Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szwedzka wyspa Lilla Karlsö po zakończeniu sezonu turystycznego sprawia wrażenie spokojnej, wręcz wymarłej. Jednak jak na wrzesień pogoda dopisuje, a morze wciąż jest ciepłe po długim, gorącym lecie.
Grupa studentów chce wykorzystać ostatnie wolne dni przed powrotem na uczelnię i urządza sobie weekendowy wypad na opustoszałą wyspę. Temperatury pozwalają na cieszenie się ostatnimi promieniami słońca na plaży. Ucinają sobie drzemkę na piasku. Gdy Frida otwiera oczy, dokonuje przerażającego odkrycia – jej chłopak i reszta znajomych nie żyją. Ona jako jedyna ocalała.
Morderstwo wstrząsa całym krajem. Na uczelni szerzy się panika. Czy zginą kolejni studenci? Czy grupka znajomych po prostu znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie? Kto jest mordercą?
Komisarz Knutas po raz kolejny będzie musiał rozwikłać zagadkę morderstwa, i to w momencie gdy jego własne życie przybiera nowy, nieoczekiwany i dramatyczny obrót.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Poświęcam Josefin Nilsson, róży Gotlandii, która jest i pozostanie w naszej pamięcii naszych sercach.
Zdążyło się już ściemnić, gdy do siedziby korporacji studenckiej z Gotlandii napłynęła ponad setka wystrojonych studentów, żeby wziąć udział w najgłośniejszej imprezie roku. Zabawowy nastrój panował już w holu, gdzie wszyscy tłoczyli się przy szatni i w kolejce do odhaczenia na liście gości. Trzymał ją tak zwany trzeci kurator szefujący działalności klubowej, młody mężczyzna odziany w worek z doklejonymi kawałkami szarego owczego runa dla podkreślenia tematyki imprezy. Na głowie miał czapkę z owczej skóry z potężnymi rogami sterczącymi mu nad uszami. Przyszła bowiem pora biesiady z głowizną jagnięcą. Pierwsza taka biesiada odbyła się w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku. Przeszła następnie w doroczną tradycję, która ani razu nie została złamana. W życiu studenckim Uppsali była uważana za ważne wydarzenie, bilety wyprzedały się na pniu, a oczekiwania były ogromne.
Tłum gości sunął powoli po schodach do baru, gdzie serwowano szampana. Bar znajdował się w reprezentacyjnym salonie umeblowanym w stylu gustawiańskim, z kryształowymi żyrandolami zwisającymi z wysokiego sklepienia, a na ścianach znajdowały się portrety olejne wcześniejszych inspektorów korporacji studenckiej. Na imprezę przyszli nie tylko studenci z Uppsali, ale również członkowie zaprzyjaźnionej korporacji Hallandu w Lundzie i Åbolandu w Åbo1, jak również kilkoro gości honorowych.
Obowiązywał strój nieformalny, niemniej elegancki; młodzi mężczyźni wystąpili w większości w garniturach, a dziewczyny miały wizytowe sukienki. Charakterystyczny dla dzisiejszych czasów indywidualizm wyrażał się dyskretnie w wymyślnym kroju ramion, pleców i dekoltów albo – u mężczyzn – we własnoręcznie wiązanych muchach w oryginalne wzory. Niektórzy mieli tylko białe koszule i krawaty z wełny owczej. Rozradowani goście z kieliszkami szampana w dłoniach stali w grupkach, wyraźnie było widać, że potrafią zachować się na salonach, byli wypachnieni i dobrze wychowani.
Gwar wesołych rozmów przerwał nagle odgłos stukania w podłogę. Oczy wszystkich gości zwróciły się na marszałka korporacji, wysokiego młodego człowieka w uroczystym stroju akademickim, na który składał się frak z czarną kamizelką, czapka studencka i rękawiczki. Na piersi wstęga orderowa w kolorach bieli, bordo i błękitu, a na niej metalowa plakietka z godłem korporacji. Marszałek trzymał w dłoniach dwumetrowy pal z zatkniętym na nim łbem barana rasy gute o wspaniałych wygiętych rogach. Tym palem stukał w podłogę dla przyciągnięcia uwagi zebranych, którzy zostali teraz zaproszeni do stołów.
Beztroski gwar przeniósł się do sali bankietowej z wielkimi oknami wychodzącymi na lśniące wody Fyrisån, imponującą sylwetę katedry i jasną, piękną fasadę Upplandsmuseet. Widoku można się było tylko domyślać w listopadowym mroku rozjaśnionym jedynie przez latarnie i mocno świecący księżyc.
Budynek korporacji gotlandzkiej jako jedyny wśród trzynastu siedzib organizacji studenckich w Uppsali znajdował się po „niewłaściwej” stronie rzeczki przepływającej przez centrum miasta. Wszystkie pozostałe mieściły się po drugiej stronie. Gotlandczycy argumentowali, że Fyrisån przedstawia Bałtyk, w związku z czym ta lokalizacja jest całkiem uzasadniona.
Na długich stołach bankietowych pięknie nakrytych lnianymi obrusami i białą porcelaną paliły się świece. Ledwo wszyscy zdążyli usiąść na swoich miejscach, gdy zaczęto nalewać do szklanek napitek typowy dla Gotlandii, czyli piwo warzone na słodzie, gałązkach jałowca i chmielu, o szczególnym dymnym aromacie. Przepisów na to piwo było zapewne tyle samo, co gmin na Gotlandii, dlatego mogło różnić się smakiem. Szklanki zostały szybko napełnione ciemnożółtym, mętnym płynem.
Student prawa Erik Bygdeman zajął właśnie miejsce obok swojej towarzyszki przy stole, gdy w jego kieszeni zawibrował telefon. Zignorował go. W sobotni wieczór esemes mógł pochodzić tylko od dwóch osób: od jego dziewczyny Amandy, która pisała do niego, jeśli spędzali weekendowy wieczór osobno, albo od mamy, chcącej rozprawiać o jakichś dyrdymałach, byle zabić czas. Tym razem na pewno nie była to Amanda.
Jego dziewczyna została usadzona w nieprzyjemnie dla niego dużej odległości, przy stole w drugim końcu sali. Na dodatek widok na nią zasłaniał mu filar, więc za każdym razem, gdy chciał na nią spojrzeć, musiał się wychylić. W tym momencie była bardzo zajęta rozmową ze swoim sąsiadem przy stole, przystojnym i charyzmatycznym kuratorem korporacji Gabrielem Ellingiem. Że też akurat musiała usiąść obok niego, na jednym z najbardziej pożądanych miejsc na bankiecie. Trudno było nie dostrzec, że Gabriel był nią zainteresowany, Erik zauważył to już dawno temu. A Amanda bynajmniej nie okazywała dezaprobaty dla jego przymilnych uśmiechów i nachalnych spojrzeń, dotykania jej ręki dla podkreślenia swoich słów, ani też gdy odgarniał jej kosmyk włosów z twarzy intymnym gestem, który powinien być zastrzeżony dla jej chłopaka.
Erik poczuł, jak w środku przetacza mu się jakiś głuchy pomruk. Znał to uczucie, ale pomyślał, że nie pozwoli, by mu zepsuło ten wieczór. Starał się odepchnąć od siebie zazdrość i skupić się na swojej sąsiadce. Ubrana na czarno blondynka powiedziała mu, że ma dwadzieścia dwa lata i studiuje ekonomię. Nie znał jej wcześniej, wydała mu się dość pospolita i nudna, prawdopodobnie nie będzie miał ochoty poznać jej bliżej. I choć właśnie przyrzekł sobie uważać z piciem, kiedy wypił swoje piwo, wziął kolejne.
Dziewczyna grająca rolę zapiewajły wzięła do ręki mikrofon i zaintonowała pierwszą piosenkę biesiadną ze śpiewnika, którego egzemplarze wszyscy uczestnicy spotkania znaleźli przy swoich nakryciach. Potem były przystawki popijane wódką, przeplatane przemówieniami i śpiewami w dialekcie gotlandzkim, czemu towarzyszyły różne „ćwiczenia gimnastyczne”. Trzeba było a to wejść pod stół, a to stawać na krześle i wyciągać do góry ręce.
Potem nastąpił punkt kulminacyjny, czyli rozpoczęto serwowanie drugiego dania. Skrzypek zaczął grać gotlandzki marsz panny młodej, a goście do taktu uderzali dłońmi w stół, gdy do sali weszła tanecznym krokiem grupa młodzieńców niosących wielkie półmiski pełne grillowanej głowizny jagnięcej. Jedynym ubiorem tych kelnerów były przepaski na biodrach i baranie czapki z rogami. Każdy gość dostawał pół głowizny, do tego purée z brukwi, marchwi i ziemniaków oraz kieliszek wódki. Trzymając się tradycji, należało wykroić oko jagnięcia i soczewkę wrzucić do wódki, a następnie opróżnić kieliszek jednym haustem.
Podczas całej kolacji Erik starał się nie patrzeć w stronę swojej dziewczyny i jej sąsiada przy stole. Miał świadomość, że jego zazdrość jest spowodowana brakiem pewności siebie i że powinien nad nią zapanować. Zawsze było z tym gorzej, kiedy pił, a więc starał się kontrolować picie, co jednak było trudne, bo wciąż wznoszono kolejne toasty. Sprawy nie ułatwiało to, że pił na pusty żołądek. Głodny był już od przyjścia, a na połówce jagnięcej głowizny nie było wiele do jedzenia. Postarał się, na ile to było możliwe, wykroić policzek, ale wyszło nie więcej niż kilka kęsów. Na szczęście restauracja w centrum serwująca hamburgery była w weekendy otwarta do późna. Zdecydował, że tam pójdzie, kiedy biesiada się skończy.
Erik prowadził uprzejme rozmowy z siedzącymi po jego prawej i lewej, jak również po przeciwnej stronie stołu, ale żadna z tych osób go nie zainteresowała. Czuł, jak telefon raz za razem wibruje w jego kieszeni, ale nie chciało mu się odbierać. Nie miał siły rozmawiać ze swoją mamą.
Pojawił się chór, który zaczął występ od szesnastowiecznego wielogłosowego madrygału. Chórmistrz wyjaśnił, że to pieśń o miłości, ale Erik podejrzewał, że w gruncie rzeczy chodzi tylko o seks. Madrygał nosił tytuł Come again.
Erik odważył się w końcu spojrzeć w stronę Amandy. Jej krzesło było puste, podobnie jak jej towarzysza przy stole. Znów poczuł niepokój. Już nie słuchał pieśni płynącej z estrady ustawionej na ten wieczór. Rozejrzał się po pomieszczeniu w nadziei, że Amanda rozmawia z przyjaciółmi przy jakimś innym stole. Jednak nigdzie jej nie widział. W głowie miał gonitwę myśli. Może poszła do toalety? Ale dlaczego, korzystając z okazji, nie przeszła obok niego, żeby spytać, jak się bawi, a może nawet dać mu całusa i w ten sposób pokazać Gabrielowi i całej reszcie, że są parą? Że są ze sobą? Mogłaby go spytać, czy chce jej towarzyszyć? Im dłużej myślał nad tym, dlaczego wolała tego nie zrobić, tym gorszy miał nastrój. Po prostu wymknęła się, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. W dodatku z tym przypochlebnym Gabrielem. Kurde, co oni właściwie robią? I gdzie się podziali?
Jak przez mgłę widział, że goście klaszczą, widocznie chór zakończył występ, ale zupełnie nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Szybko nalał do szklanki gotlandzkiego piwa i opróżnił ją w kilku dużych łykach. A potem zerwał się z krzesła i wypadł z sali, ledwo powstrzymując zdenerwowanie. Po drodze przewrócił komuś kieliszek wina, usłyszał okrzyk jakiejś kobiety, a potem odgłos szkła, które rozbiło się na podłodze, ale nie zatrzymał się, jakby nic się nie stało.
Szybko przeszedł przez bar. Nie było ich tam. Zbiegł po schodach i skręcił do toalet zaraz za szatnią, w której teraz nie było nikogo. Trzy kolejne toalety były puste, ale w drzwiach największej, przeznaczonej dla niepełnosprawnych, zamek świecił się na czerwono. Na wszelki wypadek ostrożnie nacisnął klamkę. Rzeczywiście była zamknięta.
Stanął i czekał z walącym sercem. Poczuł suchość w ustach. Zacisnął mocno pięści, ledwo mógł ustać spokojnie. A jeśli wyjdą stamtąd razem… to, kurde, co wtedy zrobi?
Oblizał wargi. Musiało minąć wiele minut. Co oni wyprawiają? Rozejrzał się. W pobliżu nie było nikogo. Zakradł się pod drzwi i nasłuchiwał, co dzieje się po drugiej stronie. Żadnych odgłosów. Kompletnie nic.
Czy Amanda jest w środku z Gabrielem? Już chciał załomotać w drzwi i właśnie podniósł rękę, gdy drzwi się otworzyły. Ukazała się w nich dziewczyna, którą wcześniej widział w szatni. Była blada i wyglądała na zawstydzoną.
– Przepraszam, że to trwało tak długo – powiedziała. – Nie czuję się dobrze, mam koszmarny okres. Rozumiesz…
Przewróciła oczami, wzruszyła ramionami i przepchnęła się obok niego, gdy tak stał kompletnie zaskoczony. Czy Amanda zmyła się, nic nie mówiąc? Ale zaraz, przecież razem oddawali kurtki do szatni i on ma numerek. Przeszukał kieszenie. Jest. Czyli jednak nie wyszła. Telefon ponownie zawibrował. Może to Amanda? Niezdarnie wyjął telefon i zdążył odebrać, zanim jeszcze sygnał wybrzmiał. Słuchał, nic nie mówiąc. Następnie rozłączył się i włożył telefon z powrotem do kieszeni. Nie wahając się, podszedł do szatniarki, odebrał kurtkę i wyszedł z siedziby korporacji.
Przed budynkiem było ciemno i zimno. W drzwiach stało kilku ochroniarzy, wokół wejścia zbierali się ludzie. Wkrótce zacznie się zabawa po kolacji. Będzie zespół grający na żywo, czyli do końca imprezy jest jeszcze daleko. Erik szybko wyminął stojących, żeby nie musieć rozmawiać, gdyby był wśród nich ktoś znajomy, skręcił za róg i przeszedł przez pustą jezdnię tuż obok parkingu dla rowerów, a następnie ruszył w stronę rzeki. Zdał sobie sprawę, że jest bardzo pijany, bo nie potrafił iść prosto.
Za krzakami rosnącymi wzdłuż ulicy stały jakieś ławki. Tu, w dole było cicho i spokojnie. Ciemne wody mieniły się w świetle księżyca. Wznosząca się po drugiej stronie katedra ze swoimi wysokimi, czarnymi wieżami wyglądała niemal przerażająco.
Opadł na ławkę stojącą w głębi, tuż nad wodą, i czekał, jak miał przykazane. Mijały minuty. Rzeka płynęła szybko do spadku koło młyna i dalej po kamieniach pod Dombron2. Sięgnął do kieszeni po papierosa. Zapalił i zaciągnął się kilka razy dla uspokojenia.
W brzuchu mu zaburczało, był głodny po tej marnej kolacji.
Nagle usłyszał chrzęst żwiru na ścieżce, ktoś znajdował się tuż za nim. Nie zdążył się obejrzeć, wszystko działo się zbyt szybko. Poczuł na ramieniu ciężką dłoń, która go przytrzymała, a w następnej chwili ukłucie w szyję.
– Co jest, kurwa?
Nie rozumiał, co się dzieje. Upuścił papierosa i siedział jak sparaliżowany. Zrobił się dziwnie ociężały i sztywny.
Coraz trudniej było mu oddychać. Udało mu się podnieść z ławki i gdy szarpnął kołnierzyk koszuli, chcąc go rozpiąć, potknął się. Potem się poślizgnął, stracił równowagę i runął głową do rzeki, tuż przy spadku. Lodowata woda płynęła szybko, w uszach miał szum, zachłysnął się. Próbował machać rękami, ale go nie słuchały. Jego ruchy były powolne i niezdarne. Usiłował stanąć na nogi i wydostać się z rzeki, ale zamiast tego ślizgał się na kamieniach, a bystrze pociągnęło go w stronę wirów. Ze wszystkich stron otaczała go czarna woda. Nad sobą widział niewyraźnie powierzchnię i światło latarń. Rozpaczliwie starał się wypłynąć, ale ręce nie dawały rady. Chciał otworzyć usta i krzyczeć, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Ostatnie, co zobaczył Erik, to ciemne listopadowe niebo i księżyc, który zaszedł za chmurę.
Jego ciało spłynęło z nurtem i w tym momencie spadł grad.
Było słoneczne popołudnie, przełom lata i jesieni, czyli taka pora roku, gdy Gotlandia jest najpiękniejsza. Droga do osady rybackiej Djupvik biegła prosto jak strzała przez gęsty las mieszany z rosnącymi na skraju szosy wysokimi sosnami. Co pewien czas krajobraz otwierał się szeroko na pola, z których już zebrano plon. Woda była wciąż ciepła po długim upalnym lecie, turyści odjechali, zaległ spokój. Mieszkańcy Gotlandii odzyskali dla siebie zarówno Visby, jak i piaszczyste plaże; restauracje i hotele pozostawały otwarte jeszcze przez kilka tygodni, by potem w większości zamknąć się na zimę.
W samochodzie jadącym nad morze panował znakomity nastrój. Piątka młodych ludzi w starym land roverze zabrała jedzenie, piwo i wino oraz stroje kąpielowe, aby spędzić weekend na Lilla Karlsö. Mieli zamieszkać sami na tej odludnej wysepce, w jedynej tamtejszej chatce do wynajęcia, żeby świętować tam ponowne spotkanie po wakacjach. Poznali się i zaprzyjaźnili na rozpoczętych rok wcześniej studiach prawniczych na miejscowym uniwersytecie.
Szybko się do siebie zbliżyli, tworząc zgraną grupkę przyjaciół. Razem się uczyli i imprezowali, a dwoje z nich zostało parą. Frida i Simon byli tak zakochani, że u pozostałych budziło to czasem niepokój o zwartość grupki. Jednak w tym momencie ich humory były wręcz doskonałe i cała piątka zamierzała cieszyć się weekendową kąpielą w morzu, zapewne ostatnią tego lata.
Valter siedział za kierownicą; był jak zwykle w sztruksowej marynarce, a dredy obwiązał wielkim szalem. Jego rodzice, artyści, prowadzili gospodarstwo ekologiczne w pobliskim Fröjel i to od nich pożyczyli samochód na weekend. Obok niego siedział Rasmus, najschludniejszy z nich wszystkich. Przystojny i dobrze ubrany, zawsze miły i uprzejmy. Pochodził z Visby, oboje rodzice byli prawnikami pracującymi w sądzie rejonowym dla Gotlandii. Rasmus był jeszcze pogodniejszy niż zwykle i chociaż nic nie mówił, pozostali domyślali się, że pewnie ma nowego chłopaka. Był bardzo dyskretny w sprawach dotyczących swojego życia miłosnego.
Siedzenie z tyłu dzieliła z parą gruchających gołąbków aktywistka Annie. Pochodziła z Uppsali, działała na rzecz ochrony środowiska, była feministką i udzielała się w polityce, a choć bardzo jej odpowiadało to uniwersyteckie miasto o zdecydowanie intelektualnym charakterze, to jednak wybrała studia prawnicze na Campus Gotland. Dawna samodzielna uczelnia wyższa w Visby była od pięciu lat częścią uniwersytetu w Uppsali, a Annie zamierzała łączyć prawo ze studiami z dziedziny zrównoważonego rozwoju, według programu realizowanego na wyspie.
Minęli znajdującą się w Djupvik nowoczesną restaurację z ładnym tarasem przypominającym salon częściowo oszklony od strony morza. Goście przesiadywali na słońcu nad szklanką piwa albo kieliszkiem wina.
W osadzie rybackiej było spokojnie. Budka z lodami została zamknięta, podobnie stragany rybne, w większości już zabite deskami. Zarządca Lilla Karlsö pilnował pasącego się tam pierwotnego stada owiec rasy gute, oprócz tego dbał o znajdujące się na wyspie domki i o zwiedzających. I właśnie on miał zawieźć ich na miejsce. Pływające tam regularnie łodzie z Klintehamn zawiesiły działalność kilka tygodni wcześniej.
Przy pomostach cumowało jeszcze kilka motorówek. Morze było spokojne, prawie nie wiało, słońce odbijało się w wodzie. Powietrze było tak klarowne, że dało się wyraźnie dostrzec skalne formacje na Lillön, jak ją tu potocznie nazywano. Nieco dalej na tle bezchmurnego nieba widać było bardziej płaską sylwetę Stora Karlsö.
– Ojej, jak cudownie – zawołała Frida, wyskoczyła z samochodu i zaczerpnęła świeżego morskiego powietrza. – A tam jest Mårten!
Podskoczyła do zarządcy, który szedł do nich z pomostu. Mårten Kvist był ubrany na sportowo i miał na nogach solidne buty. Lekko szpakowaty, przystojny i sprawny czterdziestolatek, ojciec czwórki dzieci, mieszkał z rodziną w gospodarstwie położonym kilka kilometrów od osady rybackiej. Otworzył ramiona i uściskał Fridę.
– Cześć, dziewczyno! Miło cię widzieć. Jak leci?
– Świetnie, skoro już tu jesteśmy. Fajnie będzie popłynąć na wyspę.
– Tak, wygląda na to, że przez cały weekend będzie ładna pogoda.
Frida z zapałem przedstawiła Mårtena przyjaciołom.
– Tak się cieszę, że możesz nas zawieźć. Oni nigdy nie byli na Lillön, wyobrażasz to sobie?
Uśmiechnęła się szeroko i zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów.
– Będziecie zachwyceni, jestem tego pewien – zwrócił się do nich Mårten.
Zebrali swoje rzeczy i ruszyli na pomost. Mårten miał tam aluminiową łódkę z silnikiem zaburtowym. Razem powrzucali do niej plecaki i torby chłodzące. Nagle zadzwoniła komórka Valtera, a on wyjął ją z kieszeni, marszcząc czoło, odszedł na bok i rozmawiał odwrócony do nich plecami. Frida patrzyła za nim. Najwyraźniej jakaś ważna sprawa, widać to było po mowie jego ciała.
Pozostali zdążyli już załadować bagaże do łódki i zajęli miejsca, a Mårten uruchomił silnik i zabrał się do luzowania cum. Valter skończył rozmowę i odwrócił się do nich z pobladłą twarzą i pełnym determinacji spojrzeniem.
– Przykro mi, ale nie mogę płynąć z wami. Muszę się zająć pewną sprawą. Pilną.
– Ojej, nie – zawołała Frida, a w jej głosie słychać było zawód. – To nie może być aż tak pilne. Proszę…
Typowe, że akurat Valter wycofuje się w ostatniej chwili.
– Ojej, Valter, daj spokój – odezwała się Annie. – Planowaliśmy tę wycieczkę od miesięcy. Tak bardzo chciałam, żebyś popłynął z nami. Prawie całe lato się nie spotykaliśmy.
– Świat da sobie radę bez ciebie przez parę dni – dodał Rasmus. – No weź, płyń z nami. To teraz jedyna szansa, bo potem będzie tyle nauki, że nie starczy czasu na nic innego.
– Nieważne. Muszę się zmyć. – Valter zwrócił się do Rasmusa: – Mój plecak, ten w paski, możesz mi podać?
– Ale co się stało? – spytała niespokojnie Frida.
– O tym kiedy indziej. Sprawa nie jest aż tak poważna, nikt nie umiera. – Uśmiechnął się krzywo. – A wy płyńcie.
– Znów się od nas odsuwa – mruknął ponuro Simon, kręcąc głową.
– Możemy ci w czymś pomóc? – spytała Annie.
– Nie, to niemożliwe – odparł zdecydowanym tonem Valter. – Muszę to załatwić sam. Przyjadę po was w niedzielę. Po prostu zadzwońcie, kiedy mam przyjechać. Bawcie się dobrze.
Chwycił swój plecak i zszedł z pomostu.
Wydawało się, jakby byli w parku. Trzymali się mocno za ręce. Wrzesień był przyjemnym miesiącem na przechadzki po Ogrodzie Botanicznym. Bliskość morza i osłona murów miejskich sprawiały, że było tu cieplej. Róże, lawenda i dalie kwitły jeszcze, a cytryny i inne owoce egzotyczne zaczynały dojrzewać. Na katalpie pojawiły się interesujące owoce o wyglądzie czarnych cygar. Jednak Anders Knutas i Karin Jacobsson nie przyszli tu, żeby cieszyć się egzotycznymi roślinami.
Wybierali się na piątkowe spotkanie po pracy kolegów z komendy, które miało się odbyć na werandzie Wisby Strand, i po drodze przechodzili przez Botan, jak go nazywali mieszkańcy Visby. Dla Knutasa ten spacer przez park miał również znaczenie terapeutyczne w związku z tym, co się tam wydarzyło.
Minął przeszło rok, a wciąż stało mu wyraźnie przed oczami. Goniąc sprawcę, zapędził go do altany w Ogrodzie Botanicznym, podniósł broń i wypalił z niej, zanim nożownik zdążył zaatakować młodą kobietę, którą wybrał na swoją następną ofiarę. Strzelił bez chwili wahania. Ciągle widział tę scenę, jak ciało tamtego drgnęło i padło bezwładnie na ziemię, a z ust pociekła krew, jak potem przybiegli policjanci i ratownicy z pogotowia. Pamiętał też powstały później chaos.
Sprawca jeszcze żył, kiedy został przywieziony do szpitala znajdującego się w pobliżu parku, ale nie dało się go uratować.
– Jak się czujesz? – spytała Karin, podnosząc na niego wzrok.
– W porządku – odparł ze spojrzeniem utkwionym w altanę.
Była to tylko częściowa prawda. Od tamtej pory wciąż śniły mu się koszmary ze strzelaniną, choć coraz rzadziej. Nadal zmagał się z dręczącymi go wspomnieniami.
I z tym, co nastąpiło potem. Wielkie nieżyczliwe tytuły w gazetach mówiące o nieuzasadnionej przemocy ze strony policji. Gwałtowne dyskusje toczone na kanapach telewizji śniadaniowych. Rozpowszechniono jego zdjęcia, jakby to on był winowajcą i sprawcą tego całego dramatu. Dyskutanci nie raczyli zauważyć sprawnej akcji policji przeciw seryjnemu mordercy i psychopacie, tylko skoncentrowali się na zachowaniu Knutasa. Potępili go za to, że strzelał. Zamiast wyrazić uznanie, że zachował się jak bohater, ratując przed śmiercią jedną z najpopularniejszych komiczek i prelegentek w Szwecji, w dodatku unieszkodliwiając człowieka, który miał na sumieniu kilku ludzi, Knutas był wytykany jako zwolennik przemocy i zabójca. Owszem, były słowa wdzięczności, wyraziła je uratowana kobieta i jej bliscy, ale Knutas bardzo przeżył tę medialną burzę. Przez wiele miesięcy był na zwolnieniu lekarskim i schronił się na wsi, w swoim domku letnim w Lickershamn.
Przystanęli i usiedli na ławce. Promienie słońca ogrzewały im twarze. Morze, widoczne przez otwory w murze, było w miarę spokojne. Trzymali się wciąż za ręce, nic nie mówiąc. Nie potrzebowali słów. Tyle razy o tym rozmawiali, że nie było nic do dodania.
Knutas spojrzał na ukochaną i jednocześnie najbliższą współpracowniczkę. Na miłą twarz Karin, jej wyraźnie zaznaczone brwi. Była nadal opalona po wielu dniach spędzonych latem na wsi. Mimo wszystko był to dobry czas, ich związek ustabilizował się i pogłębił. Można by powiedzieć, że wydarzenia sprzed roku nawet ich zbliżyły.
Dla Karin tamta sprawa również nie była łatwa. Dała się oczarować człowiekowi, który potem okazał się mózgiem serii morderstw. Pojawił się w trakcie dochodzenia, Karin przesłuchiwała go kilka razy. Miała wtedy przerwę w relacji z Knutasem i łatwo uległa wpływom tamtego. Potem długo miała do siebie pretensje, że okazała się taka ślepa i naiwna.
Jednak nie mogła zbyt długo oddawać się samooskarżeniom, bo musiała wesprzeć Knutasa, który wtedy był słaby i przeżywał okresy wielkiego przygnębienia. Karin stała się wówczas jego prawdziwą opoką. Dla niego znaczyło to bardzo wiele, chociaż teraz, po czasie miał wyrzuty sumienia, że on nie okazał się wsparciem dla niej.
– Czasem człowiek musi się po prostu zdecydować – odezwała się teraz, patrząc przed siebie. – Postanowić, że idzie dalej, zostawiając za sobą to, co było. Potraktować jak historię i oderwać się od tego raz na zawsze.
Podniosła na niego brązowe oczy o intensywnym spojrzeniu, uśmiechnęła się i ścisnęła jego dłoń.
Knutas milczał przez chwilę, bo nie miał pewności, czy Karin ma na myśli tamtą strzelaninę, czy też jego rozterki związane z małżeństwem i byłą żoną Line, matką jego bliźniąt i dawną wielką miłością. Dawną. I może właśnie w tym rzecz. Żeby się odczepić i pójść dalej. Dzieci były dorosłe i wyjechały na studia, a Line mieszkała w Kopenhadze, gdzie miała swoje życie. Może o to chodzi, że życie składa się z wielu różnych etapów. Przynajmniej u niektórych. Bardzo nielicznym ludziom dane jest mieć związki na całe życie. Może wystarczy tego żalu, skoro od rozwodu upłynęło już siedem lat.
– Chodzi o umiejętność akceptacji – ciągnęła w zamyśleniu Karin. – Gdybyśmy potrafili zaakceptować, że w życiu są wzloty i upadki, że bywa trudno, że raz jesteśmy radośni, a raz smutni. Może pod wieloma względami byłoby wtedy łatwiej.
Knutas wciąż milczał.
– Chcę powiedzieć, że taki zawód sobie wybraliśmy – ciągnęła – w którym jest brutalność, broń palna i starcia. Nie możemy oczekiwać, że nigdy nie zetkniemy się w pracy ze śmiercią, użyciem broni i przemocą. Podobnie jak nie można zakładać, że się zakochamy i stworzymy związek z gwarancją szczęścia i spokoju po wsze czasy. Żyć znaczy podejmować ryzyko. Cały czas. Musimy nauczyć się akceptować, że dzieje się różnie i życie jest zmienne.
Knutas już słyszał ją mówiącą takie rzeczy, ale teraz odniósł wrażenie, że przyjął je inaczej niż do tej pory. Być może dlatego, że siedzieli tu, w tym miejscu, gdzie w jego życiu nastąpił dramatyczny zwrot. Gdzie znalazł się o włos od śmierci. Tak łatwo może nastąpić koniec. W ułamku sekundy. Pod wpływem impulsu chwycił dłońmi jej głowę i spojrzał głęboko w oczy.
– Zamieszkasz ze mną?
Łódź podskakiwała gwałtownie na falach, gdy płynęli na wyspę wyłaniającą się z morza w pewnej odległości przed nimi. Wiatr się wzmógł i woda opryskiwała im twarze, na których malował się wyraz oczekiwania. Z tej odległości Lilla Karlsö wyglądała tajemniczo. Frida odetchnęła głęboko i zamknęła oczy przed wiatrem. Cieszyła się, że spędzą weekend odcięci od świata, mając za jedyne towarzystwo jakąś setkę owiec pasących się na tamtejszych łąkach. Chociaż urodziła się i wychowała na Gotlandii, to na Lilla Karlsö była tylko raz, ze szkolną wycieczką. Zachwyciła ją ta wyspa, wciąż pamiętała fantastyczny widok tysięcy ptaków tłoczących się na wąskich półkach skalnych. Bardzo się cieszyła, że udało jej się zorganizować ten wyjazd. Czuła wręcz dumę, że zadbała o to, żeby mogli pojechać po sezonie i być tam zupełnie sami.
Zarządca wyspy dodał gazu, aż krzyknęli z zachwytu, a łódka podskoczyła na fali. Annie wyglądała na lekko wystraszoną i trzymała się mocno relingu. Nie była obyta z morzem. Dziwnie było patrzeć na jej niepewną minę, bo zazwyczaj była z niej twarda sztuka, uparta i konsekwentna w swoich przekonaniach politycznych, swoim feminizmie i działaniach na rzecz środowiska. Annie była osobą gotową iść na barykady, publikowała w gazetce wydawanej przez prawników, pisała tam pełne pasji teksty, na które wiele osób reagowało skrzywieniem ust, a ją samą zbywało, uznając za niestrawną aktywistkę. Była niedużą, ładną dziewczyną, miała gęste, rude kręcone włosy, które zawsze związywała szalikami w kropki albo w kratkę w jaskrawych kolorach. Nie można powiedzieć, by wyglądała jak większość studentek prawa. Annie zamierzała wykorzystywać swoje płomienne zaangażowanie do obrony kobiet będących ofiarami przemocy, nielegalnych imigrantów i słabszych członków społeczeństwa, niemających sił, środków ani wiedzy, które by im pozwoliły samodzielnie dochodzić swoich praw.
Frida cieszyła się, że włożyła ciepłą kurtkę i skuliła się w objęciach Simona, który ją jeszcze mocniej przytulił i pocałował w policzek. Śmiał się do wiatru, po prostu biła od niego radość, a Fridzie robiło się ciepło na sercu, że Simon się tak cieszy. Siedzieli wszyscy na dziobie łodzi, mając przed sobą wyspę, która wyglądała interesująco i jednocześnie tajemniczo. Im bliżej podpływali, tym wyraźniejsze stawały się zarysy stromych wapiennych klifów i bujnych nadmorskich łąk.
Zarządca siedzący przy sterze zwrócił się do nich:
– A wiecie, że ta wyspa jest właściwie rafą koralową, powstałą czterysta milionów lat temu? Na początku lata przyjeżdża tu wielu turystów, żeby obserwować nurzyki zwyczajne i alki, zanim te ptaki odlecą w nieco cieplejsze strony, co dzieje się, gdy ich pisklęta wyklute wiosną urosną na tyle, żeby mogły opuścić wyspę. Lecą wtedy na południowe wybrzeża Bałtyku i wracają dopiero wiosną następnego roku. O tej porze jest więc prawie pusto, czasem tylko zdarzy się jakaś mewa albo kormoran.
Podpłynęli bliżej i już mogli zobaczyć brązowe drewniane domki stojące przy brzegu.
– To tam będziemy nocować? – spytał Simon, przesuwając dłonią po włosach.
– Tak, to jedyne budynki tutaj – odparł Mårten Kvist.
Frida uśmiechnęła się. To cudowne, że mogli wyjechać. Semestr dopiero co się zaczął, minęły dwa tygodnie i za moment zacznie się poważniejsza nauka. To był ostatni weekend na cieszenie się atmosferą lata, utrzymującą się dzięki pięknej pogodzie. No i nie musiała być w domu.
Podczas roku akademickiego mieszkała w domu studenckim w mieście, ale w weekendy i święta nie było powodu, żeby nie jechać do mamy i młodszej siostry w Kvarnåkershamn, gdzie nawet w ścianach tkwił smutek. Dlatego wolała być jak najdalej, mimo wyrzutów sumienia, zwłaszcza wobec siostry.
Annie patrzyła szeroko otwartymi oczami i wzdychała z zachwytu, przesuwając spojrzenie po wyspie. Nagie klify schodzące pionowo w morze, kamieniste plaże i skałki bez ptaków.
Mårten Kvist zręcznie podpłynął do pomostu. Rasmus, który był najbardziej obyty z morzem, wyskoczył z motorówki i zacumował. Wszyscy chwycili bagaże i wysiedli.
– Co za powietrze! – zawołała Annie, której chyba ulżyło, że ma pod stopami ląd. Odetchnęła głęboko. – Świeże, cudowne. A jak tu pięknie!
– Świetne są te klify – zauważył Simon, przesuwając wzrokiem po wapiennych formacjach sterczących ze skał. – Mam ochotę wdrapać się na szczyt.
– Może rzeczywiście moglibyśmy – zawołał z entuzjazmem Rasmus.
Po przeprawie jego zazwyczaj starannie uczesane włosy były rozwichrzone od wiatru, a biała koszula pognieciona, ale tym razem wydawał się nie zwracać na to uwagi.
Zarządca ruszył przodem, wskazując im rząd czterech brązowych domków.
– Ten najdalszy to magazyn, obok jest domek dla personelu z sypialnią i pokojem do pracy na piętrze. Na parterze jest kuchnia, gdzie możecie trzymać jedzenie. Następny to domek muzeum, a na końcu ten, w którym będziecie nocować. Jest tam właściwie tylko jedno pomieszczenie, w którym znajduje się sześć piętrowych łóżek. Jak na piętrowe są wyjątkowo szerokie – dodał – więc można spać we dwójkę.
Puścił oko do Fridy i Simona.
– W środku nie ma toalety, bo jak się pewnie domyślacie, nie ma kanalizacji. Wychodki znajdują się bliżej pomostu. – Skinieniem wskazał rządek trojga prostych drzwi zaopatrzonych w haczyki. – Mam nadzieję, że będzie wam tu przyjemnie.
Skierowali się do domków. Najpierw poszli za Mårtenem do tego, w którym mieli nocować, i zostawili tam plecaki z ubraniami i pościelą. Potem udali się do domku dla personelu, przeszli przez mały przedpokój i znaleźli się w kuchni, która okazała się duża i wysoka, z pięknym kominkiem na środku.
– Tu możecie sobie szykować jedzenie, którego nie trzeba piec na ruszcie – powiedział Mårten. Wskazał na włączoną lodówkę. – Musicie oszczędzać prąd, bo wprawdzie jest agregat, ale nie wystarczy na długo. Tutaj żyje się dość prymitywnie – zaznaczył, przesuwając dłonią po siwiejącym zaroście. – Telefony mają zasięg obok domków i przy pomoście, ale nie dalej, więc jest okazja, żeby je wyłączyć i odciąć się od świata. Nie zabraliście laptopów, co?
Simon pokręcił głową.
– Bardzo mądrze. Relaksujcie się. Śmieci zostawcie przy drzwiach, zabierzemy je w niedzielę, ale z latryn możecie korzystać. Zostaną wywiezione pod koniec września. Wrócę po was w niedzielę około piątej. Może być?
– Fantastycznie. – Simon aż klasnął w dłonie.
Objął ramieniem Fridę i ją przytulił.
– Może byśmy posłali łóżka i przyszykowali jedzenie, a jutro pochodzimy sobie po wyspie. Jestem strasznie głodny.
– Zdecydowanie. A gdzie piwo? – spytał Rasmus.
– Jak myślicie, co się stało Valterowi? – odezwała się Frida. – O co chodziło?
– Nie mam pojęcia, ale wyglądał na zestresowanego. Mam nadzieję, że to nic poważnego – powiedziała Annie.
– Typowe – stwierdził Rasmus. – On się od dłuższego czasu tak zachowuje. Nie zauważyliście? Cały czas daje tyły. Kiedy ostatnio poszedł z nami na piwo? Chyba jeszcze przed wakacjami.
Annie wzruszyła ramionami.
– Może i tak. Spotkaliśmy się kilka razy koło Midsommar. Było bardzo fajnie, a Valter był taki jak zawsze. Ale potem prawie go nie widywałam.
– Spróbuję wysłać mu esemesa – powiedział Simon.
– No tak, tu jest jeszcze zasięg, ale to chyba jedyne miejsce na całej wyspie – zauważyła Frida.
Otworzyli sobie piwo i zajęli się szykowaniem jedzenia. Zamierzali upiec na ruszcie łososia z serem halloumi, a do tego podać gotowane ziemniaki i sałatę. Słońce wciąż świeciło mocno i było sporo ponad dwadzieścia stopni.
Nagle z brzegu dobiegł jakiś ryk. Spojrzeli po sobie i wybiegli na dwór.
– Patrzcie, foka – zachwycił się Simon, wskazując palcem. – I jeszcze jedna.
Kilka fok wystawiło łebki i parskało, obserwując ludzi na brzegu. Jedna foka, siedząc na kamieniu w wodzie, na przemian ryczała i parskała.
– Gdzie Annie? – zawołała Frida, rozglądając się. – Musi to zobaczyć!
– Poszła na spacer, chciała sprawdzić, gdzie są owce – odparł Rasmus. – Jeszcze będzie niejedna szansa w ten weekend, żeby popatrzeć na foki.
Sięgnął po komórkę i zaczął robić zdjęcia.
Frida wróciła do kuchni i zabrała się do robienia sosu do łososia. Siedząc przy stole w kuchni, siekała koperek i wyciskała cytryny. Simon nalał jej kieliszek wina i usiadł obok niej.
– Cudownie być tu z tobą – powiedział, patrząc jej głęboko w oczy. – Dzięki, że to zorganizowałaś, jest fantastycznie.
– Prawda? I jak fajnie, że jesteśmy tu sami. A właśnie, czy wysłałeś tego esemesa do Valtera? Odpowiedział ci?
– Nie, jeszcze nie.
Frida zesztywniała i spojrzała w okno.
– Co to takiego?
– Co?
Simon spojrzał pytająco.
– Wydawało mi się, że widziałam coś na wodzie. – Frida wychyliła się, żeby spojrzeć.
– Ale co?
– Jakby cień… sama nie wiem. A może to była foka.
– Przypuszczalnie. To kapitalne, że mamy tuż obok foki. W życiu nie widziałem fok na łonie przyrody.
Frida upiła łyk wina i patrzyła na morze.
Johan poczuł, jak zimne piwo spłynęło mu przez krtań, a wraz z nim spłynął stres z minionego tygodnia. Odprężył się. Wraz z kamerzystką Pią Lilją ukończyli właśnie serię reportaży o pracy na czarno i korupcji w branży budowlanej na Gotlandii, której finałem była debata na żywo w sztokholmskim studiu „Regionalnytt”3. Migawki trafiły również do krajowych dzienników telewizyjnych „Rapport” i „Aktuellt”. Ogólnie powstał pogląd, że nieprawidłowości występujące na Gotlandii dotyczą całej Szwecji, a branża budowlana na wyspie to tylko przykład problemu, który ma charakter ogólnokrajowy. Johan nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek jego praca wywołała aż taką reakcję. Zarówno on, jak i Pia otrzymali całą lawinę mejli pełnych nienawiści i pogróżek.
– Kurde, jak dobrze, że dziś jest piątek – powiedział, przepijając do Pii, która się do niego uśmiechnęła.
Na jedno piwo mógł sobie pozwolić, chociaż miał potem wracać samochodem do domu. Fajnie było wyjść i uczcić to z koleżanką, z którą pracowali tak intensywnie. Poza tym bardzo lubił Pię Lilję. Miała hardy wyraz twarzy, komunikujący don’t fuck with me. Była energiczna i przedsiębiorcza, więc cieszył się, że mu jej jeszcze nie podebrała żadna z ogólnokrajowych redakcji informacyjnych. Pia na szczęście poznała chłopaka i się zakochała, a Johan miał nadzieję, że tym samym dziewczyna zostanie na wyspie, chociaż zdawał sobie sprawę, że to egoizm z jego strony. Pia była tak zdolna, że bez problemu odnalazłaby się w większych programach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Åboland – korporacja studencka w szwedzkojęzycznym uniwersytecie w Åbo (fińskie Turku) w Finlandii (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
2. Dombron – most katedralny w Uppsali. [wróć]
3. Regionalnytt – wiadomości regionalne w szwedzkiej telewizji publicznej. [wróć]