czu­pryną i wytre­no­wa­nym cia­łem wyglą­dał raczej jak sur­fer niż jak poli­cjant. Był to dwu­dzie­sto­sied­mio­letni bywa­lec przy­jęć, zmie­nia­jący kobiety jak ręka­wiczki, ale swoją pracę wyko­ny­wał nie­na­gan­nie. Jego umie­jęt­no­ści nawią­zy­wa­nia kon­tak­tów bar­dzo mu się przy­da­wały – jako prze­słu­chu­jący był nie­za­stą­piony.

Lars Nor­rby, sie­dzący po dru­giej stro­nie stołu, był cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem Wit­t­berga. Wysoki, ciem­no­włosy i cza­sem aż do prze­sady dokładny. Jego zwy­czaj czy­nie­nia rze­czy bar­dziej zagma­twa­nymi, niż były w rze­czywistości, cza­sem dopro­wa­dzał Knu­tasa do szału. Znali na wylot swoje przyzwy­czajenia. Zaczy­nali razem w poli­cji i razem cho­dzili na patrole. Teraz obaj zbli­żali się do pięć­dzie­siątki i świa­tek prze­stęp­czy Gotlan­dii, jak i sie­bie nawza­jem, znali jak wła­sną kie­szeń.

Inspek­tor Nor­rby był rów­nież rzecz­ni­kiem pra­so­wym poli­cji i zastępcą szefa wydziału kry­mi­nal­nego. To połą­cze­nie nie zawsze cie­szyło Knu­tasa.

Tech­nik grupy, Erik Sohl­man, był ener­giczny, obda­rzony dużym tem­pe­ra­men­tem i zawzięty jak pies tro­piący, a jed­no­cze­śnie bar­dzo sys­te­ma­tyczny w pracy.

Przy stole sie­dział rów­nież główny pro­ku­ra­tor Gotlan­dii, Bir­ger Smit­ten­berg. Z pocho­dze­nia sztok­holm­czyk, żonaty z Gotlandką, od dawna miesz­kał na wyspie. Knu­tas cenił jego wie­dzę i zaan­ga­żo­wa­nie.

Knu­tas roz­po­czął spo­tka­nie:

– Ofiarą jest Henry „Flesz” Dahlström, uro­dzony w 1943 roku. Został zna­le­ziony mar­twy wczo­raj tuż po szó­stej wie­czo­rem w pomiesz­cze­niu piw­nicz­nym, które peł­niło funk­cję ciemni. Jeśli jesz­cze nie do wszyst­kich to dotarło, powiem, że jest to ten pija­czyna, który był foto­gra­fem. Czę­sto prze­by­wał na Öster, jego zna­kiem roz­po­znaw­czym był apa­rat foto­gra­ficzny, który zawsze nosił na szyi.

Przy stole było cicho jak makiem zasiał, wszy­scy słu­chali skon­cen­tro­wani.

– Dahlström został zna­le­ziony z roz­le­głymi ranami tłu­czo­nymi poty­licy. Nie ma wąt­pli­wo­ści, że cho­dzi tutaj o mor­der­stwo. Ciało zosta­nie prze­wie­zione dzi­siaj do zakładu medy­cyny sądo­wej w Sol­nie.

– Czy zna­leź­li­ście narzę­dzie zbrodni? – zapy­tał Lars Nor­rby.

– Na razie jesz­cze nie. Prze­szu­ka­li­śmy ciem­nię i miesz­ka­nie. Zabez­pie­czy­li­śmy tylko te dwa pomiesz­cze­nia. Cała reszta jest bez zna­cze­nia, bo ciało leżało w piw­nicy tydzień i tylko Bóg wie, ilu ludzi prze­szło po scho­dach przez ten czas. Dahlström miesz­kał na par­te­rze w miesz­ka­niu naroż­nym. Zaraz obok domu bie­gnie ścieżka do dziel­nicy Terra Nova. Cała oko­lica zosta­nie prze­szu­kana. Wczo­raj zmrok utrud­niał pracę, ale poszu­ki­wa­nia zostały wzno­wione dzi­siaj, jak tylko się prze­ja­śniło. Czyli chwilę temu.

Spoj­rzał na zega­rek.

– Kto was zawia­do­mił? – zapy­tał pro­ku­ra­tor.

– Ciało zostało zna­le­zione przez jed­nego z admi­ni­stra­to­rów budynku. Jest ich, jak mi wia­domo, czte­rech. Ten admi­ni­stra­tor mieszka naprze­ciwko Dahlströma, nazywa się Ove Anders­son. Powie­dział, że męż­czy­zna, poda­jący się za dobrego przy­ja­ciela ofiary, zadzwo­nił wczo­raj do jego drzwi około szó­stej wie­czo­rem. Męż­czy­zna powie­dział, że od wielu dni nie widział Dahlströma i zasta­na­wia się, gdzie mógł być. Zna­leźli go w piw­nicy, ale gdy admi­ni­stra­tor poszedł na górę, żeby zawia­do­mić poli­cję, przy­ja­ciel wyko­rzy­stał oka­zję i czmych­nął.

– To dość podej­rzane, że zwiał. Być może to on jest mor­dercą – powie­dział Wit­t­berg.

– Dla­czego miałby w takim razie zawia­da­miać admi­ni­stra­tora? – zaopo­no­wał Nor­rby.

– Być może chciał się dostać do miesz­ka­nia, żeby zabrać coś, czego zapo­mniał, a nie miał odwagi się wła­my­wać – pod­su­nęła Karin.

– Cóż, to nie­wy­klu­czone, ale brzmi dość nie­wia­ry­god­nie – skon­tro­wał Nor­rby. – Dla­czego cze­kałby cały tydzień? Ciało mogło zostać zna­le­zione w każ­dym momen­cie.

Knu­tas zmarsz­czył czoło.

– Być może znik­nął, ponie­waż bał się, że zosta­nie uznany za podej­rza­nego. Może był jed­nym z uczest­ni­ków liba­cji, bo wiemy, że w miesz­ka­niu takowa miała miej­sce. Tak czy siak, musimy jak naj­szyb­ciej go zna­leźć.

– Jak wygląda? – zapy­tał Wit­t­berg.

Knu­tas spoj­rzał w swoje papiery.

– Według admi­ni­stra­tora w śred­nim wieku, około pięć­dzie­siątki. Wysoki i dobrze zbu­do­wany. Ma wąsy, ciemne dłu­gie włosy zacze­sane do tyłu, na karku zwią­zane w kucyk. Był ubrany w ciemną bluzę i ciemne spodnie. Na buty nie zwró­cił uwagi. Według mnie wygląda to na Bengta Johns­sona. To chyba jedyny z tutej­szego „ele­mentu”, który odpo­wiada opi­sowi.

– To musi być Ben­gan. Tych dwóch było jak papużki nie­roz­łączki – powie­dział Wit­t­berg.

Knu­tas zwró­cił się do tech­nika kry­mi­no­lo­gii:

– Erik, może ty przed­sta­wisz tech­niczne usta­le­nia.

Sohl­man ski­nął głową.

– Przej­rze­li­śmy miesz­ka­nie i ciem­nię, ale jesz­cze długo potrwa, zanim skoń­czymy. Jeśli mam zacząć od ofiary i obra­żeń, musimy obej­rzeć zdję­cia. Bądź­cie przy­go­to­wani, że nie jest to przy­jemny widok.

Sohl­man zga­sił świa­tło i klik­nię­ciami zmie­niał zdję­cia cyfrowe, które rzut­nik kom­pu­te­rowy usta­wiony w głębi sali wyświe­tlał na ekra­nie pro­jek­cyj­nym.

– Henry Dahlström leżał na pod­ło­dze twa­rzą do ziemi z roz­le­głymi ranami tłu­czo­nymi poty­licy. Sprawca użył tępego narzę­dzia. Zga­duję, że był to mło­tek, lekarz sądowy nie­długo powie nam coś wię­cej na ten temat. Ofiara została ude­rzona w głowę wiele razy. Dookoła jest tak dużo krwi, ponie­waż mor­derca naj­pierw zro­bił narzę­dziem dziurę w czaszce, a potem zada­wał kolejne ciosy, ude­rza­jąc w zakrwa­wioną ranę. Za każ­dym razem, gdy się zamach­nął, żeby zadać nowy cios, krew pry­skała naokoło.

Sohl­man wskaź­ni­kiem poka­zy­wał roz­pry­śniętą krew widoczną zarówno na pod­ło­dze, jak i na ścia­nach i sufi­cie.

– Naj­praw­do­po­dob­niej sprawca powa­lił Dahlströma na pod­łogę i stał pochy­lony nad nim, zada­jąc leżą­cemu kolejne ciosy. Jeśli cho­dzi o usta­le­nie czasu zgonu, to zga­duję, że nastą­pił on przed pię­cioma, sze­ścioma dniami.

Twarz ofiary miała inten­sywny żół­to­szary kolor, prze­cho­dzący w zie­lony. Oczy były czer­wo­no­brą­zowe, usta czarne i zaschnięte.

– Pro­ces roz­kładu już się roz­po­czął – kon­ty­nu­ował Sohl­man nie­wzru­sze­nie. – Spójrz­cie na te małe brą­zowe pęche­rzyki na ciele z pły­nem tru­pim, który zaczął wypły­wać. Ten sam, który wypływa z ust i nosa.

Sie­dzący dookoła stołu słu­cha­cze krzy­wili się, słu­cha­jąc. Karin zasta­na­wiała się w myślach, jak Sohl­man mógł zawsze mówić o zakrwa­wio­nych ofia­rach, stę­że­niu pośmiert­nym i roz­kła­da­ją­cych się zwło­kach, jakby mówił o pogo­dzie lub o tego­rocz­nych dekla­ra­cjach podat­ko­wych.

– Wszyst­kie meble są poprzew­ra­cane, ktoś przej­rzał szafy i szu­flady ze zdję­ciami. Mor­derca naj­wy­raź­niej cze­goś szu­kał. Ofiara ma także ślady walki na przed­ra­mio­nach. Widzi­cie siniaki i zadra­pa­nia. Naj­wy­raź­niej pró­bo­wał się bro­nić. Siniak na oboj­czyku może być spo­wo­do­wany chy­bio­nym ude­rze­niem. Oczy­wi­ście pobrano mate­riał do bada­nia, zarówno krew, nie­do­pa­łek zna­le­ziony na kory­ta­rzu piw­nicz­nym, jak i włosy, które, jak się wydaje, nie pocho­dzą od ofiary. Wszystko zosta­nie wysłane do Cen­tral­nego Labo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nego, ale jak wie­cie, może tro­chę potrwać, zanim dosta­niemy odpo­wiedź.

Wypił łyk kawy i wes­tchnął. Na odpo­wie­dzi z Cen­tral­nego Labo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nego w Linköping trzeba było cze­kać przy­naj­mniej tydzień, a naj­czę­ściej około trzech.

Sohl­man kon­ty­nu­ował:

– Co się tyczy butów, zna­leź­li­śmy odci­ski obu­wia na raba­cie przy oknie piw­nicz­nym. Nie­stety z powodu desz­czu są nie­moż­liwe do ziden­ty­fi­ko­wa­nia. Za to odkry­li­śmy ślady butów na kory­ta­rzu pod drzwiami ciemni. Takie same ślady znaj­dują się w miesz­ka­niu, które poza tym jest pełne bute­lek, popiel­ni­czek, puszek po piwie i całej masy innych śmieci. Wygląda na to, że odbyła się tam liba­cja, co potwier­dzają świad­ko­wie. Zdję­li­śmy wiele róż­nych odci­sków pal­ców oraz ślady butów czte­rech, pię­ciu róż­nych osób. Miesz­ka­nie także zostało przez sprawcę prze­szu­kane.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki