Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od maja 1947 do sierpnia 1948 roku Lejb Majzels, pracownik Centralnego Komitetu Żydów w Polsce, wyjeżdża w teren dwadzieścia osiem razy w poszukiwaniu pięćdziesięciorga dwojga dzieci, które przeżyły Zagładę i pozostają pod opieką Polaków. Każdy wyjazd skrupulatnie odnotowuje: o której wyjechał, o której dotarł, czy znalazł dziecko i za ile naród żydowski może je wykupić. Bo życie każdego żydowskiego dziecka ma cenę.
Siedemdziesiąt lat później Anna Bikont powtarza próbę ich odnalezienia. Podąża śladem zapisków pozostawionych w dwóch zeszytach – „Sprawozdaniach z podróży służbowych L. Majzelsa w sprawie poszukiwania dzieci znajdujących się w rękach Polaków”. Z niezwykłą dociekliwością szuka choćby najdrobniejszych informacji, które mogłyby doprowadzić do spotkania po latach. Dokonuje niemożliwego, jednocześnie stając przed kolejnym potężnym wyzwaniem – jak skłonić do wspomnień ludzi, którzy uciekli od przeszłości, niekiedy na koniec świata.
Cena to reporterskie śledztwo rzucające nowe światło na losy dzieci po Zagładzie. Prowadzone z przenikliwością znakomicie oddaje niepokojącą atmosferę powojnia i burzy pozornie oczywistą ocenę wyborów życiowych ocalałych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 780
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce: Dziewczynki w domu dziecka w Otwocku, 1947. Fot. Julia Pirotte, ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. E. Ringelbluma
Wybór zdjęć Anna Bikont i Katarzyna Bułtowicz
Copyright © by Anna Bikont, 2022
Redakcja Magdalena Budzińska
Konsultacja hebrajskojęzyczna Anna Halbersztat
Korekta i indeks d2d.pl
Skład Robert Oleś / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-439-0
Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2022
Wydanie I
Zeszyty są dwa, szesnastokartkowe w kratkę, formatu A5. Mają szaroniebieskie kartonowe okładki z wyblakłym napisem: „Sprawozdanie z podróży służbowych L. Majzelsa w sprawie poszukiwania dzieci znajdujących się w rękach Polaków”.
Kaligraficznym pismem Lejb Majzels notuje, o której wyjechał, o której dotarł, czy znalazł dziecko i za ile można je kupić.
Kupującym jest naród żydowski.
Majzels reprezentuje jedną z jego instytucji – Centralny Komitet Żydów w Polsce, czyli CKŻP. Dalej będę używała nazwy „Komitet”, nie lubię takich skrótów. Główna siedziba Komitetu mieściła się w Warszawie, a sieć lokalnych oddziałów była rozrzucona po całej Polsce.
Zeszyty dostał Majzels w biurze Komitetu przy ulicy Siennej wraz z pierwszą delegacją. Między majem 1947 a sierpniem 1948 roku wyjedzie w teren dwadzieścia osiem razy w poszukiwaniu pięćdziesięciorga dwojga dzieci.
Informacje o tym, gdzie je znaleźć, pochodzą od rodzin z zagranicy albo od lokalnych komitetów żydowskich, które mają rozeznanie na miejscu. Czasem to ledwie trop. Zdarza się, że szukając jednego dziecka, Majzels dowiaduje się o następnym. Dzieci odbierane z polskich rodzin trafiają do żydowskich domów dziecka. Tylko wyjątkowo do kogoś z bliskiej rodziny, bo tylko wyjątkowo ktoś z bliskiej rodziny przeżył.
Po siedemdziesięciu latach wyruszyłam śladami Majzelsa.
Pierwsze dzieci, które trafiły pod opiekę Komitetu, znaleźli żołnierze Armii Czerwonej przy wyzwalaniu obozu na Majdanku: dziewiętnaścioro dziewczynek i chłopców, których Niemcy nie zdążyli zagazować1. Pod koniec sierpnia 1944 roku było już w Lublinie dwieście ocalałych dzieci i tysiąc dwustu dorosłych. Tułając się z miejsca na miejsce, koczowali, gdzie się dało: po rozwalonych ruderach, w niedziałającym młynie, który przed wojną należał do żydowskich właścicieli, w domach noclegowych PCK2.
Komitet w Lublinie powstał latem 1944 roku, zaraz po tym jak Sowieci zainstalowali tam nowe władze[1]. Lokalne komitety organizowały się sukcesywnie na terenach uwolnionych od Niemców3. „W pierwszych tygodniach i miesiącach po wyzwoleniu komitety żydowskie odgrywały kluczową rolę w życiu ocalałych. Stanowiły punkt odniesienia dla wszystkich powracających z obozów i wychodzących z ukrycia, dawały dach nad głową, pierwszą materialną pomoc i minimum poczucia bezpieczeństwa” – pisze historyczka Natalia Aleksiun4. Razem ukonstytuowało się dwieście trzydzieści pięć oddziałów podległych centrali, która z Lublina przeniosła się wkrótce do Łodzi, a potem do Warszawy.
W sierpniu 1944 roku Komitet dostał na Lubartowskiej, jednej z głównych ulic przedwojennego żydowskiego Lublina, zdemolowany budynek bez okien – dawny Dom Ludowy imienia Icchoka Lejba Pereca.
Dzieci z żydowskiego sierocińca w Lublinie, 1945
Ghetto Fighters’ House (Archiwum kibucu Lochamej ha-Getaot)
„W jednej izbie mieszka po 30–40 ludzi podobnych do rannych zwierząt” – zanotował ktoś5. Udało im się wyprosić przydział drewna na zbudowanie prycz, jednak nie byli w stanie załatwić transportu. Dostali zgodę na podstawienie wagonu, ale sprawa i tak utknęła. Większość, w tym kobiety i dzieci, spała pokotem na ziemi6. Referat dla spraw Pomocy Ludności Żydowskiej poprosił władze o przydzielenie odzieży z dawnego składu gestapo, „gdzie jest znaczna ilość rzeczy pożydowskich”7. Dostali przydział bielizny z Majdanka, ale tylko damskiej8. W końcu Komitet zdołał się wystarać o dodatkowe dwa pokoje z kuchnią i założył tam sierociniec dla pięćdziesięciorga dzieci9.
„Na terenach wyzwolonych w 1944 roku było 10 000 Żydów, przestraszona, wyczerpana, bezdomna społeczność – pisze historyk David Engel. – Wychodzili z ukrycia, z bunkrów, z lasów, z obozów. Nie mieli butów, nie mieli ubrań, które by nie były podarte, nie mieli dachu nad głową”10. „Bardzo palącą sprawą, zarówno dla Lublina, jak i dla prowincji, pozostaje kwestia odzieży, obuwia i przede wszystkim bielizny, a pod tym względem jesteśmy na razie bezradni” – sprawozdawał Komitet11. Do swoich mieszkań Żydzi nie mogli wrócić, bo były już dawno zajęte. Gdy się w nich pojawiali, nierzadko grożono im śmiercią, czasem zabijano. Władza pomagała społeczności żydowskiej, ale nie na tyle, żeby zgodzić się na przekazanie ocalałym własności przedwojennych gmin żydowskich, o co zabiegali, by mieć gdzie otworzyć sierocińce, szkoły, domy opieki.
Wśród tych, którzy przeżyli, prawie nie było dzieci (nie było też ludzi starych)12. Szacuje się, że pod okupacją niemiecką na terenach Polski ocalało ich zaledwie pięć tysięcy. Pięć tysięcy z prawie miliona żydowskich dzieci – tyle było ich przed wojną13. Przechowały się w polskich rodzinach i w klasztorach, wędrowały po wsiach, udając parobków, ktoś w ostatniej chwili wyratował je z obozu zagłady.
Większość dzieci była w stanie wycieńczenia fizycznego i psychicznego. Komitet wydał dyrektywę, że mają być „kontrolowane na rzeżączkę, choroby skórne udzielające (grzybica, świerzb, ropnie, kiła drugorzędowa) oraz choroby oczu (jaglica)”14.
Wśród dzieci do czternastego roku życia objętych opieką komitetów:
dziewięćdziesiąt procent miało krzywicę,
pięćdziesiąt–sześćdziesiąt procent – czynną gruźlicę,
pięćdziesiąt procent – choroby będące skutkiem głodu i niedojadania, tak zwaną awitaminozę kombinowaną,
dziesięć procent – obrzęki głodowe z anemią,
pięć–sześć procent – choroby weneryczne,
dwadzieścia pięć procent – „niedorozwój umysłowy, kompleksy i urazy lękowe”.
Dla porównania do tej ostatniej kategorii zakwalifikowano tylko jeden procent dorosłych Żydów15.
Komitet dwoił się i troił, organizując szkoły, półinternaty, domy dziecka. Pod koniec 1945 roku miał pod opieką tysiąc dzieci, działało jedenaście domów dziecka[2]. Można szacować, że ponad pięćset dzieci uratowanych z Holokaustu trafiło do domów dziecka Komitetu[3].
Najlepiej opisane są losy wychowanków domu dziecka w Krakowie, a to za sprawą Leny Küchler, ich wychowawczyni, autorki książki My Hundred Children[4]16.
Wojna ledwo się skończyła. Lena Küchler, przed 1939 rokiem nauczycielka, wyszła z ukrycia i miała rozpocząć studia doktoranckie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przechodząc ulicą Długą w Krakowie, zobaczyła przycupniętą koło siedziby komitetu żydowskiego dwójkę trzylatków i jedno młodsze dziecko leżące na ziemi. Ogolone głowy, ropne rany, cuchnące moczem ubrania. Ludzie przechodzili obok, zajęci własnymi nieszczęściami.
Gdy zapytała, skąd są, usłyszała, że ktoś przywiózł je wozem z klasztoru i tu porzucił[5]17.
Jedno wzięła na ręce, dwoje za ręce i przedarła się do wnętrza budynku, oblężonego przez dziesiątki ludzi. Przyszli, bo właśnie wywieszono listy ocalałych z Buchenwaldu i Mauthausen, bo czekali na kupony żywnościowe, bo obiecywano dziś koce, bo dokąd mieli pójść. Skierowano ją na górę. W ciemnej sali kłębiło się pięćdziesięcioro dzieci. Na jej widok zaczęły krzyczeć: „Zupy!”, „Jesteśmy głodne!”, jedna dziewczynka podrapała ją do krwi. Usłyszała od ich opiekunki: „Nie ma dla nich ani jedzenia, ani ubrania, ani materaców. Śpią na podłodze i na schodach. Starsze dzieci chodzą do miasta, kradną i żebrzą. Maluchy siusiają i robią kupy gdzie popadnie. Przez całą noc jest tu jak w piekle – nie śpią, wołają, wrzeszczą. Mam już dość. Łatwiej mi było w obozie koncentracyjnym”18.
Z pomocą dwóch dziewczynek, jednej ośmioletniej, drugiej nieco starszej, Lena Küchler zabrała się do pracy. „Myłyśmy, wycierałyśmy, szorowałyśmy i czesałyśmy, najpierw najmłodsze, potem starsze. Dzieci nie miały ubrań na zmianę, miałyśmy jeden grzebień dla wszystkich – pisała. – Kiedy je myłam, przyjrzałam się ich ciałom. Żadne z dzieci nie wyglądało na całe i zdrowe. Mnóstwo było wrzodów, oparzeń i blizn. Wiele dzieci miało odmrożone palce u rąk lub nóg”19.
Obeszła siedzibę komitetu. „Budynek był koszmarnym zbiorowiskiem chorych, kalekich i umierających niedobitków po obozach koncentracyjnych”20. W piwnicy leżeli najciężej chorzy, z czynną gruźlicą, wśród nich też były dzieci.
W krótkim czasie żydowskie domy dziecka przeobraziły się z przybytków nędzy i rozpaczy w dobrze utrzymane nowoczesne instytucje pedagogiczne. Stało się to za sprawą pieniędzy Jointu – działającej od przedwojnia wielkiej samopomocowej organizacji amerykańskich Żydów[6] – oraz kolosalnego wysiłku wychowawców. Sami w czasie wojny stracili dzieci lub najbliższych, ta praca stała się sensem i misją ich życia.
Lena Küchler wyjechała z podopiecznymi z krakowskiego komitetu do Zakopanego, gdzie została dyrektorką domu dziecka. Zachował się zapis pokontrolny z jesieni 1945 roku: „Prawie wszystkie dzieci przybyły do Domu z ciężkimi urazami psychicznymi, ze strachem w oczach, nieufne, nieśmiałe, zdeprymowane i smutne lub przesadnie pewne siebie. Dzieci, które przeżyły samotnie w szafie 2 i 1/2 lat (jak Marysia Zung, od trzeciego do szóstego roku życia), dzieci zamurowane lub leżące pod łóżkiem przez 1 i 1/2 roku, jak 10-letni Dawid Jakubowicz, dzieci leżące na strychu w komórce, jak mały 3-letni Awrum bez nazwiska lub 13-letni Lerner Izydor, którego dopiero przed kilku tygodniami wydobyto z lochu na strychu, a który przesiedział tam 2 i 1/2 roku, nie umiały chodzić ani mówić, nie wiedziały, co to znaczy łóżko, widelec i klozet. Dzieci te były absolutnie aspołeczne, chodziły chyłkiem pod ścianami i nie reagowały, gdy do nich mówiono. […] Przychodziły i takie dzieci, które przeszły przez siedem obozów, przebywały przez dwa lata w obozie oświęcimskim, pracując przy wyrzucaniu trupów z komory gazowej lub przy krematorium, […] dzieci, które przeszły przez wszystkie akcje po miastach i miasteczkach żydowskich, szczute, ścigane, pędzone o głodzie i chłodzie po polach i lasach, dzieci szantażowane po większych miastach przez policję i domorosłych cywilnych szantażystów lub dzieci 10-letnie z bronią w ręku, młodociani partyzanci, wszystkie te dzieci odeszły daleko od swego dzieciństwa. […] Dzieci te trzeba było leczyć psychicznie, stworzyć im atmosferę gorącej miłości, w której odtajałaby ich skostniała dusza. Z tego zadania Dom Dziecka w Zakopanem wywiązał się całkowicie”21.
Lena Küchler (w środku) z podopiecznymi i wychowawcami z domu dziecka w Zakopanem, 1945
Archiwum Yad Vashem
Hanna Krall opowiadała o Lubie Blum-Bielickiej, dyrektorce innego domu dziecka Komitetu, w Otwocku, w którym znalazła się po wojnie: „Miała wyobrażenie o tym, jak powinna się zachowywać́ grzeczna dziewczynka, dziewczynka z dobrego domu. I w ten sposób prowadziła wychowanie. Od pierwszych dni, od marca 1945 roku. Lekcje muzyki, rytmika, śpiew, malowanie, języki obce. Wszystko. Przestrzegała tego rygorystycznie. Widelec, nóż, nie garb się, łokcie, nie trzyma się łokci na stole. Teatr codzienności czy zwyczajności, który zaprowadziła w Otwocku, był jedyną formą czy formułą, w jakiej możliwe było dalsze życie”[7]22.
Jedne dzieci same znajdowały drogę do lokalnego komitetu. Drugie przyprowadzali wojenni opiekunowie. Zdarzało się, że oddawali dziecko z wielkim bólem, mówiąc, że chcieliby je wychować jako swoje, ale są za biedni, żeby je wyżywić. Bywało, że traktowali dziecko jako towar na sprzedaż.
Jonas Turkow opisał chłopkę, która przyszła do komitetu w Lublinie. „Słyszałam od sąsiadów, że skupujecie żydowskie dzieci. Mam jedno w klatce”. Otworzyła pudło, leżało w niej zdeformowane trzyletnie dziecko – nie chodziło, nie mówiło, nie nawiązywało kontaktu. Usprawiedliwiała się. Dostała kilkumiesięczne dziecko od jego rodziców, bała się, że sąsiedzi ją zadenuncjują, więc zamknęła je na strychu w pudle, w którym zrobiła otwory, żeby dziecko mogło oddychać i żeby mu dawać jedzenie23.
Küchler była świadkiem, jak w 1945 roku do siedziby komitetu w Krakowie wkroczyła kobieta z płaczącym dzieckiem.
„– Przyszłam odebrać zapłatę, którą przyrzekła mi jej matka, sto tysięcy złotych i dom w mieście – oświadczyła.
– Mamo, mamo, proszę, nie zostawiaj mnie z nimi. Boję się – prosiła dziewczynka, cztero-, może pięcioletnia.
– Idź sobie, zostaw mnie, ty, ty dzikusko. Mam cię dość. – Odpychała ją kobieta.
– Nie mamy pieniędzy! Myśli pani, że wyszliśmy z Auschwitz z kuframi złota? Tak pani myśli? – krzyczał przewodniczący komitetu.
– Wy, Żydzi, zawsze mieliście pieniądze. Bez zapłaty nie sprzedam. Dziewczynka idzie ze mną – odkrzykiwała kobieta”.
Lena Küchler zapytała, co się stanie z dzieckiem.
„– Będzie robiła to, co do tej pory: pasła krowy. Za kilka kartofli i trochę wody, które mnie kosztuje, będę ją miała pod ręką i czekała na jej matkę. Może jednak przyjdzie ją odebrać”24.
Küchler kazała stróżowi wezwać milicję. Przestraszona kobieta oddała im płaczące dziecko, w zamian komitet wydał jej trochę cukru i obiecał więcej.
O dzieci dopytywali krewni z zagranicy, podawali rozmaite wskazówki. Błagali o pomoc w znalezieniu dziecka. Nie da się powiedzieć, że Komitet dokładał wszelkich starań, raczej – że próbował coś zrobić. Wysyłał listy do polskich rodzin lub do burmistrzów i wójtów, jeśli znał tylko nazwę miejscowości. Czasami prosił kogoś z lokalnego komitetu, by wywiedział się o dziecko na miejscu.
Niektóre sprawy wymagały zdecydowanej interwencji. „Prosimy o umożliwienie nam odebrania dzieci, których wykaz przy niniejszym załączamy. Dzieci te zostaną umieszczone w domach dziecka Centralnego Komitetu Żydów w Polsce” – pisał Komitet w marcu 1946 roku do ówczesnego premiera25. Organizacja przygotowała „Wykaz dzieci, które należy odebrać od opiekunów Polaków” – w sumie osiem nazwisk. Wśród opiekunów była kobieta, która za ujawnienie adresu dziecka żądała tysiąca dolarów, druga, która nie chciała oddać ośmioletniej dziewczynki, bladej i wątłej, póki jej wuj nie złoży odpowiedniej sumy w banku szwedzkim, trzecia – „ona histeryczka, on pijak. Warunki, w jakich dziecko żyje, są bardzo ciężkie, mała często niedomaga, kaszle. Cena wykupu dziecka rośnie z dnia na dzień”26.
Nie ma danych za rok 1945, ale w sprawozdaniu z roku 1946 Komitet podaje, że odebrał od polskich opiekunów dwadzieścioro pięcioro dzieci, z tego dwudziestkę wykupił. Nie udało się ustalić, gdzie przebywa dwieście troje dzieci, o które pytały rodziny27. Według sprawozdania z 1947 roku, „w toku załatwiania są 353 sprawy odebrania dzieci od opiekunów, którzy żądają zawrotnych sum, a w wielu wypadkach odmawiają komunikowania się dzieci z najbliższą rodziną”28.
W „Wykazie imiennym dzieci uratowanych przez opiekunów Polaków skierowanych do CKŻP w latach 1945–1950” widnieje sto czterdzieścioro siedmioro dzieci29. Ile z nich Komitet wykupił – nie wiadomo.
Komitet ingerował, gdy widział, że dziecku dzieje się krzywda. Jeżeli tak nie było, a polscy opiekunowie zgłaszali, że w czasie wojny przechowali dziecko i chcą, by u nich zostało, nie oponował. Dawał pomoc, jedzenie, ubrania. Nierzadko same dzieci, jeśli były starsze, pojawiały się w lokalnym oddziale Komitetu z prośbą o wsparcie materialne dla opiekunów. Komitet uważał, że skoro dziecko znalazło rodzinę, należy jej podziękować i zaoferować pomoc. Zawsze oznaczało to jedno dziecko mniej do wykarmienia i zapewnienia opieki, a brakowało sił i środków dla dzieci przebywających już pod kuratelą Komitetu. Dość szybko Komitet zaczął przekazywać polskim opiekunom zapomogi za utrzymanie dziecka – od tysiąca do dwóch tysięcy złotych. To były znaczące pieniądze, na przykład kilo chleba kosztowało wówczas piętnaście–dwadzieścia pięć złotych.
Syjoniści i Żydzi religijni, którzy działali w partiach i organizacjach poza Komitetem, mieli do tej sprawy całkowicie odmienny stosunek. Uważali, że każde ocalałe dziecko jest dla narodu żydowskiego bezcennym darem, należy je bezapelacyjnie odebrać z polskiej rodziny i wychować na Żyda. Zbierali fundusze na wykupywanie dzieci i gromadzili informacje o poszukiwanych oraz opiekunach. Żeby nie oddawać pola ideologicznym wrogom, Komitet z czasem także zaczął aktywniej poszukiwać dzieci, wykupywać je i kierować do swoich domów dziecka. Ale robił to z ociąganiem, nie uważając tej sprawy za swoją główną misję. Minęły dwa lata, nim zdecydował się zatrudnić bohatera tej książki Lejba Majzelsa, by jeździł w teren w poszukiwaniu dzieci.
Żydowskie domy dziecka, które przez kilka pierwszych powojennych lat działały w Polsce, dzieliły się na trzy rodzaje.
Pierwsze prowadził Komitet. Tych była większość. Wychowywano tu dzieci w duchu świeckim, wpajając im, że są Żydami, których ojczyzną jest Polska Ludowa.
Drugie należały do Koordynacji do spraw Ratowania Dzieci i Młodzieży, organizacji syjonistycznej zawiązanej w 1944 roku, której celem było zorganizowanie jak najszybszego wyjazdu żydowskich sierot do Palestyny. W tych domach dzieci uczyły się śnić o Izraelu, przyszłym państwie żydowskim.
Trzecimi kierowały Żydowskie Kongregacje Wyznaniowe30. Tu najważniejsze było wychowanie religijne połączone z wpajaniem miłości do Ziemi Izraela, ojczyzny przodków.
W zależności od tego, do którego domu trafiło dziecko, jego życie miało się potoczyć w całkiem odmienny sposób.
Te, które znalazły się w domach Komitetu – o ile nie będzie silnych nacisków ze strony rodziny za granicą – zostaną, przynajmniej na razie, w Polsce.
Te, które trafiły do domów Koordynacji, będą miały jeden cel – Palestynę. Przemycane przez zieloną granicę dotrą tam po długiej tułaczce, z reguły już po powstaniu państwa Izrael w 1948 roku.
Te, które oddano pod opiekę organizacjom religijnym, także wyjadą – czasem do Izraela, częściej jednak do Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Stanów, gdzie istniały duże skupiska ortodoksyjnych Żydów i znalazły się rodziny gotowe je przyjąć.
Czasem wujek czy ciotka z zagranicy prosili, by dziecko trafiło do tego, a nie innego domu, ale częściej to przypadek decydował o tym, której instytucji udało się „zdobyć” dziecko.
Wcześniej zdarzało mi się czytać o powojennych żydowskich partiach i organizacjach społecznych, ale nie budziło to mojego zainteresowania. Wielobarwny żydowski świat przedwojennej Polski, pełen żywiołowo działających partii, stowarzyszeń i klubów, zginął, a jego niedobitki nadal toczyły te same, już nieistotne spory. Przedstawiciele Bundu po wojnie wciąż zajmowali się zwalczaniem syjonistów i przemawianiem w imieniu „żydowskich mas” – tylko gdzie były te masy? Od kiedy zaczęłam śledzić historie ocalałych dzieci, te spory nabrały wagi. Od układu sił między żydowskimi partiami i organizacjami zależały ich losy.
„Budynek przy ulicy Długiej – pisała Lena Küchler o domu dziecka w Krakowie – był tylko przedłużeniem tego, co dzieci znały od lat, nie osłabła więc w nich potrzeba, żeby nadal się ukrywać, kłamać, starać się przeżyć za wszelką cenę. Większość troszczyła się wyłącznie o siebie. Nieliczne interesował ktokolwiek inny, z wyjątkiem rodzeństw, które trzymały się razem i ratowały nawzajem”31.
Nie być Żydem. Nigdy nic nikomu nie mówić. Kłamać. Być zawsze podejrzliwym. Recytować chrześcijańskie modlitwy bez zająknięcia. Wszystko, czego się nauczyły, miało być teraz nieprzydatne? Do nowej sytuacji – pobytu w domu dziecka, do którego zostały przekazane często wbrew swojej woli – przykładały dotychczasową wiedzę o świecie. „A jaka będzie praca?” – pytały, kiedy posyłano je do szkoły. Wiele z nich, już mając sześć–siedem lat, ciężko pracowało w gospodarstwach swoich opiekunów.
„Dziecko stoi lub siada na krześle, jest nieswoje – opisywał działacz Kongregacji. – Nie wie, co z nim będzie, co mu zrobią w tym nowym miejscu i jaką pracę będzie musiało wykonywać, bo przecież nie będą go karmić za darmo i nie będą go za darmo ubierać. Jeżeli jest bardzo małe, nie zdaje sobie sprawy, że istnieje inny świat niż ten, z którego wyciągnięto go siłą. Jest zdezorientowane i chciałoby wrócić tam, skąd przyszło”32.
„Uszczerbki na zdrowiu psychicznym i cierpienia moralne były dotkliwsze niż fizyczne dolegliwości – pisała o swoich podopiecznych Nesia Orlovich-Reznik, wychowawczyni w jednym z domów Koordynacji. – Nie niepokoiłam się ich bladością i ranami na ciele, ale tym, jak uśmierzyć przerażenie w ich oczach, jak uwolnić je od koszmarów i złych snów”33.
Nie pomagała w tym wrogość, z jaką dzieci spotykały się w polskim otoczeniu.
W Lublinie żyły w strachu przed napadami, bały się wychodzić na ulicę – pisał Jonas Turkow. Dom dziecka przeniesiono dla ich bezpieczeństwa na Dolny Śląsk34.
Dom dziecka w Otwocku był wielokrotnie atakowany i żydowscy żołnierze z Armii Czerwonej zorganizowali się w jego obronie35.
W Chorzowie po ataku grupy mężczyzn wejścia i dachu domu dziecka także pilnowało kilku stacjonujących w pobliżu żołnierzy radzieckich36.
W Krakowie dzieci nie mogły wychodzić na dwór, bo rzucano w nie kamieniami. Tylko starsze ryzykowały wyjście, ale każde trzymało w pogotowiu długi nóż37.
„Stało się jasne już w krótkim czasie, że część ludności polskiej nie oswoiła się jeszcze z faktem przeżycia garstki Żydów – pisała Maria Hochberg-Mariańska, która zbierała po wojnie relacje ocalałych. – Tyle lat patrzyli ludzie na bezkarne mordowanie, na codzienną śmierć, na ściganie bezbronnego, że po prostu jego chęć życia dołożyli jako jedną jeszcze żydowską przewinę do całego szeregu »zbrodni«. W powietrzu unosił się jeszcze czad tamtych czasów. Dzieci wracające ze szkoły, ze spaceru, z kina, ze sklepu mówiły z goryczą o swych codziennych przeżyciach. One były już tak śmiertelnie zmęczone i ranne. W końcu nie chciały już nawet mówić o przykrościach, na jakie napotykają, przeżywały to w sobie”38.
Raport rządowego Referatu dla spraw Pomocy Ludności Żydowskiej z sierpnia 1945 roku zawiadamia o „wzrastającej z dniem każdym liczbie ofiar żydowskich” i wymienia po kolei z jednego tylko miesiąca: Radom, gdzie „wezwano Żydów w ulotkach do opuszczenia miasta w terminie do 15.08. b.r., a już przed tym terminem, bo 10.08., dokonano napadu na żydowską spółdzielnię krawiecką i kamaszniczą i zamordowano obecnych tam w czasie napadu 4 Żydów”[8]; Kraków, gdzie 11 sierpnia „urządzono pogrom we właściwym znaczeniu tego słowa, bijąc i raniąc mężczyzn, kobiety i dzieci żydowskie”; Chełm, gdzie „od dłuższego czasu mają miejsce napady ze strony inwalidów wojennych na ludność żydowską, pięć osób zostało ciężko pobitych, wiele lekko”; Zwoleń, gdzie Abram Aron Tajtelbaum „został wywleczony do lasu i ślad po nim zaginął”, a trzech Żydów, którzy jechali stamtąd na jarmark, zamordowano; wreszcie dom dziecka w Rabce, gdzie „miały miejsca najbardziej pożałowania godne wypadki”39.
Wspomniany atak w Rabce opisała Lena Küchler. Zaczęło się dobrze: dzieci z Krakowa miały pojechać w góry. Najpierw chore dzieci do Rabki[9], a te w trochę lepszym stanie – do Zakopanego. Już taka podróż, na odległość niewiele większą niż sto kilometrów, okazała się nie lada wyzwaniem. Dzieci były kruche fizycznie i psychicznie, odzywały się niedawne traumy. Lekarz przyszedł je zbadać, żeby zdecydować, które dokąd trafią. Ktoś nieopatrznie użył słowa „selekcja” i dzieci się rozpierzchły. Wynurzyły się z kryjówek dopiero pod wieczór, kiedy zmorzył je głód. Gdy wyjeżdżały, podstawiono otwarte, kryte brezentem ciężarówki. Jeden chłopczyk cały drżał i odmawiał wejścia.
Podopieczni Nahum Bogner i Izio Neumann pozują z karabinami, udając, że należą do straży pilnującej domu dziecka w Zakopanem, październik 1945. Straże rzeczywiście trzymano – z obawy przed atakami; starsza młodzież po przeszkoleniu mogła także do nich należeć
Ghetto Fighters’ House (Archiwum kibucu Lochamej ha-Getaot)
Trzeba było sporządzić listę dzieci, żeby je zameldować, co wymagało ustalenia nazwisk.
„– Jak się nazywasz? – pytała Küchler.
– Szmulek.
– A pamiętasz nazwisko?
– Tak, Szmulek.
– A może pamiętasz, jak twój tata się nazywał?
– Nie pamiętam taty.
– A mama?
– Moja mama mówiła, że mam się nigdy nie odzywać i zawsze muszę siedzieć cicho”40.
Do pierwszego napadu na dom w Rabce doszło 12 sierpnia 1945 roku, nazajutrz po pogromie w Krakowie. Granat rozerwał podłogę w pokoju lekarskim i podrzucił kozetkę, na której leżała chora dziewczynka. Dziecko trafiło do szpitala, szczęśliwym zrządzeniem losu tylko z lekkimi obrażeniami. Tydzień później, 19 sierpnia, napastnicy przypuścili poważniejszy atak. Strzelali i wrzucili granaty do wszystkich trzech willi, w których zakwaterowano dzieci. Osiem dni później, w nocy 27 sierpnia, przyszli po raz trzeci.
Karolina Panz, historyczka z Centrum Badań nad Zagładą Żydów, zrekonstruowała przebieg natarcia i opisała sprawców. Byli to uczniowie i nauczyciele Prywatnego Gimnazjum Sanatoryjnego Męskiego doktora Jana Wieczorkowskiego w Zakopanem, członkowie komórki Ruchu Oporu Armii Krajowej. Do „akcji” przeciw kilkudziesięciorgu dzieciom ocalałym z Zagłady przygotowali dwa ręczne karabiny maszynowe, jeden granatnik, pancerfaust, piętnaście karabinów, dwa karabiny dziesięciostrzałowe, pięć pistoletów maszynowych, tak zwanych pepesz, cztery pistolety, paczkę granatów i skrzynię amunicji41. Uczniowie należeli do drużyny harcerskiej. Ich katechetą, a zarazem organizatorem napaści na dzieci, był ksiądz Józef Hojoł, duchowny cieszący się w Rabce poważaniem.
Po trzecim napadzie Komitet zdecydował zamknąć dom w Rabce, część dzieci przewieziono do Zakopanego42. Następnej nocy, z 28 na 29 sierpnia, ostrzelano je tam z czterech karabinów maszynowych. „Maluchy były przekonane, że walą w nas Niemcy, i nikt nie próbował tego prostować” – pisała Küchler43. Dzięki jej staraniom dom dziecka zamienił się w fortecę. „Karabin maszynowy zainstalowaliśmy na jednej z werand. Oprócz tego miałam syrenę alarmową i reflektory” – opowiadała[10]44.
Wraz z rozpoczęciem roku szkolnego 1945/1946 dzieci poszły do miejscowej szkoły. Pewnego dnia grupę z sierocińca otoczyli polscy rówieśnicy, mieli przygotowane kije i kamienie. Dzieci z domu dziecka wróciły pokrwawione, z siniakami, ranami, jedno straciło przednie zęby. Przeszły na nauczanie domowe.
Z początkiem zimy 1946 roku zgłosiło się do Küchler dwóch religijnych Żydów ze Szwajcarii, przedstawicieli organizacji pomocowej Waad Hacala, założonej przez amerykańskich ortodoksyjnych rabinów. Gdy zaproponowali jej, że wywiozą dzieci z Polski, nie zawahała się.
Musiała jednak działać w tajemnicy – zarówno przed polskimi władzami, jak i przed przełożonymi z warszawskiej centrali. Przeprowadziła rozmowę z każdym dzieckiem, które ukończyło dziewięć lat. Wszystkie wyraziły zgodę na wyjazd. Wszystkie przysięgły, że nikomu o tym nie powiedzą. Wiele dzieci było przewlekle chorych i nie najlepiej nadawało się do ryzykownej, długiej podróży. Tuż przed wyjazdem Küchler udało się jeszcze odebrać piątkę maluchów w opłakanym stanie z klasztoru w Zakopanem, do którego przewieziono część dzieci ewakuowanych z Domu Boduena w Warszawie, sierocińca zasłużonego w czasie wojny ratowaniem żydowskich dzieci.
Waad Hacala dostarczyła im paszporty wystawione przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Nic się w nich nie zgadzało. A to imię było poprawne, ale nazwisko węgierskie, a to nazwisko prawdziwe, ale zdjęcie obok przedstawiało starego Żyda z brodą. Organizatorzy uspokajali Küchler, że wszystko jest załatwione – przejścia graniczne, bilety. Jedyne, co musi się zgadzać, to liczba paszportów.
Lena Küchler zostawiła list do Komitetu: „Piszę o godz. 2. w nocy po bardzo ciężkim przepracowanym dniu, dlatego będę się skracać. Wyjeżdżam prawie ze wszystkimi dziećmi i personelem za granicę. Wyjedziemy wszyscy legalnie w warunkach dla najmłodszych dzieci doskonałych. Nielegalny jest nasz wyjazd tylko wobec Komitetu, a to ze względu na negatywne ustosunkowanie się Komitetu wobec emigracji. Nie widzę warunków bezpieczeństwa dla dzieci ani w Zakopanem, ani w innej miejscowości, uważam, że po tym piekle, które przeszły, nie mamy prawa narażać ich i walczyć ich kosztem o demokrację. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia z powodu mojej nielojalności do Komitetu, ponieważ działam dla dobra dzieci. W imieniu wszystkich dzieci i personelu dziękuję za dotychczasową opiekę”[11]45.
Wyjechali 17 marca 1946 roku. Do pogromu kieleckiego doszło sto jeden dni później[12].
W Kielcach 4 lipca 1946 roku zginęły czterdzieści trzy osoby. W następstwie pogromu wyjechało z Polski ponad sto tysięcy Żydów, połowa albo ponad połowa wszystkich mieszkających wówczas w Polsce. Komitet nadal stał na stanowisku, że możliwe jest odbudowanie życia żydowskiego i że w „demokratycznej Polsce” – tak wtedy nazywano nowy ustrój – istnieje miejsce dla żydowskich dzieci. Tymczasem dostał zezwolenie od władz na stworzenie żydowskiej samoobrony i najstarsi wychowankowie domów dziecka przechodzili ćwiczenia wojskowe, dostawali broń i trzymali straż przed domami dziecka[13]46.
Z punktu widzenia syjonistów i działaczy religijnych zagrożenie w Polsce stanowili Polacy. Holokaust się skończył, ale ci, którzy przeżyli, bali się dalej i często wybierali pozostanie przy wojennej „polskiej” tożsamości, porzucając swoje dziedzictwo i wiarę. Żydzi byli dalej mordowani. Zdaniem Komitetu mordowali nie Polacy, tylko – jak pisano – „faszyści” czy też „reakcyjne bandy spod znaku AK i NSZ”, a w miarę utrwalania się nowej władzy niebezpieczeństwo to miało zniknąć (tak też się stało – w 1947 roku poza pojedynczymi przypadkami nie odnotowano morderstw popełnionych na Żydach).
Z punktu widzenia syjonistów i działaczy religijnych cała Polska była cmentarzem – przecież nie można żyć na cmentarzu. Dla przedstawicieli Komitetu wyjazd dzieci z Polski równał się poniewierce i niepewnemu losowi. Państwo Izrael nie istniało, wywożenie ich do Palestyny oznaczało w praktyce, że utkną w obozach dla dipisów. Jeżeli będą próbowały dostać się do Erec Israel (Ziemi Izraela, tak się mówiło, gdy nie było jeszcze państwa Izrael), z dużym prawdopodobieństwem zostaną zawróceni albo trafią do obozów na Cyprze, dostępu imigrantom bronią bowiem sprawujący mandat nad Palestyną Brytyjczycy. Poza tym w kraju, do którego miały dotrzeć, w każdej chwili mogła wybuchnąć wojna (tak też się stało – w czasie wojny o powstanie państwa Izrael w 1948 roku zginęła dwójka z sześćdziesięciorga przewiezionych przez Lenę Küchler dzieci).
W miarę upływu czasu i zaciskania się w Polsce komunistycznej pętli coraz większe wpływy w Komitecie zyskiwali komuniści z tak zwanej frakcji Polskiej Partii Robotniczej. Dlatego też w odniesieniu do Komitetu będę używać dalej, lekko tylko upraszczając, określenia „komuniści”. Syjoniści i działacze religijni walczyli z żydowskimi komunistami o dzieci. Metody nie zawsze były fair. Podbijali stawki oferowane polskim opiekunom, wykradali dzieci z domów dziecka Komitetu. Nieraz się zdarzy, że Lejb Majzels odnajdzie dziecko, ale szybsza w jego odkupieniu okaże się konkurencyjna organizacja. Tak będzie właśnie w przypadku pierwszej odnalezionej przez niego dziewczynki – Łajci.
6 maja 1947 roku
Poszukiwana: Łajcia Herszman z Opatowa, lat 5
Do Skarżyska-Kamiennej Lejb Majzels dotarł o północy. Wcześniej zajechał do Radomia, do komitetu żydowskiego, zasięgnąć informacji. Dowiedział się, gdzie znaleźć dziewczynkę: u państwa Jopowiczów. Ich adres zna Władysław Wałachnia ze wsi Nowy Młyn1. Udał się tam następnego dnia.
Zastał żonę Władysława, która potwierdziła, że dziewczynka rzeczywiście jest u Jopowiczów, i podała ich adres. Gotowa była złożyć przysięgę w kościele, że jest to Łajcia, córka Piwy i Hersza Herszmanów, oddana w 1942 roku pod opiekę jej mężowi[1].
Majzels poszedł do Jopowiczów, ale ci się zapierali: adoptowali chrześcijańskie niemowlę, wychowują je jak swoje, ochrzcili dziewczynkę 26 grudnia 1942 roku imionami Barbara Krystyna. Po „długich pertraktacjach i przekonywaniach” zgodzili się zwrócić dziecko, ale pod warunkiem, że dostaną papiery na wyjazd do Ameryki.
Z zapisków Majzelsa: „Dziecko widziałem. Ma pięć lat, o wyglądzie semickim, b. ładna, chodzi do przedszkola, jest lubiana przez przybranych rodziców. Jopowiczowie są niezamożni, on fryzjer z zawodu, ale w swoim zawodzie nie pracuje, bo nie posiada środków na urządzenie sobie warsztatu pracy. Własnych dzieci nie posiadają”2.
Majzels zabrał Stanisława Jopowicza do Warszawy, żeby uzgodnił w Komitecie warunki przekazania dziewczynki. O szóstej rano dotarli na miejsce. Nie zapisuje, co ustalili. W dzienniku Majzelsa dziewczynka więcej się nie pojawia.
Kiedy Majzels rozpoczynał swoje poszukiwania wiosną 1947 roku, Joint szacował, że w polskich rodzinach wciąż pozostaje około pięciuset–sześciuset oddanych „na przechowanie” żydowskich dzieci3.
Byłam przekonana, że Łajcię Herszman, podobnie jak inne dzieci z listy Majzelsa, uda mi się odnaleźć stosunkowo łatwo, o wiele łatwiej niż jemu; wystarczy porządnie przeszukać żydowskie archiwa. Tak niewiele dzieci się uratowało, życie każdego z nich było cudem, który musiał zostać odnotowany.
Zeszyt Majzelsa, pierwsza strona
Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma
Łajcia Herszman ze swoimi polskimi opiekunami – Marią i Stanisławem Jopowiczami. Zdjęcie tużpowojenne
Archiwum prywatne Lei Nebenzahl
Akurat jadę do USA. Zaczynam od zdigitalizowanych materiałów z archiwów rozrzuconych po świecie, które zebrało Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Dostaję do pomocy archiwistę poleconego mi jako jeden z najlepszych. Podaję mu kilkadziesiąt nazwisk. Znajduje ledwie parę tropów, a i te urywają się w końcu lat czterdziestych. Ani śladu Łajci, ani śladu Majzelsa.
Szukam dalej w Izraelu.
Zatrzymuję się w Szoreszu pod Jerozolimą u zaprzyjaźnionej Lei Balint, żeby od rana wyruszyć do Yad Vashem i przejrzeć tamtejsze zbiory. Lea, która jako mała dziewczynka była przechowywana w klasztorze w Polsce, od lat zajmuje się szukaniem rodzin „dzieciom bez tożsamości” – tym, które zostały przechowane w czasie wojny i nie wiedzą, skąd pochodzą ani kim byli ich rodzice („Ja im znajduję przeszłość”)4. Czytam jej „moje” nazwiska.
– Dzieci od Majzelsa – kojarzy natychmiast. – Znam osoby z tej listy. Masz tam Łajcię Herszman, prawda? Mieszka niedaleko.
Sięga po komórkę. Mówi, że zaraz wpadniemy. Po rozczarowaniu w Waszyngtonie nie chce mi się wierzyć, że pstryk – i się udało.
– Nazywa się Lea Nebenzahl – opowiada mi po drodze Lea. – Ojciec jej męża był ważną postacią w Izraelu, odpowiednikiem waszego sędziego Sądu Najwyższego, każdy tu zna to nazwisko. Lea, jak on, jest prawicowa i pobożna.
Sweter w granatowo-czerwone paski, niebieska spódnica do kolan, granatowe tenisówki, chusta w czerwieni swetra zakrywająca włosy. Lea, która wychodzi przywitać nas przed domem, nie odpowiada mojemu wyobrażeniu o tutejszych pobożnych Żydówkach. Nakrycia głowy, które dotąd widziałam w ultrareligijnej Jerozolimie, były czarne lub szarobure i miały odejmować urody, a nie jej dodawać.
Chociaż zadzwoniłyśmy ledwo pół godziny wcześniej, czeka na nas zastawiony stół, ciasteczka, zdjęcia, dokumenty. Rozmawiamy po angielsku. Wyciągam zeszyt, okazalszy niż ten Majzelsa, format A4, więcej stron, twarda czerwona okładka. Nagrywam też, ale bez przekonania. Zawsze wątpię, czy się zarejestruje.
Lea Nebenzahl:
– Moi rodzice mieli jechać do obozu pracy. Powierzyli mnie policjantowi, raczej starszemu mężczyźnie o nazwisku Wałachnia. Jego żona kazała mu się mnie pozbyć. Położył mnie na torach, po czym poszedł do księdza się wyspowiadać. Ksiądz powiedział: „Wracaj i przynieś mi ją”. Ksiądz przekazał mnie do klasztoru czy też sierocińca prowadzonego przez siostry. Przychodzili tam ludzie z okolicy, którzy chcieli adoptować dzieci. Kiedy rodzina Jopowiczów mnie wybrała, Wałachnia ich uprzedził, że jestem Żydówką i że mogą po mnie przyjść moi rodzice, wtedy trzeba mnie będzie oddać. Powiedzieli, że im to nie przeszkadza, jeżeli tylko mogą mnie ochrzcić. To wszystko Wałachnia zeznał po wojnie podczas mojej sprawy adopcyjnej.
Lea Nebenzahl wydała w Izraelu tomik wierszy, w którym wraca do czasów dzieciństwa, kiedy była Basią Jopowicz.
Wrócić
Chciałam […]
tylko spotkać dziewczynkę
tam ją zostawiłam
w zastygłym
geście
Skacze po polu a promienie słońca
biegną za nią
dwie pary wiśni
na jej uszach
zbiera jagody
i na rękach ma bąble od pokrzyw
wdycha znane zapachy wsi
kiszonej kapusty
fioletowego bzu
klęczy
przed witrażami
tak ją nauczono
błagać o ratunek
przed Cyganami i Żydami
chciałam
zawołać ją do domu
i opowiedzieć jej
że ze wszystkich kwiatów
wciąż najbardziej lubię
fioletowy bez5
Inny wiersz to pięć wersji listu, który napisała do niej jej matka. Był ponoć taki list, trzymał go Wałachnia. Powiedział o tym ciotce Łajci, Ester Ejzenberg, gdy ta przyjechała po siostrzenicę.
Lea Nebenzahl:
– Chciał dużo za list, a ciocia wyszła z Auschwitz i nie miała niczego. List przepadł.
Inny wiersz o matce napisała, gdy w księdze pamiątkowej Żydów z Wierzbnika-Starachowic przeczytała słowa jednego z ocalałych: „Pamiętam w naszym wagonie parę o nazwisku Herszman”.
Była tam młoda para
i kobieta przekonywała
nie wierzę, że wezmą zdrowych
i mocnych takich jak my
i że zabiją ich
nie wierzę
i nie chcę wyskoczyć6
O matce wie, że mówiono na nią „Pifa”. Ona sama trafiła do Jopowiczów jako ośmiomiesięczne niemowlę. Odebrano ją od nich, gdy miała pięć i pół roku.
– Wychowywali mnie na antysemitkę. „Trzeba się trzymać z daleka od Żydów”, powtarzali. Nigdy nie widziałam ani jednego Żyda, ale się bałam. Mama mówiła: „Jak weźmie się tarkę i będzie tarło plecy, aż wyjdzie z człowieka cała chrześcijańska krew, to się zostanie Żydem”. I że Żydzi używają krwi chrześcijańskich dzieci na macę. O Cyganach też były przerażające historie. Chodziłam do kościoła, byłam bardzo religijna.
Jej najbardziej wyrazistym wspomnieniem z dzieciństwa jest próba porwania, już po wojnie.
– Śpię w dziecinnym łóżeczku ze szczebelkami. Nagle pojawia się wokół mnie dużo ludzi i jakaś kobieta, której nie znam, ale której od razu nie lubię. Próbuje mnie wyjąć z łóżeczka i owinąć zielonym płaszczem. Trzymam się szczebelków, płaczę i krzyczę: „Mama! Tata! Nie dajcie mnie!”. Ona próbuje oderwać mnie od tych szczebelków tak, że aż podnosi się całe łóżeczko. I nagle jakby cud się stał, zostawiają mnie.
„Mama! Tata! Nie dajcie mnie!” – to jedyne słowa po polsku, które słyszę w czasie naszej rozmowy.
– Zrobił się rozgardiasz. Sąsiedzi uznali, że Żydzi zabierają chrześcijańskie dziecko na macę. Któryś z porywaczy krzyknął: „Zwiewajmy, będzie pogrom!”. Strzelali za nimi, kiedy odjeżdżali taksówką, która na nich czekała. Ludzie zaczęli się zbierać przy posterunku milicji, bo poszła fama, że tam się schronili. Obawiano się pogromu i wprowadzono godzinę milicyjną. Ja tego nie pamiętam, tylko o tym słyszałam.
Kobietą, która próbowała porwać Łajcię, była jej ciotka, siostra jej matki. Ester Ejzenberg w czasie wojny trafiła do łódzkiego getta, zginął tam jej mąż, pobity na śmierć, i trójka z pięciorga dzieci. W łódzkim getcie Niemcy zażądali od przewodniczącego Judenratu Chaima Rumkowskiego, by rodzice oddali wszystkie dzieci poniżej czternastego roku życia – getto miało być produktywne. Przeżyło dwoje starszych dzieci Ester – syn wywieziony do Buchenwaldu i córka, która razem z matką trafiła do Auschwitz, a stamtąd do Bergen-Belsen. Ester nie wiedziała, że jej siostra Piwa urodziła w czasie wojny dziecko. Usłyszała o tym przypadkiem od spotkanej w obozie dla dipisów Żydówki z Polski. Dowiedziała się od niej, że dziewczynkę oddano na wychowanie chrześcijanom (tak z reguły Żydzi nazywają w swoich świadectwach Polaków) o nazwisku Wałachnia.
Przypadek nie do końca jednak był przypadkiem. Wydawałoby się, że miejsce ukrycia własnego dziecka powinno być trzymane w najgłębszej tajemnicy, żeby nie bać się o nie, w razie gdyby powiernika złapali, szantażowali, torturowali. Ale w drodze na śmierć podawało się tę wiadomość dalej z nadzieją, że może ktoś przeżyje i dziecko zostanie odnalezione.
Ester Ejzenberg, która specjalnie po Łajcię wróciła z obozu dla dipisów do Polski, po nieudanej próbie porwania wystąpiła do sądu o uznanie jej za prawomocną opiekunkę siostrzenicy.
Łajcia Herszman, żydowski dom dziecka w Zabrzu, najpewniej rok 1947
Archiwum prywatne Lei Nebenzahl
Lea Nebenzahl:
– Nic o tym nie wiedziałam. Nie wiedziałam, że Jopowiczowie nie są moimi rodzicami. I tak nikt wtedy nie słuchał, co mają do powiedzenia dzieci. Sędzia się bał, że jeśli wyda wyrok na korzyść ciotki, ktoś go zastrzeli. Dopiero w drugiej instancji sąd orzekł, że Jopowiczowie mają mnie zwrócić. Któregoś dnia powiedzieli, że może będą musieli mnie komuś przekazać, bo są biedni i nie mają pieniędzy na jedzenie dla mnie. Niedługo potem pojechałyśmy z mamą w odwiedziny do jej siostry do Krakowa. Tam do mieszkania przyszło pewnego dnia trzech mężczyzn. Przedstawili się jako koledzy wujka. Jeden z nich powiedział: „Zobacz, tu czeka na nas taksówka. Chcesz pojechać z nami i zobaczyć ładny park?”. Park mnie nie zainteresował, ale samochód bardzo, nigdy wcześniej nie jechałam autem. Wujek pojechał z nami, ale w którymś momencie samochód zatrzymał się i wujek wysiadł. Zawsze byłam strachliwym dzieckiem i moim dziecięcym umysłem pojęłam, że dzieje się coś złego. Jechaliśmy szosą, zniknęły domy. Zaczęłam płakać i krzyczeć. W ten sposób znalazłam się w Zabrzu.
Łajcia trafiła do religijnego domu dziecka w Zabrzu prowadzonego pod egidą Żydowskich Kongregacji Wyznaniowych7, a nie do domu dziecka Komitetu. Sprawę z pewnością pilotował Jeszajahu Drucker, ich główny „dostawca” dzieci, o którym jeszcze nieraz będzie mowa w tej książce. Jak się okaże, działał w porozumieniu z Ester.
– Nie wiedziałam, że trafiłam do żydowskiego domu dziecka. Inne dzieci też przechowano w polskich domach, wszyscy uważaliśmy się za Polaków i katolików. Wychowawcy byli inteligentni, pozwalali nam chodzić do kościoła, nie zmieniali nam imion. Byłam już Herszman, ale ciągle Basia. Kreśliłam znak krzyża, nikt nie zwracał mi uwagi. Łagodnie wprowadzali elementy religii żydowskiej. W piątek była ceremonia kiduszu [recytacja psalmów i błogosławieństwo nad kielichem wina], ale nie mówili nam, z czym to jest związane. Stopniowo opowiadali coraz więcej i że pewnego dnia zawiozą nas tam, gdzie rosną złote jabłka.
– Tak po hebrajsku nazywają się pomarańcze – wyjaśnia mi obecna przy naszej rozmowie Lea Balint.
Lea Nebenzahl dobrze pamięta przyjazdy Jeszajahu Druckera do Zabrza. Wiersz o domu dziecka w Zabrzu czytała na spotkaniu jego wychowanków w Izraelu.
on przybywał
legendarny ojciec
kapitan Drucker – tak go nazywano
(wymyśliłam sobie, że jest Polakiem
tak jak inni nasi opiekunowie
i nie tak jak moja ciotka Żydówka)
siadał między nami
dzieci nieruchomiały
powtarzał tę samą opowieść
o wspaniałym kraju
o zimie w promieniach złotego słońca
ogrzewających ziemię
a ona owocuje
złotymi jabłkami8
Dom dziecka w Zabrzu był religijny, ale nie ortodoksyjny. Obchodzono szabat i żydowskie święta, ale dziewczynki i chłopcy mogli przebywać razem, a chłopcy nie nosili nakryć głowy. Był to dom syjonistyczny – powiewały narodowe flagi, świętowano ważne daty w historii syjonizmu9.
– Raz w parku za domem dziecka zobaczyłam mamę. Powiedziałam nauczycielce: „To moja mama”. Nasi wychowawcy bali się, że dawni chrześcijańscy opiekunowie będą chcieli nas porwać. Nauczycielka podeszła do Jopowiczowej i zapytała: „Pani zna to dziecko?”. „Nie”, odpowiedziała moja mama. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego się mnie wyrzeka. Już nie należę do nikogo? Pamiętam to uczucie osamotnienia. Nauczycielka powiedziała jej: „W porządku, może ją pani oficjalnie odwiedzić”. Zanim przyszła, nauczycielka mnie pouczyła: „Pobądź z nią trochę, a potem powiedz, że jesteś zmęczona i musisz iść”. Posłusznie to wykonałam.
Innym razem odwiedziła ją ciotka Ester.
– Zobaczyłam zielony płaszcz: to musi być ona, porywaczka! Zabarykadowałam się w pokoju, stół i krzesła przystawiłam do drzwi. Odwiedzała mnie nadal. Przynosiła słodycze. Marzyłam o słodyczach, ale od niej nie chciałam niczego wziąć. Więc kupowała dla wszystkich dzieci. „Masz taką dobrą ciotkę”, powiedział jeden chłopiec. „Ona jest Żydówką”, odpowiedziałam mu. „Nie ma czym się wzruszać, Żydzi mają dużo pieniędzy, stać ich”[2].
Poczucie obcości i złość na odzyskaną żydowską rodzinę czy żydowskie środowisko były regułą, nie wyjątkiem.
Gdy w domu dziecka w Zabrzu obchodzono szabat i inne żydowskie święta, nie skupiano się na modlitwach w nieznanym języku, tylko na świątecznej atmosferze, zabawach, prezentach. Jednak łagodne kuszenie żydowską tożsamością kończyło się raptownie, gdy zarządzono wyjazd z Polski. To musiało być jak cios dla dzieci przywiązanych do swoich polskich opiekunów bądź wychowanych w głęboko antysemickiej atmosferze (czasem te zbiory się pokrywały)[3].
Zachowały się listy dwóch dziewczynek wywiezionych z Polski i oddzielonych od polskich opiekunów.
Ciociu,
Dlaczego mnie ciocia oddała do tych parchów, bandytów, mordów żydowskich już lepiej by Ciocia zrobiła oddając mnie do Niemców. Tym parchom żydowskim odrosły już rogi za mało ich Niemcy wymordowali i są bardzo pewni siebie bo wiozą mnie do zasranej Palestyny. Jak tylko wwieźli nas za granicę czechosłowacką to zaczęłam płakać to te parchy żydowskie mówio, „aj waj wróć do gojów”, bo nigdy oni nie mówio Polacy tylko zawsze goje to im odpowiedziałam „Żydy parszywe niechby was Niemcy byli zabili” i od tego czasu jestem taka nieszczęśliwa, że ciocia nie ma pojęcia. Jedna małpa chciała mnie uderzyć a ja im nie mogę nawet pejsów wydrzeć[4]. Teraz jesteśmy we Francji w mieście Lyonie a ulicy nieznam bo nic nam nie mówiom bo jedziemy nielegalnie. Ja już do cioci pisałam dużo listów czy ciocia je otrzymała. Bardzo ciocię przepraszam, że byłam niewdzięczna i niedobra ale teraz strasznie żałuję. Czy ciocia jest zdrowa? Proszę ucałować Haneczkę.
Całuje ciocię mocno
Roma
Jeszcze zapomniałam cioci napisać, że sobie w Łodzi kupiłam różaniec, łańcuszek i medalik, książeczkę i Nowennę do Matki Boskiej, bo do Kościoła teraz nie mogę chodzić i ja zawsze będę katoliczką i Polką i wrócę do Polski,
Całuję Ciocie,
Roma10.
Kochana Mamusiu.
Mamuniu co u was słychać, bo mnie to bardzo źle w tej drodze jestem jeszcze w francji jestem przeziębjona. Jak się czujo tatuś i Kazio. Czy jedna Pani przysłała Kaziowie sukieneczki bardzo jestem ciekawa czy listy dochodzą, nie chcę dopisywać teraz to nie chcę odpowiedzieć, bo dzisiaj jestem tu a jutro gdzieś indziej. Co słychać u babci? Mamusiu lepiej byś zrobiła żebyś mnie oddała nięcom niż do tych Żydów, żeby mnie tak męczyli albo żebyście mię utopili. A tak tylko słuchać „aj waj, mije, git, wósy”[5] i więcej nic. Ale i tak im się kiedyś odwdziencze.
Łajcia z ciotką Ester Ejzenberg
Archiwum prywatne Lei Nebenzahl
Chodze brudna jak kominiarz bo nie dają nic uprać tylko trzeba chodzić we wszach narazie ja niemam wszy ale myślę medalik noszę, wiedzą że go mam. Trzy dziewczynki a ja czwarta jedna się nazywa Roma dróga Irenka i Marysia one mają książki, i różańce i medaliki szkoda że ja niemam. Do widzenia Pa, pa pa pa11.
Listy znajdują się w archiwum kibucu Moreszet w Giw’at Hawiwie. Nigdy nie dotarły do adresatek. To był standard – tak samo z reguły nie przekazywano dzieciom listów przysyłanych przez ich niedawne „mamy” czy „ciocie”. Odcięcie dziecka od jego poprzedniego życia uznawano za pierwszy krok w kierunku uzdrowienia jego duszy.
Jest zdjęcie Lei z czasów domu dziecka w Zabrzu. Biały kołnierzyk, wielka biała kokarda we włosach, za dziewczynką stoi kobieta, trzyma ręce na jej ramionach. To ciotka ją odwiedziła i zabrała do fotografa.
Lea Nebenzahl:
– Przytrzymuje mnie, żebym nie uciekła. Widzisz ten smutek świata w moim spojrzeniu?
Ciotka chciała jak najszybciej wyjechać z Polski. Bała się Rosjan i miała dwójkę dorosłych dzieci poza Polską. Gdyby złożyła podanie o wyjazd, nie wiadomo, jak długo trwałoby zdobycie oficjalnej zgody ani czy w ogóle by się to udało – nie było łatwo legalnie opuścić kraj. Uciekły przez zieloną granicę.
– Dotarłyśmy do miejsca, gdzie było ciemno i stał mężczyzna z zakrytą twarzą. Przeprawił nas przez rzekę do Czechosłowacji. Z całą grupą dotarłyśmy do Bratysławy.
Lea zapamiętała wyprawę jako koszmar: „Wyrywałam się, wrzeszczałam. Ciotka musiała przytrzymywać mnie siłą, czasami mnie biła. Byłam jedyną dziewczynką w grupie dorosłych. Pamiętam uczucie, że wszystko wydarza się wbrew mojej woli. Jestem z ludźmi, których nie znam, przenoszę się z miejsca na miejsce, nie rozumiejąc nic z tego, co się ze mną dzieje. Cały czas chciałam uciec”12. Tak jak napisała w wierszu Nocny hotel:
znałam tylko wojnę
wojnę przeciwko tamtej Żydówce13
– Kiedy już nie mogłam iść dalej o własnych siłach, zatrudnili do opieki nade mną kobietę z lalką. Przejechałam z nią kilka stacji pociągiem, poczekałyśmy, aż reszta dotrze piechotą. To też później opisałam:
Posadzono mnie obok lalki i kobiety
„matki”
kupionej tylko na godzinę
do najbliższej stacji
– tak powiedzieli14.
Historia Lei i jej ciotki to część wielkiej powojennej epopei. Bricha, nielegalna organizacja syjonistyczna, której trzon stanowili dwudziestokilkulatkowie, zdołała nielegalnymi i półlegalnymi sposobami wyprowadzić z Europy Środkowo-Wschodniej dwieście pięćdziesiąt tysięcy Żydów. Ten exodus opisał izraelski historyk Yehuda Bauer15.
Zaczęło się w Równem w lutym 1944 roku, gdy do Armii Czerwonej wyzwalającej miasto od Niemców dołączyło kilkuset żydowskich partyzantów, którzy przeżyli w lasach. Część z nich zdecydowała się przedrzeć do Palestyny. To samo postanowili partyzanci z Wilna. Kilkuosobowe grupki z obu miast przedostały się więc do Rumunii, a stamtąd przez Bułgarię do celu. Ci, którzy pozostali, pod koniec 1944 roku opuścili Związek Radziecki i przenieśli się do wyzwolonego już Lublina. Stamtąd nadal organizowali ucieczki przez Czerniowce. W akcję zaangażowali się przedstawiciele różnych partii i ugrupowań syjonistycznych, a organizację nazwano Koordynacją Syjonistyczną, wkrótce przyjęła się też dla niej nazwa Bricha – po hebrajsku „ucieczka”. W lutym 1945 roku członkowie Brichy przenieśli się do Krakowa, by zejść z oczu władzy, która wciąż urzędowała w Lublinie. Szlak ucieczek do Rumunii wiódł teraz przez Krosno bądź Sanok. Część trasy prowadziła przez Związek Radziecki i – jak to w Związku Radzieckim – znalazł się konfident, zaczęły zatrzymania, NKWD ruszyło do przesłuchań. Także ze względu na niebezpieczeństwa po drodze – przeprawa przez góry, ataki oddziałów Ukraińskiej Powstańczej Armii – Bricha zdecydowała się zmienić trasę przerzutu i organizować ucieczki okrężną drogą: przez Czechosłowację, Austrię, Włochy i Francję, a tam do portów, skąd uciekinierzy mieli popłynąć do Hajfy. Alternatywna trasa biegła przez Szczecin, Berlin i dalej – na południe.
Polskie władze może nawet pozwoliłyby Żydom opuścić kraj – w końcu o jeden problem mniej – ale nie mogły zalegalizować ich wyjazdów ze względu na naciski Brytyjczyków, było nie było wojennych aliantów, z którymi należało się liczyć. Palestyna pozostawała bowiem pod brytyjskim protektoratem, a władze Zjednoczonego Królestwa nie okazywały szczególnego zrozumienia dla losu ocalałych, obawiały się natomiast, że fala imigrantów zdestabilizuje sytuację na Bliskim Wschodzie. Zgadzały się przyjmować po tysiąc pięćset Żydów miesięcznie, osiemnaście tysięcy rocznie, tyle co nic.
Z początku uciekinierzy dostawali więc od Brichy sfałszowane dokumenty wystawione niby przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, zaświadczające, że ich okaziciele są powracającymi do domu zwolnionymi z obozów koncentracyjnych Grekami. W trakcie całej podróży obowiązywał zakaz mówienia po polsku, rosyjsku czy w jidysz, wolno było mówić jedynie po hebrajsku, a organizatorzy przerzutu w razie czego zapewniali pograniczników, że to jeden z dialektów greckich. Tak było do listopada 1945 roku, kiedy „grecki blef” stał się już zbyt oczywisty. Jak głosi anegdota, kiedy prawdziwi Grecy chcieli wyjechać z Polski, zostali zatrzymani, bo ich mowa wydała się straży granicznej podejrzana.
Bricha z czasem wypracowała więc inną strategię. Zrezygnowano z przejazdów ze sfałszowanymi dokumentami. To się udawało, gdy przejść pilnowali żołnierze sowieccy – im wystarczało pokazać dowolną pieczątkę, ale polska straż, która ich w pewnym momencie zastąpiła, była czujniejsza. Uciekinierzy przekraczali więc tak zwaną zieloną granicę. Chętni do wyjazdu zbierali się pod wskazanym adresem w jednym z kilku miast blisko granicy, po paru, czasem parunastu dniach transportowano ich do miejscowości w pobliżu pasa granicznego, gdzie mieli przygotowane noclegi. Stamtąd nocą przeprowadzano ich pieszo do jednego z niestrzeżonych przejść granicznych, wyszukanych wcześniej przez działaczy Brichy, którzy nie dowierzali miejscowym siatkom przemytników. Trzeba było jeszcze skoordynować działania z grupą, która czekała po drugiej stronie i pieszo czy ciężarówkami doprowadzała uciekinierów do najbliższej stacji kolejowej.
Tak było do pogromu kieleckiego. Po nim do Brichy zaczęły się zgłaszać tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Chcieli wyjechać. Natychmiast. Bricha nie była przygotowana na taką skalę działania.
Icchak Cukierman i Adolf Berman, obydwaj z heroiczną kartą w czasie wojny i obydwaj z kontaktami w środowisku nowej władzy, zawarli wtedy nieformalny tajny układ z wiceministrem obrony narodowej generałem Marianem Spychalskim. Dzięki niemu Żydzi mogli wyjeżdżać z kraju przez określone przejścia graniczne. Organizatorzy mieli tylko dopilnować, by nikt nie wywoził obcych walut, biżuterii i papierosów. Musieli się też zobowiązać, że nie przemycą za granicę żadnego Polaka nie-Żyda; wrogowie polityczni nie mogą skorzystać z tej drogi ucieczki – taki był warunek władzy. W pierwszych miesiącach po pogromie kieleckim granicę przekraczało od pięciuset do ośmiuset Żydów dziennie w dobrze zorganizowanych grupach16.
Układ działał od 30 lipca 1946 roku do końca lutego 1947 roku, tyle że od czasu do czasu granicę zamykano, żeby uspokoić Brytyjczyków i Amerykanów. Ci żądali od Polski zatrzymania emigracji ze względu na przepełnione obozy dla dipisów, do których – w oczekiwaniu na wyjazd do Palestyny – trafiali Żydzi, kiedy już dotarli do Niemiec.
Ucieczka z Polski stanowiła dopiero początek zmagań. Nie było bezpiecznych dróg w zdewastowanej wojną, głodnej Europie. A przede wszystkim – nikt nie chciał takiej liczby żydowskich uchodźców. Ani w Palestynie, ani w krajach, przez które przejeżdżali (z chlubnym wyjątkiem Czechosłowacji, tam organizowano dla nich transport i noclegi – w Bratysławie dostali do dyspozycji Hotel Jeleń w środku miasta, w Pradze mieściło się centrum operacyjne Brichy, a gdy rząd zgłosił w tej sprawie obiekcje, Jan Masaryk, minister spraw zagranicznych i syn pierwszego prezydenta Czechosłowacji Tomáša Masaryka, zapowiedział, że jeśli jego kraj przestanie wpuszczać Żydów, poda się do dymisji).
Żydowskie dzieci z Polski przerzucane za Zachód z pomocą działaczy Brichy na polsko-czechosłowackiej granicy. Przy barierce piąty z prawej stoi Icchak Cukierman, jeden z przywódców powstania w getcie warszawskim
Ghetto Fighters’ House (Archiwum kibucu Lochamej ha-Getaot)
Bricha składała się z setek wolontariuszy, każdy działał na swoim odcinku, w innym kraju i w innych warunkach. Trasę przerzutu przecinały granice, kolejne strefy okupacyjne i plątanina restrykcji, z którymi trzeba było sobie radzić. Na przykład granicy węgiersko-austriackiej pilnowali żołnierze Armii Czerwonej, więc podróżujących tamtędy zaopatrywano w wódkę, skórzane kurtki, zegarki i konserwy. Przy wyjazdach via Szczecin i Berlin problemem było przejechanie stu dwudziestu kilometrów przez radziecką strefę okupacyjną. Rosyjscy żołnierze traktowali bowiem ciężarówki z uciekinierami jak kontrabandę, żądali wysokich okupów, czasem doszczętnie okradali uciekinierów, czasem wsadzali ich do więzienia. Przeprawienie się z sowieckiej strefy okupacyjnej do amerykańskiej miało więc stałą cenę – paczka papierosów za jednego Żyda. Ponieważ w ciężarówkach, którymi jechali uciekinierzy, mieściło się po czterdzieści osób, za każdym razem należało wręczyć cztery kartony papierosów. Wiosną 1946 roku tysiąc pięćset żydowskich dzieci wyjechało tą drogą w podkupionych ciężarówkach pocztowych.
Priorytetem było wywożenie dzieci. Bricha organizowała sieć pomocy i opiekunów towarzyszących im w drodze, stąd w wierszu Lei Nebenzahl kobieta, którą w Czechosłowacji „kupiono jej tylko na godzinę, do najbliższej stacji”.
Pieniądze przywozili kurierzy z Palestyny, później włączył się Joint. To była też wielka operacja finansowa. Bricha przekupiła na przykład austriackie koleje i ich pociągami wywiozła w sumie tysiąc dwustu uciekinierów do Włoch.
Aktywność Brichy skończyła się wraz z powstaniem państwa Izrael w maju 1948 roku. Jeszcze w 1949 roku pojedynczy działacze operowali na terenie Europy Środkowo-Wschodniej, zabierając ostatnich chętnych do wyjazdu.
Z pomocą Brichy wyjechało z Polski sto pięćdziesiąt tysięcy Żydów. Wśród nich Lea i jej ciotka.
Ich grupa miała zostać przeszmuglowana szlakiem Czechosłowacja–Austria–Włochy–Francja i stamtąd statkiem do Palestyny. Ester odłączyła się jednak po drodze razem z Leą, żeby dotrzeć do swojej siostry w Monachium. Zastukała do drzwi i powiedziała: „Weź ją, ja już nie mogę”.
W tym domu Lea poczuła się o wiele lepiej17. Jednak druga ciotka wkrótce wyemigrowała z rodziną do Kanady, mieli już papiery. Lea z Ester pojechały do Izraela. Legalnie, powstało już państwo, nie musiały się przedzierać.
Napisałam do International Tracing Service w Bad Arolsen, archiwum ofiar prześladowań nazistowskich, które działa w Niemczech. Dostałam dokumenty wyjazdowe Ester i jej siostrzenicy. Lea figuruje na liście żydowskiego komitetu w Monachium z grudnia 1948 roku i na liście transportu do Izraela numer 66 z 6 marca 1949 roku18.
Wiele lat później szwagier Lei poznał na konferencji profesora z Polski, który zaproponował, że poprosi swoją studentkę pochodzącą z tych samych stron co Lea, by poszukała śladów jej rodziny. Studentka rozmawiała z siostrami zakonnymi z pobliskiego klasztoru, gdzie w czasie wojny mieścił się sierociniec (żadna niczego nie pamiętała), i z ludźmi z okolicy (jedna starsza pani przypomniała sobie rodzinę Lei). Ustaliła, że Jopowicz naprawdę nazywał się Jop. Przed wojną był zamożnym człowiekiem, miał młyn w Wierzbniku i utrzymywał przyjazne stosunki z żydowską społecznością, dlatego zaopiekował się Łajcią. Małżeństwo Jopów zostało zgodnie ze swoją ostatnią wolą pochowane na cmentarzu żydowskim. Profesor kończył list serdecznym zaproszeniem Lei i jej męża do Polski19.
Lea Nebenzahl:
– Jechać do Polski? Po co? Żeby się nasłuchać więcej takich bzdurnych historii? Nienawidzę kłamstw.
List rzeczywiście jest kuriozalny, zwłaszcza informacja o Jopach pochowanych na żydowskim cmentarzu. Nazwisko się zgadza, w niektórych dokumentach Komitetu zamiast Jopowicza istotnie pojawia się Jop, ale opiekunowie Łajci musieliby przejść na judaizm, by pochowano ich na żydowskim cmentarzu. Z pewnością tę historię opowiedzieli miłej studentce miejscowi – historię o tym, jak za pomoc Żydom wykluczano ze społeczności nawet po śmierci, kiedy ratującym odmawiano prawa do katolickiego pochówku. Spotkałam się już z tym wcześniej. Ksiądz Edward Orłowski z Jedwabnego straszył starszą kobietę, która jako dziecko była świadkiem zagłady jedwabieńskich Żydów, że jeśli dalej będzie rozmawiać z dziennikarzami, nie pochowa jej na katolickim cmentarzu. Profesor i jego studentka nie potraktowali jednak tych bzdur jako materiału źródłowego dla etnografa, tylko bezmyślnie powtórzyli antysemickie klisze.
Nie była to jedyna zmyślona historia, jaką Lea usłyszała na swój temat. Przyjrzyjmy się opowieści o jej uratowaniu przez Wałachnię.
Najpierw zostawił ją na torach, po spowiedzi wrócił po niemowlę, przekazał je księdzu, a potem wszystko to opowiedział w trakcie procesu w sądzie. Niemożliwe, by były granatowy policjant (nawet jeżeli akurat w tej sprawie był świadkiem, a nie podejrzanym) składał donos na samego siebie. Bo czym innym byłoby przyznanie się do zostawienia niemowlęcia na torach kolejowych? I dlaczego ksiądz miałby zanosić żydowską dziewczynkę do sierocińca, jeśli mógł to zrobić właśnie policjant: dzieci oddawane w czasie wojny do zakładów opiekuńczych musiały przejść przez komisariat. Niemożliwe też, by Wałachnia ujawnił – czy to klasztorowi, czy Jopowiczom – że dziewczynka jest Żydówką. Groziła mu za to kara śmierci. Nawet Irena Sendlerowa i inni współpracownicy Żegoty, obracając się w gronie ludzi, do których mieli zaufanie, nie mówili im, że chodzi o przechowanie żydowskiego dziecka, jeżeli tylko można to było ukryć.
Czytam list, który Lea dostała od kuzyna. Skontaktował się z nią w latach dziewięćdziesiątych, po śmierci ojca, który był z ojcem Lei w getcie i wiele mu o tym opowiadał. Zapamiętał, że Hersz Herszman razem z grupą z getta w Wierzbniku trafił do łódzkiego getta. Udała im się stamtąd brawurowa ucieczka, ale gdy Niemcy zagrozili, że za każdego z uciekinierów zabiją dziesięcioro Żydów z Wierzbnika, uciekinierzy wrócili i zostali publicznie powieszeni, a egzekucję „mogli oglądać wszyscy, goje, a szczególnie Żydzi”. Po wojnie ojciec kuzyna (który też miał brać udział w ucieczce, ale uniknął egzekucji) kilkakrotnie jeździł z obozu dla dipisów w Niemczech do Starachowic w poszukiwaniu Lei, ale nie mógł się do niej zbliżyć, ponieważ domu jej polskich opiekunów pilnowała milicja. Pewnego razu zaczepiła go kobieta, która okazała się oficerem NKWD i Żydówką. Ostrzegła go, że Polacy go zabiją, jeśli zbliży się do Lei. Zaproponowała, że to ona wydobędzie dziewczynkę i przywiezie mu ją za trzy miesiące do Niemiec. Ustalili miejsce i czas. Kiedy milicja przerwała ścisły nadzór nad Leą, Żydówka z NKWD porwała ją i uśpiła chloroformem. Wcześniej przygotowała kilka bezpiecznych przystanków na trasie między Starachowicami a granicą wschodnich Niemiec, zapłaciła chłopom z góry za nocleg i jedzenie. Przybyła z dziewczynką co do minuty na umówione spotkanie20.
Żydówka z NKWD przemierza Polskę niczym d’Artagnan Francję, żeby przywieźć królowej diamentowe zapinki z Londynu. Zresztą Lea wie, że wydostała się z Polski inaczej. Może do listu kuzyna przekonała ją opowieść o ucieczce jej ojca z łódzkiego getta, równie nierealna jak epopeja jej wyjazdu w ramionach enkawudzistki?
Poznałam wiele podobnych opowieści, które brzmią jak scenariusz filmu sensacyjnego. Są w nich ucieczka, pogoń, walka, są bohaterowie, którzy dokonują czynów ponad ludzką miarę. Jeden z jedwabieńskich Żydów, który przeżył, bo nie było go tego dnia w mieście, opowiadał później, że przed drzwiami stodoły, do której wtłoczono jego sąsiadów, wyrwał z rąk oprawcy siekierę i wyprowadził ze środka swoją rodzinę. Podobne opowieści o heroicznych czynach są rozpaczliwą próbą zaprzeczenia stereotypowi, że „Żydzi szli na śmierć jak barany na rzeź”. Ocalali nie mieli siły wracać do koszmaru, który przeżyli, i cierpliwie tłumaczyć, jakiego bohaterstwa wymagało samo przetrwanie, codzienne życie i pomaganie bliskim. Bezpiecznym schronieniem były wymyślone opowieści.
A jaka była prawdziwa historia Łajci?
Po powrocie do Polski zabieram się do przeglądania dokumentów w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego. Zbiory ŻIH to skarb nad skarbami. Pieczołowitość ludzi, którzy tuż po wojnie zbierali informacje i świadectwa, zapiera dech w piersiach; karteczki pisane ołówkiem, gdy ktoś zgłasza, że coś wie, albo o coś pyta, brudnopisy wysłanych listów, notatki o załatwionych i niezałatwionych sprawach – nie wyrzucano niczego.
Zachowała się korespondencja w sprawie Łajci. Z reguły Komitet wszczynał poszukiwania dzieci, kiedy ktoś z rodziny, zazwyczaj w Palestynie, Stanach czy w obozie dla dipisów, zwrócił się o pomoc w tej sprawie. Krewny podawał, gdzie było przechowywane dziecko siostry/brata/kuzynki, czasami pisał, że już sam nawiązał listowny kontakt z polskimi opiekunami, ale bez wsparcia na miejscu nie jest w stanie odzyskać dziecka. Często wchodziły w grę duże sumy „odstępnego”, którymi krewni za granicą nie dysponowali. Byli gotowi przekazać opiekunom prawo do pozostawionych w Polsce nieruchomości, ale to także wymagało pełnomocnika na miejscu. Szmul Kornwasser z Detroit, cioteczny dziadek Łajci, zgłosił się do konsulatu polskiego (zazwyczaj zgłaszano się do instytucji żydowskich), a Ministerstwo Spraw Zagranicznych przekazało list Komitetowi21.
Z zachowanej obszernej korespondencji można odtworzyć najbardziej prawdopodobny przebieg wydarzeń22.
Hersz i Piwa Herszmanowie, rodzice Łajci
Archiwum prywatne Lei Nebenzahl
Herszmanowie mieszkali przed wojną w Opatowie. Nie wiem, kiedy przenieśli się do Wierzbnika. Wiosną 1942 roku ciężarna Piwa wróciła do rodziny w Opatowie, żeby tam urodzić dziecko. Wierzbnik dzieliła od Opatowa niemała odległość – czterdzieści pięć kilometrów. Piwa wyszła z getta, zdjęła opaskę, zawiązała pod brodą chustkę i udając polską chłopkę, wzięła podwodę, jedną, drugą, trzecią? Już w getcie załatwiła, że ją ktoś przewiezie? Raczej tak. Herszmanowie musieli mieć zgromadzone pieniądze, jeżeli potem zapłacili Wałachni. Łajcia mogła urodzić się przy ulicy Berka Joselewicza, Zatylnej, Wąskiej albo Starowałowej. W obrębie tych czterech ulic stłoczono siedem tysięcy ludzi – do opatowskich Żydów dopchano bowiem duży transport z Austrii. Łajcia przyszła na świat w kwietniu 1942 roku, około święta Pesach, dokładnej daty nie zna[6]. W lipcu Piwa była jeszcze z niemowlakiem w Opatowie.
Ojciec Łajci miał kontakt z Wałachnią, który jako granatowy policjant pilnował getta w Wierzbniku. „Przewoziłem mu skóry i załatwiałem mu jego interesy handlowe, za co dostawałem pewną część jego zarobków” – zeznawał Wałachnia23. Wnioskując z jego pazerności po wojnie, można sobie wyobrazić, jak te interesy wyglądały. Według relacji Wałachni na przełomie sierpnia i września 1942 roku Herszman „poprosił, bym wziął jego półroczną córeczkę na kilka dni, bo on chciał się urządzić na pracę w elektrowni w Wierzbniku, a potem miałem mu dziecko przywieźć”. Szybko się okazało, że w obozie pracy, bo tam miał pracować Hersz Herszman, nie da się trzymać dziecka, a „żona jego błagała mnie, żebym jej dziecko ocalił”. Za ile się tego podjął – nie wiemy. Z pewnością obiecali mu, że część zapłaty otrzyma po wojnie; dostał też adres Samuela Kornwassera w Detroit. Wałachnia miał niezłe rozeznanie w majątku rodziny Łajci, co opisywał po wojnie: „Po babce Herszman jest dom w Wierzbniku, Rynek 35. Po bracie babki Kornwasserze Janku jest dom w Wierzbniku, Rynek 35a”. Babka Herszman, z domu Działoszycka, pochodziła z Pacanowa, „gdzie prawdopodobnie też zostały jakieś realności”.
W październiku 1942 roku Żydzi z getta w Wierzbniku zostali wywiezieni do Treblinki i Wałachnia uznał, że nie będzie miał już problemów z rodzicami Łajci. Dał jednak dziecku szansę przeżycia, a sobie – możliwość otrzymania wynagrodzenia po wojnie. Jak zeznawał przed Komitetem, 10 listopada o północy podrzucił dziewczynkę pod bramę domu przy ulicy Kościuszki, prowadzącej do dworca kolejowego, licząc, że ktoś usłyszy płacz i przyniesie dziecko na posterunek. On mógłby wtedy – stwierdziwszy, że nie jest to żydowskie dziecko – skierować je do zakładu opiekuńczego. Nikt jednak dziecka nie przyniósł. Sam więc wyruszył na wieczorny obchód i przyszedł z zawiniątkiem na komisariat.
„Zdałem raport, który przez komisariat został przesłany do magistratu. Mnie z dwoma strażakami posłano z dzieckiem do przytułku w Skarżysku Kamiennej w dzielnicy Nowe Place. Dziecko było ciepło ubrane w rajtuzki, obwinięte moją chustką i miało przypiętą karteczkę napisaną nieudolnie ręką mojego syna: «Uczciwy znalazco, nie rób temu dziecku krzywdy, oddaj go gdzie trzeba, bo ja jestem służącą, dobrze jest mi u państwa, ale o moim dziecku nie chcą słyszeć, zmuszona jestem to zrobić«”.
Wałachnia zeznawał dalej: „W kilka dni po oddaniu dziecka wdarło się do mieszkania siedmiu bandytów z lasu, żądali, żebym im oddał złoto żydowskie, bo mam u siebie dziecko żydowskie. Obrabowali cały dom, złota nie miałem, bo go nie dostałem, zabrali mi całe ubranie, bieliznę, sweterki, nawet mąkę. Straciłem wówczas około 100 000 złotych. Zabrali garderobę i bieliznę całej mojej rodziny”.
Czy to było z powodu Łajci, czy – co wydaje się znacznie bardziej prawdopodobne – miejscowi wiedzieli, że Wałachnia robił interesy z gettem, więc postanowili odebrać swoją dolę?
Gdy bezdzietne małżeństwo Jopowiczów, szukając dla siebie dziecka, zdecydowało się wziąć Łajcię – dla nich Basię – z przytułku, nie mieli z nią łatwo. „Dziecko chorowało, miało grypę, zapalenie oskrzeli i zapalenie płuc, a później dyfteryt. I do dziś dnia jest wątła” – mówił Jopowicz24. Na dodatek, jak opisał Wałachnia, „dziecko podobne [jest] do ojca, ma wygląd semicki”. Łajcia miała kręcone włosy, sąsiedzi zaczęli dopytywać, czy to aby nie Żydówka. Pewnie sami Jopowiczowie też się niepokoili, ale już się do dziewczynki przywiązali, szczególnie Maria Jopowiczowa. Wyjechała na jakiś czas do siostry do Krakowa, żeby plotki ucichły.
Wałachnia ustalił, kto dziecko zabrał („Interesowałem się dzieckiem stale i obserwowałem je”25). „Dziecko nie wie, że jest pochodzenia żydowskiego, nie wiedzą o tym opiekunowie” – twierdził w liście do Szmula Kornwassera, z którym skontaktował się po wojnie26. Za to Wałachnia wiedział, gdzie jest dziewczynka, i chciał tę wiedzę drogo sprzedać. Świetna karta przetargowa, ale też niepewne zyski. Gdyby Kornwasserowi udało się skontaktować bezpośrednio z Jopowiczami, prawdopodobnie to im zapisałby majątek. Pewnie dlatego Wałachnia reagował tak nerwowo, kiedy spóźniały się paczki od Kornwassera: „Panie Kornwasser, ja nigdy nie myślałem o tem, że Pan do tego stopnia ze mną postąpi. Panie Kornwasser, nieładnie to jest z Pańskiej strony, bo ja nie po to pisałem do Pana, ażebym dziecko chciał ukryć, ale jest jedna rzecz, ja u siebie trzymałem dziecko około 2-ch miesięcy. Kto takie dziecko zabrał od ludzi bogatych, to rzeczywiście dostał duży majątek, ale ja nie dostałem nic. Ja byłem badany 31 stycznia 1947 przez urzędnika magistratu, gdzie znajduje się dziecko, lecz również nie powiedziałem, gdzie jest dziecko, gdyż ja poniosłem straty z powodu dziecka oraz wielkie ryzyko i proszę, by pan Kornwasser za to mi wynagrodził”27.
Kornwasser, jak wynika z listu wysłanego do Komitetu, jak najbardziej chciał się odpłacić Wałachni i sprowadzić dziewczynkę do Ameryki. Wysłał mu trzydzieści osiem kilogramów używanej odzieży w czterech skrzyniach i piętnaście dolarów na kupno prezentu dla małej. Deklarował także zapisanie mu domu przy rynku w Wierzbniku, jak tylko Wałachnia odda dziecko przedstawicielom Komitetu28.
Historia Łajci w dzienniku Majzelsa kończy się 8 maja rano, gdy Majzels z Jopowiczem przyjeżdżają do Warszawy do siedziby Komitetu przy Siennej.
Znamy przebieg negocjacji. W archiwum ŻIH zachował się protokół zeznaniaJopowicza złożonego podczas tego spotkania z podpisem Majzelsa jako świadka. Jopowicz widać przemyślał sprawę w ciągu nocy spędzonej w pociągu i postawił nowe warunki. Z protokołu:
Za wydanie dziecka żądam:
1. albo wyjazd do Ameryki wraz z żoną,
2. albo 50 000 (pięćdziesiąt tysięcy) dolarów,
3. albo dom Łajci Herszman w Wierzbniku i do tego 10 (dziesięć) tysięcy dolarów29.