Obcy dla samych siebie. Jak choroba psychiczna zmienia to, kim jesteś - Rachel Aviv - ebook
NOWOŚĆ

Obcy dla samych siebie. Jak choroba psychiczna zmienia to, kim jesteś ebook

Rachel Aviv

5,0

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Wszyscy czasem zastanawiamy się nad sobą. Co jednak, gdy w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie „Kim jestem?” zderzamy się z trudną do zaakceptowania diagnozą?

Zaburzenia i choroby psychiczne zniekształcają nie tylko nasz obraz rzeczywistości, lecz także to, jak myślimy o sobie. Mamy nadzieję, że terapia i leki przywrócą nasze dawne, prawdziwe „ja”, ukryte za zmianami chemicznymi w mózgu lub traumą. Ale gdzie przebiega granica między rzeczywistością a opowieścią, którą snujemy na jej temat? Obcy dla samych siebie to pełna fascynujących historii próba odpowiedzenia na nurtujące wielu z nas pytania:

• Czy moje doświadczenia i emocje to wyłącznie efekt zaburzenia, a jeśli tak, to czy mogę w ogóle ufać swoim zmysłom?

• Czy przyjmowanie leków, po których czuję się szczęśliwszy, jest tylko sposobem oszukiwania samego siebie?

• Czy gdybym należał do innej kultury lub wyznawał inną religię, moja choroba byłaby przez otoczenie traktowana inaczej? Czy sam myślałbym o sobie lepiej?

• Czy mam prawo czuć żal do bliskich, gdy przestają próbować mnie zrozumieć?

Obcy dla samych siebie to książka, która zainteresuje nie tylko osoby dotknięte zaburzeniami psychicznymi, lecz także ich najbliższych lub tych, których fascynują nieoczywiste przypadki w historii psychologii i psychiatrii. To introspektywna opowieść o niezwykłych ludziach, którzy wymknęli się poza ramy psychiatrycznego opisu, a także o tym, jak budujemy obraz samych siebie w obliczu kryzysu psychicznego, zaburzenia i diagnozy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog. Rachel. Ktoś lepszy ode mnie

PRO­LOG

RACHEL

Ktoś lep­szy ode mnie

Na początku pierw­szej klasy zaprzy­jaź­ni­łam się z dziew­czynką o imie­niu Eli­za­beth. Była naj­star­sza w naszej kla­sie, ale bar­dzo drobna, koń­czyny miała chude i kości­ste. Połą­czyła nas man­kala – gra pole­ga­jąca na wrzu­ca­niu kamy­ków do czter­na­stu płyt­kich zagłę­bień w drew­nia­nej plan­szy. Uni­ka­łam pozo­sta­łych kole­gów i kole­ża­nek, żeby być gotową, kiedy Eli­za­beth zaprosi mnie do gry. Jakimś cudem zawsze to robiła. Wyda­wało mi się, że ścią­gnę­łam tę przy­jaźń siłą woli.

Zapy­ta­łam mamę, czemu dom Eli­za­beth w Blo­om­field Hills, na boga­tych przed­mie­ściach Detroit, pach­nie zupeł­nie ina­czej niż nasz. Jej odpo­wiedź – zawdzię­czał swoją woń prosz­kowi do pra­nia – była roz­cza­ro­wu­jąco pro­za­iczna. Dom Eli­za­beth był tak wielki, że byłam pewna, że się w nim gubi. Miała do dys­po­zy­cji łóżko z żół­tym bal­da­chi­mem, gar­de­robę i basen. Poka­zała mi, że kiedy cze­sze swoje blond włosy, stają się jesz­cze jaśniej­sze. Jej rodzina miała w piw­nicy lodówkę, w któ­rej chło­dziły się wyłącz­nie napoje gazo­wane. Pew­nego dnia Eli­za­beth zapro­po­no­wała, żeby­śmy napo­iły colą nasze kolana. Eks­pe­ry­ment prze­pro­wa­dzi­ły­śmy w samo­cho­dzie jej niani i śmia­ły­śmy się, kiedy lepki napój spły­wał na fotele. Wyda­wało nam się nie­praw­do­po­dobne, by ist­niał tylko jeden spo­sób picia.

W domu uda­wa­łam cza­sem, że jestem Eli­za­beth. Wcho­dzi­łam do róż­nych poko­jów i wyobra­ża­łam sobie, że nie wiem, jakie pomiesz­cze­nie jest następne. Zda­wało mi się, że to po pro­stu pech, że uro­dzi­łam się jako ja, nie jako Eli­za­beth. Pamię­tam, jak obu­dzi­łam się nie­po­cie­szona: we śnie mia­łam szansę stać się nią, gdy­bym wybrała wła­ściwe miej­sce w auto­bu­sie szkol­nym. Przy­tło­czona nad­mia­rem moż­li­wo­ści minę­łam trzy­na­ście rzę­dów i wybra­łam zły fotel.

Wła­śnie skoń­czy­łam sześć lat i gra­nice mię­dzy ludźmi wyda­wały mi się płynne. Pod­czas lek­cji muzyki posa­dzono mnie mię­dzy dwoma chłop­cami: z jed­nej strony był Sloan, naj­wyż­szy dzie­ciak w pierw­szej kla­sie. Miał chro­niczny katar, a jego gluty były zie­lon­kawe. Z dru­giej strony sie­dział Brent, który był pulchny i oddy­chał tak ciężko, że cza­sem spraw­dza­łam, czy nie śpi. Mia­łam wra­że­nie, że ich cechy fizyczne są zaraź­liwe. Chcąc się przed nimi ochro­nić, pró­bo­wa­łam sie­dzieć na samym środku krze­sła, tak daleko od obu chłop­ców, jak to tylko moż­liwe. Kiedy prze­su­wa­łam się w stronę Slo­ana, zda­wało mi się, że jestem za wysoka. Kiedy zbli­ża­łam się do Brenta, robi­łam się gruba. Z moją star­szą sio­strą Sari oglą­da­ły­śmy w wia­do­mo­ściach mate­riał o oty­łym męż­czyź­nie, który miał w łóżku zawał i trzeba go było wyno­sić z miesz­ka­nia za pomocą dźwigu. Pró­bo­wa­ły­śmy wyobra­zić sobie logi­stykę: czy musieli zbu­rzyć ściany? W jaki spo­sób przy­mo­co­wali męż­czy­znę do maszyny? Odtąd na wszelki wypa­dek wybie­ra­łam Slo­ana.

Pod­czas lun­chu wszy­scy ucznio­wie mieli obo­wią­zek wziąć przy­naj­mniej „mysi kęs” każ­dego dania – jedną klu­skę, jedną kuleczkę groszku. Wiele lat póź­niej moja nauczy­cielka z pierw­szej klasy pani Cal­fin powie­działa mi: „Sie­dzia­łaś i patrzy­łaś zamy­ślona na swoje kęsy, a ja zachę­ca­łam cię: «No, dalej! Mamy tylko dwa­dzie­ścia minut! Jedz!». Szło nam bar­dzo opor­nie”. Dwa tygo­dnie po roz­po­czę­ciu roku szkol­nego, po lun­chu, popro­si­łam o zgodę na wizytę w toa­le­cie. „Musisz zro­bić kupkę?” – spy­tała pani Cal­fin. Podobno stwier­dzi­łam, że chcę tylko popa­trzeć w lustro.

Kilka dni póź­niej nie chcia­łam tknąć mysich kęsów, które pani Cal­fin poło­żyła mi na tale­rzu. Spy­tała, czy w takim razie nie poszła­bym do baru sałat­ko­wego, skąd cza­sem bra­łam grzanki. Kiedy krę­ci­łam głową, sta­ra­łam się ukryć uśmiech. Spoj­rzała na mnie uważ­nie, z miną, któ­rej nie potra­fi­łam zakla­sy­fi­ko­wać – jakby marsz­czyła brwi i uśmie­chała się jed­no­cze­śnie. Czu­łam, że zasta­na­wia się, kim jestem, a jej sku­pie­nie było roz­koszne. Uwiel­bia­łam ją, ale bałam się, że moje uczu­cie jest nie­odwza­jem­nione. Zda­wało mi się, że woli posłuszne dzieci, któ­rych mamy zgła­szały się do wolon­ta­riatu w szkole.

Przez dwa kolejne dni w zasa­dzie nie jadłam ani nie piłam. Nie pamię­tam powo­dów, tylko reak­cje doro­słych i jakieś nie­okre­ślone poczu­cie dumy. Pomysł wpadł mi do głowy w Jom Kip­pur, dzień pokuty, który obcho­dzi­li­śmy tydzień wcze­śniej. Po raz pierw­szy zda­łam sobie sprawę, że można odmó­wić jedze­nia. Decy­zja nio­sła ze sobą reli­gijną, świą­teczną ener­gię i aurę męczeń­stwa.

Trzy razy w tygo­dniu cho­dzi­łam do hebraj­skiej szkoły i lubi­łam myśleć, że potra­fię komu­ni­ko­wać się z Bogiem za pomocą jakichś nie­wi­dzial­nych kana­łów. Kilka razy dzien­nie modli­łam się o zdro­wie dla mojej rodziny „co naj­mniej do osiem­dzie­sią­tego siód­mego roku życia”, wie­lo­krot­nie powta­rza­jąc „dla mnie i mamy”, bo nasze prze­trwa­nie wyda­wało mi się naj­istot­niej­sze. Pamię­tam, jak szłam po kamy­kach na podwórku domu part­nerki mojego ojca i zda­łam sobie sprawę, że każdy mój krok został wyzna­czony przez Boga. Epi­fa­nię prze­sła­niała mi jed­nak samo­świa­do­mość; pomy­śla­łam, że jestem jak Moj­żesz przed gore­ją­cym krze­wem. Treść obja­wie­nia była mniej istotna niż moja zdol­ność do tego, by je mieć.

Trzy­dzie­stego wrze­śnia 1988 roku powie­dzia­łam mamie, że kręci mi się w gło­wie tak bar­dzo, że boję się, że wpadnę na ścianę. Pra­wie nic nie jadłam od trzech dni. Mama zabrała mnie do pedia­try. „Myśla­łam, że poda­dzą ci płyny i wró­cimy do domu” – powie­działa mi póź­niej. Opi­sała mnie jako żywio­łową i dow­cipną sze­ścio­latkę. Jed­nak Linda, part­nerka mojego ojca, która została moją maco­chą, wspo­mi­nała, że przy niej byłam naj­smut­niej­szym dziec­kiem, jakie w życiu widziała. Kiedy pro­po­no­wała mi zaję­cia, które jej zda­niem mogły mnie zain­te­re­so­wać, czę­sto odpo­wia­da­łam tym samym zda­niem: „Co w tym cie­ka­wego?”. Linda zauwa­żyła też, że mia­łam nie­zwy­kłą umie­jęt­ność: potra­fi­łam sie­dzieć cał­ko­wi­cie nie­ru­chomo przy kuchen­nym stole, cicho pła­cząc. Tata kazał mi jeść, a ja odma­wia­łam, nie­rzadko nawet przez godzinę, aż wresz­cie pod­da­wał się i zabie­rał mnie do szkoły.

Mój lekarz zauwa­żył, że w ciągu mie­siąca schu­dłam dwa kilo­gramy. Wcze­śniej, jak napi­sał, moja dieta była nor­malna, „skła­dała się głów­nie z pizzy, kur­czaka, płat­ków”. W rubryce „obecne umie­jęt­no­ści” wpi­sał: „bie­ga­nie, ska­ka­nie, jazda na rowe­rze dwu­ko­ło­wym”. W okienku „roz­wój psy­cho­spo­łeczny” zauwa­żył, że jestem znu­dzona. Pora­dził mojej mamie, żeby zabrała mnie do Chil­dren’s Hospi­tal of Michi­gan w Detroit, gdzie przy­jęto mnie z powodu „pro­ble­mów z jedze­niem”. Tam­tej­szy psy­chia­tra opi­sał mnie jako „wła­ści­wie roz­wi­niętą, ale bar­dzo szczu­płą dziew­czynkę nie­znaj­du­jącą się w sta­nie zagro­że­nia życia”.

Po roz­mo­wie z moimi rodzi­cami, któ­rzy roz­wie­dli się rok wcze­śniej i wciąż wal­czyli o opiekę nade mną, szpi­talny lekarz napi­sał: „Jej matka twier­dzi, że ojciec drwi z osób oty­łych, a ojciec nie zaprze­czył temu stwier­dze­niu”. Ojciec zaś zasu­ge­ro­wał, że źró­dłem pro­blemu jest moja matka, która „za bar­dzo przej­muje się jedze­niem”. Fak­tycz­nie gro­ma­dziła tyle peł­no­ziar­ni­stych chle­bów, że kiedy otwie­ra­li­śmy drzwi zamra­żarki, cza­sem wypa­dały z niej bochenki kupione na tar­gach wokół Detroit. Mimo to miała z jedze­niem raczej nor­malną, choć namiętną rela­cję. Jak wiele kobiet w jej wieku cza­sem pró­bo­wała się odchu­dzać, szybko jed­nak tra­ciła zapał.

Tydzień przed hospi­ta­li­za­cją mama zało­żyła dla mnie dzien­nik – nie umia­łam jesz­cze pisać, więc robiła trans­kryp­cję moich słów. Nie zwie­rza­łam się ze swo­jego stanu ducha, jedy­nie zda­wa­łam chro­no­lo­giczne rela­cje z moich dni, prze­pla­tane pyta­niami takimi jak: „Któ­rędy wycho­dzi roz­wol­nie­nie węża?” i „Czemu ludzie nie mają ogo­nów?”. Moja mama, która aku­rat zerwała z chło­pa­kiem, sama rów­nież pro­wa­dziła dzien­nik. W tam­tym tygo­dniu opi­sała swój sen – czę­sto je noto­wała – w któ­rym pro­siła ogrod­nika, żeby roze­brał nasz dom, cegła po cegle. „Pozo­staje tylko błoto i kształt domu w cemen­cie” – zapi­sała.

Pierw­szego wie­czora w szpi­talu pie­lę­gniarka podała mi tacę z jedze­niem. Odmó­wi­łam. Mama była głodna, więc zja­dła kola­cję za mnie. „Bar­dzo się na mnie zezło­ścili – powie­działa mi. – Mia­łam nie mie­szać tego, co jadłam ja, z tym, co jadłaś ty”. Następ­nego dnia pie­lę­gniarki podały mi kro­plówkę, bo byłam odwod­niona.

Z mojej doku­men­ta­cji medycz­nej nie wyła­niały się spójne powody mojej odmowy jedze­nia i picia. Jeden z psy­cho­lo­gów zapi­sał: „Jej symp­tomy są oczy­wi­ście odzwier­cie­dle­niem pato­lo­gicz­nej rela­cji mię­dzy matką a ojcem”. Inny zauwa­żył: „Rachel pró­buje wej­rzeć w sie­bie, by zro­zu­mieć i roz­su­płać plą­ta­ninę uczuć wobec świata zewnętrz­nego”, ale jej pro­ble­mem jest „zbyt skom­pli­ko­wany pro­ces myślowy”, który pro­wa­dzi do „obwi­nia­nia samej sie­bie (np. prze­ko­na­nia, że to ona jest pro­ble­mem)”. Cho­ciaż opis ten dałoby się zasto­so­wać w wielu innych przy­pad­kach, leka­rze doszli do wnio­sku, że cier­pię na „nie­ty­pową formę ano­re­xia nervosa”.

Ano­rek­sję czę­sto opi­suje się jako „zabu­rze­nie czy­ta­nia”, spo­wo­do­wane bez­kry­tyczną kon­sump­cją tek­stów pre­zen­tu­ją­cych chu­dość jako ideał kobie­co­ści1. Dopiero uczy­łam się czy­tać. Ni­gdy nie sły­sza­łam o ano­rek­sji. Kiedy mama przed­sta­wiła mi dia­gnozę, jej nazwa sko­ja­rzyła mi się z dino­zau­rem. Była ano­rek­tyczka, japoń­ska naukow­czyni Takayo Mukai, opi­suje podobne do mojego poczu­cie dez­orien­ta­cji. Doznała go, gdy usły­szała to słowo w latach osiem­dzie­sią­tych XX wieku, zanim jesz­cze ano­rek­sja stała się w Japo­nii znana: „To dzie­wię­cio­li­te­rowe słowo było dla mnie pustą kopertą bez pie­czątki i bez znaczka”2.

Mój ojciec i Linda poszli do lokal­nej biblio­teki i prze­czy­tali jedyną dostępną książkę na ten temat – opu­bli­ko­waną w 1978 roku The Gol­den Cage Hilde Bruch3. Bruch, psy­cho­ana­li­tyczka znana jako „Lady Ano­re­xia”4, zaczęła pisać o tej cho­ro­bie w latach sześć­dzie­sią­tych, kiedy nie­wielu jesz­cze o niej sły­szało. Autorka twier­dziła, że wła­śnie nowość jest fun­da­men­talną cechą cho­roby, którą opi­sy­wała jako „ślepe poszu­ki­wa­nie poczu­cia toż­sa­mo­ści i oso­bo­wo­ści”. Prze­wi­dy­wała (nie­słusz­nie), że kiedy kry­tyczna liczba dziew­cząt sta­nie się ano­rek­tycz­kami, liczba cho­rych zacznie maleć, ponie­waż pacjentki nie będą się już czuły wyjąt­kowe. „Cho­roba była osią­gnię­ciem dla samot­nej dziew­czyny, któ­rej wyda­wało się, że zna­la­zła drogę do zba­wie­nia – pisała. – Każda z nich była w pew­nym sen­sie wyna­laz­czy­nią tej błęd­nej drogi do nie­za­leż­no­ści”5.

Mama rów­nież zaczęła czy­tać tek­sty o tej cho­ro­bie, pisane głów­nie z domi­nu­ją­cej w tam­tym cza­sie per­spek­tywy psy­cho­ana­li­tycz­nej, i przy­jęła za słuszne powszech­nie panu­jące wtedy prze­ko­na­nie, że winna jest matka. „To ja spo­wo­do­wa­łam ból – i pier­wotną krzywdę” – napi­sała w swoim sko­ro­szy­cie, który czę­sto nosiła w torebce. „Muszę przy­jąć do wia­do­mo­ści, że mam skłon­ność do bycia nie­miłą i do krzyw­dze­nia innych – napi­sała. – Cza­sem zacho­wuję się wobec moich dzieci nie­przy­jem­nie – cho­ciaż wydaje mi się, że bar­dzo się sta­ram je chro­nić”. Ani ja, ani moja sio­stra nie pamię­tamy, by robiła cokol­wiek choćby odro­binę nie­mi­łego, ale ona uwie­rzyła w to, co prze­czy­tała o sobie w książ­kach. Przy­go­to­wu­jąc się do roz­mowy z moimi leka­rzami, noto­wała sobie upo­mnie­nia, by zacho­wy­wać się „skrom­nie” i nie twier­dzić, że „rozu­mie, co się dzieje”.

Słowo „ano­rek­sja” wyda­wało mi się tak potężne, że bałam się je wypo­wie­dzieć. Uczy­łam się arty­ku­ło­wać gło­ski, a słowa były jak nama­calne istoty, które w jakiś spo­sób ucie­le­śniały ich zna­cze­nie. Nie wypo­wia­da­łam nazw żad­nych pokar­mów, bo byłoby to jed­no­znaczne z jedze­niem. „Kiedy takich pojęć uży­wano w jej obec­no­ści – zano­to­wał psy­cho­log – zaty­kała uszy”. Nie wypo­wia­da­łam słowa eight (ang. osiem), bo brzmiało zbyt podob­nie do ate (ang. zja­dłam). Zezło­ści­łam się, kiedy jedna z pie­lę­gnia­rek, znie­cier­pli­wiona moim upo­rem, powie­działa, że jestem „twar­dym orze­chem do zgry­zie­nia”. Mama była bar­dziej wraż­liwa na moje trud­no­ści, więc kiedy spy­ta­łam, na co cho­ruje moja kole­żanka ze szpi­tala, dia­be­tyczka, udzie­liła mi wyja­śnień, uni­ka­jąc słowa „cukier”. „Na odwrot­ność two­jej cho­roby” – wyja­śniła.

Przy­dzie­lono mi mło­dego psy­cho­loga Tho­masa Koep­kego, który był opie­kuń­czy i miał łagodny głos. Odpo­wia­da­łam na jego pyta­nia tak lako­nicz­nie, jak to tylko moż­liwe. Oba­wia­łam się, że nawet kiedy mil­cza­łam, moje myśli były zapi­sy­wane i wyła­niały się z tyłu mojej głowy, jak kartki z dru­karki. Ocena innego psy­cho­loga, która każe mi dziś poważ­nie zasta­na­wiać się nad zawo­dem, który wybra­łam, brzmiała: „Rachel zacho­wy­wała się w spo­sób suge­ru­jący, że jest bar­dzo świa­doma swo­jej zdol­no­ści do kon­tro­lo­wa­nia roz­mowy”.

Koepke powie­dział moim rodzi­com, że leka­rze z jego zespołu ni­gdy dotąd nie spo­tkali się z dia­gnozą ano­rek­sji u sze­ścio­let­niego dziecka. Mimo to z pokoju, który dzie­li­łam z dia­be­tyczką, prze­nie­siono mnie na piąte pię­tro, które wyda­wało mi się podzie­lone rasowo. Na końcu kory­ta­rza miesz­kały czar­no­skóre dzieci cho­ru­jące na ane­mię sier­po­watą. Pośrodku, gdzie umiesz­czono mnie, prze­by­wała mała grupka star­szych ode mnie bia­łych dziew­cząt. Twa­rze i ramiona nie­któ­rych z nich były z powodu nie­do­ży­wie­nia pokryte lanugo – mięk­kim mesz­kiem, który pokrywa skórę nowo­rod­ków. Każ­dego poranka były­śmy ważone w naszych szpi­tal­nych koszu­lach, tyłem do wagi.

Dziew­czyny mówiły czę­sto o swo­ich „przy­wi­le­jach”. Jeśli udało nam się zjeść cały posi­łek, przy­no­szony do łóżek na tacach, a pie­lę­gniarki nie zna­la­zły dużych okru­chów na naszych kola­nach, wolno nam było zadzwo­nić do rodzi­ców. Jeśli zja­dły­śmy dwa posiłki dzien­nie, rodzi­com wolno było przyjść na godzinną wizytę. Za to kon­se­kwen­cje powstrzy­my­wa­nia się od jedze­nia były surowe: opusz­cze­nie dwóch posił­ków skut­ko­wało przy­mu­sem leże­nia w łóżku. Kiedy chcia­ły­śmy pójść do łazienki, musia­ły­śmy wezwać pie­lę­gniarkę, która odno­to­wy­wała nasze „wyj­ście”. Tra­ci­ły­śmy moż­li­wość oglą­da­nia tele­wi­zji czy wizyt w bawialni, gdzie cho­dziły dzieci z innymi cho­ro­bami. Nad każ­dym posił­kiem uno­siła się groźba sondy pokar­mo­wej – kary za nad­mierną utratę wagi. Nie wie­dzia­łam, że umiesz­cza się ją w nosie. Wyobra­ża­łam sobie wielką rurę, krytą zjeż­dżal­nię, w któ­rej będę musiała żyć.

NA ODDZIALE DLA ANO­REK­TY­CZEK przy­dzie­lono mi nową współ­lo­ka­torkę, dwu­na­sto­let­nią Car­rie o wło­sach barwy słomy. Tyle razy pyta­łam ją, czy uważa, że jestem dziwna, że odpo­wie­działa: „Jeśli zapy­tasz mnie o to jesz­cze raz, powiem, że tak”. Znała wszyst­kie pie­lę­gniarki na naszym pię­trze i przy­jaź­niła się z innymi pacjent­kami. Uzna­łam ją i jej przy­ja­ciółkę Havę z pokoju obok za men­torki. Hava też miała dwa­na­ście lat i była piękna, miała ostre rysy twa­rzy i dłu­gie, brą­zowe włosy, któ­rych nie cze­sała. Było w niej coś dzi­kiego i suro­wego, przez co przy­po­mi­nała mi boha­terkę książki o osad­ni­kach na Dzi­kim Zacho­dzie. Pro­wa­dziła szcze­gó­łowy dzien­nik swo­jego pobytu w szpi­talu, pisany pod moc­nym wpły­wem tera­peu­tycz­nego języka, który poma­gał jej zro­zu­mieć samą sie­bie. Jako przed­wcze­śnie doj­rzała obser­wa­torka swo­jego oto­cze­nia po spo­tka­niu ze mną weszła w tryb eks­ta­tyczny: „Na boga, ta dziew­czynka ma led­wie sześć lat – zapi­sała. – Spójrz­cie na nią tylko!”6. Cią­gnęła: „Niech­że zaufa doro­słemu i uwolni dzie­cięce zacho­wa­nia ukryte gdzieś w tym sztyw­nym, spię­tym ciele. Założę się, że tylko czeka, aż ktoś wycią­gnie ku niej rękę, któ­rej będzie mogła się chwy­cić!”.

Moż­liwe, że Hava rów­nież zna­la­zła się pod nad­mier­nym wpły­wem Jom Kip­pur. Cho­dziła do szkoły żydow­skiej i, jak napi­sała w swoim dzien­niku, bała się, że nie zosta­nie „wpi­sana do księgi życia”, czyli na listę, na któ­rej Bóg noto­wał imiona tych, któ­rzy zasłu­gi­wali, by żyć kolejny rok. Obwi­niała się, że „nie umiała osią­gnąć boskiej dosko­na­ło­ści”.

Było mię­dzy nami wię­cej podo­bieństw: rodzice Havy rów­nież byli w trak­cie dłu­giego, paskud­nego roz­wodu i oni rów­nież żar­to­wali z oty­łych zna­jo­mych. Zawsze „śmiali się z Orn­ste­inów i nazy­wali ich Oink­ste­inami” (ang. oink – dźwięk chrum­ka­nia) – napi­sała. Miała też przy­ja­ciółkę podobną do Eli­za­beth: dziew­czynę, którą nie tylko podzi­wiała, ale którą chciała się stać. Kiedy bawiła się u niej w domu – pisała w dzien­niku – lubiła sobie wyobra­żać, że tam mieszka i ni­gdy nie wróci do sie­bie. Jej cha­rak­ter pisma był tak podobny do mojego, że kiedy nie­dawno czy­ta­łam frag­menty jej dzien­nika, przez chwilę wyda­wało mi się, że przed oczami mam wła­sne słowa.

Kiedy pozna­łam Havę, była w szpi­talu już od pra­wie pię­ciu mie­sięcy. Jej matka Gail poszła do jej szkoły i pró­bo­wała wytłu­ma­czyć szó­sto­kla­si­stom prze­dłu­ża­jącą się nie­obec­ność córki. „Cho­ciaż Hava jest bar­dzo chuda – powie­działa kla­sie – myśli, że jest bar­dzo gruba”.

Hava, która ważyła nie­wiele ponad trzy­dzie­ści kilo­gra­mów, nie była pewna, czy wyja­śnie­nie matki wła­ści­wie wpły­nęło na jej sta­tus spo­łeczny. W swoim dzien­niku zro­biła listę „rze­czy, które chcia­łaby w sobie lubić”; zna­la­zły się na niej jej „oso­bo­wość”, „inte­li­gen­cja – stop­nie” i „uczu­cia”. W snach „bła­gała kole­gów o abso­lutną akcep­ta­cję oraz zro­zu­mie­nie i nagle je dosta­wała”.

W bawialni, gdzie wszy­scy wal­czyli o moż­li­wość gry w Pac­Mana, Hava zaprzy­jaź­niła się z trzy­na­sto­latką w bliź­nia­czej ciąży. Kiedy poskar­żyła się jej na surowe zasady zwią­zane z jedze­niem na oddziale ano­rek­ty­czek, matka cię­żar­nej mimo­cho­dem zauwa­żyła, że kalo­rie można spa­lić, ćwi­cząc. „To dzięki niej pod­ję­łam decy­zję, że będę dziś wie­czo­rem robić paja­cyki” – zano­to­wała Hava.

Podzi­wia­łam przy­jaźń Havy i Car­rie, która krze­pła wokół wspól­nych celów. „Porów­ny­wa­ły­śmy z Car­rie nasze kości, skórę, kolor i szczu­płość – napi­sała Hava. – Nie wiem, co bym zro­biła, gdyby jej tu nie było!”. Zda­wały się wspól­nie pod­le­gać cyklom chud­nię­cia i tycia. Kiedy ważyły wię­cej, pie­lę­gniarki pozwa­lały im odwie­dzać oddział położ­ni­czy, gdzie oglą­dały nowo­rodki. Nie­które dzieci „miały wbite w sie­bie igły i inne rze­czy, więc czu­łam głę­boką wdzięcz­ność – pisała Hava. – Szkoda tylko, że z takim tru­dem przy­cho­dzi mi zje­dze­nie cze­goś bez poczu­cia winy”. Kiedy pie­lę­gniarki nie patrzyły, Hava i Car­rie bie­gały po kory­ta­rzach, aż Hava zaczy­nała mieć trud­no­ści z oddy­cha­niem; zgło­siły się też do roz­no­sze­nia posił­ków pozo­sta­łym pacjent­kom. „To były moje ćwi­cze­nia”, zano­to­wała Hava.

Dotąd nie wie­dzia­łam, że ćwi­cze­nia mają cokol­wiek wspól­nego z wagą ciała, ale wie­czo­rami zaczę­łam robić paja­cyki z Car­rie i Havą. Nie pozwa­la­łam już sobie na sie­dze­nie, żeby nie zmie­nić się w, jak mawiały, „leniwca”. Pie­lę­gniarki cho­dziły po poko­jach na oddziale z wóz­kiem peł­nym powie­ści dla mło­dzieży. Kiedy poja­wi­łam się ja, zna­la­zły się na nim też książki dla młod­szych czy­tel­ni­ków, jak Misio­wanki, seria o Clif­for­dzie, a także ksią­żeczki z cyklu Mr. Men i mała Miss, w tym Pan Siła­czek o męż­czyź­nie, który na śnia­da­nie zja­dał osiem jajek, co wydało mi się potworne. Nauczy­łam się czy­tać w moim szpi­tal­nym pokoju, na sto­jąco. Kiedy przy­cho­dziły pie­lę­gniarki, wypró­bo­wy­wa­łam swoją nową umie­jęt­ność, łącząc ze sobą pięć czy sześć liter na ich pla­kiet­kach z imie­niem.

Star­sze dziew­czyny uwa­żały mnie za coś w rodzaju maskotki, ano­rek­tyczkę w trak­cie szko­le­nia. Moje wyobra­że­nia doty­czące jedze­nia i ciała były jesz­cze bar­dziej magiczne niż ich. Jada­łam baj­gle, ale odma­wia­łam małej miseczki Che­erios – jedno duże „O” wyda­wało mi się lep­sze niż trzy­sta maleń­kich. Kiedy Hava i Car­rie pozwa­lały mi patrzeć, jak grają w kar­cianą gierkę o nazwie Go Fish, byłam cie­kawa, o jakiej rybie mowa (choć wsty­dzi­łam się zapy­tać): czy to taka ryba z oce­anu? Czy do jedze­nia? Nie rozu­mia­łam, że to ryby z oce­anu tra­fiają na talerz, a jeśli fak­tycz­nie cho­dziło o posi­łek, nie chcia­łam mieć z tą zabawą nic wspól­nego.

Nie nadą­ża­łam za Havą i Car­rie, które oma­wiały swoją wagę nie tylko w fun­tach, ale i w uncjach. Cho­ciaż ano­rek­sja jest znana jako cho­roba zwią­zana z czy­ta­niem, być może ma też dużo wspól­nego z mate­ma­tyką. Japoń­ska badaczka Mukai wspo­mi­nała, że kiedy była ano­rek­tyczką, wkro­czyła do „cyfro­wego świata, w któ­rym wszystko nale­żało rozu­mieć w kate­go­riach metrów, cen­ty­me­trów, kilo­gra­mów, kalo­rii, minut i tak dalej”. Napi­sała: „Nie dzie­li­łam już z nikim kul­tury, rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej, nawet języka. Żyłam w zamknię­tej rze­czy­wi­sto­ści, która miała sens dla mnie i tylko dla mnie”7.

Nie byłam na tyle wyedu­ko­wana, by wyko­ny­wać wyma­gane przez cho­robę obli­cze­nia, ale pocią­gał mnie nowy sys­tem war­to­ści przy­jęty przez Havę i Car­rie, ich inny spo­sób inter­pre­ta­cji cie­le­snych wra­żeń i doko­ny­wa­nia samo­oceny. Kiedy na nasz oddział przy­by­wała nowa pacjentka, Hava zapi­sy­wała w notat­niku jej wagę i wzrost. „Muszę prze­cze­kać moje pra­gnie­nie jedze­nia, by doświad­czyć szczytu speł­nie­nia – pisała. – Ten haj jest nie­sa­mo­wity”. Zda­wało się, że dys­cy­pli­no­wała swoje ciało w jakimś wyż­szym celu, któ­rego ni­gdy nie nazwała.

W opu­bli­ko­wa­nym w 1995 roku eseju The Asce­tic Ano­re­xic (Asce­tyczna ano­rek­tyczka) antro­po­lożka Nonja Peters, która sama cho­ro­wała na ano­rek­sję, podzie­liła tę cho­robę na wyraźne etapy: na początku ano­rek­tyczkę napę­dzają te same kul­tu­rowe siły, które wiele kobiet nakła­niają do odchu­dza­nia8. Wystar­czy try­wialna uwaga, żeby roz­po­cząć ten pro­ces. Mukai posta­no­wiła przejść na dietę po tym, gdy spy­tała matkę, czy kiedy doro­śnie, będzie gruba jak bab­cia. „Być może” – odparła jej mama9. Mukai zafik­so­wała się na tym komen­ta­rzu, cho­ciaż zda­wała sobie sprawę, że jej matka „się śmiała. Wie­dzia­łam, że żar­tuje”. W dzien­niku Hava odno­to­wała prze­ło­mowy moment, w któ­rym kole­żanka opi­sała jej roz­miar jako „M”. Rodzice tłu­ma­czyli jej, żeby nie słu­chała kole­gów, ale i tak napi­sała: „Skoro mówią, że jestem gruba, to jestem gruba”.

Pod­jęta impul­syw­nie decy­zja nabiera roz­pędu i coraz trud­niej się z niej wyco­fać. „Kiedy wkro­czyło się już na drogę ascezy, asce­tyczne zacho­wa­nie wytwa­rza asce­tyczne moty­wa­cje – nie na odwrót” – pisze Peters10.

Kilku naukow­ców badało rela­cje mię­dzy ano­re­xia nervosa a ano­re­xia mira­bi­lis – śre­dnio­wiecz­nym zabu­rze­niem, które pole­gało na tym, że młode, reli­gijne kobiety gło­dziły się, by uwol­nić swoje dusze z ciał i stać się jed­no­ścią z cier­pie­niem Chry­stusa. Mówiono, że ich utrata ape­tytu była cudem. Ich ciała stały się tak sil­nymi sym­bo­lami czy­sto­ści i wiary, że trudno im było wró­cić do jedze­nia, nawet kiedy ich życie było zagro­żone.

Histo­ryk Rudolph Bell zdia­gno­zo­wał ten stan jako „świętą ano­rek­sję”11. A jed­nak argu­ment prze­ciwny rów­nież wydaje się praw­dziwy: ano­rek­sja może spra­wiać wra­że­nie prak­tyki ducho­wej, znie­kształ­co­nego spo­sobu na odna­le­zie­nie szla­chet­niej­szej wer­sji sie­bie. Fran­cu­ski filo­zof René Girard opi­suje korze­nie ano­rek­sji jako „pra­gnie­nie nie tyle sta­nia się świętą, co bycia tak postrze­ganą”12. Pisze: „Jak na iro­nię nowo­cze­sny pro­ces tłu­mie­nia reli­gii two­rzy jej nie­zli­czone kary­ka­tury”13. Kiedy już obie­rze się kurs, trudno jest zmie­nić zasady gry. W dzien­niku, który pro­wa­dzi­łam w dru­giej kla­sie, napi­sa­łam: „Mia­łam takom horobe co nazywa się anek­so­reja. Mia­łam anek­so­reję, bo chcę być kimś lep­szym niż jestem”.

NIE WIDZIA­ŁAM SIĘ Z RODZI­CAMI przez dwa­na­ście dni. Mama przy­szła do szpi­tala raz, żeby przy­nieść mi piżamę, ponie­waż poprzed­nią popla­mi­łam krwią, gdy igła od kro­plówki wypa­dła mi z ramie­nia. Usły­sza­łam jej głos i cho­ciaż kazano mi leżeć w łóżku, wybie­głam z pokoju i popę­dzi­łam do niej. Obie pła­ka­ły­śmy, ale kiedy zna­la­złam się kilka metrów od niej, pie­lę­gniarki mnie zatrzy­mały.

Trzy razy dzien­nie przez pół godziny sie­działa ze mną pie­lę­gniarka, a ja patrzy­łam na jedze­nie, bio­rąc co naj­wy­żej kilka kęsów. Na każ­dej tacy znaj­do­wało się trzy­sta kalo­rii. Po jej wynie­sie­niu pie­lę­gniarka przez czter­dzie­ści pięć minut miała mnie na oku, by mieć pew­ność, że nie zwrócę jedze­nia. Wtedy nie zda­wa­łam sobie nawet sprawy, że dobro­wolne wywo­ła­nie wymio­tów jest fizycz­nie moż­liwe.

Po nie­ca­łych dwóch tygo­dniach zja­dłam całe śnia­da­nie, a potem obiad. Sma­ko­wał mi podany wtedy maka­ron z serem i nawet nie zorien­to­wa­łam się, że go skoń­czy­łam. „W sumie to cze­kam na posiłki, bo cza­sem się zapo­mi­nam i zaczy­nają mi sma­ko­wać” – napi­sała w dzien­niku Hava. Być może mnie też zasko­czyła nie­spo­dzie­wana przy­jem­ność. Pie­lę­gniarka moni­to­ru­jąca mój posi­łek pogra­tu­lo­wała mi i powie­działa, że zasłu­ży­łam na „przy­wi­lej”: mogłam zadzwo­nić do rodzi­ców. Pamię­tam, jak pode­szłam do tele­fonu sto­ją­cego przy łóżku i wybra­łam numer mamy. Kiedy usły­sza­łam jej głos, poczu­łam taką ulgę, że nic nie byłam w sta­nie powie­dzieć. Tylko się śmia­łam.

KIEDY RODZICE MNIE ODWIE­DZILI, z prze­ra­że­niem zaob­ser­wo­wali, że nauczy­łam się całego reper­tu­aru ano­rek­tycz­nych zacho­wań. Nie tylko robi­łam paja­cyki, ale też odma­wia­łam sie­dze­nia i leże­nia aż do dwu­dzie­stej pierw­szej, kiedy mia­łam poło­żyć się spać. Moja sio­stra, któ­rej wresz­cie także pozwo­lono mnie odwie­dzić, dostrze­gła urok moich nowych przy­ja­ció­łek. „Zabu­ja­łam się tro­chę w Car­rie – powie­działa mi wiele lat póź­niej. – Była ładna i fajna i pamię­tam, że miała takie gład­kie, mięk­kie włosy”. Dodała: „Te dziew­czynki się tobą opie­ko­wały”.

Moi rodzice zezło­ścili się, że zdo­mi­no­wały mnie star­sze, obyte z cho­robą dziew­częta. „Do tam­tej pory to był u cie­bie pro­ces czy­sto men­talny, wewnętrzny – powie­działa moja maco­cha. – Nie czy­ta­łaś cza­so­pism i nie wie­dzia­łaś, jak powinna wyglą­dać ide­alna, szczu­pła osoba”. Dodała: „Nie wydaje mi się, żebyś w ogóle rozu­miała, czym jest «chu­dość». Wydaje mi się, że po pro­stu nie chcia­łaś, żeby brzuch ci wysta­wał – tak jak wystają brzu­chy wszyst­kich dzieci”.

Ojciec jako jedyny odrzu­cał dia­gnozę. „Od bar­dzo mło­dego wieku powta­rza­łaś: «Nie będziesz mną rzą­dzić» – powie­dział. – Takie podej­ście mia­łaś też przy stole”. W kwe­stio­na­riu­szu pod tytu­łem „Postawa wobec jedze­nia”, które kazano wypeł­nić mojemu ojcu, jedno z pytań brzmiało: „Czy nasto­latka myśli o spa­la­niu kalo­rii pod­czas ćwi­czeń?”. Ojciec wykre­ślił słowo „nasto­latka”, a na mar­gi­ne­sie zano­to­wał: „Teraz już tak”.

KIEDY RODZICE ZACZĘLI MNIE ODWIE­DZAĆ, poczu­łam się, jakby zdjęto ze mnie zaklę­cie. Moje prio­ry­tety wró­ciły na swoje miej­sce. Chcia­łam dalej się z nimi widy­wać, więc zja­da­łam wszystko, co mi poda­wano. Dzięki temu mama i tata mogli mnie odwie­dzać osobno, po pół godziny dzien­nie każ­dego dnia.

Na para­pe­cie w moim pokoju zaro­iło się od figu­rek z pro­gramu Pee-wee’s Play­ho­use, który oglą­da­ły­śmy z sio­strą co week­end. Tata nie­mal za każ­dym razem przy­no­sił nową postać: fotel Cha­irry, listo­noszkę Rebę, Miss Yvonne, którą Pee-wee nazy­wał „naj­pięk­niej­szą kobietą w kra­inie kukie­łek”. Dzięki Car­rie i Havie rozu­mia­łam już, że tele­wi­zja jest dla leniw­ców i nie pozwa­la­łam sobie na tę sła­bość. Jed­nak pod­czas wizyt taty przy­glą­da­łam się, jak siada na moim szpi­tal­nym łóżku i trzy­ma­jąc po jed­nej figurce w każ­dej dłoni, wyso­kim, noso­wym gło­sem odgrywa sceny z pro­gramu.

Musia­łam osią­gnąć wagę dwu­dzie­stu dwóch kilo­gra­mów, żeby wyjść ze szpi­tala – cztery kilo wię­cej, niż kiedy mnie tam przy­jęto. Nocami cho­dzi­łam do pokoju pie­lę­gnia­rek i pro­si­łam o pude­łeczka płat­ków śnia­da­nio­wych z cukrem. Kiedy dłu­ba­łam w nosie, wkła­da­łam gluty z powro­tem do środka, żeby nie stra­cić na wadze. „Rachel zaczęła jeść 900 kalo­rii dzien­nie dwu­na­stego dnia hospi­ta­li­za­cji i stop­niowo zwięk­szała spo­ży­cie aż do momentu, gdy osią­gnęło ponad 1800 kalo­rii dzien­nie” – napi­sał Koepke.

Sio­stra powie­działa mi, że kiedy ostatni raz odwie­dziła mnie w szpi­talu, wydało jej się, że „utu­czyli cię tak, że wyglą­da­łaś, jak­byś miała bluzę wci­śniętą w spodnie – to było tylko twoje ciało, ale wyglą­dało jak dodat­kowy mate­riał”. Car­rie rów­nież przy­brała na wadze na tyle, by wró­cić do domu. Rekon­wa­le­scen­cja Havy była wol­niej­sza. „Po jedze­niu czuję się tak głu­pio i dziw­nie – ale nawet gdy­bym umiała to wytłu­ma­czyć, nikt by nie zro­zu­miał – napi­sała. Chcia­ła­bym, żeby ktoś mi pomógł i zmie­nił moją opi­nię o tym wszyst­kim”.

Wypi­sano mnie ze szpi­tala dzie­wią­tego listo­pada 1988 roku, sześć tygo­dni po przy­ję­ciu. Koepke był pesy­mi­stą, jeśli cho­dzi o mój powrót do zdro­wia: „Ze względu na wyraźną wro­gość” – mię­dzy moimi rodzi­cami – „i powagę cho­roby, nasza pro­gnoza musi być bar­dzo ostrożna” – napi­sał. On i jego zespół zare­ko­men­do­wali umiesz­cze­nie mnie w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Napi­sał jed­nak, że moi rodzice posta­no­wili „tym­cza­sowo nie korzy­stać z tej reko­men­da­cji”. Moja mama była zszo­ko­wana jego suge­stią. „Bałam się, że kiedy już znaj­dziesz się w sys­te­mie insty­tu­cji psy­chia­trycz­nych, bar­dzo trudno będzie cię stam­tąd wycią­gnąć” – powie­działa.

Wró­ci­łam do szkoły dzień po wyj­ściu ze szpi­tala. Zapy­ta­łam mamę, czy mogę powie­dzieć kole­gom, że byłam chora na zapa­le­nie płuc, ale nie pozwo­liła mi skła­mać. Poszła ze mną do sali i razem wyja­śni­ły­śmy sie­dzą­cym w kółeczku na dywa­nie dzie­ciom, że byłam w szpi­talu. „To nie była długa roz­mowa – powie­działa mama. – Nikt nie zasu­ge­ro­wał, że jesteś inna czy chora psy­chicz­nie. Wydaje mi się, że dzieci uznały, że to po pro­stu cho­roba ciała. I rze­czy­wi­ście potrze­bo­wa­łaś pokarmu”.

Nie chcąc zostać leniw­cem, nie zga­dza­łam się, by sie­dzieć przy biurku ani na dywa­nie. Pani Cal­fin pozwo­liła mi stać. „Sta­łaś z jedną ręką opusz­czoną, drugą przy­trzy­mu­jąc łokieć” – powie­działa mi Eli­za­beth, która jest teraz tera­peutką mał­żeń­ską. Cza­sem ucznio­wie pro­sili mnie, żebym się odsu­nęła, kiedy zasła­nia­łam im tablicę. Pamię­tam, że myśla­łam wtedy, że wcale nie stoję na linii ich wzroku, tylko chcą zwró­cić uwagę na moje nie­ty­powe zacho­wa­nie. Nie przy­po­mi­nam sobie jed­nak, żeby kto­kol­wiek się ze mnie nabi­jał, a po mie­siącu zaczę­łam sia­dać jak pozo­stałe dzieci. „Wła­ści­wie wto­pi­łaś się z powro­tem w tłum – powie­działa pani Cal­fin, po czym dodała: – Chcia­łam, żebyś znów poczuła się czę­ścią wspól­noty”. Tam­tej wio­sny psy­cho­log napi­sał, że moje objawy ustały. Ano­rek­sja, stwier­dził, była „spo­so­bem radze­nia sobie z odczu­waną pre­sją”.

Zaczę­łam znów grać w man­kalę z Eli­za­beth. Na nowo zosta­ły­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Zapra­szała mnie do sie­bie i zało­ży­ły­śmy w jej gar­de­ro­bie klub fanek New Kids on the Block. W mojej pamięci Hava sta­pia się z Eli­za­beth: obie nosiły jedwabne koszule nocne, były chude i kru­che, a moja matka nazy­wała je „ete­rycz­nymi”. „Chcę byci Eli­za­bith – zapi­sa­łam w dzien­niku. – Chcę mieci durzy dom. Chcę, żeby wszy­scy mnie lóbili”.

Kiedy byłam w pią­tej kla­sie, mama powie­działa, że widziała dziew­czynę przy­po­mi­na­jącą Car­rie w spodniach moro, grze­biącą w śmiet­ni­kach w cen­trum Bir­ming­ham, gdzie miesz­ka­ły­śmy. Nie mogę odna­leźć nazwi­ska Car­rie – nasi leka­rze też go nie pamię­tają – więc ni­gdy nie udało mi się potwier­dzić, czy to naprawdę ona. O Havie nic nie sły­sza­łam przez kilka kolej­nych lat, do czasu, kiedy opi­sano ją w arty­kule na temat roz­po­zna­wa­nia wcze­snych obja­wów cho­roby psy­chicz­nej u nasto­lat­ków, opu­bli­ko­wa­nym w „The Detroit News”. Na zdję­ciu stała nad jezio­rem, z wło­sami dłu­gimi do pasa. Wciąż była piękna, ale wyda­wała się nieco wynisz­czona. W arty­kule można było prze­czy­tać, że spę­dziła okres doj­rze­wa­nia i mło­dość w kolej­nych szpi­ta­lach psy­chia­trycz­nych. Nie skoń­czyła liceum. Zabu­rze­nia odży­wia­nia uwa­żała za defi­niu­jący ele­ment swo­jego życia.

Kilka lat temu poje­cha­łam do Szwe­cji, żeby opi­sać histo­rię zabu­rze­nia okre­śla­nego jako „syn­drom rezy­gna­cji”14. Setki dzieci z byłych repu­blik radziec­kich i byłej Jugo­sła­wii, któ­rym odmó­wiono azylu w Szwe­cji, prze­stały wsta­wać z łóżek. Odma­wiały jedze­nia. Zamil­kły. Z bie­giem czasu zda­wały się tra­cić zdol­ność poru­sza­nia się. Wiele z nich trzeba było kar­mić za pomocą sondy. Nie­które stop­niowo pogrą­żyły się w sta­nie podob­nym do śpiączki. Jedno z dzieci powie­działo mi, że w cza­sie mie­sięcy spę­dzo­nych w łóżku czuło się, jakby znaj­do­wało się w szkla­nym pudełku o kru­chych ścia­nach umiesz­czo­nym głę­boko w oce­anie. Gdyby chło­piec się ode­zwał lub poru­szył, powsta­łaby wibra­cja, przez którą szkło by pękło. „Woda wpły­nę­łaby do środka i mnie zabiła” – powie­dział.

Psy­chia­trzy twier­dzili, że stan ten jest reak­cją zarówno na stres spo­wo­do­wany pro­ce­sem migra­cji, jak i na trau­ma­tyczne doświad­cze­nia z kra­jów pocho­dze­nia. Nie byli jed­nak w sta­nie usta­lić, dla­czego cho­roba wystę­puje jedy­nie w Szwe­cji, a w sąsied­nich pań­stwach nor­dyc­kich, gdzie zamiesz­kali uchodźcy z tych samych kra­jów, już nie. Kiedy roz­ma­wia­łam z rodzi­nami, dowie­dzia­łam się, że wiele dzieci, u któ­rych zdia­gno­zo­wano syn­drom rezy­gna­cji, znało kogoś, kto rów­nież na niego cier­piał. Szwedzka prasa zaczęła wysu­wać zarzuty, jakoby dzieci symu­lo­wały, zwłasz­cza kiedy Szwe­cja uznała syn­drom rezy­gna­cji za pod­stawę udzie­le­nia zezwo­le­nia na pobyt. Kiedy jed­nak pozna­łam te dzieci, byłam pewna, że nie oszu­kują. Tygo­dniami, nawet mie­sią­cami wycho­dziły ze stanu bli­skiego kata­to­nii, i to kiedy ich rodzi­nom powie­dziano już, że mogą zostać w Szwe­cji. Coś, co roz­po­czy­nało się jako pro­test, zda­wało się potem żyć wła­snym życiem. Dzieci sta­wały się męczen­ni­kami, a rola, która z początku zda­wała się wyzwo­le­niem, zaczy­nała je nisz­czyć.

Moje roz­mowy z rodzi­nami i leka­rzami w Szwe­cji spra­wiły, że wró­ci­łam myślami do mojego wcze­snego doświad­cze­nia z ano­rek­sją. W tych nie­mych, poszczą­cych dzie­ciach było coś zna­jo­mego. Dziecko, z natury solip­sy­styczne, ma ogra­ni­czone moż­li­wo­ści wyra­ża­nia roz­pa­czy. Wzorce, według któ­rych wyra­żany jest smu­tek, są kształ­to­wane kul­tu­rowo. Zarówno w przy­padku ano­rek­sji, jak i syn­dromu rezy­gna­cji dzieci oka­zują wście­kłość i poczu­cie bez­rad­no­ści, odma­wia­jąc jedze­nia; jest to jedna z nie­wielu dostęp­nych im metod. Eks­perci mówią im, że ich zacho­wa­nie da się nazwać. Dzieci mogą doko­ny­wać świa­do­mych i nieświa­do­mych popra­wek tej kla­sy­fi­ka­cji. Z cza­sem wybrany wzo­rzec zacho­wa­nia staje się coraz sil­niej zako­rze­niony i bar­dziej mimo­wolny.

Filo­zof Ian Hac­king używa ter­minu „efekt pętli” (looping effect) dla opi­sa­nia spo­sobu, w jaki ludzie dają się zaplą­tać w samo­speł­nia­jące się opo­wie­ści o cho­ro­bie15. Nowa dia­gnoza może odmie­nić „prze­strzeń moż­li­wo­ści kon­stru­owa­nia oso­bo­wo­ści – pisze16. – Two­rzymy sie­bie w naszym wła­snym nauko­wym obra­zie rodza­jów ludzi, któ­rymi można zostać”17. W eseju o dzie­ciach, u któ­rych zdia­gno­zo­wano w Szwe­cji syn­drom rezy­gna­cji, Hac­king przy­wo­łuje zakład Pas­cala: chcąc unik­nąć moż­li­wo­ści, jaką jest wiecz­ność w pie­kle, powin­ni­śmy zacho­wy­wać się, jakby Bóg był praw­dziwy, cho­ciaż bra­kuje nam dowo­dów na jego ist­nie­nie. Z bie­giem czasu możemy zin­ter­na­li­zo­wać wiarę, którą symu­lo­wa­li­śmy; nasze prze­ko­na­nia staną się szczere. Hac­king twier­dzi, że w przy­padku niektó­rych cho­rób zacho­dzi ten sam pro­ces. Znaj­du­jemy spo­sób, by wyra­zić naszą roz­pacz poprzez imi­ta­cję, aż wresz­cie „«opa­no­wa­li­śmy» nowy stan psy­chiczny, czy może go «naby­li­śmy»”18.

W WIEKU SZE­ŚCIU LAT wciąż wyda­wało mi się, że wystar­czy siła woli, by stać się kimś innym. Gdy­bym została w szpi­talu dłu­żej albo wró­ciła do mniej życz­li­wej szkoły, być może podą­ży­ła­bym tą samą drogą co Hava. „Ety­kietki nie są takie złe – napi­sała w swoim dzien­niku. – Przy­naj­mniej dają ci tytuł, do któ­rego możesz aspi­ro­wać… i toż­sa­mość!!!!”

Moja maco­cha, naj­bar­dziej prak­tyczna osoba w rodzi­nie, powie­działa mi kie­dyś, że nie była pewna, czy dożyję doro­sło­ści. Mam w sobie pewne cechy, które czy­nią mnie podatną na posty bez powodu, jak amor­ficzne poczu­cie, że samo­ogra­ni­cze­nie jest moral­nie słuszne. Zasta­na­wiam się jed­nak, czy kie­dy­kol­wiek naprawdę cho­ro­wa­łam na ano­rek­sję. Być może moja nie­wielka stycz­ność z ide­ałem chu­do­ści spra­wiła, że nie pra­gnę­łam go aż tak bar­dzo. By użyć ter­mi­no­lo­gii histo­ryczki Joan Jacobs Brum­berg, która bły­sko­tli­wie pisała o gene­zie zabu­rzeń odży­wia­nia, zosta­łam „zre­kru­to­wana” do ano­rek­sji, ale cho­roba ni­gdy nie stała się moją „karierą”19. Nie zapew­niła mi języka, który pozwo­liłby mi zro­zu­mieć sie­bie.

To poczu­cie, że „cudem mi się udało”, spra­wiło, że sta­łam się uważna na te etapy we wcze­snych fazach cho­roby, kiedy jest ona już pochła­nia­jąca i nisz­cząca, ale nie zmie­niła jesz­cze naszej toż­sa­mo­ści i świata spo­łecz­nego. Cho­roby psy­chiczne czę­sto postrzega się jako chro­niczne, krnąbrne siły, które potra­fią zawład­nąć naszym życiem, ale zasta­na­wiam się, na ile ich bieg mogą kształ­to­wać histo­rie, które o nich opo­wia­damy, zwłasz­cza na początku. Mogą one pomóc ludziom się uwol­nić, ale można w nich także utknąć.

Psy­chia­trzy uży­wają słowa „wgląd” – klu­czo­wego, nie­mal magicz­nego dla nich ter­minu – żeby doko­nać oceny praw­dzi­wo­ści histo­rii pacjen­tów o tym, co dzieje się w ich umy­słach. W prze­ło­mo­wym arty­kule w „The Bri­tish Jour­nal of Medi­cal Psy­cho­logy” z 1934 roku psy­chia­tra Aubrey Lewis zde­fi­nio­wał wgląd jako: „wła­ściwe podej­ście do cho­ro­bo­wej zmiany w sobie samym”20. Pacjentka mająca „wła­ściwe podej­ście” roz­po­znaje na przy­kład, że duchy zmar­łych ludzi nie zaczęły nagle do niej mówić, a głosy są obja­wami, które lekar­stwa mogą wyci­szyć. Wgląd oce­nia się pod­czas każ­dej hospi­ta­li­za­cji pacjen­tów psy­chia­trycz­nych i odgrywa on istotną rolę w podej­mo­wa­niu decy­zji o tym, czy leczyć ich wbrew ich woli. Kon­cep­cja ta w dużej mie­rze igno­ruje jed­nak fakt, że to „wła­ściwe podej­ście” jest zależne od kul­tury, rasy, pocho­dze­nia etnicz­nego i wiary. Bada­nia wyka­zują, że osoby nie­białe czę­ściej oce­nia się jako „pozba­wione wglądu” od bia­łych, być może dla­tego, że ich spo­sób wyra­ża­nia roz­pa­czy jest leka­rzom obcy albo dla­tego, że pacjenci ci mają mniej zaufa­nia do tego, co mówią leka­rze21. Mówiąc ostrzej, wgląd mie­rzy, na ile pacjent zga­dza się z inter­pre­ta­cją leka­rza na swój temat.

Pięć­dzie­siąt lat temu, u szczytu epoki psy­cho­ana­lizy, wgląd ozna­czał rodzaj epi­fa­nii: nie­świa­dome pra­gnie­nia i kon­flikty sta­wały się świa­dome. Pacjentkę uzna­wano za posia­da­jącą wgląd, kiedy potra­fiła na przy­kład roz­po­znać swój stłu­miony gniew na ojca i spo­sób, w jaki to zaka­zane uczu­cie ukształ­to­wało jej oso­bo­wość. Koniec koń­ców oka­zało się jed­nak, że cho­ciaż wgląd w kon­flikty inter­per­so­nalne daje inte­lek­tu­alną satys­fak­cję, nie sta­nowi leku.

Bio­me­dyczne powody wystę­po­wa­nia cho­roby, na któ­rych sku­piono się w latach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych, zli­kwi­do­wały potrzebę wglądu tego rodzaju. „Wła­ściwe podej­ście” zostało zastą­pione przez nowe zasoby wie­dzy: pacjenci byli uzna­wani za wni­kli­wych, gdy rozu­mieli, że ich zabu­rze­nia są wyni­kiem cho­rób mózgu. Podej­ście bio­me­dyczne roz­wią­zy­wało pro­blem moralny – zwią­zany z obwi­nia­niem pacjen­tów i ich rodzin – i doce­niano je za poten­cjał zmniej­sze­nia styg­ma­ty­za­cji. W pierw­szym rapor­cie naczel­nego leka­rza Sta­nów Zjed­no­czo­nych doty­czą­cym zdro­wia psy­chicz­nego z 1999 roku czy­tamy, że styg­ma­ty­za­cja bie­rze się z „błęd­nego podziału na ciało i umysł, zapro­po­no­wa­nego po raz pierw­szy przez Kar­te­zju­sza”22. Pod­czas kon­fe­ren­cji pra­so­wej naczelny lekarz ogło­sił, że „nie ma nauko­wego uza­sad­nie­nia, by wpro­wa­dzać roz­róż­nie­nie mię­dzy cho­ro­bami psy­chicz­nymi a innymi rodza­jami cho­rób”23.

Być może. Rama bio­me­dyczna nie dopro­wa­dziła jed­nak do ogra­ni­cze­nia styg­ma­ty­za­cji. Bada­nia wyka­zują, że ludzie, któ­rzy rozu­mieją cho­roby psy­chiczne jako zabu­rze­nia bio­lo­giczne czy gene­tyczne, rza­dziej obwi­niają o nie słaby cha­rak­ter czy reagują na nie karząco, czę­ściej jed­nak widzą cho­robę jako coś nie­kon­tro­lo­wa­nego, alie­nu­ją­cego i nie­bez­piecz­nego24. Postrze­gana jest ona jako nie­ustę­pliwa bły­ska­wica, któ­rej kie­runku nie spo­sób zmie­nić. We wspo­mnie­niach pod tytu­łem The Cen­ter Can­not Hold pro­fe­sorka prawa, psy­cho­lo­gii i psy­chia­trii na Uni­ver­sity of Southern Cali­for­nia Elyn Saks pisze, że kiedy zdia­gno­zo­wano u niej schi­zo­fre­nię, poczuła, że „cokol­wiek było z moją głową nie tak, było nie­zmienne i wedle wszel­kich dostęp­nych danych nie­na­pra­wialne. Wie­lo­krot­nie sty­ka­łam się ze sło­wami takimi jak «wynisz­cza­jące», «nie­zro­zu­miałe», «prze­wle­kłe», «kata­stro­falne», «nisz­czy­ciel­skie» i «strata». I tak miało być do końca życia. Do końca życia”25.

Hava miała dosko­nały wgląd – w dzien­niku czę­sto opi­suje „zabu­rze­nie che­micz­nej rów­no­wagi”, pod­czas gdy ja, w wieku lat sze­ściu, nie mia­łam w zasa­dzie żad­nego. Mój powrót do jedze­nia można by uznać za przy­pa­dek. Być może jed­nak decy­zja ta była moż­liwa, bo wyja­śnie­nia leka­rzy nie­wiele dla mnie zna­czyły. Nie byłam przy­wią­zana do żad­nej kon­kret­nej histo­rii o tym, jaką rolę odgrywa cho­roba w moim życiu. Nie­które opo­wie­ści są dla nas oca­le­niem, inne – pułapką, a oso­bie cho­rej bar­dzo trudno jest usta­lić, która jest która26.

Psy­chia­trzy zaska­ku­jąco nie­wiele wie­dzą o tym, dla­czego nie­któ­rzy cho­rzy psy­chicz­nie zdro­wieją, pod­czas gdy inni pacjenci o tej samej dia­gno­zie roz­wi­jają w cho­ro­bie swoją „karierę”. Wydaje mi się, że odpo­wiedź na to pyta­nie wymaga zwra­ca­nia więk­szej uwagi na dystans mię­dzy mode­lami psy­chia­trycz­nymi wyja­śnia­ją­cymi cho­robę a histo­riami, dzięki któ­rym ludzie sami odnaj­dują sens. Nawet jeśli pyta­nie o inter­pre­ta­cję jest dru­go­rzędne wobec odna­le­zie­nia sku­tecz­nej kura­cji, histo­rie te zmie­niają ludz­kie życie, cza­sem w spo­sób nie­spo­dzie­wany, i mają duże zna­cze­nie dla odczu­wa­nia sie­bie oraz dla pra­gnie­nia, by w ogóle pod­dać się lecze­niu.

Zawsze pocią­gały mnie stu­dia przy­pad­ków, choć jed­no­cze­śnie draż­nił mnie przed­sta­wiony w nich obraz zamknię­tego świata, ogra­ni­czo­nego do jed­nej osoby i jed­nego obja­śnie­nia. Zasta­na­wiam się, czy my, któ­rzy piszemy o cho­ro­bach psy­chicz­nych, nie nazbyt czę­sto suge­ru­jemy się psy­chia­trią. Opo­wie­ści o cho­ro­bach psy­chicz­nych są czę­sto bar­dzo indy­wi­du­alne; pato­lo­gia rodzi się w naszym wnę­trzu i tam jest prze­ży­wana. W tych opo­wie­ściach pomija się jed­nak to, gdzie i jak żyją ci ludzie, a także spo­sób, w jaki ich toż­sa­mość staje się odzwier­cie­dle­niem postrze­ga­nia ich przez innych. Nasze cho­roby nie są ogra­ni­czone do naszej czaszki, ale powstają i są pod­trzy­my­wane przez nasze rela­cje i spo­łecz­no­ści, w któ­rych funk­cjo­nu­jemy. Cho­ciaż czy­sto psy­chia­tryczny model umy­słu może być klu­czowy dla prze­trwa­nia ludzi cier­pią­cych na cho­roby psy­chiczne, tytuł tej książki, który pocho­dzi z dzien­nika Havy – Obcy dla samych sie­bie – przy­po­mina nam, że rama ta może nas rów­nież odda­lać od róż­nych pozio­mów zro­zu­mie­nia koniecz­nych do zacho­wa­nia poczu­cia sie­bie, zwłasz­cza w okre­sach cho­roby i kry­zysu.

W eseju pod tytu­łem The Hid­den Self (Ukryte ja) Wil­liam James pisze, że „ide­ałem każ­dej nauki jest zamknięty i kom­pletny sys­tem prawdy”27. Bada­cze, jak twier­dzi, osią­gają ten cel, w dużej mie­rze lek­ce­wa­żąc to, co nazywa „nie­skla­sy­fi­ko­wa­nymi pozo­sta­ło­ściami” (unc­las­si­fied resi­duum), czyli objawy i doświad­cze­nia, które „nie pasują do tego ide­al­nego kształtu”. Książka ta opo­wiada o ludziach, któ­rych zma­ga­nia z cho­robą psy­chiczną nie miesz­czą się w tym „zamknię­tym i kom­plet­nym sys­te­mie prawdy”. Ich życia toczą się w róż­nych epo­kach i kul­tu­rach, ale mają też wspólne tło: psy­chiczne rubieże, zewnętrzne gra­nice ludz­kiego doświad­cze­nia, gdzie język czę­sto ponosi klę­skę. Wybra­łam boha­te­rów, któ­rzy pró­bo­wali prze­kro­czyć poczu­cie nie­ko­mu­ni­ko­wal­no­ści doświad­cze­nia za pomocą pisa­nia; moja książka opiera się nie tylko na roz­mo­wach z nimi, ale też na ich dzien­ni­kach, listach, nie­pu­bli­ko­wa­nych wspo­mnie­niach, wier­szach i modli­twach. Doszli do gra­nic psy­chia­trycz­nych ram poj­mo­wa­nia sie­bie i szu­kają odpo­wied­nich spo­so­bów wyrazu – che­micz­nych, egzy­sten­cjal­nych, kul­tu­ro­wych, eko­no­micz­nych, poli­tycz­nych – by zro­zu­mieć sie­bie w świe­cie. Te różne wyja­śnie­nia nie wyklu­czają się jed­nak nawza­jem; nie­kiedy wszyst­kie mogą być praw­dziwe jed­no­cze­śnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. A. Bray, The Ano­re­xic Body: Reading Disor­ders, „Cul­tu­ral Stu­dies” 996, nr 3(10), s. 413. [wróć]

2. T. Mukai, A Call for Our Lan­gu­age: Ano­re­xia from Within, „Women’s Stu­dies Inter­na­tio­nal Forum” 1989, nr 6(12), s. 613. [wróć]

3. H. Bruch, The Gol­den Cage: The Enigma of Ano­re­xia Nervosa, Cam­bridge, MA: Harvard Uni­ver­sity Press 1972, s. XXII. [wróć]

4. E. Sho­wal­ter, Hysto­ries: Hyste­ri­cal Epi­de­mics and Modern Media, New York: Colum­bia Uni­ver­sity Press 1997, s. 20. [wróć]

5.Ibi­dem, s. XXIV. [wróć]

6. Matka Havy podzie­liła się ze mną ponad tuzi­nem zapi­sa­nych ręcz­nie note­sów Havy, pisa­nych od 1988 roku, a także listami i mailami, z któ­rych setki Hava wydru­ko­wała i upo­rząd­ko­wała w tecz­kach. Jej mama trzyma stare zapi­ski Havy w pudeł­kach w piw­nicy. [wróć]

7. T. Mukai, op. cit., s. 634. [wróć]

8. N. Peters, The Asce­tic Ano­re­xic, „Social Ana­ly­sis: The Inter­na­tio­nal Jour­nal of Social and Cul­tu­ral Prac­tice” 1995, nr 37, s. 44–66. [wróć]

9. T. Mukai, op. cit., s. 620. [wróć]

10. N. Peters, op. cit., s. 51–52. [wróć]

11. R.M. Bell, Holy Ano­re­xia, Chi­cago: Uni­ver­sity of Chi­cago Press 1985, s. XII. [wróć]

12. R. Girard, Eating Disor­ders and Mime­tic Desire, „Con­ta­gion” 1996, nr 3, s. 16. [wróć]

13.Ibi­dem, s. 9. O postrze­ga­niu ano­rek­sji jako świę­to­ści: Arty­kuł opu­bli­ko­wany w 2014 roku w „Case Reports in Psy­chia­try” opi­suje przy­pa­dek mło­dej dziew­czyny wycho­wa­nej na przed­mie­ściach Chi­cago, która chciała być świętą i gło­dziła się pod­czas stu­diów w kato­lic­kim klasz­to­rze. „Cho­ciaż działo się to współ­cze­śnie, jej powody, by dobro­wol­nie się gło­dzić, i kon­tekst kul­tu­rowy, w któ­rym była wycho­wy­wana, są bar­dziej podobne do tego, co spo­tkało histo­ryczne postaci prze­ży­wa­jące ano­re­xia mira­bi­lis” – napi­sali auto­rzy. Dziew­czyna nie miała dostępu do dużego lustra poka­zu­ją­cego całość jej syl­wetki, tylko do malut­kiego, któ­rego uży­wała, by popra­wić habit. Ni­gdy też nie wcho­dziła na wagę. Kiedy prze­ło­żeni w klasz­to­rze zasu­ge­ro­wali, by udała się do psy­chia­try, „nie rozu­miała, czemu mia­łaby to zro­bić, jakby uwa­żała, że ogra­ni­cza­jąc poży­wie­nie, zacho­wuje się poboż­nie”. Vide: A.A. Davis, M. Nguyen, A Case Study of Ano­re­xia Nervosa Dri­ven by Reli­gious Sacri­fice, „Case Reports in Psy­chia­try” 2014, s. 512–764. [wróć]

14. R. Aviv, The Trauma of Facing Depor­ta­tion, „The New Yor­ker”, 17 marca 2017. [wróć]

15. I. Hac­king, The Social Con­struc­tion of What?, Cam­bridge MA: Harvard Uni­ver­sity Press 1990, s. 34. [wróć]

16.Idem, Making Up People, w: Recon­struc­ting Indi­vi­du­alism: Auto­nomy, Indi­vi­du­ality and the Self in Western Tho­ught, red. T.C. Hel­ler, M. Sosna, Stan­ford, CA: Stan­ford Uni­ver­sity Press 1987, s. 229. [wróć]

17. Ian Hac­king, Kinds of People: Moving Tar­gets, w: Pro­ce­edings of the Bri­tish Aca­demy 151, 2007, s. 305. [wróć]

18.Idem, Patho­lo­gi­cal With­dra­wal of Refu­gee Chil­dren Seeking Asy­lum in Swe­den, „Stu­dies in History and Phi­lo­so­phy of Bio­lo­gi­cal and Bio­me­di­cal Scien­ces” 2010, nr 41, s. 317. [wróć]

19. J.J. Brum­berg, Fasting Girls: The History of Ano­re­xia Nervosa, New York: Vin­tage Books 2000, s. 40–41. [wróć]

20. A. Lewis, The Psy­cho­pa­tho­logy of Insi­ght, „The Bri­tish Jour­nal of Medi­cal Psy­cho­logy” 1934, nr 14, s. 332–348. [wróć]

21. L.J. Kir­mayer, E. Corin, G.E. Jarvis, Inside Know­ledge: Cul­tu­ral Con­struc­tions of Insi­ght in Psy­cho­sis, w: Insi­ght and Psy­cho­sis: Awa­re­ness of Ill­ness in Schi­zo­ph­re­nia and Rela­ted Disor­ders, red. X.F. Ama­dor, A.S. David, New York: Oxford Uni­ver­sity Press 2004, s. 197–232. [wróć]

22. Depart­ment of Health and Human Servi­ces, Men­tal Health: A Report of the Sur­geon Gene­ral, Natio­nal Insti­tute of Men­tal Health, 1999, s. 6. [wróć]

23. D. Sat­cher, Sta­te­ment at Rele­ase of the Men­tal Health Report, 13 grud­nia 1999. Vide: Grand Rounds: Eco­no­mics and the Sur­geon Gene­ral’s Report on Men­tal Health, „Psy­chia­tric Servi­ces” 2002, nr 4(53), ps.psy­chia­try­on­line.org/doi/full/10.1176/appi.ps.53.4.409, dostęp z dn. 13 marca 2024 r. [wróć]

24. A. Lough­man, N. Haslam, Neu­ro­scien­ti­fic Expla­na­tions and the Stigma of Men­tal Disor­der: A Meta-ana­ly­tic Study, „Cogni­tive Rese­arch: Prin­ci­ples and Impli­ca­tions” 2018, nr 1(3), s. 43. [wróć]

25. E. Saks, The Cen­ter Can­not Hold: My Jour­ney Thro­ugh Mad­ness, New York: Hype­rion 2007, s. 168. [wróć]

26. Sfor­mu­ło­wa­nie tej idei zawdzię­czam Tanyi Luhr­mann, która prze­czy­tała szkic tego pro­logu. Dzię­kuję Rachael Bedard, Annie Gold­man i Alice Gre­gory, które rów­nież pomo­gły mi wyraź­niej zoba­czyć to, co sta­ra­łam się w tych aka­pi­tach powie­dzieć. [wróć]

27. W. James, Essays in Psy­cho­logy, Cam­bridge, MA: Harvard Uni­ver­sity Press 1984, s. 247. W eseju tym James pisze rów­nież: „W każ­dej nauce wokół uzna­nych i upo­rząd­ko­wa­nych fak­tów krąży chmura kurzu zło­żona z wyjąt­ko­wych obser­wa­cji, zda­rzeń drob­nych, nie­re­gu­lar­nych i rzadko spo­ty­ka­nych, które zawsze łatwiej jest zigno­ro­wać, niż się na nich sku­pić”. [wróć]