Widzę cię - Mari Jungstedt - ebook + audiobook + książka

Widzę cię ebook

Mari Jungstedt

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szwedzka wyspa Lilla Karlsö po zakończeniu sezonu turystycznego sprawia wrażenie spokojnej, wręcz wymarłej. Jednak jak na wrzesień pogoda dopisuje, a morze wciąż jest ciepłe po długim, gorącym lecie.

Grupa studentów chce wykorzystać ostatnie wolne dni przed powrotem na uczelnię i urządza sobie weekendowy wypad na opustoszałą wyspę. Temperatury pozwalają na cieszenie się ostatnimi promieniami słońca na plaży. Ucinają sobie drzemkę na piasku. Gdy Frida otwiera oczy, dokonuje przerażającego odkrycia – jej chłopak i reszta znajomych nie żyją. Ona jako jedyna ocalała.

Morderstwo wstrząsa całym krajem. Na uczelni szerzy się panika. Czy zginą kolejni studenci? Czy grupka znajomych po prostu znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie? Kto jest mordercą?

Komisarz Knutas po raz kolejny będzie musiał rozwikłać zagadkę morderstwa, i to w momencie gdy jego własne życie przybiera nowy, nieoczekiwany i dramatyczny obrót.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 262

Oceny
4,2 (80 ocen)
42
20
13
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mwojcik3

Z braku laku…

fatalny lektor
00
aniawas

Dobrze spędzony czas

x
00
Pakolass

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, jak zwykle
00
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa zagadka, bardzo sympatyczne postaci Karin i Knutasa. Polecam, dobrze się czyta.
00

Popularność




Dedykacja

Poświę­cam Jose­fin Nils­son, róży Gotlan­dii, która jest i pozo­sta­nie w naszej pamię­cii naszych ser­cach.

Widzę Cię

Wcześniej

Zdą­żyło się już ściem­nić, gdy do sie­dziby kor­po­ra­cji stu­denc­kiej z Gotlan­dii napły­nęła ponad setka wystro­jo­nych stu­den­tów, żeby wziąć udział w naj­gło­śniej­szej impre­zie roku. Zaba­wowy nastrój pano­wał już w holu, gdzie wszy­scy tło­czyli się przy szatni i w kolejce do odha­cze­nia na liście gości. Trzy­mał ją tak zwany trzeci kura­tor sze­fu­jący dzia­łal­no­ści klu­bo­wej, młody męż­czy­zna odziany w worek z dokle­jo­nymi kawał­kami sza­rego owczego runa dla pod­kre­śle­nia tema­tyki imprezy. Na gło­wie miał czapkę z owczej skóry z potęż­nymi rogami ster­czą­cymi mu nad uszami. Przy­szła bowiem pora bie­siady z gło­wi­zną jagnięcą. Pierw­sza taka bie­siada odbyła się w tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym roku. Prze­szła następ­nie w doroczną tra­dy­cję, która ani razu nie została zła­mana. W życiu stu­denc­kim Uppsali była uwa­żana za ważne wyda­rze­nie, bilety wyprze­dały się na pniu, a ocze­ki­wa­nia były ogromne.

Tłum gości sunął powoli po scho­dach do baru, gdzie ser­wo­wano szam­pana. Bar znaj­do­wał się w repre­zen­ta­cyj­nym salo­nie ume­blo­wa­nym w stylu gusta­wiań­skim, z krysz­ta­ło­wymi żyran­do­lami zwi­sa­ją­cymi z wyso­kiego skle­pie­nia, a na ścia­nach znaj­do­wały się por­trety olejne wcze­śniej­szych inspek­to­rów kor­po­ra­cji stu­denc­kiej. Na imprezę przy­szli nie tylko stu­denci z Uppsali, ale rów­nież człon­ko­wie zaprzy­jaź­nio­nej kor­po­ra­cji Hal­landu w Lun­dzie i Åbolandu w Åbo1, jak rów­nież kil­koro gości hono­ro­wych.

Obo­wią­zy­wał strój nie­for­malny, nie­mniej ele­gancki; mło­dzi męż­czyźni wystą­pili w więk­szo­ści w gar­ni­tu­rach, a dziew­czyny miały wizy­towe sukienki. Cha­rak­te­ry­styczny dla dzi­siej­szych cza­sów indy­wi­du­alizm wyra­żał się dys­kret­nie w wymyśl­nym kroju ramion, ple­ców i dekol­tów albo – u męż­czyzn – we wła­sno­ręcz­nie wią­za­nych muchach w ory­gi­nalne wzory. Nie­któ­rzy mieli tylko białe koszule i kra­waty z wełny owczej. Roz­ra­do­wani goście z kie­lisz­kami szam­pana w dło­niach stali w grup­kach, wyraź­nie było widać, że potra­fią zacho­wać się na salo­nach, byli wypach­nieni i dobrze wycho­wani.

Gwar weso­łych roz­mów prze­rwał nagle odgłos stu­ka­nia w pod­łogę. Oczy wszyst­kich gości zwró­ciły się na mar­szałka kor­po­ra­cji, wyso­kiego mło­dego czło­wieka w uro­czy­stym stroju aka­de­mic­kim, na który skła­dał się frak z czarną kami­zelką, czapka stu­dencka i ręka­wiczki. Na piersi wstęga orde­rowa w kolo­rach bieli, bordo i błę­kitu, a na niej meta­lowa pla­kietka z godłem kor­po­ra­cji. Mar­sza­łek trzy­mał w dło­niach dwu­me­trowy pal z zatknię­tym na nim łbem barana rasy gute o wspa­nia­łych wygię­tych rogach. Tym palem stu­kał w pod­łogę dla przy­cią­gnię­cia uwagi zebra­nych, któ­rzy zostali teraz zapro­szeni do sto­łów.

Bez­tro­ski gwar prze­niósł się do sali ban­kie­to­wej z wiel­kimi oknami wycho­dzą­cymi na lśniące wody Fyrisån, impo­nu­jącą syl­wetę kate­dry i jasną, piękną fasadę Uppland­smu­seet. Widoku można się było tylko domy­ślać w listo­pa­do­wym mroku roz­ja­śnio­nym jedy­nie przez latar­nie i mocno świe­cący księ­życ.

Budy­nek kor­po­ra­cji gotlandz­kiej jako jedyny wśród trzy­na­stu sie­dzib orga­ni­za­cji stu­denc­kich w Uppsali znaj­do­wał się po „nie­wła­ści­wej” stro­nie rzeczki prze­pły­wa­ją­cej przez cen­trum mia­sta. Wszyst­kie pozo­stałe mie­ściły się po dru­giej stro­nie. Gotland­czycy argu­men­to­wali, że Fyrisån przed­sta­wia Bał­tyk, w związku z czym ta loka­li­za­cja jest cał­kiem uza­sad­niona.

Na dłu­gich sto­łach ban­kie­to­wych pięk­nie nakry­tych lnia­nymi obru­sami i białą por­ce­laną paliły się świece. Ledwo wszy­scy zdą­żyli usiąść na swo­ich miej­scach, gdy zaczęto nale­wać do szkla­nek napi­tek typowy dla Gotlan­dii, czyli piwo warzone na sło­dzie, gałąz­kach jałowca i chmielu, o szcze­gól­nym dym­nym aro­ma­cie. Prze­pi­sów na to piwo było zapewne tyle samo, co gmin na Gotlan­dii, dla­tego mogło róż­nić się sma­kiem. Szklanki zostały szybko napeł­nione ciem­no­żół­tym, męt­nym pły­nem.

Stu­dent prawa Erik Byg­de­man zajął wła­śnie miej­sce obok swo­jej towa­rzyszki przy stole, gdy w jego kie­szeni zawi­bro­wał tele­fon. Zigno­ro­wał go. W sobotni wie­czór ese­mes mógł pocho­dzić tylko od dwóch osób: od jego dziew­czyny Amandy, która pisała do niego, jeśli spę­dzali week­en­dowy wie­czór osobno, albo od mamy, chcą­cej roz­pra­wiać o jakichś dyr­dy­ma­łach, byle zabić czas. Tym razem na pewno nie była to Amanda.

Jego dziew­czyna została usa­dzona w nie­przy­jem­nie dla niego dużej odle­gło­ści, przy stole w dru­gim końcu sali. Na doda­tek widok na nią zasła­niał mu filar, więc za każ­dym razem, gdy chciał na nią spoj­rzeć, musiał się wychy­lić. W tym momen­cie była bar­dzo zajęta roz­mową ze swoim sąsia­dem przy stole, przy­stoj­nym i cha­ry­zma­tycz­nym kura­to­rem kor­po­ra­cji Gabrie­lem Ellin­giem. Że też aku­rat musiała usiąść obok niego, na jed­nym z naj­bar­dziej pożą­da­nych miejsc na ban­kie­cie. Trudno było nie dostrzec, że Gabriel był nią zain­te­re­so­wany, Erik zauwa­żył to już dawno temu. A Amanda by­naj­mniej nie oka­zy­wała dez­apro­baty dla jego przy­mil­nych uśmie­chów i nachal­nych spoj­rzeń, doty­ka­nia jej ręki dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów, ani też gdy odgar­niał jej kosmyk wło­sów z twa­rzy intym­nym gestem, który powi­nien być zastrze­żony dla jej chło­paka.

Erik poczuł, jak w środku prze­ta­cza mu się jakiś głu­chy pomruk. Znał to uczu­cie, ale pomy­ślał, że nie pozwoli, by mu zepsuło ten wie­czór. Sta­rał się ode­pchnąć od sie­bie zazdrość i sku­pić się na swo­jej sąsiadce. Ubrana na czarno blon­dynka powie­działa mu, że ma dwa­dzie­ścia dwa lata i stu­diuje eko­no­mię. Nie znał jej wcze­śniej, wydała mu się dość pospo­lita i nudna, praw­do­po­dob­nie nie będzie miał ochoty poznać jej bli­żej. I choć wła­śnie przy­rzekł sobie uwa­żać z piciem, kiedy wypił swoje piwo, wziął kolejne.

Dziew­czyna gra­jąca rolę zapie­wajły wzięła do ręki mikro­fon i zain­to­no­wała pierw­szą pio­senkę bie­siadną ze śpiew­nika, któ­rego egzem­pla­rze wszy­scy uczest­nicy spo­tka­nia zna­leźli przy swo­ich nakry­ciach. Potem były przy­stawki popi­jane wódką, prze­pla­tane prze­mó­wie­niami i śpie­wami w dia­lek­cie gotlandz­kim, czemu towa­rzy­szyły różne „ćwi­cze­nia gim­na­styczne”. Trzeba było a to wejść pod stół, a to sta­wać na krze­śle i wycią­gać do góry ręce.

Potem nastą­pił punkt kul­mi­na­cyjny, czyli roz­po­częto ser­wo­wa­nie dru­giego dania. Skrzy­pek zaczął grać gotlandzki marsz panny mło­dej, a goście do taktu ude­rzali dłońmi w stół, gdy do sali weszła tanecz­nym kro­kiem grupa mło­dzień­ców nio­są­cych wiel­kie pół­mi­ski pełne gril­lo­wa­nej gło­wi­zny jagnię­cej. Jedy­nym ubio­rem tych kel­ne­rów były prze­pa­ski na bio­drach i bara­nie czapki z rogami. Każdy gość dosta­wał pół gło­wi­zny, do tego purée z bru­kwi, mar­chwi i ziem­nia­ków oraz kie­li­szek wódki. Trzy­ma­jąc się tra­dy­cji, nale­żało wykroić oko jagnię­cia i soczewkę wrzu­cić do wódki, a następ­nie opróż­nić kie­li­szek jed­nym hau­stem.

Pod­czas całej kola­cji Erik sta­rał się nie patrzeć w stronę swo­jej dziew­czyny i jej sąsiada przy stole. Miał świa­do­mość, że jego zazdrość jest spo­wo­do­wana bra­kiem pew­no­ści sie­bie i że powi­nien nad nią zapa­no­wać. Zawsze było z tym gorzej, kiedy pił, a więc sta­rał się kon­tro­lo­wać picie, co jed­nak było trudne, bo wciąż wzno­szono kolejne toa­sty. Sprawy nie uła­twiało to, że pił na pusty żołą­dek. Głodny był już od przyj­ścia, a na połówce jagnię­cej gło­wi­zny nie było wiele do jedze­nia. Posta­rał się, na ile to było moż­liwe, wykroić poli­czek, ale wyszło nie wię­cej niż kilka kęsów. Na szczę­ście restau­ra­cja w cen­trum ser­wu­jąca ham­bur­gery była w week­endy otwarta do późna. Zde­cy­do­wał, że tam pój­dzie, kiedy bie­siada się skoń­czy.

Erik pro­wa­dził uprzejme roz­mowy z sie­dzą­cymi po jego pra­wej i lewej, jak rów­nież po prze­ciw­nej stro­nie stołu, ale żadna z tych osób go nie zain­te­re­so­wała. Czuł, jak tele­fon raz za razem wibruje w jego kie­szeni, ale nie chciało mu się odbie­rać. Nie miał siły roz­ma­wiać ze swoją mamą.

Poja­wił się chór, który zaczął występ od szes­na­sto­wiecz­nego wie­lo­gło­so­wego madry­gału. Chór­mistrz wyja­śnił, że to pieśń o miło­ści, ale Erik podej­rze­wał, że w grun­cie rze­czy cho­dzi tylko o seks. Madry­gał nosił tytuł Come again.

Erik odwa­żył się w końcu spoj­rzeć w stronę Amandy. Jej krze­sło było puste, podob­nie jak jej towa­rzy­sza przy stole. Znów poczuł nie­po­kój. Już nie słu­chał pie­śni pły­ną­cej z estrady usta­wio­nej na ten wie­czór. Rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu w nadziei, że Amanda roz­ma­wia z przy­ja­ciółmi przy jakimś innym stole. Jed­nak ni­gdzie jej nie widział. W gło­wie miał goni­twę myśli. Może poszła do toa­lety? Ale dla­czego, korzy­sta­jąc z oka­zji, nie prze­szła obok niego, żeby spy­tać, jak się bawi, a może nawet dać mu całusa i w ten spo­sób poka­zać Gabrie­lowi i całej resz­cie, że są parą? Że są ze sobą? Mogłaby go spy­tać, czy chce jej towa­rzy­szyć? Im dłu­żej myślał nad tym, dla­czego wolała tego nie zro­bić, tym gor­szy miał nastrój. Po pro­stu wymknęła się, nie zwra­ca­jąc na niego naj­mniej­szej uwagi. W dodatku z tym przy­po­chleb­nym Gabrie­lem. Kurde, co oni wła­ści­wie robią? I gdzie się podziali?

Jak przez mgłę widział, że goście klasz­czą, widocz­nie chór zakoń­czył występ, ale zupeł­nie nie zwra­cał uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Szybko nalał do szklanki gotlandz­kiego piwa i opróż­nił ją w kilku dużych łykach. A potem zerwał się z krze­sła i wypadł z sali, ledwo powstrzy­mu­jąc zde­ner­wo­wa­nie. Po dro­dze prze­wró­cił komuś kie­li­szek wina, usły­szał okrzyk jakiejś kobiety, a potem odgłos szkła, które roz­biło się na pod­ło­dze, ale nie zatrzy­mał się, jakby nic się nie stało.

Szybko prze­szedł przez bar. Nie było ich tam. Zbiegł po scho­dach i skrę­cił do toa­let zaraz za szat­nią, w któ­rej teraz nie było nikogo. Trzy kolejne toa­lety były puste, ale w drzwiach naj­więk­szej, prze­zna­czo­nej dla nie­peł­no­spraw­nych, zamek świe­cił się na czer­wono. Na wszelki wypa­dek ostroż­nie naci­snął klamkę. Rze­czy­wi­ście była zamknięta.

Sta­nął i cze­kał z walą­cym ser­cem. Poczuł suchość w ustach. Zaci­snął mocno pię­ści, ledwo mógł ustać spo­koj­nie. A jeśli wyjdą stam­tąd razem… to, kurde, co wtedy zrobi?

Obli­zał wargi. Musiało minąć wiele minut. Co oni wypra­wiają? Rozej­rzał się. W pobliżu nie było nikogo. Zakradł się pod drzwi i nasłu­chi­wał, co dzieje się po dru­giej stro­nie. Żad­nych odgło­sów. Kom­plet­nie nic.

Czy Amanda jest w środku z Gabrie­lem? Już chciał zało­mo­tać w drzwi i wła­śnie pod­niósł rękę, gdy drzwi się otwo­rzyły. Uka­zała się w nich dziew­czyna, którą wcze­śniej widział w szatni. Była blada i wyglą­dała na zawsty­dzoną.

– Prze­pra­szam, że to trwało tak długo – powie­działa. – Nie czuję się dobrze, mam kosz­marny okres. Rozu­miesz…

Prze­wró­ciła oczami, wzru­szyła ramio­nami i prze­pchnęła się obok niego, gdy tak stał kom­plet­nie zasko­czony. Czy Amanda zmyła się, nic nie mówiąc? Ale zaraz, prze­cież razem odda­wali kurtki do szatni i on ma nume­rek. Prze­szu­kał kie­sze­nie. Jest. Czyli jed­nak nie wyszła. Tele­fon ponow­nie zawi­bro­wał. Może to Amanda? Nie­zdar­nie wyjął tele­fon i zdą­żył ode­brać, zanim jesz­cze sygnał wybrzmiał. Słu­chał, nic nie mówiąc. Następ­nie roz­łą­czył się i wło­żył tele­fon z powro­tem do kie­szeni. Nie waha­jąc się, pod­szedł do szat­niarki, ode­brał kurtkę i wyszedł z sie­dziby kor­po­ra­cji.

Przed budyn­kiem było ciemno i zimno. W drzwiach stało kilku ochro­nia­rzy, wokół wej­ścia zbie­rali się ludzie. Wkrótce zacznie się zabawa po kola­cji. Będzie zespół gra­jący na żywo, czyli do końca imprezy jest jesz­cze daleko. Erik szybko wymi­nął sto­ją­cych, żeby nie musieć roz­ma­wiać, gdyby był wśród nich ktoś zna­jomy, skrę­cił za róg i prze­szedł przez pustą jezd­nię tuż obok par­kingu dla rowe­rów, a następ­nie ruszył w stronę rzeki. Zdał sobie sprawę, że jest bar­dzo pijany, bo nie potra­fił iść pro­sto.

Za krza­kami rosną­cymi wzdłuż ulicy stały jakieś ławki. Tu, w dole było cicho i spo­koj­nie. Ciemne wody mie­niły się w świe­tle księ­życa. Wzno­sząca się po dru­giej stro­nie kate­dra ze swo­imi wyso­kimi, czar­nymi wie­żami wyglą­dała nie­mal prze­ra­ża­jąco.

Opadł na ławkę sto­jącą w głębi, tuż nad wodą, i cze­kał, jak miał przy­ka­zane. Mijały minuty. Rzeka pły­nęła szybko do spadku koło młyna i dalej po kamie­niach pod Dombron2. Się­gnął do kie­szeni po papie­rosa. Zapa­lił i zacią­gnął się kilka razy dla uspo­ko­je­nia.

W brzu­chu mu zabur­czało, był głodny po tej mar­nej kola­cji.

Nagle usły­szał chrzęst żwiru na ścieżce, ktoś znaj­do­wał się tuż za nim. Nie zdą­żył się obej­rzeć, wszystko działo się zbyt szybko. Poczuł na ramie­niu ciężką dłoń, która go przy­trzy­mała, a w następ­nej chwili ukłu­cie w szyję.

– Co jest, kurwa?

Nie rozu­miał, co się dzieje. Upu­ścił papie­rosa i sie­dział jak spa­ra­li­żo­wany. Zro­bił się dziw­nie ocię­żały i sztywny.

Coraz trud­niej było mu oddy­chać. Udało mu się pod­nieść z ławki i gdy szarp­nął koł­nie­rzyk koszuli, chcąc go roz­piąć, potknął się. Potem się pośli­zgnął, stra­cił rów­no­wagę i runął głową do rzeki, tuż przy spadku. Lodo­wata woda pły­nęła szybko, w uszach miał szum, zachły­snął się. Pró­bo­wał machać rękami, ale go nie słu­chały. Jego ruchy były powolne i nie­zdarne. Usi­ło­wał sta­nąć na nogi i wydo­stać się z rzeki, ale zamiast tego śli­zgał się na kamie­niach, a bystrze pocią­gnęło go w stronę wirów. Ze wszyst­kich stron ota­czała go czarna woda. Nad sobą widział nie­wy­raź­nie powierzch­nię i świa­tło latarń. Roz­pacz­li­wie sta­rał się wypły­nąć, ale ręce nie dawały rady. Chciał otwo­rzyć usta i krzy­czeć, ale nie wydał z sie­bie żad­nego dźwięku. Ostat­nie, co zoba­czył Erik, to ciemne listo­pa­dowe niebo i księ­życ, który zaszedł za chmurę.

Jego ciało spły­nęło z nur­tem i w tym momen­cie spadł grad.

Było sło­neczne popo­łu­dnie, prze­łom lata i jesieni, czyli taka pora roku, gdy Gotlan­dia jest naj­pięk­niej­sza. Droga do osady rybac­kiej Dju­pvik bie­gła pro­sto jak strzała przez gęsty las mie­szany z rosną­cymi na skraju szosy wyso­kimi sosnami. Co pewien czas kra­jo­braz otwie­rał się sze­roko na pola, z któ­rych już zebrano plon. Woda była wciąż cie­pła po dłu­gim upal­nym lecie, tury­ści odje­chali, zaległ spo­kój. Miesz­kańcy Gotlan­dii odzy­skali dla sie­bie zarówno Visby, jak i piasz­czy­ste plaże; restau­ra­cje i hotele pozo­sta­wały otwarte jesz­cze przez kilka tygo­dni, by potem w więk­szo­ści zamknąć się na zimę.

W samo­cho­dzie jadą­cym nad morze pano­wał zna­ko­mity nastrój. Piątka mło­dych ludzi w sta­rym land rove­rze zabrała jedze­nie, piwo i wino oraz stroje kąpie­lowe, aby spę­dzić week­end na Lilla Karlsö. Mieli zamiesz­kać sami na tej odlud­nej wysepce, w jedy­nej tam­tej­szej chatce do wyna­ję­cia, żeby świę­to­wać tam ponowne spo­tka­nie po waka­cjach. Poznali się i zaprzy­jaź­nili na roz­po­czę­tych rok wcze­śniej stu­diach praw­ni­czych na miej­sco­wym uni­wer­sy­te­cie.

Szybko się do sie­bie zbli­żyli, two­rząc zgraną grupkę przy­ja­ciół. Razem się uczyli i impre­zo­wali, a dwoje z nich zostało parą. Frida i Simon byli tak zako­chani, że u pozo­sta­łych budziło to cza­sem nie­po­kój o zwar­tość grupki. Jed­nak w tym momen­cie ich humory były wręcz dosko­nałe i cała piątka zamie­rzała cie­szyć się week­en­dową kąpielą w morzu, zapewne ostat­nią tego lata.

Val­ter sie­dział za kie­row­nicą; był jak zwy­kle w sztruk­so­wej mary­narce, a dredy obwią­zał wiel­kim sza­lem. Jego rodzice, arty­ści, pro­wa­dzili gospo­dar­stwo eko­lo­giczne w pobli­skim Fröjel i to od nich poży­czyli samo­chód na week­end. Obok niego sie­dział Rasmus, naj­schlud­niej­szy z nich wszyst­kich. Przy­stojny i dobrze ubrany, zawsze miły i uprzejmy. Pocho­dził z Visby, oboje rodzice byli praw­ni­kami pra­cu­ją­cymi w sądzie rejo­no­wym dla Gotlan­dii. Rasmus był jesz­cze pogod­niej­szy niż zwy­kle i cho­ciaż nic nie mówił, pozo­stali domy­ślali się, że pew­nie ma nowego chło­paka. Był bar­dzo dys­kretny w spra­wach doty­czą­cych swo­jego życia miło­snego.

Sie­dze­nie z tyłu dzie­liła z parą gru­cha­ją­cych gołąb­ków akty­wistka Annie. Pocho­dziła z Uppsali, dzia­łała na rzecz ochrony śro­do­wi­ska, była femi­nistką i udzie­lała się w poli­tyce, a choć bar­dzo jej odpo­wia­dało to uni­wer­sy­tec­kie mia­sto o zde­cy­do­wa­nie inte­lek­tu­al­nym cha­rak­te­rze, to jed­nak wybrała stu­dia praw­ni­cze na Cam­pus Gotland. Dawna samo­dzielna uczel­nia wyż­sza w Visby była od pię­ciu lat czę­ścią uni­wer­sy­tetu w Uppsali, a Annie zamie­rzała łączyć prawo ze stu­diami z dzie­dziny zrów­no­wa­żo­nego roz­woju, według pro­gramu reali­zo­wa­nego na wyspie.

Minęli znaj­du­jącą się w Dju­pvik nowo­cze­sną restau­ra­cję z ład­nym tara­sem przy­po­mi­na­ją­cym salon czę­ściowo oszklony od strony morza. Goście prze­sia­dy­wali na słońcu nad szklanką piwa albo kie­lisz­kiem wina.

W osa­dzie rybac­kiej było spo­koj­nie. Budka z lodami została zamknięta, podob­nie stra­gany rybne, w więk­szo­ści już zabite deskami. Zarządca Lilla Karlsö pil­no­wał pasą­cego się tam pier­wot­nego stada owiec rasy gute, oprócz tego dbał o znaj­du­jące się na wyspie domki i o zwie­dza­ją­cych. I wła­śnie on miał zawieźć ich na miej­sce. Pły­wa­jące tam regu­lar­nie łodzie z Klin­te­hamn zawie­siły dzia­łal­ność kilka tygo­dni wcze­śniej.

Przy pomo­stach cumo­wało jesz­cze kilka moto­ró­wek. Morze było spo­kojne, pra­wie nie wiało, słońce odbi­jało się w wodzie. Powie­trze było tak kla­rowne, że dało się wyraź­nie dostrzec skalne for­ma­cje na Lillön, jak ją tu potocz­nie nazy­wano. Nieco dalej na tle bez­chmur­nego nieba widać było bar­dziej pła­ską syl­wetę Stora Karlsö.

– Ojej, jak cudow­nie – zawo­łała Frida, wysko­czyła z samo­chodu i zaczerp­nęła świe­żego mor­skiego powie­trza. – A tam jest Mårten!

Pod­sko­czyła do zarządcy, który szedł do nich z pomo­stu. Mårten Kvist był ubrany na spor­towo i miał na nogach solidne buty. Lekko szpa­ko­waty, przy­stojny i sprawny czter­dzie­sto­la­tek, ojciec czwórki dzieci, miesz­kał z rodziną w gospo­dar­stwie poło­żo­nym kilka kilo­me­trów od osady rybac­kiej. Otwo­rzył ramiona i uści­skał Fridę.

– Cześć, dziew­czyno! Miło cię widzieć. Jak leci?

– Świet­nie, skoro już tu jeste­śmy. Faj­nie będzie popły­nąć na wyspę.

– Tak, wygląda na to, że przez cały week­end będzie ładna pogoda.

Frida z zapa­łem przed­sta­wiła Mårtena przy­ja­cio­łom.

– Tak się cie­szę, że możesz nas zawieźć. Oni ni­gdy nie byli na Lillön, wyobra­żasz to sobie?

Uśmiech­nęła się sze­roko i zdmuch­nęła z twa­rzy kosmyk wło­sów.

– Będzie­cie zachwy­ceni, jestem tego pewien – zwró­cił się do nich Mårten.

Zebrali swoje rze­czy i ruszyli na pomost. Mårten miał tam alu­mi­niową łódkę z sil­ni­kiem zabur­to­wym. Razem powrzu­cali do niej ple­caki i torby chło­dzące. Nagle zadzwo­niła komórka Val­tera, a on wyjął ją z kie­szeni, marsz­cząc czoło, odszedł na bok i roz­ma­wiał odwró­cony do nich ple­cami. Frida patrzyła za nim. Naj­wy­raź­niej jakaś ważna sprawa, widać to było po mowie jego ciała.

Pozo­stali zdą­żyli już zała­do­wać bagaże do łódki i zajęli miej­sca, a Mårten uru­cho­mił sil­nik i zabrał się do luzo­wa­nia cum. Val­ter skoń­czył roz­mowę i odwró­cił się do nich z pobla­dłą twa­rzą i peł­nym deter­mi­na­cji spoj­rze­niem.

– Przy­kro mi, ale nie mogę pły­nąć z wami. Muszę się zająć pewną sprawą. Pilną.

– Ojej, nie – zawo­łała Frida, a w jej gło­sie sły­chać było zawód. – To nie może być aż tak pilne. Pro­szę…

Typowe, że aku­rat Val­ter wyco­fuje się w ostat­niej chwili.

– Ojej, Val­ter, daj spo­kój – ode­zwała się Annie. – Pla­no­wa­li­śmy tę wycieczkę od mie­sięcy. Tak bar­dzo chcia­łam, żebyś popły­nął z nami. Pra­wie całe lato się nie spo­ty­ka­li­śmy.

– Świat da sobie radę bez cie­bie przez parę dni – dodał Rasmus. – No weź, płyń z nami. To teraz jedyna szansa, bo potem będzie tyle nauki, że nie star­czy czasu na nic innego.

– Nie­ważne. Muszę się zmyć. – Val­ter zwró­cił się do Rasmusa: – Mój ple­cak, ten w paski, możesz mi podać?

– Ale co się stało? – spy­tała nie­spo­koj­nie Frida.

– O tym kiedy indziej. Sprawa nie jest aż tak poważna, nikt nie umiera. – Uśmiech­nął się krzywo. – A wy płyń­cie.

– Znów się od nas odsuwa – mruk­nął ponuro Simon, krę­cąc głową.

– Możemy ci w czymś pomóc? – spy­tała Annie.

– Nie, to nie­moż­liwe – odparł zde­cy­do­wa­nym tonem Val­ter. – Muszę to zała­twić sam. Przy­jadę po was w nie­dzielę. Po pro­stu zadzwoń­cie, kiedy mam przy­je­chać. Baw­cie się dobrze.

Chwy­cił swój ple­cak i zszedł z pomo­stu.

Wyda­wało się, jakby byli w parku. Trzy­mali się mocno za ręce. Wrze­sień był przy­jem­nym mie­sią­cem na prze­chadzki po Ogro­dzie Bota­nicz­nym. Bli­skość morza i osłona murów miej­skich spra­wiały, że było tu cie­plej. Róże, lawenda i dalie kwi­tły jesz­cze, a cytryny i inne owoce egzo­tyczne zaczy­nały doj­rze­wać. Na katal­pie poja­wiły się inte­re­su­jące owoce o wyglą­dzie czar­nych cygar. Jed­nak Anders Knu­tas i Karin Jacobs­son nie przy­szli tu, żeby cie­szyć się egzo­tycz­nymi rośli­nami.

Wybie­rali się na piąt­kowe spo­tka­nie po pracy kole­gów z komendy, które miało się odbyć na weran­dzie Wisby Strand, i po dro­dze prze­cho­dzili przez Botan, jak go nazy­wali miesz­kańcy Visby. Dla Knu­tasa ten spa­cer przez park miał rów­nież zna­cze­nie tera­peu­tyczne w związku z tym, co się tam wyda­rzyło.

Minął prze­szło rok, a wciąż stało mu wyraź­nie przed oczami. Goniąc sprawcę, zapę­dził go do altany w Ogro­dzie Bota­nicz­nym, pod­niósł broń i wypa­lił z niej, zanim nożow­nik zdą­żył zaata­ko­wać młodą kobietę, którą wybrał na swoją następną ofiarę. Strze­lił bez chwili waha­nia. Cią­gle widział tę scenę, jak ciało tam­tego drgnęło i padło bez­wład­nie na zie­mię, a z ust pocie­kła krew, jak potem przy­bie­gli poli­cjanci i ratow­nicy z pogo­to­wia. Pamię­tał też powstały póź­niej chaos.

Sprawca jesz­cze żył, kiedy został przy­wie­ziony do szpi­tala znaj­du­ją­cego się w pobliżu parku, ale nie dało się go ura­to­wać.

– Jak się czu­jesz? – spy­tała Karin, pod­no­sząc na niego wzrok.

– W porządku – odparł ze spoj­rze­niem utkwio­nym w altanę.

Była to tylko czę­ściowa prawda. Od tam­tej pory wciąż śniły mu się kosz­mary ze strze­la­niną, choć coraz rza­dziej. Na­dal zma­gał się z drę­czą­cymi go wspo­mnie­niami.

I z tym, co nastą­piło potem. Wiel­kie nie­życz­liwe tytuły w gaze­tach mówiące o nie­uza­sad­nio­nej prze­mocy ze strony poli­cji. Gwał­towne dys­ku­sje toczone na kana­pach tele­wi­zji śnia­da­nio­wych. Roz­po­wszech­niono jego zdję­cia, jakby to on był wino­wajcą i sprawcą tego całego dra­matu. Dys­ku­tanci nie raczyli zauwa­żyć spraw­nej akcji poli­cji prze­ciw seryj­nemu mor­dercy i psy­cho­pa­cie, tylko skon­cen­tro­wali się na zacho­wa­niu Knu­tasa. Potę­pili go za to, że strze­lał. Zamiast wyra­zić uzna­nie, że zacho­wał się jak boha­ter, ratu­jąc przed śmier­cią jedną z naj­po­pu­lar­niej­szych komi­czek i pre­le­gen­tek w Szwe­cji, w dodatku uniesz­ko­dli­wia­jąc czło­wieka, który miał na sumie­niu kilku ludzi, Knu­tas był wyty­kany jako zwo­len­nik prze­mocy i zabójca. Ow­szem, były słowa wdzięcz­no­ści, wyra­ziła je ura­to­wana kobieta i jej bli­scy, ale Knu­tas bar­dzo prze­żył tę medialną burzę. Przez wiele mie­sięcy był na zwol­nie­niu lekar­skim i schro­nił się na wsi, w swoim domku let­nim w Lic­ker­shamn.

Przy­sta­nęli i usie­dli na ławce. Pro­mie­nie słońca ogrze­wały im twa­rze. Morze, widoczne przez otwory w murze, było w miarę spo­kojne. Trzy­mali się wciąż za ręce, nic nie mówiąc. Nie potrze­bo­wali słów. Tyle razy o tym roz­ma­wiali, że nie było nic do doda­nia.

Knu­tas spoj­rzał na uko­chaną i jed­no­cze­śnie naj­bliż­szą współ­pra­cow­niczkę. Na miłą twarz Karin, jej wyraź­nie zazna­czone brwi. Była na­dal opa­lona po wielu dniach spę­dzo­nych latem na wsi. Mimo wszystko był to dobry czas, ich zwią­zek usta­bi­li­zo­wał się i pogłę­bił. Można by powie­dzieć, że wyda­rze­nia sprzed roku nawet ich zbli­żyły.

Dla Karin tamta sprawa rów­nież nie była łatwa. Dała się ocza­ro­wać czło­wie­kowi, który potem oka­zał się mózgiem serii mor­derstw. Poja­wił się w trak­cie docho­dze­nia, Karin prze­słu­chi­wała go kilka razy. Miała wtedy prze­rwę w rela­cji z Knu­ta­sem i łatwo ule­gła wpły­wom tam­tego. Potem długo miała do sie­bie pre­ten­sje, że oka­zała się taka ślepa i naiwna.

Jed­nak nie mogła zbyt długo odda­wać się samo­oskar­że­niom, bo musiała wes­przeć Knu­tasa, który wtedy był słaby i prze­ży­wał okresy wiel­kiego przy­gnę­bie­nia. Karin stała się wów­czas jego praw­dziwą opoką. Dla niego zna­czyło to bar­dzo wiele, cho­ciaż teraz, po cza­sie miał wyrzuty sumie­nia, że on nie oka­zał się wspar­ciem dla niej.

– Cza­sem czło­wiek musi się po pro­stu zde­cy­do­wać – ode­zwała się teraz, patrząc przed sie­bie. – Posta­no­wić, że idzie dalej, zosta­wia­jąc za sobą to, co było. Potrak­to­wać jak histo­rię i ode­rwać się od tego raz na zawsze.

Pod­nio­sła na niego brą­zowe oczy o inten­syw­nym spoj­rze­niu, uśmiech­nęła się i ści­snęła jego dłoń.

Knu­tas mil­czał przez chwilę, bo nie miał pew­no­ści, czy Karin ma na myśli tamtą strze­la­ninę, czy też jego roz­terki zwią­zane z mał­żeń­stwem i byłą żoną Line, matką jego bliź­niąt i dawną wielką miło­ścią. Dawną. I może wła­śnie w tym rzecz. Żeby się odcze­pić i pójść dalej. Dzieci były doro­słe i wyje­chały na stu­dia, a Line miesz­kała w Kopen­ha­dze, gdzie miała swoje życie. Może o to cho­dzi, że życie składa się z wielu róż­nych eta­pów. Przy­naj­mniej u nie­któ­rych. Bar­dzo nie­licz­nym ludziom dane jest mieć związki na całe życie. Może wystar­czy tego żalu, skoro od roz­wodu upły­nęło już sie­dem lat.

– Cho­dzi o umie­jęt­ność akcep­ta­cji – cią­gnęła w zamy­śle­niu Karin. – Gdy­by­śmy potra­fili zaak­cep­to­wać, że w życiu są wzloty i upadki, że bywa trudno, że raz jeste­śmy rado­śni, a raz smutni. Może pod wie­loma wzglę­dami byłoby wtedy łatwiej.

Knu­tas wciąż mil­czał.

– Chcę powie­dzieć, że taki zawód sobie wybra­li­śmy – cią­gnęła – w któ­rym jest bru­tal­ność, broń palna i star­cia. Nie możemy ocze­ki­wać, że ni­gdy nie zetkniemy się w pracy ze śmier­cią, uży­ciem broni i prze­mocą. Podob­nie jak nie można zakła­dać, że się zako­chamy i stwo­rzymy zwią­zek z gwa­ran­cją szczę­ścia i spo­koju po wsze czasy. Żyć zna­czy podej­mo­wać ryzyko. Cały czas. Musimy nauczyć się akcep­to­wać, że dzieje się róż­nie i życie jest zmienne.

Knu­tas już sły­szał ją mówiącą takie rze­czy, ale teraz odniósł wra­że­nie, że przy­jął je ina­czej niż do tej pory. Być może dla­tego, że sie­dzieli tu, w tym miej­scu, gdzie w jego życiu nastą­pił dra­ma­tyczny zwrot. Gdzie zna­lazł się o włos od śmierci. Tak łatwo może nastą­pić koniec. W ułamku sekundy. Pod wpły­wem impulsu chwy­cił dłońmi jej głowę i spoj­rzał głę­boko w oczy.

– Zamiesz­kasz ze mną?

Łódź pod­ska­ki­wała gwał­tow­nie na falach, gdy pły­nęli na wyspę wyła­nia­jącą się z morza w pew­nej odle­gło­ści przed nimi. Wiatr się wzmógł i woda opry­ski­wała im twa­rze, na któ­rych malo­wał się wyraz ocze­ki­wa­nia. Z tej odle­gło­ści Lilla Karlsö wyglą­dała tajem­ni­czo. Frida ode­tchnęła głę­boko i zamknęła oczy przed wia­trem. Cie­szyła się, że spę­dzą week­end odcięci od świata, mając za jedyne towa­rzy­stwo jakąś setkę owiec pasą­cych się na tam­tej­szych łąkach. Cho­ciaż uro­dziła się i wycho­wała na Gotlan­dii, to na Lilla Karlsö była tylko raz, ze szkolną wycieczką. Zachwy­ciła ją ta wyspa, wciąż pamię­tała fan­ta­styczny widok tysięcy pta­ków tło­czą­cych się na wąskich pół­kach skal­nych. Bar­dzo się cie­szyła, że udało jej się zor­ga­ni­zo­wać ten wyjazd. Czuła wręcz dumę, że zadbała o to, żeby mogli poje­chać po sezo­nie i być tam zupeł­nie sami.

Zarządca wyspy dodał gazu, aż krzyk­nęli z zachwytu, a łódka pod­sko­czyła na fali. Annie wyglą­dała na lekko wystra­szoną i trzy­mała się mocno relingu. Nie była obyta z morzem. Dziw­nie było patrzeć na jej nie­pewną minę, bo zazwy­czaj była z niej twarda sztuka, uparta i kon­se­kwentna w swo­ich prze­ko­na­niach poli­tycz­nych, swoim femi­ni­zmie i dzia­ła­niach na rzecz śro­do­wi­ska. Annie była osobą gotową iść na bary­kady, publi­ko­wała w gazetce wyda­wa­nej przez praw­ni­ków, pisała tam pełne pasji tek­sty, na które wiele osób reago­wało skrzy­wie­niem ust, a ją samą zby­wało, uzna­jąc za nie­strawną akty­wistkę. Była nie­dużą, ładną dziew­czyną, miała gęste, rude krę­cone włosy, które zawsze zwią­zy­wała sza­li­kami w kropki albo w kratkę w jaskra­wych kolo­rach. Nie można powie­dzieć, by wyglą­dała jak więk­szość stu­den­tek prawa. Annie zamie­rzała wyko­rzy­sty­wać swoje pło­mienne zaan­ga­żo­wa­nie do obrony kobiet będą­cych ofia­rami prze­mocy, nie­le­gal­nych imi­gran­tów i słab­szych człon­ków spo­łe­czeń­stwa, nie­ma­ją­cych sił, środ­ków ani wie­dzy, które by im pozwo­liły samo­dziel­nie docho­dzić swo­ich praw.

Frida cie­szyła się, że wło­żyła cie­płą kurtkę i sku­liła się w obję­ciach Simona, który ją jesz­cze moc­niej przy­tu­lił i poca­ło­wał w poli­czek. Śmiał się do wia­tru, po pro­stu biła od niego radość, a Fri­dzie robiło się cie­pło na sercu, że Simon się tak cie­szy. Sie­dzieli wszy­scy na dzio­bie łodzi, mając przed sobą wyspę, która wyglą­dała inte­re­su­jąco i jed­no­cze­śnie tajem­ni­czo. Im bli­żej pod­pły­wali, tym wyraź­niej­sze sta­wały się zarysy stro­mych wapien­nych kli­fów i buj­nych nad­mor­skich łąk.

Zarządca sie­dzący przy ste­rze zwró­cił się do nich:

– A wie­cie, że ta wyspa jest wła­ści­wie rafą kora­lową, powstałą czte­ry­sta milio­nów lat temu? Na początku lata przy­jeż­dża tu wielu tury­stów, żeby obser­wo­wać nurzyki zwy­czajne i alki, zanim te ptaki odlecą w nieco cie­plej­sze strony, co dzieje się, gdy ich pisklęta wyklute wio­sną uro­sną na tyle, żeby mogły opu­ścić wyspę. Lecą wtedy na połu­dniowe wybrzeża Bał­tyku i wra­cają dopiero wio­sną następ­nego roku. O tej porze jest więc pra­wie pusto, cza­sem tylko zda­rzy się jakaś mewa albo kor­mo­ran.

Pod­pły­nęli bli­żej i już mogli zoba­czyć brą­zowe drew­niane domki sto­jące przy brzegu.

– To tam będziemy noco­wać? – spy­tał Simon, prze­su­wa­jąc dło­nią po wło­sach.

– Tak, to jedyne budynki tutaj – odparł Mårten Kvist.

Frida uśmiech­nęła się. To cudowne, że mogli wyje­chać. Semestr dopiero co się zaczął, minęły dwa tygo­dnie i za moment zacznie się poważ­niej­sza nauka. To był ostatni week­end na cie­sze­nie się atmos­ferą lata, utrzy­mu­jącą się dzięki pięk­nej pogo­dzie. No i nie musiała być w domu.

Pod­czas roku aka­de­mic­kiego miesz­kała w domu stu­denc­kim w mie­ście, ale w week­endy i święta nie było powodu, żeby nie jechać do mamy i młod­szej sio­stry w Kvarnåkershamn, gdzie nawet w ścia­nach tkwił smu­tek. Dla­tego wolała być jak naj­da­lej, mimo wyrzu­tów sumie­nia, zwłasz­cza wobec sio­stry.

Annie patrzyła sze­roko otwar­tymi oczami i wzdy­chała z zachwytu, prze­su­wa­jąc spoj­rze­nie po wyspie. Nagie klify scho­dzące pio­nowo w morze, kamie­ni­ste plaże i skałki bez pta­ków.

Mårten Kvist zręcz­nie pod­pły­nął do pomo­stu. Rasmus, który był naj­bar­dziej obyty z morzem, wysko­czył z moto­rówki i zacu­mo­wał. Wszy­scy chwy­cili bagaże i wysie­dli.

– Co za powie­trze! – zawo­łała Annie, któ­rej chyba ulżyło, że ma pod sto­pami ląd. Ode­tchnęła głę­boko. – Świeże, cudowne. A jak tu pięk­nie!

– Świetne są te klify – zauwa­żył Simon, prze­su­wa­jąc wzro­kiem po wapien­nych for­ma­cjach ster­czą­cych ze skał. – Mam ochotę wdra­pać się na szczyt.

– Może rze­czy­wi­ście mogli­by­śmy – zawo­łał z entu­zja­zmem Rasmus.

Po prze­pra­wie jego zazwy­czaj sta­ran­nie ucze­sane włosy były roz­wi­chrzone od wia­tru, a biała koszula pognie­ciona, ale tym razem wyda­wał się nie zwra­cać na to uwagi.

Zarządca ruszył przo­dem, wska­zu­jąc im rząd czte­rech brą­zo­wych dom­ków.

– Ten naj­dal­szy to maga­zyn, obok jest domek dla per­so­nelu z sypial­nią i poko­jem do pracy na pię­trze. Na par­te­rze jest kuch­nia, gdzie może­cie trzy­mać jedze­nie. Następny to domek muzeum, a na końcu ten, w któ­rym będzie­cie noco­wać. Jest tam wła­ści­wie tylko jedno pomiesz­cze­nie, w któ­rym znaj­duje się sześć pię­tro­wych łóżek. Jak na pię­trowe są wyjąt­kowo sze­ro­kie – dodał – więc można spać we dwójkę.

Puścił oko do Fridy i Simona.

– W środku nie ma toa­lety, bo jak się pew­nie domy­śla­cie, nie ma kana­li­za­cji. Wychodki znaj­dują się bli­żej pomo­stu. – Ski­nie­niem wska­zał rzą­dek trojga pro­stych drzwi zaopa­trzo­nych w haczyki. – Mam nadzieję, że będzie wam tu przy­jem­nie.

Skie­ro­wali się do dom­ków. Naj­pierw poszli za Mårtenem do tego, w któ­rym mieli noco­wać, i zosta­wili tam ple­caki z ubra­niami i pościelą. Potem udali się do domku dla per­so­nelu, prze­szli przez mały przed­po­kój i zna­leźli się w kuchni, która oka­zała się duża i wysoka, z pięk­nym komin­kiem na środku.

– Tu może­cie sobie szy­ko­wać jedze­nie, któ­rego nie trzeba piec na rusz­cie – powie­dział Mårten. Wska­zał na włą­czoną lodówkę. – Musi­cie oszczę­dzać prąd, bo wpraw­dzie jest agre­gat, ale nie wystar­czy na długo. Tutaj żyje się dość pry­mi­tyw­nie – zazna­czył, prze­su­wa­jąc dło­nią po siwie­ją­cym zaro­ście. – Tele­fony mają zasięg obok dom­ków i przy pomo­ście, ale nie dalej, więc jest oka­zja, żeby je wyłą­czyć i odciąć się od świata. Nie zabra­li­ście lap­to­pów, co?

Simon pokrę­cił głową.

– Bar­dzo mądrze. Relak­suj­cie się. Śmieci zostaw­cie przy drzwiach, zabie­rzemy je w nie­dzielę, ale z latryn może­cie korzy­stać. Zostaną wywie­zione pod koniec wrze­śnia. Wrócę po was w nie­dzielę około pią­tej. Może być?

– Fan­ta­stycz­nie. – Simon aż kla­snął w dło­nie.

Objął ramie­niem Fridę i ją przy­tu­lił.

– Może byśmy posłali łóżka i przy­szy­ko­wali jedze­nie, a jutro pocho­dzimy sobie po wyspie. Jestem strasz­nie głodny.

– Zde­cy­do­wa­nie. A gdzie piwo? – spy­tał Rasmus.

– Jak myśli­cie, co się stało Val­te­rowi? – ode­zwała się Frida. – O co cho­dziło?

– Nie mam poję­cia, ale wyglą­dał na zestre­so­wa­nego. Mam nadzieję, że to nic poważ­nego – powie­działa Annie.

– Typowe – stwier­dził Rasmus. – On się od dłuż­szego czasu tak zacho­wuje. Nie zauwa­ży­li­ście? Cały czas daje tyły. Kiedy ostat­nio poszedł z nami na piwo? Chyba jesz­cze przed waka­cjami.

Annie wzru­szyła ramio­nami.

– Może i tak. Spo­tka­li­śmy się kilka razy koło Mid­som­mar. Było bar­dzo faj­nie, a Val­ter był taki jak zawsze. Ale potem pra­wie go nie widy­wa­łam.

– Spró­buję wysłać mu ese­mesa – powie­dział Simon.

– No tak, tu jest jesz­cze zasięg, ale to chyba jedyne miej­sce na całej wyspie – zauwa­żyła Frida.

Otwo­rzyli sobie piwo i zajęli się szy­ko­wa­niem jedze­nia. Zamie­rzali upiec na rusz­cie łoso­sia z serem hal­lo­umi, a do tego podać goto­wane ziem­niaki i sałatę. Słońce wciąż świe­ciło mocno i było sporo ponad dwa­dzie­ścia stopni.

Nagle z brzegu dobiegł jakiś ryk. Spoj­rzeli po sobie i wybie­gli na dwór.

– Patrz­cie, foka – zachwy­cił się Simon, wska­zu­jąc pal­cem. – I jesz­cze jedna.

Kilka fok wysta­wiło łebki i par­skało, obser­wu­jąc ludzi na brzegu. Jedna foka, sie­dząc na kamie­niu w wodzie, na prze­mian ryczała i par­skała.

– Gdzie Annie? – zawo­łała Frida, roz­glą­da­jąc się. – Musi to zoba­czyć!

– Poszła na spa­cer, chciała spraw­dzić, gdzie są owce – odparł Rasmus. – Jesz­cze będzie nie­jedna szansa w ten week­end, żeby popa­trzeć na foki.

Się­gnął po komórkę i zaczął robić zdję­cia.

Frida wró­ciła do kuchni i zabrała się do robie­nia sosu do łoso­sia. Sie­dząc przy stole w kuchni, sie­kała kope­rek i wyci­skała cytryny. Simon nalał jej kie­li­szek wina i usiadł obok niej.

– Cudow­nie być tu z tobą – powie­dział, patrząc jej głę­boko w oczy. – Dzięki, że to zor­ga­ni­zo­wa­łaś, jest fan­ta­stycz­nie.

– Prawda? I jak faj­nie, że jeste­śmy tu sami. A wła­śnie, czy wysła­łeś tego ese­mesa do Val­tera? Odpo­wie­dział ci?

– Nie, jesz­cze nie.

Frida zesztyw­niała i spoj­rzała w okno.

– Co to takiego?

– Co?

Simon spoj­rzał pyta­jąco.

– Wyda­wało mi się, że widzia­łam coś na wodzie. – Frida wychy­liła się, żeby spoj­rzeć.

– Ale co?

– Jakby cień… sama nie wiem. A może to była foka.

– Przy­pusz­czal­nie. To kapi­talne, że mamy tuż obok foki. W życiu nie widzia­łem fok na łonie przy­rody.

Frida upiła łyk wina i patrzyła na morze.

Johan poczuł, jak zimne piwo spły­nęło mu przez krtań, a wraz z nim spły­nął stres z minio­nego tygo­dnia. Odprę­żył się. Wraz z kame­rzystką Pią Lilją ukoń­czyli wła­śnie serię repor­taży o pracy na czarno i korup­cji w branży budow­la­nej na Gotlan­dii, któ­rej fina­łem była debata na żywo w sztok­holm­skim stu­diu „Regio­nal­nytt”3. Migawki tra­fiły rów­nież do kra­jo­wych dzien­ni­ków tele­wi­zyj­nych „Rap­port” i „Aktu­ellt”. Ogól­nie powstał pogląd, że nie­pra­wi­dło­wo­ści wystę­pu­jące na Gotlan­dii doty­czą całej Szwe­cji, a branża budow­lana na wyspie to tylko przy­kład pro­blemu, który ma cha­rak­ter ogól­no­kra­jowy. Johan nie przy­po­mi­nał sobie, aby kie­dy­kol­wiek jego praca wywo­łała aż taką reak­cję. Zarówno on, jak i Pia otrzy­mali całą lawinę mejli peł­nych nie­na­wi­ści i pogró­żek.

– Kurde, jak dobrze, że dziś jest pią­tek – powie­dział, prze­pi­ja­jąc do Pii, która się do niego uśmiech­nęła.

Na jedno piwo mógł sobie pozwo­lić, cho­ciaż miał potem wra­cać samo­cho­dem do domu. Faj­nie było wyjść i uczcić to z kole­żanką, z którą pra­co­wali tak inten­syw­nie. Poza tym bar­dzo lubił Pię Lilję. Miała hardy wyraz twa­rzy, komu­ni­ku­jący don’t fuck with me. Była ener­giczna i przed­się­bior­cza, więc cie­szył się, że mu jej jesz­cze nie pode­brała żadna z ogól­no­kra­jo­wych redak­cji infor­ma­cyj­nych. Pia na szczę­ście poznała chło­paka i się zako­chała, a Johan miał nadzieję, że tym samym dziew­czyna zosta­nie na wyspie, cho­ciaż zda­wał sobie sprawę, że to ego­izm z jego strony. Pia była tak zdolna, że bez pro­blemu odna­la­złaby się w więk­szych pro­gra­mach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Åboland – kor­po­ra­cja stu­dencka w szwedz­ko­ję­zycz­nym uni­wer­sy­te­cie w Åbo (fiń­skie Turku) w Fin­lan­dii (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2. Dombron – most kate­dralny w Uppsali. [wróć]

3. Regio­nal­nytt – wia­do­mo­ści regio­nalne w szwedz­kiej tele­wi­zji publicz­nej. [wróć]