Sendlerowa. W ukryciu - Anna Bikont - ebook

Sendlerowa. W ukryciu ebook

Anna Bikont

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W 2001 roku przyjechała do Polski grupa amerykańskich uczennic, które napisały sztukę o Polce ratującej w czasie wojny żydowskie dzieci. Z dnia na dzień po latach zapomnienia Irena Sendlerowa stała się bohaterką mediów i symbolem wszystkich tych, którzy mieli odwagę sprzeciwić się złu.

Do zorganizowania pomocy potrzebny był sprawnie działający system, pieniądze i siatka zaangażowanych osób, gotowych zaryzykować życie. Jak wspominał profesor Bartoszewski, „łatwiej było znaleźć mieszkanie do przechowania skrzyni broni niż dla jednego Żyda”.

Irena Sendlerowa, kobieta, która niewątpliwie robiła rzeczy wielkie, zasługujące na podziw, i to w najtrudniejszych czasach, wyłania się w tej książce powoli spośród grona ludzi, których złączył wspólny los – ratujących i ratowanych. Tych, którzy udzielali schronienia, i tych, którzy schronienia szukali.

To opowieść o niezwykłych Polkach i uratowanych przez nie setkach dzieci.

„Wyjątkowa, mądra, ważna książka – napisana z ogromnym szacunkiem dla prawdy historycznej i z wielką wyrozumiałością dla ludzi.” Barbara Engelking

„Anna Bikont opowiedziała kilkanaście skrupulatnie udokumentowanych historii osób, głównie kobiet, dla których od lata 1942 roku do końca okupacji nie było sprawy ważniejszej niż to, aby przed nieuchronną śmiercią ocalić choćby garstkę – kilkaset? kilka tysięcy? – dzieci z warszawskiego getta. W tym gronie Sprawiedliwych, co dzień narażających życie swoje i swoich bliskich, energią i talentem organizacyjnym wyróżniła się Irena Sendlerowa, i to z jej imieniem zrosła się nasza wiara w człowieka, w ludzką prawość i zdolność do poświęcenia.

Wszelako w tych opowieściach jest jeszcze drugi plan, zwykle bezimienny, ale nie mniej przez to wiarygodny. To relacje o ludziach, którzy robili wszystko, aby zniszczyć to dzieło poświęcenia i aby dzieci, ich polskich opiekunów i ich kryjówki zdradzić gestapowcom czy niemieckim żandarmom, wydać na śmierć za pieniądze, ze strachu albo z czystej, bezinteresownej nienawiści, a nawet dla zabawy. Oni to zasiali w nas i utrwalili pogardę dla człowieka, przekonanie o ludzkiej zdolności do czynów okrutnych i podłych.” Jerzy Jedlicki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 559

Oceny
4,3 (49 ocen)
28
9
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chochowska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry, bardzo trudny reportaż. Próba zmierzenia się z legendą Ireny Sendler- próba udana, choć bolesna. Fanatycznie wręcz poparta materiałem źródłowym.
10
annakuliberda

Nie oderwiesz się od lektury

jeśli reportaż, to napisany z taką dbałością o źródła i szczegóły. To nie jest tzw. "polska szkoła reportażu", gdzie postać autorki jest wszechobecna, a mit mieszcza się z rzeczywistością. Wielka pokora autorki i nie unikanie zagłębiania się w skomplikowane wątki (tak, czytelnik może wytrzymać i nadażyć, nie wszystkie życiorysy i losy daje się uprościś). Wspaniałe przypisy. A jednocześnie po prostu dobre pisarstwo, język literatury pięknej, ale taki, który przybliża temat czytelnikowi XXIw, bez zadęcia, ale i bez podlizywania się. Niech żyje autorka długo i niech pozwala mierzyć się z trudnymi tematami.
00
Felunia1981

Dobrze spędzony czas

Książka warta przeczytania.
00

Popularność




SERIA BIOGRAFIE

Już w księgarniach:

Beata Chomątowska Lachert i Szanajca. Architekci awangardy

Aleksander Kaczorowski Havel. Zemsta bezsilnych

Małgorzata Czyńska Kobro. Skok w przestrzeń

Angelika Kuźniak Stryjeńska. Diabli nadali

Aleksander Kaczorowski Hrabal. Słodka apokalipsa

Stanisław Bereś Gajcy. W pierścieniu śmierci

Olga Szmidt Kownacka. Ta od Plastusia

Mariusz Urbanek Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce

Wojciech Orliński Lem. Życie nie z tej ziemi

Klementyna Suchanow Gombrowicz. Ja, geniusz

Anna Bikont

Sendlerowa

W ukryciu

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce Irena Sendlerowa, 1943 rok; Archiwum Janiny Zgrzembskiej / East News

Wybór zdjęć Katarzyna Bułtowicz

Copyright © by Anna Bikont, 2017

Redakcja Magdalena Budzińska

Dokumentacja Wanda Lacrampe

Korekta Agata Czerwińska / d2d.pl, Gabriela Niemiec / d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-590-6

Mur dzielił ludzi i po to był postawiony.

Bogdan Wojdowski, Chleb rzucony umarłym[1]

Kto miał szczęście ją poznać, mógł liczyć, że przeżyje.

Wanda Rotenberg o Irenie Sendlerowej[2]

Rozdział 1

Wyprowadzę na ulice i niech się dzieje wola Boża

Szanowni Państwo!

Zapytujecie się Marysi czy jest zdrowa czy nie kaszle? Otóż jest zdrowa i nie kaszle, i tak się na zdrowiu czuje jak ryba i Daj Boże żeby jej to zdrowie sprzyjało tak do końca wojny. Teraz zapytujecie się jak spędziła dzień urodzin, że pewnie niewesoło. Nikt ją tu nie bije, nie maltretuje, i chociaż ma dach nad głową, ma co jeść i może się ciepło wyspać, ale to już jest u obcych. A teraz powinniście się zwrócić do mnie czy za nią płacą, jak jest u mnie od 20/VIII miesiąca to dopiero doszło za nią 2100 zł a ja sobie liczę po 60 zł dziennie więc kupa pieniędzy mi się należy. Właściwie kto jest jej opiekunem? P. Sendlerowa [pisana: Sejdlerowa], a ona była raz, później przesłała przez inne osoby pieniądze, więc jak do tej pory dali 2100 zł. A ja, z jakiej racji mam ją trzymać darmo? Wyprowadzę na ulicę i niech się dzieje wola Boża.

Proszę się namyśleć nad jej losem bo moje warunki są takie: 60 zł dziennie i z góry za 1 rok i pół zapłacone, a jeśli nie to proszę mi zapłacić za ten czas dokąd jest i proszę ją zabrać, bo w przeciwnym razie postąpię, jak mówiłam, bo nie chcę rezykować i nic z tego nie mieć.

Opiekunka Marysi[3]

[^] List Stanisławy Borcińskiej do Jonasa Turkowa i Diany Blumenfeld

[^] Dołączony do listu Borcińskiej list Margarity

List musiał zostać napisany niedługo po dniu urodzin Margarity, która była Marysią, gdy się ukrywała, a 26 listopada 1942 roku skończyła dziewięć lat. Adresatami są jej rodzice Diana Blumenfeld i Jonas Turkow.

Przeczytałam go najpierw w jednej z książek Jonasa Turkowa[4]. Wydawał się przytoczony in extenso, nie z pamięci. Ale czy na pewno? Na dodatek przeczytałam go po francusku w książce, która była tłumaczeniem z jidysz. Turkow musiał zatem list przetłumaczyć z polskiego na jidysz[5], z jidysz przełożył go francuski tłumacz, a ja z powrotem spolszczyłam. Na ile tekst był więc zgodny z oryginałem? Turkow opisywał, że przed powstaniem w getcie warszawskim zakopał skrzynię ze swoimi dokumentami na terenie getta, przy ulicy Mylnej. Odkopał ją po wojnie. Czy udało mu się wywieźć dokumenty, gdy po zakończeniu wojny nielegalnie opuszczał Polskę?

Kilka lat po przeczytaniu tego listu nieoczekiwanie natrafiłam na jego oryginał. Niewielka kartka zapisana starannym pismem, dwustronnie, gęsto, bez marginesów. Znalazłam ją w archiwum kibucu Lohamei Hagetaot, gdzie przeglądałam zbiory Adolfa Bermana, sekretarza Żegoty, polsko-żydowskiej organizacji powołanej do pomocy Żydom. Do listu dołączona była zapisana ołówkiem karteczka. Dziecinne pismo, a zdania tak dorosłe, że musiały zostać podyktowane. „Kochani Rodzice! Za mnie nie płacą, a pan Gadejski mówi że się mną nie zajmuje, a jak się do niego idzie to mówi że się go szantażuje. Odpiszcie na list od tej pani”[6]. W archiwum brak informacji, skąd list się tam wziął[7].

Margarita przeżyła wojnę. Jej ojciec zapłacił. Doszło do niego później, że Stanisława Borcińska, autorka listu, dostawała pieniądze i od Ireny Sendlerowej, i od żydowskich posłańców. Chciała tylko podwójnie zarobić[8].

[^] Diana Blumenfeld i Jonas Turkow z córką, półtoraroczną Margaritą, 1935

Dzięki staraniom Jonasa Turkowa Irena Sendlerowa jest wśród pierwszych Polaków odznaczonych medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata[9].

Z początku Margarita niezbyt martwiła się wojną. Przeciwnie, mogła teraz wieczorami mieć mamę dla siebie. Do siódmego roku życia spędzała czas z gosposią, nianią albo guwernantką, bo rodziców ciągle nie było w domu. Diana Blumenfeld i Jonas Turkow to znane postacie przedwojennej żydowskiej Warszawy. On – dyrektor teatru i aktor (podobnie jak jego brat Zygmunt, mąż Idy Kamińskiej, wielkiej aktorki i reżyserki teatru jidysz), ona – diwa sceny żydowskiej, występująca w trupie objazdowej swojego męża. Przebojem lata 1939 roku była Freuda teoria snów, w której oboje grali[10].

[^] Margarita Turkow i Jurek Blumenfeld, z którym mieszkała w getcie

Margarita słuchała nerwowych rozmów dorosłych, ale nie mogła się zorientować, kto ma pójść do getta: Żydzi czy Polacy. Zrozumiała, dopiero gdy już się przeprowadzali. Zabrali ze sobą walizki z materiałami teatralnymi Turkowa, szpule filmowe, książki, encyklopedie, obrazy i łóżko Margarity z jej haftowaną pościelą. Ich nowe mieszkanie na Nowolipkach 53 zapełniło się, gdy część rodziny uciekła tu z łódzkiego getta. Wkrótce jej mamy znów nie było wieczorami – Diana Blumenfeld grała w komediach i śpiewała w kawiarni przy ulicy Leszno 2, znanym lokalu artystycznym getta, gdzie akompaniował jej duet Władysław Szpilman – Artur Goldfeder. Ale to już Margaricie mniej przeszkadzało, odkąd mieszkał z nimi Jurek, jej kuzyn z Łodzi. „Nie byłam głodna, miałam koleżanki, chodziłam do szkoły, lubiłam rosół w stołówce na Karmelickiej, miałam swoje lalki i misia” – opowiada o czasie spędzonym w getcie w nagraniu dla Archiwum Fundacji Shoah[11]. Turkow był w kierownictwie Centosu, organizacji zajmującej się dziećmi w getcie[12], mogli więc jeść w stołówce, a od rodziny ze Związku Radzieckiego dostawał paczki. Poza tym przed wojną dobrze im się powodziło, mieli jakieś zapasy. Ich sytuacja była więc stosunkowo znośna. Jednak gdy tylko zamknęły się bramy getta, Turkow zaczął się szykować do wysłania córki na aryjską stronę. Ona za nic nie chciała.

Tutaj mogła chodzić do domu obok, do Halinki Pokorny, swojej pierwszej przyjaciółki. Halinka też przeżyła. Po wojnie Margarita usłyszała, jak mama Halinki mówiła jej mamie, że „Halinka nigdy nie kłamie”. Zastanawiała się wtedy, jak w takim razie Halince udało się przeżyć wojnę.

Diana Blumenfeld przygotowywała się do zagrania głównej roli w sztuce Droga do szczęścia. W getcie komedie, wodewile, kabarety, programy satyryczne i rewie – wszystko, co błahe i wesołe – były w cenie, bo na chwilę odrywały od rozpaczy. Premiera w Nowym Teatrze Kameralnym przy Nowolipkach 52, zapowiedziana na 22 lipca 1942 roku, nigdy się nie odbyła[13].

Tego dnia o świcie getto zostało otoczone szczelnym kordonem Ukraińców, Litwinów, Łotyszy i polskich granatowych policjantów. Dzień wcześniej Niemcy zażądali od Judenratu dostarczania codziennie sześciu tysięcy Żydów „nieużytecznych społecznie” na plac przeładunkowy – Umschlagplatz – skąd mieli być „przesiedlani na Wschód”. Był to początek wielkiej akcji, w czasie której do 23 września 1942 roku wywieziono do Treblinki lub zamordowano na miejscu trzysta tysięcy osób.

Wtedy przestało istnieć getto w swojej pierwotnej funkcji: zamkniętej murem przestrzeni, w której mieli się gnieździć Żydzi z Warszawy i okolic. Od czasu wielkiej akcji getto stało się koncentracyjnym obozem pracy. Odtąd mogli w nim przebywać tylko ludzie mający „pozwolenie na życie”, czyli pracownicy funkcjonujących w getcie warsztatów, tak zwanych szopów, i ich rodziny. Innych zapędzano na Umschlagplatz, a na ulicach i po strychach trwało polowanie na dzieci, kobiety, ludzi starych i tych wszystkich, którym nie udało się dostać stosownych papierów. Widok kojarzony najczęściej z warszawskim gettem – przestrzeni zatłoczonej do granic możliwości, dzieci żebrzących i zmarłych przykrytych gazetami – to widok sprzed akcji. Później na ulicach nie było już dzieci. Zostały zamordowane w Treblince.

Turkow załatwił dla siebie i żony pracę w warsztacie na ulicy Mylnej. Musieli się tam przenieść, zostawiając cały swój dobytek. Jak bardzo można było łudzić się nadzieją w świecie bez nadziei, dowodzą karteczki, które przyczepili do każdego przedmiotu: „Prosimy dbać o te rzeczy, dopóki po nie nie wrócimy. Mają dla nas dużą wartość. Diana Blumenfeld i Jonas Turkow”. Córkę przeszmuglowali ze sobą na Mylną. Margarita już nigdy nie zobaczyła kuzyna Jurka; z ich łódzkiej rodziny nie ocalał nikt.

Ulica Mylna z dziesiątkami warsztatów stanowiła centrum produkcji lalek i przedmiotów drewnianych, robiono tu też papier, zeszyty, bieliznę, guziki, części do fonografów i radio­odbiorników, sztućce. Liczne warsztaty należały do firmy Karl Heinz Müller. Pracownicy czuli się względnie bezpiecznie, właścicielem był syn generała SS. Pod numerem 11, gdzie Turkowowie pracowali i mieszkali, znajdowało się sześć warsztatów, ich specjalizował się w obróbce metali. W potwornym hałasie Turkow ciął cynkowe blachy, jego żona polerowała łyżki.

Margarita, nielegalnik w getcie, spędzała dnie z rodzicami w warsztacie. Miała przykazane kryć się za wieszakiem z płaszczami, gdy tylko ktoś wchodził. Rodzice woleli zabierać ją ze sobą, niż trzymać schowaną w mieszkaniu. Krążyło coraz więcej opowieści o pozostawieniu dzieci czy wiekowych rodziców w skrytkach i powrotach wieczorem do opustoszałego mieszkania. Niemcy i Ukraińcy przeszukiwali kwartał po kwartale, znalezionych wygarniali na Umschlagplatz albo rozstrzeliwali na miejscu. Ciotki Margarity, bliźniaczki Sara i Rachela, same zgłosiły się na wywózkę. „Nie boimy się ciężkiej pracy – mówiły – lepsze to niż wieczny strach i głód w getcie, a najważniejsze, że będziemy razem”. „Mogę pracować, wyjedźmy razem na wschód” – przekonywała rodziców Margarita. Oni nalegali, żeby dała się wysłać na aryjską stronę. Płakała, błagała, powtarzała, że nie chce się z nimi rozstawać.

14 sierpnia 1942 roku usłyszała wrzaski. Schowała się, jak trzeba, za paltami. Do warsztatu wkroczył esesman w asyście czterech Ukraińców. Margarita widziała przez dziurkę od guzika wycelowane lufy karabinów. Słyszała, jak wszyscy wychodzą. Cisza, aż z podwórza zaczęły dochodzić krzyki i płacze. Potem znów krzyk, tuż koło niej: „Kto tu się jeszcze ukrywa?”. Znów cisza i głos siostrzenicy dyrektora warsztatu, dziewczynki dwuipółletniej: „Wujku, czy mogę już wyjść?”. Odpowiedziały jej głośne śmiechy Niemców. Margarita pomyślała: „Strzału nie słyszałam, spróbuję wyjść”. Wydostała się na dwór, zaczęła biec. Przeciskała się między nogami dorosłych, aż znalazła ojca. Przepychali się dalej, szukając matki. Odnaleźli się tuż przed miejscem selekcji.

Niemiecki oficer pokazał ręką: ojciec na prawo, ona z matką na lewo. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza: ojciec jeszcze przyda się do pracy, ona z matką mają wsiąść do podstawionych już na placu wagonów. Turkow zapytał dobrym niemieckim, czy mógłby towarzyszyć żonie i córce. Niemiec mu pozwolił. Koło nich ledwo szedł jakiś stary człowiek. Kazali Turkowowi go popchnąć. Margarita usłyszała syk matki: „Udawaj chociaż, że go popychasz”. Bili, ale jej się nie dostało, ojciec zasłaniał ją swoim ciałem. Gdy Turkow zauważył znajomego żydowskiego policjanta, rzucił w jego objęcia córkę, krzycząc: „Ratuj ją!”.

Policjant zaprowadził Margaritę bocznymi ulicami na plac, gdzie królował Mieczysław Szmerling, znienawidzony komendant Umschlagplatzu, żydowski policjant, który zasłynął z bezwzględności, okrucieństwa i łapówkarstwa[14]. Wokół niego tłum, całowali go po rękach, obejmowali za nogi, błagając o ocalenie. „To jest córka Turkowa – powiedział do Szmerlinga jej konwojent – zrób coś”. „Biegnij tam. – Szmerling wskazał Margaricie grupkę ludzi. – Wrócisz z nimi do getta”. Nigdzie nie chciała biec bez rodziców. Stała i się rozglądała. Dalej pamięta niewiele, ktoś ją chwycił, przykrył jakimś kocem i już nie była na Umschlagplatzu, tylko w mieszkaniu z rodzicami.

Turkowa z żoną rozpoznał w tłumie i wyprowadził do szpitala szef dzielnicowej policji żydowskiej. Dwa pomieszczenia szpitalne zorganizowała przy Umschlagplatzu przełożona pielęgniarek w getcie Ala Gołąb-Grynbergowa; służyły też jako przechowalnia dla tych, których udało się wyratować z tłumu. Wieczorem po zakończonej akcji uratowani wkładali lekarskie lub pielęgniarskie fartuchy i wracali do getta. Do następnego razu. To z okna szpitalika Diana Blumenfeld wypatrzyła błąkającą się Margaritę i wymusiła na żydowskim policjancie, by pobiegł po dziewczynkę.

Kiedy udało im się w ostatniej chwili uciec z transportu, decyzja o wysłaniu Margarity na aryjską stronę zapadła nieodwracalnie. „Ja mogę umrzeć, byle tylko umierać razem” – prosiła. „Ja nie przeżyję razem z tobą, a chcę żyć” – odpowiadała jej matka.

Turkow, szukając sposobu przerzucenia Margarity, poprzez cały łańcuch osób natrafił na Wandę Wyrobkową, a przez nią na Irenę Sendlerową; obie pracowały w miejskim Wydziale Opieki Społecznej i Zdrowia Publicznego. Ustalili, że Margarita będzie przechowywana w klasztorze. Turkow wybrał jej nazwisko do sfałszowanej kenkarty: Maria Kondrat[15].

Matka wbijała córce do głowy: „Nigdy, nigdy nie mów nikomu, że jesteś Żydówką. Zobaczysz nas, powiedz, że nas nie znasz. Zaśpiewają w jidysz, ty nie rozumiesz. Będziesz Marysia, to jest jedyne imię, które masz, ktoś powie »Margarita«, nie reagujesz”. Uczyła ją modlitw: „Masz udawać, że wierzysz w Boga”. Margarita nie przyznała się matce, że naprawdę w Niego wierzy. W getcie wymyśliła sobie, że istnieje żydowski Bóg, choć rodzice tak chyba nie myśleli, i polski – znała Go, bo niania zabierała ją czasem w tajemnicy do kościoła – i że lepiej będzie modlić się do polskiego Boga.

Dostali wreszcie wiadomość, że mogą przesłać dziecko. Świtem 20 sierpnia 1942 roku Turkow przyprowadził córkę na skrzyżowanie Leszna i Żelaznej. Tamtędy wychodzili placówkarze – brygady pracy, w których Żydzi pod konwojem pracowali po aryjskiej stronie, a na noc wracali do getta. Reguły każdy znał. Gdy uzbiera się komplet, szef placówki melduje, że brygada jest gotowa, i pokazuje dokumenty. Pieniądze za każdą dodatkową głowę płaci się żydowskiemu policjantowi, zwanemu grajkiem (od „szafa gra”), który musi całą sumę przekazać niemieckiemu strażnikowi. Po przejściu placówki niemiecki żandarm liczy, ile było dodatkowych głów, ile dostał pieniędzy i czy się zgadza. Następnie rozdziela pieniądze między niemieckich żandarmów, polskich policjantów po aryjskiej stronie i żydowskiego policjanta. Wszyscy coś przemycają, i to też jest rozliczane. Proceder udaje się, tylko gdy przejścia pilnują „dobrzy”, czyli przekupni Niemcy. Wachy zmieniają się co kilka godzin, nie wiadomo, na jaką się trafi. Za każdym razem wychodzącym na placówkę grozi rewizja, publiczne rozbieranie się, konfiskata przemycanych rzeczy połączona z biciem, a osobom bez papierów – zastrzelenie na miejscu[16].

Szef placówki, który organizował przerzut, ostrzegł, że jest zła wacha i nie da się przeprowadzić dziecka. Wtedy podeszła jego polska wspólniczka. Zlustrowała Margaritę: „Dobry wygląd, przejdzie ze mną”. Usłyszeli strzał. Margarita błagała: „Tatusiu, tylko nie dzisiaj”. Turkow patrzył, jak Polka, trzymając Margaritę za rękę, przeszła pewnym krokiem, żartując ze strażą.

Margarita wspomina, że gdy tylko znalazła się poza gettem, wyrzuciła kanapkę, którą dostała na drogę. W getcie jadła ten ciężki, gliniasty, ohydny chleb, a tu zaraz poczuła, że nawet pies by tego nie tknął. Czekająca po drugiej stronie muru Wanda Wyrobkowa zaprowadziła ją do domu młodej kobiety o imieniu Basia[17]. Wszyscy byli dla niej mili, jedzenie pyszne, ziemniaki z jagodami, bułka z szynką. Dowiedziała się, że nie przygotowano jeszcze dla niej miejsca w klasztorze, więc zostanie na razie z polską rodziną. Kobieta zawiozła ją dokądś dwoma tramwajami. Gdy wysiadły, zobaczyła przechadzającą się panią o surowym wyglądzie, za nią na smyczy szedł czarny piesek. Margarita miała do niej podejść.

Stanisława Borcińska zaprowadziła ją na Wspólną 73. Mieszkała tam z mężem Józefem, piętnastoletnim synem Bogdanem i dwiema córkami, Bożenką w wieku Margarity i dorosłą Danusią, z którymi Margarita miała dzielić łóżko w kuchni.

Tej pierwszej nocy, z 20 na 21 sierpnia, obudził ją dźwięk syren. Samoloty sowieckie bombardowały Warszawę. Turkow też się obudził. W getcie ludzie wychodzili na dachy, żeby popatrzeć. Nie myśleli, że bezpieczniej byłoby się schować. Ogarnęła ich euforia – nie są osamotnieni, ktoś walczy z Niemcami.

Margarita poczuła szarpnięcie gospodyni. Zeszli do piwnicy, gdzie schronili się też inni mieszkańcy domu. Margarita słyszała ich rozmowy: „Może te bomby są na getto i wreszcie będzie z Żydami koniec?”. Zaczęła płakać, że chce do mamy. „Zatkaj pysk” – syknęła jej do ucha Borcińska. Wtedy, tej pierwszej nocy, jeszcze jej nie uderzyła, ale wkrótce bicie stanie się codziennością.

Czekała tylko, aż zabiorą ją do klasztoru, jak jej obiecano. Któregoś dnia przyszedł wysłannik rodziców Józef Zysman-Ziemian, który ukrywał się po aryjskiej stronie i przekazywał pieniądze z Żydowskiego Komitetu Narodowego na jej utrzymanie[18]. Zapytał, czy chce tu zostać. Borcińska nie spuszczała z niej oka. Margarita pomyślała, że jeśli powie „nie”, a ten pan nie będzie mógł jej zabrać, to Borcińska zbije ją do nieprzytomności. „Powiedziałam »Tak, dobrze mnie traktują« i oczyma błagałam go, żeby mnie zabrał. I tak zostałam”[19].

Jonas Turkow po otrzymaniu listu Stanisławy Borcińskiej, że albo pieniądze, albo ona wystawi dziecko na ulicę, nie wpadł w panikę. Odczytał list racjonalnie: Borcińskiej chodzi o pieniądze, nie o wydanie jego córki[20]. Zresztą wcześniej dowiedział się od Sendlerowej, że kilkutygodniowy pobyt, który miał służyć, jak to nazwała, „duchowej kwarantannie i oswojeniu ze zwyczajami chrześcijańskimi”, przedłuża się zgodnie z wolą rodziny, u której jest Margarita[21]. Zaczął z żoną obliczać, na co ich stać. Wymknął się z getta na pertraktacje z Borcińską. Przedstawił się jako wujek Margarity, żeby uzyskać lepszą pozycję negocjacyjną. Z sześćdziesięciu złotych dziennie płatnych za półtora roku z góry Borcińska zeszła do czterdziestu złotych w miesięcznych ratach; nadal nie przyznała, że dostaje już pieniądze[22].

Podczas kolejnej łapanki w trakcie wielkiej akcji mieszkańcy ulicy Mylnej, wszyscy z odpowiednimi papierami, użyteczni w warsztatach, zostali pognani na Umschlagplatz. Lutek Rotblat, znajomy Turkowa, uratował jego i Dianę, proponując im kryjówkę u siebie. Podał adres: Mylna 18, trzecie piętro, i instrukcję, jak znaleźć wewnętrzne schody i jak pukać. Dotarli do miejsca, gdzie – według relacji Turkowa – schowane było ponad sto osób. Maria Rotblat, matka Lutka, przed wojną w Wydziale Opieki, w getcie prowadziła bursę dla dziewcząt na Twardej 7. Swoje osiemdziesiąt podopiecznych – opisywał Turkow – przeprowadziła na czas wielkiej akcji do zbudowanej w tym celu kryjówki na Mylnej[23]. Były tam tajna stołówka, wychowawczynie, był pediatra, który ratował mdlejących z gorąca i sam mdlał – był już wrzesień, ale upał nie słabł.

„Mama zna ofiarność pani Wyrobkowej i pani Sendlerowej, ale możliwość znalezienia ratunku dla kilkorga dzieci niczego nie rozwiązuje – tłumaczył Lutek Rotblat Turkowowi. – Nie możemy na nie liczyć. Musimy sami wywalczyć od Niemców, z bronią w ręku, wolność dla nas i dla naszych dzieci”[24].

Tymczasem Borcińska biła Margaritę za wszystko. Za to, że się modli: z pewnością udaje, żeby naśmiewać się z ich wiary. Za kłamstwa: opowiada o matce, że jest aktorką – „Co ty sobie wyobrażasz, że jesteś kimś?”. Za to, że nie płacze, kiedy jest bita. A Margarita zawzięła się, że nie da Borcińskiej satysfakcji. Za lekkie przewinienie gospodyni ją policzkuje albo wykręca ucho czy nos. Za poważniejsze chwyta za szyję i bije, gdzie trafi, po głowie, po rękach, po całym ciele. Za jeszcze poważniejsze (według własnych bliżej nieokreślonych kryteriów) uderza ją gorącą szczapką wyjętą z pieca. „Bardziej bolały mnie jej słowa – opisuje Margarita. – »Ty głupia imbecylko, zastanawiam się, jacy są twoi rodzice, że stworzyli takie gówno«”[25]. Raz śniło jej się, że Borcińska ją pocałowała, opowiedziała to Bożence, a ta powtórzyła matce. Kobieta naigrywała się z niej później: „Ciebie bym całowała, ty podróbko ludzkiego dziecka?”. Margarita miała lalkę, powiernicę swoich łez; gdy sąsiadka uszyła lalce ubranie, gospodyni uznała, że lalka będzie świetną ozdobą na wezgłowie jej łóżka, i ją sobie wzięła.

– To nie miało nic wspólnego z antysemityzmem – odpowiada na moje pytanie Margarita. – Z tym się nigdy nie spotkałam w ich domu. Ona mówiła tak jak wszyscy Polacy „Żydki”, ale to nie było antysemickie. Biła mnie tak samo jak własne dzieci, tylko one były do bicia przyzwyczajone. Bardzo dobry był dla mnie jej mąż. Bawił się ze mną w chowanego. Nie miał odwagi stanąć w mojej obronie, dopiero kiedy się upił po wypłacie. Nasłuchiwałam w nocy ich kłótni na mój temat. Ona go tłukła, była od niego silniejsza.

Jak na ironię, to dzięki Borcińskiej Margarita trafiła do ich domu i przeżyła wojnę. Szlachetny pan Borciński był gotów pomagać Żydom, ale nie aż tak, żeby przyjmować ich pod swój dach. Uwielbiał swoją córkę Bożenkę i nie chciał jej narażać. W sprawie Margarity przeważyło, jak we wszystkich sprawach domowych, zdanie żony, która była zmotywowana – chciała zarobić.

Jest jeszcze problem z Bogdanem, synem Borcińskich, który dziewczynce dokucza. Kiedy ona używa mydła, mówi, że jest zrobione z Żydów. I molestuje Margaritę. „Był problem z seksem, ja nic nie wiedziałam. Jak Bożenka mi opowiadała, pomyślałam, że to tylko Polacy tak robią dzieci, ale nie Żydzi. On się bawił ze swoją siostrą. Jak mu się znudziła siostra, to się bawił ze mną”[26].

W listach, które Margarita wysyła rodzicom – dla konspiracji nazywając ich Danusią i Jasieczkiem – prawie wszystko jest pisane pod dyktando gospodyni. Przebija składnia Borcińskiej: „Mnie tu jest bardzo dobrze i nie potrzeba, żeby było mnie lepiej do końca wojny”[27]; „Jak wyglądałam pierw, tak teraz wyglądam lepiej. Zresztą mogą wam powiedzieć ci, którzy mnie widzieli pierw i teraz. Zapytujecie się mnie, czy trzymam się czysto? Tu, gdzie jestem, jest czysto, dbają o mój wygląd, myję się co dzień jak zwykle, a co tydzień z gruntu”[28]. Czasem gospodyni pewnie każe pilnować córce, co Margarita pisze, a Bożenka dyktuje jej co bądź: „Jak się zaczniemy wygłupiać, to aż ludziom tynk na głowę leci”[29]; „Bawimy się z Bożenką i czas mi przyjemnie schodzi. Hahaha, hihihi, kukuryku! Na patyku! Hejjho!!! Tralala, trumba, bumba, aaaha!!! liii, lula, lola!!!!!!”[30]. Żadnej szansy, żeby Margaricie udało się przemycić między jednym a drugim zdaniem tęsknotę i samotność dziesięcioletniej bitej dziewczynki.

Wiedziała, że nikomu nie może mówić, kim jest. Tylko jednej Wiesi wyznała, że ma tajemnicę, którą wyjawi jej po wojnie. „Ale po wojnie też jej nie powiedziałam. Po wojnie miałam kłopoty z powiedzeniem, że jestem Żydówką”[31].

– Dlaczego nie uciekłam? Myślałam o sobie: „Jestem tchórzliwa, nienawidzę siebie, bo nie mam odwagi uciec, muszę uciec, ale jestem tak bardzo nikim, że nie mam dokąd” – opowiadała mi.

Rodzice nadal byli w getcie. Matka Margarity panicznie bała się życia po aryjskiej stronie, w jej wyobrażeniu – dżungli, w której będzie zwierzyną łowną. Mężowi udało się namówić ją do wyjścia dopiero w kwietniu 1943 roku, tuż przed powstaniem. Zostawiła list, który w razie jej śmierci miał oddać córce.

Płaczę piekącymi krwawymi łzami, które mi zasłaniają pismo moje, nie chciałam zginąć, walczę i będę walczyć do ostatniego tchnienia! Chcę żyć!! Mam prawo do życia! Mam Ciebie i sztukę. Dla was chciałam żyć! Córuś moja najdroższa, najukochańsza, wybacz mi, że Cię urodziłam na taką mękę!! Wybacz mi, jeśli będziesz musiała cierpieć!!

Twoja matka Diana Blumenfeld-Turkow[32]

Diana Blumenfeld odpowiada stereotypowemu wyobrażeniu o diwie: egocentryczna i egzaltowana, przyzwyczajona do bycia adorowaną i obsługiwaną. Miała tak zwany niedobry wygląd. Wszystko razem było kiepskim wyposażeniem na czas Zagłady. A jednak przeżyje, i to nie tylko dzięki pieniądzom i znajomościom, ale też dzięki przypadkowo spotkanym szlachetnym ludziom.

Turkow uzgodnił przez jeden z nielicznych telefonów, które jeszcze działały w getcie, że będzie na nią czekać Basia Temkin-Bermanowa, dobry duch ukrywających się Żydów. Diana Blumenfeld przeszła na aryjską stronę przez przekupioną wachę. Zapukała pod zapamiętany adres: Polna 40 m. 34. Gospodarze nie wiedzieli, o co chodzi. Stała bezradnie w bramie z nadzieją, że Basia się pojawi. Nie było na to szans, pomyliła adres. Zbliżała się godzina policyjna, gdy podszedł do niej gospodarz mieszkania 34. Zobaczyli z żoną, że wciąż czeka, więc zaprosili ją do siebie na nocleg. Rano pan domu odprowadził ją do Borcińskich na Wspólną, pod jedyny adres, jaki jeszcze znała.

W listach przekazywanych mężowi do getta Diana Blumen­feld opisuje, co zastała: wymizerowane brudne dziecko, zawszone i zagnidzone tak, że musiała zapanować nad obrzydzeniem. Kupiła sabadylę, ścięła obu dziewczynkom, Bożence też, włosy do zera i zaczęła szorować im skórę. „W ciągu 2 dni śladu nie było”[33]. Wprowadziła zasady higieny, kazała im się myć, co przedtem zdarzało się tylko od święta. Wyobrażam sobie, jak musiało iskrzyć między nią a Borcińską, kiedy tak zaprowadzała własne porządki. Ale trafiła kosa na kamień. O Borcińskiej pisze: „Ona jest psychopatka i zły demon. Powietrza też się czepia”[34]. „Mimo to Marysia musi tu zostać, bo nie ma innej rady. Słowo powiem, to ona dziecko wyrzuci na ulicę. Ona do tego zdolna jest”[35].

Diana Blumenfeld na razie też została u Borcińskich. W listach wyliczyła wydatki. Za tydzień miała płacić trzysta pięćdziesiąt złotych. Borcińska mówiła jej, że to tanio, bo normalnie bierze sto złotych za noc. Za samo spanie. Lura z kuchni ludowej i wieczorem zupa – pięćdziesiąt złotych dziennie. Było jasne, że Diany Blumenfeld na to nie stać[36].

Odwiedziła ją u Borcińskich Basia Temkin-Bermanowa. Namawiała, żeby wynajęła mieszkanie jako Polka, ona wyrobi jej dobre dokumenty i będzie jej wypłacać pięćset złotych miesięcznie, co wystarczy, bo tylko mieszkania dla Żydów są tak upiornie drogie. Do nowych dokumentów potrzebowała aktualnej fotografii. „Jak mi radziła, to dziś poszłam w Aleje Jerozolimskie do fotografii w jasny dzień – pisała do męża do getta. – Zresztą może by było lepiej wpaść na ulicy, bo samej odebrać sobie życia nie mam sił, a nie ma wyjścia. Niestety, nikt mnie nie zaczepił, nikt mnie nie zagadnął”[37]. Próbowała przekonać męża, żeby sprowadził ją z powrotem do getta. „Może wrócić i uda nam się ujść z życiem na Mylnej ulicy? Błagam Cię, zastanów się nad tym. Zrobię, jak Ty postanowisz, ale Ty żyjesz w błędzie, a ja mam otwarte oczy”[38].

Turkow nie zawierzył otwartym oczom żony i nie sprowadził jej z powrotem. Ale jest wiele świadectw o ukrywających się Żydach, którzy nie wytrzymali po aryjskiej stronie i zdecydowali się na powrót do getta. Diana Blumenfeld wynajęła pokój jako Polka przy pomocy Poli Ziemiańskiej, tej, do której drzwi przypadkowo zapukała na Polnej. Współlokator, student, pytał Dianę: „Dlaczego pani ma takie smutne oczy?”. Ziemiańskiej zaproponował, by wspólnie tę Żydówkę zaszantażowali. Ziemiańska ją ostrzegła. Diana musiała zmienić mieszkanie. Jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz.

Turkow odnotowywał żniwa szmalcowników. Matka z dwojgiem dzieci, która spała przez kilka nocy z jego żoną w łóżku u Borcińskich. Sprowadziła ją z Krakowa do Warszawy działaczka Żegoty Janina Dunin-Wąsowicz. „Ta kobieta wielkiego serca poruszyła ziemię i niebo, by znaleźć im lokum – opisywał Turkow. – Znalazła Polaka, który zgodził się za dużą sumę wziąć z nią ślub w kościele. Był pijaczyną i nierobem. Jak już wyłudził od niej wszystkie pieniądze, wyrzucił ją z dziećmi na bruk”[39]. Józef Makowski, lekarz, któremu Gadejski załatwił pracę w szpitalu na fałszywych papierach. Szmalcownicy cały dzień obserwowali każdy jego krok. Nie wiedział, co robić, zażył cyjanek. Żona Makowskiego i jego córka zostały później wydane Niemcom. Helena Ostrowska z Łodzi, śpiewaczka operowa i żona doktora Cukierwara, zadenuncjowana ze swoją małą córką. Lekarz internista dr Vol (pewnie Wohl) z żoną i córką. Pianista Artur Goldfeder, który miał żonę katoliczkę. Kuzyn Turkowa Szymon Witenberg, który pracował przed wojną w fabryce chemicznej na Pradze i gdy tam poszedł, doniósł na niego strażnik. Jego siostra Fela Winer i jej mąż Grisza podzielili jego los. Lista Turkowa ciągnie się i ciągnie.

„Pali się getto, w nocy jest czerwone niebo, sąsiedzi zachwyceni, »uwolnią nas od tych karaluchów«” – opisywała Margarita[40]. Radość, że getto się pali, powraca w dziesiątkach wspomnień[41]. Tuż przed powstaniem w getcie, 13 kwietnia, Niemcy ogłosili, że odkryli masowe groby w Katyniu. W Warszawie porozlepiano afisze: Żyd w papilotach przedstawiony jako diabeł, ma szal modlitewny i rogi, a nad nim napis „Katyń”. Propaganda niemiecka, że Katyń to dzieło żydobolszewickie, była skuteczna – stwierdza Turkow.

Gdy 19 kwietnia 1943 roku Niemcy wkroczyli do getta, oddziały, które szły ulicą Nalewki, zostały u zbiegu z Gęsią zaatakowane butelkami zapalającymi i granatami. To było pierwsze starcie z Żydowską Organizacją Bojową, początek powstania. Niemcy się wycofali, zostawili zabitych i rannych. Jednym z walczących oddziałów był stacjonujący w domu przy rogu Nalewek i Gęsiej oddział Lutka Rotblata. Dziewczynki z sierocińca jego mamy już dawno wywieziono z Umschlag­platzu. Lutek i jego matka wraz z Mordechajem Anielewiczem i innymi przywódcami ŻOB-u znaleźli się w bunkrze przy Miłej 18. Gdy Niemcy odkryli bunkier 8 maja 1943 roku, większość powstańców, poza jedną grupą, której udało się znaleźć wyjście z bunkra, popełniła samobójstwo, Rotblat zastrzelił matkę, a potem siebie[42].

Mieszkanie Borcińskiej służy w tym czasie za kosztowną noclegownię dla uciekinierów z getta. Trzy dni nocuje matka z dwojgiem dzieci, Diana dzieli z nimi swoje łóżko, płacą sto osiemdziesiąt złotych za noc. Pojawia się młoda para, dziewczyna szesnastoletnia, chłopiec – osiemnaście lat, walczyli w getcie, wyszli kanałami. Od razu natknęli się na szmalcowników, z trudem udało im się wyrwać. Ktoś im w getcie powiedział, że będą mogli zatrzymać się na kilka dni pod tym adresem. Borcińska wpuszcza ich na jedną noc, rano wyrzuca z domu. Chodzą przez cały dzień po ulicach Warszawy, bezskutecznie próbując odnaleźć znajomych. Szmalcownicy przyczepiają się do dziewczyny, chłopiec z oburzeniem ręczy za jej polskość i znów udaje im się wywinąć. Przed godziną policyjną wracają do Borcińskiej, dostają jeszcze jeden nocleg, świtem muszą wyjść. Dzień później Borcińska opowiada, że znów mieli czelność przyjść przed samą nocą i że ich wyrzuciła. Mówili Dianie, że za pierwszą noc zapłacili sto pięćdziesiąt złotych, za drugą oddali złote obrączki schowane na czarną godzinę. Turkow szukał potem ich śladu. Nikt ich nie widział. Pewnie nie mieli już nic, więc zginęli.

Turkow po powstaniu w getcie trafił do obozu w Poniatowej, skąd żydowskie podziemie zorganizowało mu ucieczkę. Ukrywał się odtąd razem z żoną i przychodził odwiedzać Margaritę. Miał strój i papiery kominiarza i kogokolwiek odwiedzał, siadywał blisko wyjścia, na zydlu, jakby przyszedł tylko na chwilę. Zaprzyjaźnił się z Borcińskim, robotnikiem, który przed wojną należał do milicji PPS-u. Był poruszony współczuciem, z jakim ten mówił o losie Żydów, i pewnie nie chciał wiedzieć o interesach żony. Borciński pokazał mu list, który dostał od partyzantów z grupy Armii Ludowej przebywającej na Kielecczyźnie; byli to robotnicy kolejowi ze Skarżyska-­Kamiennej. Prosili o przesłanie ludzi, którzy przeprowadziliby dla nich ćwiczenia wojskowe i objęli dowództwo. Mają dawnego oficera sowieckiego, który uciekł z obozu i przyjął do oddziału kilku Żydów. Jeśli dostaną kogoś przeszkolonego, będą mogli Żydów i oficera zlikwidować. „Tacy się staliśmy. To jest stan ducha naszego narodu” – mówił Borciński z goryczą[43].

Margarita podsłuchała, jak jej tata zdradził Borcińskiemu, gdzie się ukrywa. Dotarła na stację kolejową, wsiadła do pociągu, pojechała do Zielonki pod Warszawą i znalazła rodziców. W piwnicy gnieździło się trzynaście osób. Z matką prowadziła taką samą rozmowę jak w getcie. „Chcę być z wami, mogę z wami umrzeć”. „Masz być tam, gdzie jesteś. Chodzi o to, żeby przeżyć”. „Mnie nie obchodzi, że nas zabiją, tylko niech nas zabiją razem”. Odesłali ją do Borcińskich.

Margarita chodziła z Bożenką do świetlicy. Zostały wybrane do pierwszej pary w zespole tańców ludowych. Pokazała Bożence, jak się plecie torby ze sznurków – sama nauczyła się tego w getcie w klasie rękodzieła – i sprzedawały te torby na targu. Uczestniczyła w konspiracji, w którą wciągnięta była cała rodzina. W mieszkaniu Borcińskich odbywały się zebrania, towarzysze nocowali, przychodzili po gazetki, przechowywane były broń i materiały do sabotażu. Margarita też przenosiła broń – w ramach innej konspiracji, w którą była zaangażowana starsza córka Danusia. Walizkę z bronią dawała do niesienia Margaricie, a sama szła kilka kroków za nią.

[^] Margarita Turkow, 1945

Któregoś dnia rozległo się pukanie do drzwi. Weszła policja Kripo, kazali się położyć na ziemi, przeszukali mieszkanie, znaleźli pisma podziemne i amunicję. Margarita akurat bawiła się na dworze. Kiedy wróciła, było już po wszystkim. Zabrali Józefa Borcińskiego i jego syna.

W czasie powstania warszawskiego Borcińska, jej córki i Margarita przemieszkiwały razem po piwnicach. Borcińska przyłączyła się do grupy kobiet produkujących granaty. Po upadku powstania, ewakuowane z ludnością cywilną do obozu w Pruszkowie, wylądowały na wsi pod Warszawą. W lutym 1945 roku Bożenka postanowiła wyprawić się do miasta w poszukiwaniu ojca. Wierzyła, że wróci. Wyruszyły pieszo we dwie z Margaritą. Na ruinach domów wszyscy naklejali kartki z nazwiskami poszukiwanych i szukających. Przyczepiły swoje.

Bożenka nigdy nie zobaczyła ojca – zginął w Auschwitz[44]. Turkow trafił na przyczepioną przez Margaritę karteczkę. Odnalazł córkę. Trochę czasu zajęło mu tylko zdobycie dziesięciu tysięcy złotych, których Borcińska żądała za oddanie dziewczynki.

– Ojciec mnie wykupił – opowiadała mi Margarita. – Ona do nas nie miała na tyle zaufania, żeby mnie puścić, zanim dostanie pieniądze.

„Margarita biegała dwa razy dziennie do kościoła, a na szyi dalej nosiła łańcuszek z Matką Boską” – opisuje Turkow[45]. To było bardzo częste wśród ukrywanych dzieci. Zwykle ustępowało z czasem, tak było też w jej przypadku. „Jak usłyszałam, że ci, co nie wierzą, to pójdą do piekła, pomyślałam, że wolę być w piekle z rodzicami niż w niebie z Borcińską. Już byłam mniej chrześcijanką”[46]. Żeby jej całkiem przeszło, Turkowowie wysłali ją na jakiś czas do żydowskiego domu dziecka w Otwocku.

Nie potrafiła zacząć żyć „normalnie”. „W ukryciu miałam swój świat wyobraźni, że jestem z rodzicami – opisywała. – Teraz mówiłam sobie: »Stop, starczy, już jesteś z rodzicami«, ale dalej w nim żyłam”[47].

Wyjechali z Polski, nielegalnie przekraczając granicę z Czecho­słowacją pod koniec 1945 roku, zamieszkali w USA. Turkow przeniósł się z czasem do Izraela, Margarita została w Stanach, mieszka na Zachodnim Wybrzeżu.

„Jeśli nie byłoby wojny, byłabym normalnie neurotyczna, jak wszyscy. Wyszłam za mąż, mój mąż dostał pracę w Ohio, ukrywając, że jest Żydem, bo jego korporacja wtedy nie przyjmowała Żydów. Kiedy było przyjęcie w domu, kazał ukryć książkę napisaną przez mojego ojca, bo była w jidysz. To moje życie to już było bardziej przeżycie”[48].

Nigdy sobie nie poradziła z tym, przez co przeszła. Po tylu latach życia i tylu latach terapii wciąż uważa, że czas ukrywania się bezpowrotnie ją zniszczył.

– Coś we mnie pękło na zawsze, kiedy mieszkałam u Borcińskiej – mówi mi. – Ja wtedy w Zielonce błagałam rodziców, żebym mogła zostać z nimi. Wiedziałam, że jak przeżyję, będę w środku martwa. Odesłali mnie. Dlaczego nie kochali mnie tak, żeby chcieć ze mną umrzeć?

Na nagraniach archiwalnych widzę ładną kobietę z siwymi włosami podkreślającymi jej urodę. Mówi po angielsku z intonacją przypominającą tembr przedwojennych aktorów teatru jidysz, uśmiechy są przesadne, smutek wygląda na zagrany. „Nauczyłam się nic nie czuć, to mi zostało” – opowiada[49].

Przyjechała do Polski w 2004 roku.

– Poznałam Irenę Sendlerową i innych wspaniałych ludzi. Miałam wiele nienawiści do Polaków, a teraz już nie mam. Chyba nawet nie czuję jej do Borcińskiej, została mi tylko pamięć strachu. Irena nie chciała słuchać o moim ukrywaniu. Nie chciała też słuchać o moim ojcu niczego, co mogłoby przedstawić go w złym świetle. Idealizowała go do tego stopnia, że aż się śmiałam, bo mój ojciec nie był przecież święty. Ale dla niej musiał być integralnie dobrym człowiekiem.

Margarita przywiozła spisane na maszynie wspomnienia. Prosiła Sendlerową, by wykorzystała je w swojej książce biograficznej.

– Irena nie chciała. Powtarzała mi: „Przeżyłaś i to jest ważne”.

Rozdział 2

Co ty byś zrobił, jakbyś Żyda u siebie znalazł?

– Nie wymieniaj nazwy miasta. Chcę, żeby było przeklęte i zapomniane. Napisz: „W miejscowości S., gdzie się urodziłam, rzucali za mną kamieniami, gdy szłam za ojca trumną”[50].

Moja rozmówczyni, mieszkająca w Montrealu Renata Skotnicka-Zajdman, była przyjaciółką Ireny Sendlerowej i jej ambasadorką na drugiej półkuli. Reprezentowała ją na uroczystościach, zjazdach, ceremoniach przyznawania nagród. Udzielała się w Kanadyjskiej Fundacji Dziedzictwa Polsko-Żydowskiego, nietypowej organizacji, która ma łączyć emigrantów z Polski, Żydów i Polaków. Z właściwą sobie energią jeździła do dziesiątek szkół opowiadać, jak Sendlerowa uratowała jej życie.

Przeglądając jej archiwum, trafiam na wywiad dla kanadyj­skiego pisma z okazji premiery filmu opartego na historii Send­lerowej. Czytam: „Sendlerowa ratowała mnie z rąk innych Polaków. Ona sama była przerażona Polakami”[51].

– To takie rzeczy mówiłaś?

– Raz mi się wyrwało. Żadnych strasznych rzeczy nie opowiadałam, Boże broń. Myśmy się w fundacji zajmowali dialogiem i pojednaniem.

– Musisz się śpieszyć – usłyszałam, gdy pierwszy raz do niej zadzwoniłam.

– Wsiądź w autobus i natychmiast przyjeżdżaj – gdy zadzwoniłam po raz drugi, już z lotniska w Montrealu.

Był wieczór, ale według europejskiego czasu środek nocy. Słuchałam jej przez wiele godzin tego pierwszego dnia i tak samo przez kolejne dni. Dwie noce spałam na łóżku polowym w salonie („Zostajesz. Bez dyskusji. Rano mam najwięcej sił do mówienia, więc muszę cię mieć przy sobie, kiedy się obudzę”). Renata, przypięta do łóżka licznymi rurkami, z podłączonym aparatem tlenowym, była taka, jak mi o niej opowiadano: pełna pogody ducha, zdecydowana, entuzjastycznie nawiązująca przyjaźnie. Ostatniego dnia ciągle zapadała w sen, a po kilkunastu minutach budziła się, by raz jeszcze mi powtórzyć, że mam zacząć od kamieni rzucanych na trumnę jej ojca.

Zmarła 28 listopada 2013 roku, kilkanaście dni po moim wyjeździe. Zostały mi dziesiątki zapisanych stron z historią jej życia.

– Nikogo już nigdy nie kochałam tak jak mojego ojca. Tak mnie rozpieszczał, że otworzył mi kredyt w ciastkarni i mog­łam stawiać koleżankom. Moją przyszłą mamę Natalię poznał przed pierwszą wojną światową, kiedy był studentem. On dawał lekcje, ona się przygotowywała do matury, zakochali się. Dziadek, jak się dowiedział, wyrzucił ojca z domu. Mamę wydali siłą za mąż za kuzyna. Płakała pod baldachimem. Ale podobno była w tym małżeństwie bardzo szczęśliwa. Jej mąż zmarł nagle, na atak serca[52]. Mój przyszły ojciec był wtedy po studiach prawniczych i pracował dla międzynarodowej agencji ubezpieczeniowej z siedzibą w Trieście. Wkrótce się pobrali. Dysfunkcyjne małżeństwo, minęło kilka lat i zaczęli żyć w separacji. Na sprawie sądowej powiedziałam, że chcę być z tatą, ale byłam tydzień tu, tydzień tam, rodzice mną rzucali jak piłką. Raz w roku widywałam ich razem, na moje urodziny. W jednej rodzinie nigdy dobrego słowa nie usłyszałam o ­drugiej.

Nasz dom był niereligijny. Rodzina ojca, Skotniccy, była zasymilowana. Miałam kilku ochrzczonych stryjków. Jeden z nich zginął w Katyniu. Rodzina Młynków, od strony mamy, była bardziej tradycyjna; mama by nigdy nie przeszła tej linii, żeby wyjść za goja. Moim światem była Polska i byłam bardziej Polką niż Żydówką. Janka, moja niania, zabierała mnie do kościoła, co wzbudzało protesty w rodzinie mamy, a ojciec mówił, że od przybytku głowa nie boli. Gdy ukradłam cukierek, chowałam się pod tapczan, żeby Bozia, ta chrześcijańska, mnie nie zobaczyła.

Dziadek był w S. szanowaną osobą. Gdy umarł, Polacy i Żydzi szli za trumną, burmistrz i radni przemawiali[53]. Potem było tylko coraz gorzej. Ojciec musiał wziąć młodego adwokata z Warszawy i prowadzić kancelarię pod jego szyldem, bo jako Żyd był wypychany z zawodu. Pewnego razu burmistrz grał z moim ojcem w karty. Ojciec dużo wygrał, na co burmistrz: „Udowodnij, że jesteś patriotą, i daj to na moją partię”. A burmistrz należał do endecji. Ojciec się uniósł: „Jestem lepszym patriotą niż ty, skurwysynu”. Za obrazę władzy miał zostać zesłany do obozu w Berezie Kartuskiej. W dniu, kiedy otrzymał wezwanie, dostał zawału serca.

Zmarł na moich rękach. Był wieczór, wyleciałam na balkon, narobiłam krzyku. Sąsiedzi przykryli go prześcieradłem, zapalili świece, modlili się. Rano przyjechali z Warszawy mama i moje rodzeństwo przyrodnie z jej pierwszego małżeństwa, oboje już dorośli. Siedzieliśmy przy ojcu: dwie kobiety, które ze sobą nie rozmawiały, czyli mama i nasza sąsiadka z góry – kochanka ojca, moja siostra Hania i mój brat Alek. Siostra powiedziała do mnie: „Dobrze, że zdechł”. Nienawidziła mojego ojca. Nienawidziła mnie. Nie mogła znieść, że jej własny ojciec nie żyje, a jej matka wyszła ponownie za mąż i ja się urodziłam.

Kochanką taty była matka mojej najbliższej przyjaciółki ­Jadzi Königstein. Obie zginęły potem w Treblince. Mama chciała wyjechać do Palestyny, ale ojciec nie zgodził się mnie oddać, więc została. Nie przeżyła wojny. Siostra i brat przeżyli. Siostra w czasie wojny uratowała mi życie, narażając swoje. Przedtem i potem była dla mnie okropna.

Tata umarł 27 kwietnia 1939 roku. Następnego dnia był pogrzeb. Szliśmy główną ulicą miasta na cmentarz. Było pusto. Żydzi bali się iść za konduktem. Polacy rzucali w nas kamieniami, w trumnę, we mnie, w mamę. Mój brat Alek zaczął się bić z jednym, który rzucił kamieniem w matkę. Rozpoznawałam twarze sąsiadów, koleżanek, z którymi się bawiłam, a teraz się z nas naśmiewały.

Tak Renata zapamiętała lata dzieciństwa przed wybuchem wojny. Jednak nie wydaje się możliwe, by burmistrz S. mógł zamknąć w Berezie obywatela swojego miasteczka za karcianą kłótnię. To prawda, zdarzały się przypadki uwięzienia z powodów rasistowskich: Henryk Brandys, ojciec przyszłych pisarzy Kazimierza i Mariana, trafił do Berezy w wyniku nieuzasadnionego, a w istocie czysto antysemickiego zarzutu wywoływania paniki walutowej na giełdzie[54]. Zdarzało się też w końcówce lat trzydziestych, że bojówki narodowców zakłócały pogrzeby żydowskich współobywateli, wznosząc obraźliwe okrzyki i obrzucając kamieniami kondukt żałobny. Ale mało prawdopodobne, by kondukt rodziny Skotnic­kich szedł przez miasto, w którym Żydzi stanowili jedną trzecią ludności, całkowicie osamotniony. Opowieść Renaty sprawia na mnie wrażenie utrwalonej rodzinnej legendy. Może jej ojciec dostał wezwanie do sądu za obrazę funkcjonariusza ­państwowego, a w kondukcie szło stosunkowo nie­wielu ludzi?

– Ja bym jednego dnia wojny nie przeżyła w S. – opowiadała mi dalej. – Dwóch Żydów wróciło, a kiedy wojna się skończyła, to ich zamordowali. Uratowało się niemowlę, którego matka zapłaciła rodzinie za przechowanie. Po wojnie ta dziewczynka miała trzy latka i sąsiedzi wołali na nią „Żydowica”. Jej przybrany ojciec mówił: „Wolałbym, żeby była złodziejką niż Żydówką”. Jak tylko dorosła i mogła wyjechać, wyemigrowała do Izraela. Ja byłam w Polsce trzydzieści siedem razy i ani razu do S. nie pojechałam.

25 września 1939 roku na Warszawę spadły setki bomb, płonęły Zamek Królewski, Marszałkowska, Nowy Świat. Spaliło się mieszkanie w domu przy Królewskiej, gdzie Renata mieszkała z mamą po śmierci ojca. Płakała po lalce, która tam została, a matka ją strofowała: „Nie płacze się za rzeczami, płacze się za ludźmi”. Komplet mebli stołowych i zastawę, które udało się uratować, wywiozła do majątku Czerniakowskich.

– On był hrabią, ona wnuczką rosyjskiego pisarza Michaiła Arcybaszewa. Mama szyła im pościel, tak się poznały i zaprzyjaźniły.

Gdy w grudniu 1940 roku Niemcy kazali Żydom nosić opaski, matka oznajmiła, że to wykluczone. Spróbują się przedostać do Białegostoku zajętego przez Sowietów. Nie miała komunistycznych ciągot – była działaczką syjonistyczną w Haszomer Hacair, wykupiła ziemię w Palestynie, ale uznała, że pod Sowietami będzie bezpieczniej. Renata pojechała z siostrą.

– Chłopi nas okradli z wszystkiego, co miałyśmy, ale nie wydali, puścili nas wolno.

Wkrótce miała dołączyć do nich matka.

– Moja siostra Hania miała obsesję na punkcie mamy, nie mogła się jej doczekać. Pojechała po nią do Warszawy i tak się minęły. Już nigdy się nie zobaczyły. Mama umarła na tyfus w rosyjskim szpitalu w Białymstoku, jedna z pierwszych ofiar epidemii. Ja nie kochałam mamy, ojciec był dla mnie wszystkim. Mamę pokochałam dopiero, gdy już nie żyła.

Aron Młynek, jej przyrodni brat, postanowił, że powinni trzymać się we trójkę, więc muszą wrócić do Warszawy, bo tam jest Hania. Przeprawili się z opłaconym przewodnikiem na niemiec­ką stronę. Renata uciekła tuż przed przekroczeniem granicy.

– Mniej się bałam Niemców niż siostry. Krzyczała na mnie, dostawała ataków furii, za nic nie chciałam z nią być.

Wróciła do Białegostoku, odnalazła znajomych mamy. Był styczeń 1941 roku. Wysłali ją do szkoły z internatem. Dzięki temu nie została wywieziona na Sybir, gdy przyszli ich aresztować.

Kiedy w czerwcu 1941 roku wkroczyli Niemcy, podpalili internat i strzelali do uciekających dzieci. Jej udało się wymknąć. W końcu trafiła do getta. Zgłosiła się do Judenratu, dodała sobie trzy lata, by ją wysłali do pracy – z trzynastolatki zmieniła się w szesnastolatkę. Gdy wychodzili z brygadą do pracy na aryjską stronę, grupy Polaków wołały: „Parchy, dobrze wam tak!”.

Raz, wracając, przy bramie usłyszała: „Renusia”. To była Janka, jej niania. Przyjechała z Warszawy, żeby ją odszukać. Była taka malutka, że weszła do getta niezauważona, wciśnięta między Renatę i inną dziewczynę. Przywiozła dokumenty, dolary, jedzenie i medalik z Matką Boską. Następnego dnia uciekły. Spały po polach, kradły marchew i doiły krowy wczesnym rankiem, nim gospodarze wstali, aż w końcu dotarły pieszo do Warszawy.

[^] Renata Skotnicka, wrzesień 1942

Wielu Żydów uciekało z jednego getta, by przedrzeć się do drugiego w nadziei, że może tam będzie bezpieczniej albo znajdzie się ktoś z rodziny. Zdarzało się to chyba częściej niż ucieczki na aryjską stronę. Tak było też z nimi. Niania miała za zadanie odstawić ją do getta w Warszawie. Renata zamieszkała z bratem i siostrą na Karmelickiej u krewnego, Abraszy ­Rutenberga. Miał żonę i troje dzieci, ale przyjmował wszystkich potrzebujących z bliższej i dalszej rodziny, tak że w jednym pokoju mieszkało trzydzieści kilka osób. Renata była w getcie bibliotekarką, przenosiła książki za grosz wynagrodzenia. W niedzielę w tajemnicy przed rodzeństwem chodziła żebrać pod kościół dla konwertytów; umiała się ładnie przeżegnać, żeby podziękować.

Niania wzięła na siebie ratowanie całej trójki. Kursowała między gettem a podwarszawskimi wsiami. W getcie kupowała ciuchy i sprzedawała je na wsi, a tam zaopatrywała się w kaszę, mąkę i masło, które szmuglowała do getta. Miała wypróbowany sposób. Wsiadała do tramwaju przejeżdżającego przez getto, wyskakiwała na Franciszkańskiej (chyba że motorniczy dawał jej znać: uwaga, agent!) i błyskawicznie wkładała schowaną w kieszeni opaskę.

– Uciekałam z getta i do niego wracałam, bo nie miałam dokąd pójść – opowiadała mi Renata. – Pierwszy raz jak wyszłam, miałam złotą bransoletkę od siostry, żebym się okupiła w razie czego. Paru szczeniaków od razu mnie otoczyło przy tramwaju, krzycząc „Jude!”. Obok mnie stała kobieta. Patrzyłam na nią błagalnie. Byłam dziewczynką, oni też smarkacze. Mogła ich przepędzić, ale patrzyła na mnie z absolutną obojętnością. Jak dorosła kobieta mogła nie zareagować na krzywdę dziecka? Tramwaj zwolnił, rzuciłam na bruk bransoletkę, wyskoczyli za nią.

Pewnego razu polski policjant złapał ją, gdy chciała wskoczyć na Franciszkańskiej do tramwaju, żeby się przedostać na aryjską stronę. Schowała już opaskę, ale nie zdążyła włożyć medalika od niani, znaleźli go w jej kieszeni. Zawieźli do aresztu na Daniłowiczowskiej, tłukli prawie tydzień.

Z kolei gdy jej siostra zdecydowała się na ucieczkę z getta w kwietniu 1942 roku, Renata nie chciała wyjść razem z nią, choć niania ją o to błagała. Postanowiła zostać z bratem. W czasie wielkiej akcji, po tym jak zabrali na Umschlagplatz dzieci z sierocińca Korczaka, Aron zadecydował za nią.

Kiedy 12 sierpnia 1942 roku wychodziła do pracy ze swoją placówką, przyszedł po nią granatowy policjant Paweł Gołąbek, kolega Arona. Upozorował aresztowanie. Zabrał ją do siebie na Kaczą 21. Mieszkał przy rodzinie żony, która była krawcową. Mieli z Zofią dorosłego syna Andrzeja. W domu byli jeszcze dwaj bracia Zofii, Stefan Bartczak z żoną Stefanią i Janek Bartczak, oraz ich matka Maria. Wszyscy byli zaangażowani w pomoc Żydom.

Gdy 1 września 1942 roku sowieckie lotnictwo bombardowało w Warszawie obiekty niemieckie, trafiając też w budynki zamieszkałe przez Polaków, wszyscy mieszkańcy kamienicy uciekli do piwnicy. Jej nie zabrali.

– Postanowiłam się zabić. Miałam żyletkę w ręku, kiedy znalazł mnie Janek. Coś go tknęło i wrócił na górę sprawdzić, co się ze mną dzieje. Przytulił mnie, zanucił coś wesołego w rodzaju Aby do wiosny, opowiadał, że nadejdzie pokój, śpiewał mi kołysanki i tak zasnęłam.

Janek Bartczak w nagraniu dla Fundacji Shoah opowiada, jak zastał zalaną łzami Renatę. Rozpaczała, że wzięli do schronu Rysię, a jej nie. Bali się denuncjacji sąsiadów. „Mogliby ją poznać, a Rysia to była u nas jak wnuczka mamy” – opowiada[55]. Rysia Trokenheim była córką kobiety, której Zofia, jego siostra, szyła przed wojną ubrania. Jej mąż Paweł Gołąbek, który jako granatowy policjant był na Umschlagplatzu w czasie wielkiej akcji, wyprowadził ją pod swoim płaszczem[56].

Renata była u Bartczaków miesiąc[57]. Ze względu na sąsiadów i na rozwiniętą działalność konspiracyjną całej rodziny nie dało się dłużej. Janka, niania, przewiozła ją do Czerniakowskich na Łochowską 53a[58]. Często tam zaglądała – wyprzedawała rzeczy Renaty i jej rodzeństwa, zostawione przez matkę, przechowywane przez Czerniakowskich, i za te pieniądze pomagała całej trójce utrzymać się po aryjskiej stronie. Renatę zabierała na spacery po Warszawie. Gdy byli jeszcze w getcie, Janka chodziła po kościołach słuchać kazań, żeby się zorientować, gdzie w razie czego szukać ratunku. Teraz wskazywała: „Od tego kościoła trzymaj się z daleka” albo „W razie czego możesz tu pójść do wysokiego księdza”. Na Łochowskiej dozorczyni pani Zielonka wkrótce powiedziała gospodarzom, że chyba Żydówkę sobie do domu wzięli. Brzmiało to jak groźba donosu. Szybko trzeba było Renatę zabrać.

[^] Renata Skotnicka z ufarbowanymi na blond ­włosami, Manheim, 23 października 1943

Janka wywiozła ją na wieś do siostry i szwagra. To był ten sam szwagier, przez którego opuściła rodzinną wieś wiele lat temu. Miała wtedy tyle samo lat, ile teraz Renata, czternaście. Znalazła pracę w mieście, u mamy Renaty. Wkrótce miała już widoczny brzuch; uciekła ze wsi, bo zaszła w ciążę, zgwałcona przez szwagra. Matka Renaty troskliwie się nią zajmowała, pomogła oddać dziecko do adopcji. Teraz Janka na noc zamykała Renatę w chlewiku z obawy, że historia się powtórzy. Gdy szwagier po pijanemu zaczął wykrzykiwać, że odda Renatę Niemcom, uciekły obie. Spały na dworcach, w chlewach.

– Na targu kradłyśmy węgiel. Janka rzucała, ja łapałam. Biłam się z chłopakami o to, że ja chcę ukraść ten węgiel, a nie oni. Komu by wpadło do głowy, że Żydówka się z nimi bije? Miałam niewyparzoną gębę. Kiedyś dorożkarz zwrócił uwagę, że na Polkę to mu nie wyglądam: miałam piękne, falowane żydowskie włosy. Ja na to: „No nie wiem, z kim moja babcia się kurwiła”. Dorożkarz aż zaniemówił i to mnie uratowało.

Chodziły z Janką od gospodarza do gospodarza po różnych przysiółkach, dwie biedne wiejskie dziewczyny, za pracą.

– Janka mnie nauczyła, jak gnój zbierać, jak kartofle wykopywać z pola. Gdy zobaczyła, że już umiem, i znalazł się gospodarz, który chciał mnie nająć do pracy, zostawiła mnie. Uznała, że jestem bezpieczna i że jej obowiązkiem jest teraz wyprowadzić z getta mojego brata.

Do gospodarza przychodzili wieczorem koledzy, mówiło się na nich „partyzanci”, byli z AK.

– Ten mój był kuzynem gospodarzy i zachodził do nich często. Jak pierwszy raz poszedł za mną do stodoły, chciałam krzyczeć, a on: „Cicho siedź, Rebeka”. W ciągu dnia się drażnił z gospodarzem, pytał: „Co ty byś zrobił, jakbyś Żyda u siebie znalazł?”. Gospodarz: „A bym widłami zatłukł”. To nie były tylko gadki. Wiedziałam, że mój gospodarz naprawdę by mnie zabił. To było między Wołominem a Radzyminem, on z innymi partyzantami urządzał polowania na Żydów, z widłami. Polowanie na Żydów to był wtedy narodowy sport. Noce wciąż były te same. Kuzyn gospodarza pił z gospodarzem, gwałcił mnie, szedł spać. Nie miałam dokąd pójść. Czekałam na Jankę.

Janka tymczasem próbowała przedrzeć się do Alka. Getto zajmowało już znacznie mniejszą powierzchnię, tak że nie przejeżdżał tamtędy żaden tramwaj, musiała podejść do bramy. Miała pieniądze na przekupienie wachy. Wywiązała się szarpanina. Zastrzelili ją. Ale o tym Renata dowiedziała się dopiero po wojnie.

Pewnego razu była w kościele ze swoimi gospodarzami i zobaczyła koleżankę z klasy z S. Ta też ją zauważyła.

– Chciałabym mieć w pamięci chociaż jedno przypadkowe spotkanie, żeby ktoś raz podał mi pomocną dłoń. Ani razu. Wiedziałam, że zginę i nikt nie będzie miał pojęcia, jak zginęłam. Nie wiem, dlaczego właśnie tego się najbardziej bałam, że zginę bez śladu. Koleżanka mrugnęła mi w kościele i się uśmiechnęła. To był ten jeden uśmiech, który dostałam w czasie wojny. Nazajutrz, w poniedziałek z samego rana przyszli po mnie. Musiała mnie zadenuncjować. Może nie doniosła, tylko wypaplała komuś i ten ktoś doniósł? Bez znaczenia. Wiedziała, że paplając, ryzykuje cudze życie. Przyjechał po mnie leśniczy, nawet nie polski policjant, żeby mnie wziąć na przesłuchanie. Wiózł jeszcze parę osób i wziął na podwodę tego AK-owca, co mówił na mnie „Rebeka”. Nie powiem jego imienia i nazwiska, chociaż je znam. Siedziałam z frontu. Ci, co jechali ze mną na wozie, próbowali uciec. Pewnie to nie byli Żydzi, bo Żydzi, których łapali, byli wykończeni, zrezygnowani i nie mieli dokąd uciekać. Wywiązała się bójka, woźnica, mocując się z nimi, dźgnął mnie nożem. I wtedy ten mój gwałciciel powiedział: „Spierdalaj, Krysia”.

Brat jej ciągle powtarzał: „Biegnij i kryj się”. Uważał, że jak zginąć, to najlżej od kuli w plecy. Biegła przez las ranna (pokazywała mi szramę na szyi, wpisaną jako znak szczególny w jej dokumentach). Słyszała, że wiozą ją na posterunek policji na stacji w Wołominie, więc wiedziała, że musi biec gdzieś dalej. Wskoczyła do pociągu do Warszawy. W jej przedziale jechały dwie szmuglerki. Jedna mówiła: „Kupiłam Żyda, a ten skurwysyn nie miał nawet złotego zęba”, a druga: „Następnym razem weź Żydowicę młodą, one w piździe mają złoto”. I tak sobie rozmawiały, jak można zarabiać na żydowskich zwłokach, nie krępując się obecnością innych podróżnych.

Odnalazła po aryjskiej stronie siostrę. Nie była w stanie z nią wytrzymać, więc wróciła do getta. Trafiła do brata, który pracował w szopie. Wtedy już bez przydziału do pracy nie można było legalnie żyć w getcie.

– Chowałam się w ruinach. Brat wiedział, gdzie mnie szukać, przynosił mi jedzenie. Inni się ukrywali grupami, jak stada wilków, a ja całkiem sama.

Brat znowu załatwił z Gołąbkiem, żeby ten ją zabrał i doprowadził do siostry, na Barską 10. Wkrótce ktoś ją tam zadenuncjował. Trafiła na posterunek. Pobili ją, po czym wykopali za drzwi. Za drzwiami czekała siostra. Przyszła na posterunek, zaczepiła jednego z granatowych policjantów. „Ile chcesz za tę Żydówkę? Zabierzesz ją na gestapo, to nic nie dostaniesz”. „A po co ci ona?” – spytał. „Bo dobrze sprząta”. Chciał piętnaście tysięcy, ale siostra na to twardo: „Wiesz, ile ja Żydów mogę mieć za te pieniądze?”. Wytargowała jedną dziesiątą sumy.

Siostra wynajmowała mieszkanie jako Polka. 19 kwietnia 1943 roku, w Niedzielę Wielkanocną, poszły razem z gospodynią do kościoła. Po mszy gospodyni zaproponowała: „Jeszcze zobaczymy, jak Żydów smażą”. Poszły we trójkę na plac Krasińskich.

– Stał tłum. Ludzie brali na barki dzieci, żeby sobie popatrzyły. Jedna osoba klęczała i się modliła, inni patrzyli z cieka­wością, komentowali: „O, ale Żydki się palą”. Myślałam o tym, że pali się mój brat.

Niedługo Renatę schwytali w łapance. Czerniakowscy chcieli ją wykupić, ale uznała, że na robotach będzie bezpieczniej.

– Tylko żeby udawać Polaka, trzeba było mówić na Żydów.

– Mówiłaś?

– Mówiłam.

Jeszcze w Warszawie, w obozie przejściowym na Skaryszewskiej jedna z Polek rozpoznała w niej Żydówkę i na jej widok głośno miauczała. „Miau, miau” – to było rozpoznawcze polskie wołanie na Żyda w czasie okupacji, że niby każdy Żyd kiedyś tyle „miał i miał”, a teraz nie ma nic. Renata zaczęła ją tłuc, krzycząc: „Zabiję jak psa. Żydówkę parszywą znalazłam!”. Przy każdej okazji powtarzała, że „nienawidzi parchów”, aż dostała ksywkę Kryśka Antysemitka.

– W obozie w Mannheim kobiety zaczęły szeptać między sobą o jednej Kseni, że wygląda na Żydówkę. Odnalazłam ją. „Ksenia, znikaj, ale natychmiast, bo cię wykończą. Znajdź ­bauera, powiedz, że zgubiłaś papiery i będziesz u niego pracować za jedzenie”. Pewnie przeżyła wojnę i opowiada, że była taka jedna Polka, cholerna antysemitka, ale ją uratowała.

Po wojnie Renata trafiła do obozu dla dipisów. Wróciła do Polski, żeby odnaleźć rodzinę. Brata znalazła w Gdańsku. Z żoną – kobietą, która go ukryła podczas wojny.

– Moja nowa bratowa kazała mi założyć medalik. Bardzo się denerwowała, czy przeze mnie nie wyjdzie na jaw, że jej mąż jest Żydem. Przypomniałam sobie, jak mnie tłukli w areszcie za medalik: jak to, śmiem udawać chrześcijankę? Coś we mnie pękło. Postanowiłam: wyjeżdżam.

A wracała do Polski pod okupacyjnym nazwiskiem Krystyna Podbielska i z silnym postanowieniem, że już nigdy nie będzie Żydówką.

– Mój brat jeszcze długie lata udawał Polaka. Dzieciom powiedział prawdę na kilka godzin przed wyjazdem do Australii, gdy zdecydował się z rodziną uciec z Polski i jechali do naszej żydowskiej rodziny w Melbourne.

Renata wyjechała do Kanady. Przed wyjazdem próbowała odszukać swoich opiekunów.

Znalazła Czerniakowskiego, odwiedzała go, ale był w stanie ciągłego zamroczenia alkoholowego, śmiertelnie przerażony wejściem Rosjan. Zostawiła w komitecie żydowskim list, że wraz z żoną uratowali jej życie. Czerniakowski został skazany za przynależność do AK. Renata miała nadzieję, że jej list w jaki­kolwiek sposób mu pomógł.

W Kanadzie wyszła za mąż, urodziła córkę i syna, zrobiła małą karierę w biznesie.

– Sprowadzałam kosze wiklinowe z Polski. Jeden z dyrektorów Cepelii: „A pani na Żydówkę wcale nie wygląda”. Ja na to: „A pan na antysemitę też nie”. Ale jak on by się zachował, gdybyśmy się spotkali w 1943 roku?

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Źródła ilustracji

s. 10, 11, 15, 99, 245, 332 – Ghetto Fighters’ House, Israel / Photo Archive

s. 13, 32– Archiwum Margarity Turkov / USC Shoah Foundation

s. 41, 44– Archiwum Sharon Zajdman

s. 59, 214, 251, 275, 285, 289, 303, 305 – Archiwum Janiny Zgrzembskiej / East News

s. 61 – www.radlinska.pl

s. 63 – Archiwum Anieli Uziembło

s. 79 – Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego

s. 81 – Archiwum Hanny Hartwig

s. 104 – Archiwum Joanny Staręgi-Piasek

s. 110, 125, 127, 133 – Archiwum Piotra Zettingera

s. 141, 225 – Żydowski Instytut Historyczny

s. 153 – Archiwum Joanny Papuzińskiej-Beksiak

s. 159, 163, 362 – Archiwum Hanny Rechowicz

s. 167 – Archiwum Joanny Majerczyk

s. 172 – Archiwum Andrzeja Rybaka

s. 186 – Archiwum Jana Issata

s. 193, 197 – Archiwum Marii Iwaszkiewicz-Wojdowskiej

s. 202 – Archiwum Akt Nowych

s. 207, 231 – Archiwum Janiny Pogonowskiej-Goldhar

s. 235, 349, 352 – Archiwum Stanisława Kuczkowskiego

s. 241 – Reprodukcja z książki Yorama Grossa Wybrało mnie życie. Wspomnienia z czasów okupacji i nie tylko, Kraków 2008, dzięki ­uprzejmości Sandry Gross

s. 249, 252, 254 – Archiwum Małgorzaty Palester-Chlebowczyk

s. 257, 271, 328 – Archiwum Mikiego i Ronny’ego Körnerów

s. 314 – Archiwum Krystyny Asarnoj

s. 317 – Instytut Pamięci Narodowej

s. 353 – Archiwum Janusza Luterka

s. 370 – fot. Maciej Figurski / FORUM

s. 408 – Archiwum Lei Balint

s. 435 – fot. Adam Kozak / Agencja Gazeta

Przypisy

[1] B. Wojdowski, Chleb rzucony umarłym, Warszawa 1971, s. 5. Bogdan Wojdowski był jednym z dzieci, które Irena Sendlerowa pomogła uratować.

[2] W. Rotenberg, Wystąpienie na konferencji drugiego pokolenia ofiar Holocaustu w Jerozolimie, grudzień 1988, cyt. za: H. Grubowska, Ta, która ratowała Żydów. Rzecz o Irenie Sendlerowej, Warszawa 2014, s. 107. Wanda Rotenberg (przed wojną Bela Elster) ukrywała się po aryjskiej stronie i była łączniczką podziemia żydowskiego.

[3] S. Borcińska, List do D. Blumenfeld i J. Turkowa, niedatowany [1942], AKLH, Kolekcja A. Bermana, sygn. 4585. List podaję ze skrótami, pisownia oryginalna. Pełne nazwy archiwów i instytucji znajdują się na s. 447–452.

[4] I. Turkov, C’était ainsi: 1939–1943, la vie dans le ghetto de Varsovie, trad. par M. Pfeffer, Paris 1995.

[5] J. Turkow, Azoj iz es gewen… Churban Warsze, Buenos Aires 1948.

[6] Dopisek do listu S. Borcińskiej, dz. cyt. Jak opisuje Turkow, Gerhard Gadejski, jego kolega sprzed wojny, na prośbę Turkowa odwiedził Margaritę u Borcińskich i zostawił im adres swojego miejsca pracy. Turkow pisze, że Borcińska przychodziła tam z Margaritą, aż w końcu zażądała od Gadejskiego pieniędzy. On się przestraszył i powiedział, żeby do niego więcej nie przychodzili (I. Turkov, C’était ainsi…, dz. cyt.). Gerhard Gadejski, występujący w zapiskach Emanuela Ringelbluma jako Ryszard G., był współwłaścicielem tak zwanego szopu szczotkarzy. Ringelblum pisze, że wśród polskich kierowników niemiec­kich szopów na terenie getta, którzy z reguły byli bezdusznymi gangsterami, wyróżniały się dwie szlachetne postacie, nastawione na ratowanie Żydów – jedną z nich był Gadejski (E. Ringelblum, Stosunki polsko-żydowskie w czasie drugiej wojny światowej. Uwagi i spostrzeżenia, Warszawa 1988).

[7] Może Turkow, który kontaktował się z Bermanem w getcie i w czasie swego ukrywania się, jeszcze w Polsce, przed wyjazdem przekazał mu część swoich papierów.

[8] Historia Margarity jest opisana tak dobrze, jak rzadko która historia czasu Holocaustu. Z perspektywy ojca: pisze o córce w kilku swoich książkach. Z perspektywy matki: Turkow przechował i ocalił listy, które żona przesyłała mu z aryjskiej strony, gdy on był jeszcze w getcie; znajdują się w archiwach Yad Vashem w Jerozolimie. Z perspektywy Margarity: jej listy do ojca przechowywane są w archiwach Yad Vashem i kibucu Lohamei Hagetaot, istnieje jej wielogodzinne nagranie dla Visual History Archive USC Shoah Foundation, jest także spisana przez nią historia ukrywania się (dziękuję Annie Mieszkowskiej za udostępnienie mi angielskiego maszynopisu; tekst wydrukowano później po polsku w zbiorze Dzieci Holocaustu mówią…, t. 5, Warszawa 2013). Rozmawiałam z nią również przez telefon.

[9] Irena Sendlerowa wspomina o tym w korespondencji z Wandą Rotenberg (I. Sendlerowa, List do W. Rotenberg z 20 stycznia 1989, AKLH, Kolekcja B. Elster, sygn. 29620). Turkow zorganizował kampanię w sprawie przyznania jej medalu. Zgłosił się do wychodzącego w Izraelu po polsku pisma „Nowiny Kurier”, żeby opowiedzieć o Sendlerowej: „Ta szlachetna kobieta, z którą straciłem kontakt i dopiero teraz, po wielu poszukiwaniach nawiązałem, pracowała w Żegocie i ocaliła setki dzieci żydowskich, umieszczając je w sierocińcach, w klasztorach i innych miejscach. Rzecz w tym, żeby odpowiednie instytucje w Izraelu zajęły się tą szlachetną Polką, zainteresowały jej losem, dotarły do tych, którzy zostali przez nią uratowani” (H. Joffe, Niespłacony dług wdzięczności, „Nowiny Kurier”, 31 maja 1965). Sendlerowa przechowywała ten artykuł ze swoją adnotacją na odwrocie: „Artykuł Turkowa z 1965 r., na mocy którego otrzymałam Medal Sprawiedliwych” (I. Send­lerowa, Materiały zebrane w latach 1995–2003, AŻIH, sygn. S/353/2). Ten artykuł, jak wiele innych materiałów, przekazała do archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, gdy w 2000 roku przeprowadzała się ze swojego mieszkania do domu opieki. Materiały odebrała od niej i uporządkowała Halina Grubowska z ŻIH-u.

[10] Sztuka Antoniego Cwojdzińskiego.

[11] M. Turkov, Nagranie z 28 grudnia 1996, VHA, Interview Code: 24385. Dziękuję Domowi Spotkań z Historią i Ośrodkowi Karta, gdzie słuchałam taśm z kalifornijskiego archiwum USC Shoah Foundation.

[12] Centos, Centrala Towarzystw Opieki nad Sierotami, działał w Polsce od 1924 roku i zrzeszał społeczne organizacje opiekuńcze. W getcie zapewnił dach nad głową czterem tysiącom sierot w trzydziestu domach opieki i internatach oraz prowadził przeszło dwadzieścia półinternatów i domów dziennych (B. Engelking, J. Leociak, Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście, Warszawa 2001).

[13] Sztuka miała być wystawiona w jidysz pod tytułem Der weg cum glik. Ocalały z getta warszawskiego Szymon Gliksman pisze we wspomnieniach, że premierę planowano na 20 lipca (a nie na 22 lipca, jak zapisał Turkow), ale sytuacja w getcie była już tak napięta, że ją odwołano. Była to komedia Władysława Fedora Mysz kościelna, której tytuł zmieniono, utajniając w ten sposób autora: nie wolno było w getcie grać „aryjskich” sztuk (S. Gliksman, Nieopublikowane wspomnienia, archiwum prywatne B. Engelking; dziękuję za udostępnienie mi tego fragmentu).

[14] B. Engelking, J. Leociak, Getto warszawskie, dz. cyt.

[15] H. Joffe, Niespłacony dług…, dz. cyt.

[16] Opisy przechodzenia przez wachę można znaleźć w licznych wspomnieniach z warszawskiego getta, m.in. w: M. Pachter, Umierać też trzeba umieć…, Warszawa 2015.

[17] To musiał być jej pseudonim. Turkow pisze, że nazywała się Zofia Wiśniewska (I. Turkov, C’était ainsi, dz. cyt.), należała do lewicowego ugrupowania syndykalistów i jeszcze kilkakrotnie razem z Wandą Wyrobkową odwiedziła Margaritę. Opowiedziała mu, że zobaczyła raz na ulicy Bagno, jak dzieci ciągną Żydówkę na niemiecki posterunek. Wystąpiła w jej obronie, wtedy ją samą pobito i zaprowadzono na posterunek. Udało jej się przekonać Niemców, że jest katoliczką, nie Żydówką, wypuścili ją (I. Turkov, La lutte pour la vie, trad. par M. Pfeffer, Paris 2005).

[18] Pieniądze z ŻKN-u, organizacji żydowskiej powstałej w 1942 roku, przynosiła też Borcińskiej Bela Elster. A. Berman („Michał”) pisał w liście do J. Turkowa („Janka”) w lipcu 1944 roku, że najpierw za utrzymanie Margarity i jej rodziców płacił „Mikołaj”, czyli Leon Feiner z Bundu, a teraz ich utrzymywanie i opiekę nad nimi przejął ŻKN (A. Berman, List do J. Turkowa z 22 lipca 1944, AKLH, Kolekcja A. Bermana, sygn. 5801).

[19] M. Turkov, Nagranie…, dz. cyt.

[20] Świadczył o tym fragment listu, w którym Borcińska namawiała rodziców na pozostawienie u niej Marysi, przestrzegając przed oddawaniem dziecka do zakładu prowadzonego przez siostry: „Zakład na lato dzieci w jej wieku rozsyła po chłopach na wieś, więc co z niej będzie, zmarnuje się i więcej nic” (S. Borcińska, List do D. Blumenfeld i J. Turkowa, niedatowany [1942], dz. cyt.).

[21] Turkow, nie wiedząc, co się z dzieckiem dzieje, połączył się telefonicznie z getta ze swoim znajomym po aryjskiej stronie i podał mu nazwiska Sendlerowej i Wyrobkowej, prosząc, żeby odszukał je w Wydziale Opieki Społecznej na Złotej. Było to dość przerażające złamanie zasad konspiracji.

[22] Odtąd Turkow przesyłał regularnie pieniądze przez pośredników, co Borcińska kwitowała: „Dziś, to jest d. 3/III otrzymałam pieniądze, to jest 1000 zł przez jedną panią, dnia 19/I otrzymałam przez jednego pana 1000 zł, a 500 zł żadnych nie otrzymałam, oprócz marca należy mi się 200 zł i za miesiąc marzec. Na razie jesteśmy w porządku” (S. Borcińska, List do J. Turkowa z 3 marca 1943, AKLH, Kolekcja A. Bermana, sygn. 4585).

[23] To musiało być już po tym, jak młodzież z bursy Marii Rotblat zabrano na Umschlagplatz, ale – jak pisał Berman – „dzięki szybkiej i energicznej interwencji pracowników »Centosu« udało się uratować dziewczęta i personel”. Dziewczęta później się ukrywały, a część pracowała w szopach, co na jakiś czas je chroniło (A. Berman, O losie dzieci żydowskich w zakładach opiekuńczych w getcie warszawskim. Wspomnienia, „Biulety ŻIH” 1958, nr 28).

[24] I. Turkov, C’était ainsi, dz. cyt., s. 329.

[25] M. Turkow, Dziewczynka, która nie umiała płakać [w:] Dzieci Holocaustu mówią…, dz. cyt., s. 96.

[26] M. Turkov, Nagranie…, dz. cyt.

[27] M. Turkow, List do rodziców z 3 marca 1943, AYV, 0.6/134, sygn. 3698077. Dziękuję za pomoc Eli Linde z Yad Vashem, która znalazła te listy w nieopracowanych jeszcze wówczas zbiorach archiwalnych.

[28] M. Turkow, List do rodziców z lutego 1943, tamże.

[29] M. Turkow, List do rodziców, niedatowany [1942], tamże.

[30] M. Turkow, List do rodziców z 19 stycznia 1944, tamże.

[31] M. Turkov, Nagranie…, dz. cyt.

[32] D. Blumenfeld, List do J. Turkowa z marca 1943 (ze skrótami), jak wszystkie dalej cytowane listy Diany Blumenfeld, został przemycony do męża w getcie (AYV, Turkov Jonas, sygn. 03/3698077).

[33] D. Blumenfeld, List do J. Turkowa, niedatowany [1943], tamże.

[34] D. Blumenfeld, List do J. Turkowa z marca 1943, tamże.

[35] D. Blumenfeld, List do J. Turkowa, niedatowany [1943], tamże.

[36] Tamże. Gdy Diana Blumenfeld znalazła już inne mieszkanie, cena spadła: „Na odchodnym klępa się poprawiła. Liczy mi po 20 [złotych] dziennie, tak że jeszcze będę miała na trochę życia” (tamże).

[37] Tamże.

[38] Tamże.

[39] I. Turkov, La lutte pour la vie, dz. cyt., s. 144.

[40] M. Turkov, Nagranie…, dz. cyt.

[41] Alina Margolis-Edelman, żona Marka Edelmana, opowiadała mi, że kiedy ukrywała się u pary znanych architektów warszawskich, słuchała, jak wzdychają: „Szkoda, że nie ma tam Tuwimera”. Ona sama ukrywała się jako córka polskiego oficera. Gdy po wojnie z matką przyszły podziękować gospodyni, kobieta spoliczkowała matkę i zatrzasnęła przed nimi drzwi.

[42] M. Edelman, Getto walczy, Warszawa 1945. Patrz też: A. Grupińska, Ciągle po kole. Rozmowy z żołnierzami getta warszawskiego, Warszawa 2000.

[43] I. Turkov, La lutte pour la vie, dz. cyt., s. 146.

[44] Obóz przeżył syn Bogdan.

[45] I. Turkov, En Pologne, après la Libération. L’impossible survie des rescapés juifs, trad. par M. Pfeffer, Paris 2008, s. 214.

[46] M. Turkov, Nagranie…, dz. cyt.

[47] Tamże.

[48] Tamże.

[49] Tamże.

[50] Historię Renaty Skotnickiej-Zajdman opowiadam na podstawie rozmów z nią, jej nagrania dla Shoah Foundation (R. Skotnicka-Zajd­man, Nagranie z 23 października 1997, VHA, Interview Code: 37068) oraz spisanych przez nią wspomnień (archiwum prywatne R. Skotnickiej-Zajdman; jestem wdzięczna za jego udostępnienie). Skotnicka opowiada też swoją historię w filmie Chłopak i dziewczyna (reż. S. Koehler, 2005).

[51]Warsaw Ghetto Survivor Remembers Polish Catholic Woman who Saved Her, „Catholic Review”, 12 kwietnia 2009.

[52]