61,90 zł
Żydowscy rolnicy na Dolnym Śląsku nadający krowom imiona w jidysz. Żydzi odbudowujący na zgliszczach życie religijne, wydający gazety, prowadzący szkoły, angażujący się w politykę. Usiłujący nielegalnie wydostać się z Polski, miesiącami w drodze, w oczekiwaniu na pociąg, statek. Uparcie, lecz bezskutecznie próbujący dochodzić sprawiedliwości przed sądem. Pieczołowicie zbierający świadectwa Zagłady. Kołyszący dzieci w wózkach w obozach dla uchodźców. Planujący zatruć wodę w niemieckich miastach.
Obraz żydowskiego życia tuż po wojnie to wciąż słabo znany „krajobraz po bitwie”. Osamotnieni, często przytłoczeni wyrzutami sumienia, że to właśnie im udało się przetrwać, otoczeni wrogością, nieraz w śmiertelnym niebezpieczeństwie, musieli podjąć nieskończenie trudną decyzję – co dalej? Czy zostać w kraju, gdzie spoczęły prochy ich bliskich, czy opuścić na zawsze ten wielki cmentarz i zacząć od nowa? Czy pielęgnować żydowską tradycję, czy też porzucić tożsamość, która stała się przyczyną tylu cierpień, i skrzętnie ukryć swoje pochodzenie? Jak wejść w to nowe życie, które naznaczyła pustka?
Książka Anny Bikont to pierwszy reportaż całościowo opisujący losy polskich ocalałych Żydów i Żydówek w tużpowojennych latach. To przemilczana historia, która domagała się opowiedzenia.
Koedycja z Muzeum Historii Żydów PolskichPOLIN
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 652
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce: Rachela i Lolek Grynfeldowie w obozie dipisów w Leipheimie, 1946; United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Rachela and Lolek Grynfeld
Wybór zdjęć Patrycja Kwas i Magdalena Budzińska
Dołożono wszelkich starań, by odszukać właścicieli praw autorskich fotografii wykorzystanych w książce. W przypadku ewentualnych niejasności wydawca zapewnia, że prawa wszystkich właścicieli będą respektowane.
Copyright © by Anna Bikont, 2025
Redakcja Magdalena Budzińska
Redakcja naukowa dr Krzysztof Persak
Dokumentacja Wanda Lacrampe
Korekta Jadwiga Makowiec / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl
Indeks Jadwiga Makowiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Publikacja powstała w ramach projektu Global Education Outreach Program, prowadzonego przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN i realizowanego dzięki wsparciu Taube Philanthropies, William K. Bowes, Jr. Foundation, Libitzky Family Foundation oraz Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny w Polsce.
Partner projektu: Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma
ISBN 978-83-974364-2-8 (Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN)
ISBN 978-83-8396-067-8 (Wydawnictwo Czarne)
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN
ul. Mordechaja Anielewicza 6, 00-157 Warszawa
Sekretariat: tel. +48 22 47 10 300, e-mail: [email protected]
www.polin.pl
Wołowiec 2025
Wydanie I
Dnia Osiemnastego Stycznia roku Tysiąc Dziewięćset Czterdziestego Piątego,
Na rogu Ruin i Kresu,
Na rogu Gruzów i Śmierci,
Na rogu Zwalisk i Zgrozy,
Na rogu Marszałkowskiej i Jerozolimskiej,
Co padły sobie w płonące objęcia,
Żegnając się na zawsze, całując płomiennie –
Zjawiła się pękata warszawska babina,
Nieśmiertelna paniusia z chusteczką na głowie,
Postawiła, dnem do góry, skrzynkę na ruinach,
Podparła ją – meteorem; jakimś szczątkiem Miasta
I zawołała nieśmiertelnym tonem:
„Do chierbaty, do chierbaty,
Do świeżego ciasta!”
Julian Tuwim, Ab urbe condita[2]
Ten obraz odradzającej się z popiołów Warszawy z wiersza polsko-żydowskiego poety Juliana Tuwima byłdla mnie– od kiedy go przeczytałam w podstawówce – symbolem końca wojny.
Tuwim nie widział pękatej warszawskiej babiny z herbatą i ciastem. W Rio de Janeiro wyśnił ją i ulepił z tęsknoty. Zobaczył ją Szmuel Lejb Sznajderman, żydowski dziennikarz, który wyjechał z Polski przed wojną, a potem wrócił napisać reportaż o tym, co ocalało z ruin i kresu. Zatrzymał się w hotelu Polonia, jedynym działającym w środku zburzonego miasta, na rogu ulic opiewanych przez Tuwima. W Warszawie nie mordują Żydów tak jak na prowincji – zapisał – ale rozstawione kramiki są tylko polskie, żaden Żyd nie śmiałby rozstawić swojego[3].
Pękata warszawska babina każdego Żyda by przegoniła.
Tłumy ludzi wychodzą na ulice miast i miasteczek, całują wyzwolicieli, rzucają im kwiaty, tańczą. Na tym powinien polegać koniec wojny. Ale nie koniec Zagłady. Wystarczy postawić te dwa słowa obok siebie, żeby zobaczyć, że to połączenie jest pozbawione sensu.
Gruzy getta warszawskiego, 1945
Fot. Juliusz Bogdan Deczkowski „Laudański”, Muzeum Powstania Warszawskiego
W przeddzień wybuchu wojny mieszkało w Polsce prawie trzy i pół miliona Żydów. Stanowili największą żydowską społeczność w Europie i drugą na świecie. W kraju działały dziesiątki żydowskich partii, Polska była centrum żydowskiego szkolnictwa, kultury, literatury, zarówno elitarnej, jak i masowej. Niemal dziewięćdziesiąt procent polskich Żydów zginęło w Zagładzie. Z jednego z najważniejszych światowych centrów cywilizacji żydowskiej Polska stała się jej cmentarzem.
Chawa Rosenfarb z Łodzi, wyzwolona w obozie Bergen-Belsen 15 kwietnia 1945 roku, zapisała trzy tygodnie później, w przedostatni dzień wojny: „To już koniec. Nasze oswobodzenie nadeszło, ale ma prozaiczne oblicze. Nikt nie umarł z radości. Nikt nie oszalał z podniecenia. Gdy marzyliśmy o wolności, była skąpana w naszych łzach, wkładaliśmy jej na głowę koronę, oplataliśmy ją girlandami naszych uśmiechów i marzeń. Teraz, gdy przyszła, wygląda jak żebraczka, a my nie mamy jej nic do zaoferowania”[4]. Każdy z ocalałych mógł wskazać dzień i miejsce, w którym skończyła się dla niego wojna. Rozpiętość dat była spora: od lata 1944, kiedy Sowieci wyzwolili wschodnie tereny dzisiejszej Polski, do wiosny 1945 roku, kiedy Niemcy oficjalnie się poddały. Rozpiętość uczuć – mała.
„Nagle, po raz pierwszy, zacząłem płakać. 17 stycznia, dzień, w którym siły radzieckie weszły do Warszawy, był dla mnie jednym z najsmutniejszych dni. Właśnie teraz, gdy widziałem wiwatujących ludzi, nagle przeszyła mnie ostra jak sztylet świadomość, że naród żydowski nie istnieje. I z tym uczuciem patrzyłem na czołgistów całujących się z witającymi ich kwiatami ludźmi. Jak mogliśmy cieszyć się my – samotni, osieroceni, ostatni?” – pisał Icchak Cukierman „Antek”[5].
„Z rodziny niestety nikogo nie zastałam i sama się pytam, po co się tak rwałam do życia? Po co?” – opowiadała Anna Mass z Przemyśla w tużpowojennej relacji[6].
Tylko w nielicznych żydowskich świadectwach pojawia się radość. Koniec wojny oznaczał – paradoksalnie – stanięcie twarzą w twarz z Zagładą. Pojęcie jej rozmiaru. Ci, którzy byli pod okupacją niemiecką i walczyli o przetrwanie – funkcjonowali w wycinku rzeczywistości. Ci, którzy przeżyli w Związku Radzieckim – a to była większość polskich Żydów, którym się udało – nie wiedzieli nawet tyle.
Szukałam choć jednego takiego przypadku, by – tak jak to się zdarzyło milionom ludzi po wojnie – ktoś wrócił do swojego przedwojennego życia, do rodziny, do domu, do pracy. Nie znalazłam. Dla każdego z ocalałych, jakkolwiek był zrozpaczony, wycieńczony, oniemiały, koniec wojny oznaczał, że oto musi wymyśleć i zbudować swoje życie na nowo.
Nie mieli dokąd wracać, ich domy były zajęte.
„Ludzie pozbawieni ciepłej odzieży, okryci zdartymi łachmanami, gnieździć się muszą w pokojach pozbawionych okien, w murach ociekających wodą, w budynkach pozbawionych ubikacji i kranów. Wśród nich ponad sto dzieci, sierot i półsierot, słabych, wynędzniałych i nieodzianych bytuje w takich samych warunkach” – tak wyglądała sytuacja w Lublinie zaraz po wyzwoleniu[7].
Był 26 lipca 1944 roku, kiedy Sowieci wkroczyli do wsi niedaleko Białej Podlaskiej, gdzie Mosze Feigenbaum ukrywał się razem z rodzeństwem Sarą i Pinchasem Freterami z Serocka. Mosze dowiedział się, że volksdeutsch, który zajął jego rodzinny dom, uciekł z Niemcami. Ale gdy stanął przed drzwiami, ktoś wystawił głowę przez okno i wrzasnął: „Odejdź stąd! To nie jest twoje! Twoje dobre czasy się skończyły!”[8].
Byli głodni, ale w żadnej piekarni nie chciano im sprzedać chleba. Ktoś im obiecał jajka, ale gdy po nie przyszli, sąsiad zaczął wykrzykiwać do sąsiada: „Co? Chcesz im dać jedzenie? Lepiej daj im truciznę!”. Odeszli w asyście dzieci, które biegły za nimi, wołając: „Żydzi! Żydzi!”. Zawrócili, ale nie mieli dokąd pójść. „Nie chcieliśmy zwracać się do chrześcijanina, który nas przechowywał, bo nasza zażyłość z nim mogła go narazić na niebezpieczeństwo”.
To się powtarza w dziesiątkach relacji: skończyła się wojna, ale nie skończył się strach Żydów ani tych, którzy im pomagali.
Mosze zapukał w nocy do kobiety, którą znał sprzed wojny, dała mu chleb i marmoladę. Przez następne dni, też pod osłoną nocy, jej mąż podawał im przez płot jedzenie, ale bał się ich wpuścić do domu. Usłyszeli rozmowę mijanych przechodniów: „Znowu tu są”; „Pani, oni wszyscy wrócą, zobaczy pani”. Jak marzyli, żeby te słowa mogły okazać się prawdą.
Do Białej Podlaskiej wrócili Żydzi, niewielu, może kilkanaścioro. Listonosz przynosił im listy od współziomków z głębi Rosji, a w nich pytania, co się stało z rodziną, co się dzieje w mieście. Czy ludzie ci nie wiedzą, że ich rodziny zostały zamordowane, a domy zrujnowane – zastanawiał się Feigenbaum – czy też wszystko wiedzą, ale chcą wierzyć, że ich bliskich akurat to nie spotkało?
W czasie wojny trwała korespondencja między gettami a łagrami, czy – częściej – miejscami zsyłki, przesyłano nawet paczki, aż kontakt się urywał. Można było wciąż się łudzić, że bliscy zostali gdzieś wywiezieni. Po zakończonej wojnie Żydzi, ci czekający w ZSRR na repatriację, jak i ci rozproszeni po wszystkich stronach świata, słali listy do gmin, do magistratów, do parafii, do dawnych znajomych.
Aron Zysk, przed wojną fryzjer w Stoczku Węgrowskim, pisał z Nowego Jorku: „Najuprzejmiej łaskawie bardzo proszę wielmożnego Proboszcza w miarę możności znaleźć jakąś informację odnośnie mojej ukochanej rodziny, za którą byłbym bardzo wdzięczny. Za tę grzeczność obiecuję wysłać paczkę odzieży damskiej i męskiej dla biednych w miasteczku”. Proboszcz odpisał: „Rodzice Pana, Abram i Bina Zysk, jako też siostry Pana: Chawa Róża, jej mąż Jakub Sukiennik z dwojgiem dzieci i druga siostra Leja Korcarz – wszyscy w 1942 roku wyjechali do Treblinki i nie powrócili – pomarli […]. Dom po rodzicach Pana stoi, mieszkają ludzie”[9].
Frida Pertman z Wohynia, która zawędrowała z mężem na Ural, a potem do Kazachstanu, napisała stamtąd do szkolnego kolegi. Jego odpowiedź przeczytał najpierw mąż. „Jak on dostał ten list, wpierw nic mi nie powiedział. Kiedy poszedł do pracy, położył go w łóżku, pod poduszką. Ja wstałam zrobić łóżko, to leży i ja zaczęłam czytać, zaczęłam płakać i zemdlałam. Myśleli, że ja umarłam. I ktoś pobiegł do mojego męża do pracy powiedzieć mu, że ja umarłam. On przybiegł i ja już byłam obudzona. »Dlaczego ty… ja nie chciałem… ja nie mogłem ci powiedzieć«. A ja płakałam i płakałam, i płakałam, płakałam, płakałam”[10].
Opowiadała też, jak repatriowali się do Polski z dwójką dzieci, która im się tam urodziła. Frida po przekroczeniu granicy wyszła na peron sprzedać stary żakiet, żeby kupić dla nich trochę mleka. Kupujący wziął ją za Polkę. Zagadał do niej: „Jak się tu pani podoba? Wywożą węgiel i przywożą nam Żydów”. Na kolejnej stacji miejscowa ludność ostrzelała ich – nie tak żeby trafić, tylko dla postrachu[11].
Ocalali, którzy powrócili do Sokołowa Podlaskiego, 1946
United States Holocaust Memorial Museum
Bywało gorzej.
Halina Jodko-Kamińska, Polka wracająca w 1946 roku z Kazachstanu razem z Żydami, z którymi była na wygnaniu, opisała we wspomnieniach, jak pociąg zatrzymał się w tej samej Białej Podlaskiej, gdzie życie próbował sobie urządzić na nowo Mosze Feigenbaum. Do wagonów wdarła się młodzież w bryczesach, cyklistówkach i z żelaznymi prętami. Szukali Żydów, okładali po nogach tych siedzących w otwartych drzwiach. „Odciągnęliśmy naszych Żydów w głąb wagonu, żal się nam ich zrobiło. Zapadł zmrok. Jechaliśmy z pół godziny i pociąg stanął. Zaczęło się łomotanie. »Dajcie Żydów«. Usłyszeliśmy strzały”[12][13].
„Do Bobowej, do Grybowa i do Łużnej wróciło kilku Żydów […] na świat, na którym nie znaleźli ani rodzin, ani znajomych, ani nawet mieszkań, ludzie mówią o nich z przekąsem, jak gdyby uważali, że obowiązkiem ich było zginąć” – zapisał Hugo Steinhaus, wybitny matematyk, który przeżył w ukryciu[14].
Żydzi z Kolbuszowej, czerwiec 1945
United States Holocaust Memorial Museum
Działacz Bundu Bernard Goldstein, po powstaniu warszawskim ukrywający się w bunkrze na terenie zburzonego getta, opisuje, jak Żydzi wychodzili z ruin, wygłodniali, chorzy, półnadzy, krążyli jak zjawy po Warszawie i wracali do bunkrów, nie mając dokąd pójść. Dostawali jakąś pomoc, dopiero kiedy udało im się dotrzeć do komitetu żydowskiego na Pradze. „Oblegali komitet, płacząc, krzycząc, lamentując, błagając o ubranie, skórkę chleba, miejsce do spania”[15].
„Zdecydowana większość Polaków – pisze dalej – była wrogo nastawiona do ocalałych Żydów. Ciągle słyszało się: »Jeszcze tylu ich zostało?«”[16][17]. To się powtarza we wszystkich wspomnieniach jak mantra, chyba nie ma Żyda, który przeżył Holokaust i tego nie usłyszał. „Powracającym Żydom dawano odczuć, że są zbędni, że każdy kawałek chleba, który jedzą, został odjęty od ust lepszym od nich”[18].
Rozmawiali w jidysz z kolegą na ulicy, ktoś ich zwyzywał, Bernard mu odpowiedział, więc tamten wezwał milicjanta. Na komisariacie zostali pouczeni, że to niewskazane, by Żydzi prowokowali Polaków, mówiąc w jidysz w miejscach publicznych.
Spotkanie ocalałych w Tarczynie, maj 1945
United States Holocaust Memorial Museum
Przed wojną antysemityzm miał wynikać z nadmiaru Żydów – zauważa Goldstein – teraz została ich garstka i zmieniło się tylko na gorsze. „Nigdy przez wszystkie lata przed 1939 rokiem polscy Żydzi nie czuli się tak niepewnie, nie bali się tak o swoje życie jak po drugiej wojnie światowej. Antysemityzm był wyraźniejszy, bardziej zjadliwy, bardziej krwiożerczy niż przed wojną”[19].
W Rzeszowie 11 czerwca ktoś podrzucił ciało zgwałconej dziewięcioletniej dziewczynki do piwnicy domu, w którym mieszkało kilkanaścioro Żydów, w tym miejscowy rabin. „Tłum zaczął rabować mieszkania żydowskie i którego Żyda spotkali na ulicy, bili do utraty przytomności kijami i żelazem” – opowiadał jeden z pobitych, Jonasz Landesman[20]. W pogrom zaangażowała się miejscowa milicja, tyle że po stronie pogromszczyków – zatrzymała tego dnia stu pięćdziesięcioro Żydów. Po wyjściu z aresztu opuścili jak najszybciej i na zawsze swoje miasto. Antropolożka i badaczka Zagłady Joanna Tokarska-Bakir odnalazła raport sporządzony przez Brygady Wywiadowcze, czyli wywiad Polski Podziemnej (we wrześniu 1945 roku wszedł w skład Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”), opisujący ich wersję pogromu: „W piwnicy żydowskiej w Rzeszowie przy ulicy Tannenbauma przyłapano rabina w pokrwawionym kitlu przy wiszącej na dół głową nieżywej dziewczynie […]. Zaalarmowany przechodzący patrol MO ustalił poza tym części ciała ludzkiego należące do 16 dzieci. Wzięty w obroty rabin załamał się i przyznał, że są to pozostałości 16 dzieci. Twierdził jednak, że nie są to mordy rytualne, ale naród żydowski poniósł wielkie straty i wielu jego najwybitniejszych przedstawicieli musi być podtrzymywana krwią ludzką! Krew zdobywa się właśnie tą drogą. Na wiadomość o powyższym ludność rzuciła się na Żydów”[21].
Jan Tomasz Gross w książce Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści opisał powojenną przemoc, której kulminacją był pogrom kielecki. Ale też codzienność we wrogim otoczeniu, agresję, szykany i bezwzględność utrzymujące Żydów w poczuciu, że są obcy, gorsi, niepotrzebni i mają się czego bać. Czy można się dziwić, skoro w Będzinie wydawano im skierowania do pracy ze znakiem Ż w kółku?[22]
A jeśli nie wrogość, to obojętność. „Chwiejnym krokiem przeszliśmy przez miasto, w którym niegdyś było pięć tysięcy Żydów. Pozostaliśmy z nich tylko my i dwoje innych – opisywała wyjście z ukrycia Jafa Wallach z Leska (przeżyła ona, mąż, córeczka, kilkoro dalszych krewnych, wielka w tym zasługa Józefa Zworzana, zaprzyjaźnionego z rodziną przed wojną). – Bardzo dziwnie było tak spacerować po mieście, które było zarazem znajome i obce jak inna planeta. Ludzie, których znaliśmy przed wojną, spoglądali na nas z wyrazem twarzy, który kompletnie nas zaskoczył – byli całkowicie obojętni. Cóż czyniło ich tak nieczułymi? Dlaczego nikt nie pytał, co się z nami działo? Dlaczego nikt nie zaoferował nam pomocy?”[23]
W archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego zachowała się kartka – niedatowana, spisana na maszynie długa lista miejscowości pod nagłówkiem „Wykaz miast martwych (w których Żydzi nie mieszkają)”. Następuje litania: Błonie, Biłgoraj, Borysław, Ciechanowiec, Czyżewo…[24] Na tej samej kartce zmieścił się jeszcze niedługi „Wykaz miast żywych (w których Żydzi mieszkają)”[25].
Mordechaja Canina, żydowskiego dziennikarza, który po wojnie przyjechał z Ameryki oglądać i opłakiwać ruiny, zadziwiali ci, którzy tu jeszcze zostali. Jak można żyć na cmentarzu? – zapytywał[26].
Wielu funkcjonuje w przebraniu – pisał – niczym w teatrze, noszą wojskowe mundury czy krzyżyki na piersiach. Przywoływał dawne nabożeństwa z okazji Jom Kippur w Warszawie, kiedy wśród tłumu rozbrzmiewała pieśń Kol nidre, a „niebo i ziemia stawały się żydowskie”[27]. Teraz też poszedł w Sądny Dzień do synagogi Nożyków. Zamiast schodzących się gromadnie rodzin zobaczył przemykających samotnych ludzi. Gdy wychodził, kobieta obok niego – na jej twarzy nie wyschły jeszcze dobrze łzy – przekraczając próg synagogi, zrobiła znak krzyża. Nawyk, który musiał jej zostać z czasów ukrywania.
„Całkowicie już polska Warszawa sprawia nieludzki ból” – pisał[28]. Jedynym żywym miejscem wydał mu się cmentarz żydowski, gdzie chodząc wśród nagrobków, czuł ślady żydowskiej obecności.
Oglądał zniszczenia dokonane przez Niemców i dalsze, już powojenne spustoszenia. Dwór cadyka w Górze Kalwarii przerobiony na budynek Spółdzielni Samopomoc Chłopska. Unikatowa drewniana bożnica w Nasielsku służąca jako garaż. Synagoga w Kielcach zmieniona w wychodek dla chłopów, którzy w dni targowe zajeżdżają furmankami na plac bożniczy. Macewami z cmentarza w Olkuszu wybrukowano podwórko szkoły.
Odwiedzał kolejne miasta i miasteczka, by wszędzie odnotowywać to samo: gwar dawnego życia i obecną ciszę.
„Przyjechawszy tam, odniosłem wrażenie, że miasteczko gdzieś przesunięto. Może jeżeli pojadę dalej, to je znajdę, z jego Żydami, z ich besmedreszami [domami modlitwy] i bibliotekami, i spotkam światłą chęcińską młodzież. Ale szofer dalej nie jedzie. Tutaj – mówi – są Chęciny. Ja jednak nie widzę miasteczka, tylko same ruiny, pustkę”[29].
„W Białymstoku nawet słońce świeciło po żydowsku… – pisał o mieście, gdzie przed wojną Żydzi stanowili prawie połowę mieszkańców. – Tych trzystu pięćdziesięciu Żydów, których tu spotkałem, to byli uchodźcy we własnym mieście”[30].
„Do Międzyrzeca wróciło kilkuset ocalałych, a do późnego lata 1947 roku zostało ich czterech. Czterech pustelników, może czterech bohaterów, smutnych, zmęczonych, ach, jak zmęczonych Żydów! […] zamykają się wieczorem na siedem spustów, jakby byli oblężeni w jakiejś cytadeli. Barykadują się w mieszkaniach, zakładając żelazne sztaby na podwójne drzwi i zastawiając drzwi wejściowe”[31].
„Żadnych żydowskich grobów już w Kutnie nie znajdziesz […]. Macewy zrabowano. Groby rozkopano i tak pozostawiono, po polu walają się żydowskie czaszki, żydowskie żebra i piszczele”[32].
„Ziemia płonie pod moimi stopami. Nie mogę już dłużej iść. Muszę się stąd jak najszybciej wydostać” – wspominał powrót do rodzinnej Sokółki Nissan Tykociński. Odwiedził cmentarz, nie zobaczył ani jednej macewy i dowiedział się, że Niemcy nakazali wybrukować nimi rynek. Wtedy zrozumiał, że stąpa po nagrobkach swojej rodziny, swojej społeczności[33].
Ocalali na zdewastowanym cmentarzu żydowskim w Ostrowcu Świętokrzyskim, październik 1945
United States Holocaust Memorial Museum
Jeszcze niedawno wiszące na drzwiach wejściowych mezuzy – małe pojemniczki z fragmentem Tory wypisanym na pergaminie – znaczyły każdy żydowski dom. Teraz zostały po nich tylko wgłębienia. Nierzadko jedynym śladem minionego świata, na jaki trafiali powracający, były przedmioty – u sąsiadki torba uszyta z Tory, u sąsiada łóżko małżeńskie czyichś rodziców[34].
Jankiew Pat, działacz pomocowej organizacji żydowskiej, który przyjechał ze Stanów, opisał odwiedziny w komitecie żydowskim w Łodzi: „»Musimy dać panu prezent« – zwrócił się do mnie sekretarz komitetu. – »Niech pan to zrobi dla nas i zabierze to do Ameryki«. Wręczył mi czarną pergaminową torbę na zakupy wykonaną ze świętego zwoju Tory. Takie torby Polacy sprzedawali na rogach ulic po pięć złotych za sztukę. Pergamin był podklejony czarnym papierem. Oderwałem kawałek i przeczytałem: »Pan zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan i całą ziemię Naftalego…«. Starożytne słowa na świętym pergaminie, wykute w nieśmiertelnym granicie ludzkiego ducha, słowa mówiące o wizji i proroctwie, święte słowa sprofanowane na polskiej torbie”[35].
Żydzi, którzy odwiedzali miejsca po obozach zagłady, po masowych egzekucjach, po cmentarzach, widzieli dzikie, puste, zryte pola. Miejscowa ludność rozkopywała groby w poszukiwaniu kosztowności czy złotych zębów[36]. Niszczono też nagrobki, zwłaszcza ofiar powojennych mordów[37]. Dramatyczny moment spotkania ze zdewastowanym cmentarzem, zrujnowaną synagogą, domem modlitwy przerobionym na skład pojawia się w relacjach tylu ocalałych.
„Widok zniszczonych i zbezczeszczonych miejsc i obiektów rytualnych, który witał powracających Żydów ocalałych z Holokaustu, wydawał się ostatecznie pieczętować tragiczny los ich społeczności. […] Te lokalne miejsca dziedzictwa, które do 1939 roku symbolizowały głębokie zakorzenienie i długą historię społeczności, teraz stały się symbolami ich upadku” – pisze izraelski historyk Yechiel Weizman[38].
Nie było zgody na żydowską pamięć i żydowską żałobę.
Zostać czy wyjechać – oto jest pytanie tamtego czasu. „Wielu ludzi wyjechało dlatego, że uważali, że nie można żyć na cmentarzu. A mnie się wydawało, że cmentarza nie wolno zostawiać” – mówiła Ance Grupińskiej Adina Blady-Szwajger, łączniczka Żydowskiej Organizacji Bojowej[39].
Pisał poeta języka jidysz Dawid Sfard:
A gdy opuszczę tę ziemię –
Kto na złość mordercom
Będzie śpiewał po żydowsku
O cierpieniach i radości pokoleń
[…]
I kto będzie dalej kuł złoty łańcuch
Pokoleń wielkich, wspaniałych Żydów?[40]
– Byli tacy, którzy wiedzieli, że za żadne skarby nie wyjadą. Byli tacy, którzy wiedzieli, że za żadne skarby nie zostaną. I tacy, którym konieczność podjęcia tej decyzji rozrywała duszę i serce – mówi mi mieszkający w Izraelu syn Dawida, Leon.
Zostawali po wojnie w Polsce, bo nie mieli siły na zaczynanie nowego życia w nowym kraju, bo czekali, aż ktoś z bliskich się odnajdzie, bo podobał im się komunizm, bo wierzyli, że nastanie nowy porządek albo że trzeba zostać na straży pamięci, bo jeszcze przed wojną zachwyciła ich polska kultura, w której zostali wychowani, bo chcieli ją odbudować. Bo tak się złożyło.
Wyjeżdżali, bo o Ziemi Izraela marzyli jeszcze przed wojną. Wyjeżdżali, chociaż czuli się bardziej Polakami niż Żydami i wcale o wyjeździe nie marzyli. Irena Hurwic-Nowakowska, autorka bodaj jedynych badań socjologicznych dotyczących powojennej kondycji polskich Żydów, która w 1947 roku zebrała ponad osiemset ankiet i wywiadów (głównie z Warszawy, Łodzi i Dzierżoniowa), przytacza takie wypowiedzi: „Gdy słyszę drwiny i dowcipy o tych, którzy zginęli taką śmiercią jak mój ojciec i moi bliscy, nie mogę już być Polką. I dziś nie mam już ojczyzny”. Albo: „Gdyby nie brak wiary, że w Polsce też się da z czasem wykorzenić zoologiczny antysemityzm, tkwiący jeszcze w większości społeczeństwa, z pewnością opowiedziałabym się za ojczyzną, którą kocham szczerze, to jest za Polską”[41].
Mogłoby się wydawać, że decyzja „wyjechać czy zostać” jako najważniejsza decyzja tamtego czasu podejmowana była z najwyższym rozmysłem. Wiele opowieści temu przeczy. Ktoś zachorował, gdy właśnie miał wyjechać, i już drugi raz nie był w stanie się zebrać. Ktoś się w ostatnim momencie zląkł warunków podróży czy jazdy w nieznane. Ktoś liczył, że wyjedzie legalnie, ale sprawa się przeciągała, a tymczasem zakochał się w Polce/Polaku.
Pisząc tę książkę, przygotowywałam jednocześnie, wraz z Kamilem Kijkiem, historykiem z Katedry Judaistyki Uniwersytetu Wrocławskiego, wystawę o tużpowojennych losach polskich Żydów dla Muzeum POLIN w Warszawie. Wiedziałam, że zdecydowana większość z nich wyjechała w pierwszych powojennych latach, a z mniejszości, która została, znów większość opuściła Polskę w kolejnych falach emigracji. Ale Kamil powtarzał do znudzenia, że to nie ma być historia teleologiczna – taka, którą opowiadamy, wiedząc, co się później stało.
– Debata, czy Polska po Zagładzie może być ojczyzną Żydów, nie została rozstrzygnięta w 1945 roku – mówił. – Przyszłość Żydów w Polsce, również jako grupy narodowej i religijnej, nie była przesądzona. Można było mieć nadzieję, że da się tu ułożyć jakoś życie. Toczył się o nie ostry, intensywny spór[42][43].
Drzwi otwiera chłopiec, na oko dziesięcioletni. Na pytanie o obecnych lokatorów odpowiada „my”. Dodaje zaraz, że mieszkają tu od czasów przedwojennych. Kobieta, ubrana w obozowy pasiak – przybyła prosto z Oświęcimia – dalej stoi przed drzwiami, aż w końcu chłopiec się odzywa:
– Myśleliśmy, że pani nie żyje.
– Żyję.
– To niedobrze.
W tej scenie z filmu fabularnego z 1947 roku (nie doczekał się wtedy premiery, pokazano go dopiero w 1991 roku) chłopiec gra tak dobrze, że mróz przechodzi po plecach[44][45].
Że jest ich garstka, że nie ma dla nich miejsca – ta świadomość do wielu Żydów dotarła dopiero po wojnie. Polacy byli już wtedy od dobrych kilku lat przyzwyczajeni, że Żydów nie ma. I dobrze. Przedstawiciel Delegatury Rządu RP na Kraj pisał w raporcie wysłanym do Londynu w sierpniu 1943 roku, antycypując to, co się będzie działo po wojnie: „Powrót Żydów w masie odczuty byłby przez ludność nie jako restytucja, ale jako inwazja, przeciwko której broniłaby się ona nawet drogą fizyczną”[46].
A jeśli wracali i zamierzali zostać, mogło ich czekać to, co w Tarnowie.
Pożółkłą kopertę z wystukanym na maszynie „DO NARODUIZRAELSKIEGO w Tarnowie” znalazła w jednej z tysięcy teczek w Instytucie Pamięci Narodowej Karolina Panz. W środku list:
W dniu 8.8.45 r. zakładamy kontrybucję na 100 000 zł. Niniejszym zaznaczam, że w razie niezłożenia tej sumy w miejscu umówionym, czyli oddanie tego listu na Bezpieczeństwo, będziecie strzelani na ulicach i w miejscach zamieszkałych. Dowody tej siły przeciwko narodowi Izraelskiemu załączamy Wam dokumenty tej kobiety, która została zastrzelona przez nasze ręce. Powód był właśnie niezłożeniem kontrybucji. […] Miejsce złożenia tej kwoty będzie na samej Górze Marcina pod tym dużym krzyżem, który jest ogrodzony i na betonowym fundamencie postawiony. Pod krzyżem tym nie stoją żadne kwiaty, proszę więc położyć jakąś bryłę z kamienia i pod nią położyć pieniądze. Pieniądze mają być doręczone dn. 9.8.45 r. do godziny 12ej przed południem.
Mściciel[47]
Ulotka z Lublina lub okolic, ze zbioru Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” Okręg Lubelski, lata tużpowojenne
Archiwum Państwowe w Lublinie
Na odwrocie koperty dla pewności narysowano ołówkiem wskazany krzyż. W materiałach IPN-u można też oglądać dołączony przez morderców dla uwiarygodnienia się dowód osobisty zamordowanej Pauliny Fries i świadectwo szkolne jej córki Tusi, która przeżyła, schowawszy się u sąsiadów[48].
„Jedynym krajem w Europie, gdzie antysemityzm nadal trwa i prowadzi do politycznych i moralnych zbrodni, jest Polska. Kraj, gdzie Żydzi byli wytrzebieni najgruntowniej i gdzie za okupacji siła oporu przeciwko Niemcom była najgwałtowniejsza. Tymczasem w tym to kraju hitleryzm pozostawił swoje kukułcze jajo” – pisał Kazimierz Wyka w piśmie „Odrodzenie” jesienią 1945 roku[49].
To jeszcze nie był czas amnezji, który miał nastać później. Co prawda Wyka mylił się co do faktów (Polska nie była jedynym krajem w Europie, gdzie dochodziło do antyżydowskiej przemocy, pogromy zdarzały się także w Czechosłowacji, na Węgrzech, w Rumunii), ale jego głos – jak głos wielu intelektualistów i pisarzy wstrząśniętych rozmiarami antysemityzmu – miał niezwykłą moc dla tych Żydów, którzy czuli przynależność do polskiej kultury i z trudem mogli sobie wyobrazić życie gdzie indziej. Dawał nadzieję, że to jest twarz nowej Polski, a cała reszta to przeżytek – przeminie. Wiadomo, trwa trudny okres dochodzenia do normalności, społeczeństwo jest wyczerpane i wykolejone moralnie, w kraju toczy się właściwie wojna domowa, ale siły postępu zwyciężą z siłami reakcji[50].
Manifest Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, założycielski dokument nowej władzy (miał niby powstać w Chełmie, w rzeczywistości przywieziono go z Moskwy), deklarował: „Żydom po bestialsku tępionym przez okupanta zapewniona zostanie […] odbudowa ich egzystencji oraz prawne i faktyczne równouprawnienie”[51]. Komitet Centralny Polskiej Partii Robotniczej w odezwie z sierpnia 1944 roku wyrażał nadzieję, że „naród wytrzebi z naszego życia wszelkie resztki jadu faszystowskiego, upodlenia i nienawiści rasowej, jakie okupant usiłował zaszczepić naszemu społeczeństwu”[52]. Jak pisze historyk August Grabski, polityczna praktyka PPR-u, jeżeli chodzi o walkę z antysemityzmem, nie była jednak tak jednoznaczna jak jej deklaracje[53]. Ale i tak nikt inny nie obiecywał im, że upora się z podziemiem, a zatem skończy się mordowanie Żydów.
Trudno było nie doceniać nowych czasów, gdy porównało się je z dwudziestoleciem międzywojennym. Getto ławkowe na uczelniach, numerus clausus albo numerus nullus, przewracanie żydowskich straganów i bicie kupców, nienawistne wyzwiska na ulicach i w prasie rodem ze „Stürmera” – to kojarzymy z haniebną końcówką lat trzydziestych. W rozpalonej atmosferze antysemickiej trudno było znaleźć pracę, trudno było studiować, trudno było przejść przez park. Ale Żydzi pozostawali obywatelami drugiej kategorii od początków II Rzeczpospolitej. Podlegali systemowej i wielowymiarowej dyskryminacji. Chociaż stanowili około połowy absolwentów prawa, niemal nie było ich wśród sędziów i prokuratorów. Podobnie z lekarzami – pracowali tylko w instytucjach prywatnych. Żydów właściwie nie przyjmowano do wojska, policji, urzędów państwowych. Mimo że stanowili duży procent robotników, bardzo rzadko zatrudniano ich w przedsiębiorstwach państwowych i komunalnych[54]. Byli prawie nieobecni w zdominowanym przez państwo, najlepiej płacącym i pod względem socjalnym najlepiej chroniącym pracowników przemyśle ciężkim, w tym w górnictwie.
Kluczową sprawą było więc dopuszczanie Żydów do miejsc pracy i zawodów przed wojną dla nich niedostępnych. Żyd górnik, Żyd milicjant, Żyd prokurator… Zgodnie z deklaracjami nowej władzy wszystko to miało stać się możliwe.
Nachman Blumental, który na początku wojny uciekł na Wschód i pojawił się latem 1944 roku w wyzwolonym Lublinie, liczył, ilu odnajdzie ocalałych.
W samym mieście – około dwudziestu, może trzydziestu tysięcy.
Dwieście pięćdziesiąt tysięcy wróci ze Związku Radzieckiego.
Sto tysięcy może się ukrywać na terenach wciąż pozostających pod okupacją niemiecką.
Sto tysięcy zostanie uwolnionych z obozów koncentracyjnych.
Wychodziło mu prawie pół miliona. Z trzech i pół przed wojną.
Pół miliona – to dawało nadzieję, przecież istnieją państwa, które liczą tylu mieszkańców. Za dziesięć–piętnaście lat Żydów będzie milion. W Polsce na przekór wrogom odrodzi się naród żydowski[55].
W Lublinie odnalazło się znacznie mniej, Blumental przeszacował też następne kategorie. Od dwustu sześćdziesięciu sześciu do dwustu osiemdziesięciu tysięcy Żydów przeszło przez Polskę w pierwszych powojennych latach (chociaż nigdy nie było ich tu tylu naraz, jedni przyjeżdżali, drudzy wyjeżdżali). W sumie wojnę przeżyło około trzystu pięćdziesięciu tysięcy polskich Żydów, może kilkadziesiąt tysięcy więcej (z tym że część została na Zachodzie, część w Związku Radzieckim). Z tego od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy przeżyło pod okupacją niemiecką, siedemdziesiąt–osiemdziesiąt tysięcy zostało zwolnionych z obozów koncentracyjnych w Niemczech i Austrii, dwieście trzydzieści tysięcy przeżyło w Związku Radzieckim (wróciło sto osiemdziesiąt tysięcy)[56]. Ale ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób to wciąż dosyć, żeby stworzyć pokaźną mniejszość, o jakiej marzył Blumental.
On sam zabrał się do dokumentowania Zagłady – pracował w powstałej w sierpniu 1944 roku w Lublinie Żydowskiej Komisji Historycznej, a w 1947 roku został pierwszym dyrektorem utworzonego na jej bazie Żydowskiego Instytutu Historycznego. Jakiej to wymaga siły: tuż po końcu świata zbierać świadectwa, wspomnienia, dokumenty, wracać codziennie od nowa do przeżytego koszmaru. Pojechał do Wielopola Skrzyńskiego koło Dębicy, gdzie ukrywała się jego żona Maria z ich synkiem Arielem, który miał półtora roku, gdy Blumental widział go po raz ostatni, w czerwcu 1941 roku. Wszystko ze szczegółami opowiedzieli mu mieszkańcy. Maria i Ariel, odkryci wskutek donosu, zostali 6 czerwca 1943 roku doprowadzeni na posterunek policji, a następnego dnia zastrzeleni przez niemieckiego żandarma na żydowskim cmentarzu. Maria nie chciała się rozebrać, więc siłą zdarto z niej ubranie. Prosiła, żeby zabić ją pierwszą, bo nie jest w stanie patrzeć na śmierć swego synka. Niemiecki żandarm był pijany, przyszedł na cmentarz w asyście polskiego policjanta, wypili butelkę wódki, drżały mu ręce. Dopiero jego drugi strzał zabił Ariela, jeszcze więcej razy musiał strzelać do Marii.
Zagłada – ta na wielką skalę, brutalne deportacje z miast i miasteczek, gdzie ginęły na miejscu setki ofiar, a ulice spływały krwią, i ta rozpisana na wiele pojedynczych morderstw – odbywała się na oczach wszystkich[57].
Blumental nigdy nie opublikował relacji o zamordowaniu swojej rodziny. Odręczną notatkę na dwie i pół strony znalazła po latach badaczka Zagłady Katrin Stoll w kartonowych pudłach, które zostały po nim u jego syna w Vancouver[58].
Dla tych, którzy jak Blumental czuli większą bliskość ze zmarłymi niż z żywymi[59] i sens swojego życia widzieli w pracy nad zachowaniem pamięci o Zagładzie, bardziej oczywista wydawała się decyzja o pozostaniu w Polsce. Chociaż też się wahali, jak to pokazała Karolina Szymaniak na przykładzie współpracującej z Blumentalem Racheli Auerbach. W lipcu 1945 roku Auerbach pisała do Basi Temkin-Bermanowej, przyjaciółki z żydowskiego podziemia: „Nadszedł czas, byśmy opuścili ten kraj i otrzepali jego kurz z naszych butów”[60]. Ale nie wyjeżdżała. Zbierała świadectwa, działała na rzecz odnalezienia Archiwum Ringelbluma dokumentującego życie w getcie warszawskim (sama pracowała w zespole, który te materiały zgromadził, i były tam też jej teksty). Na początku 1946 roku w gazecie „Dos Naje Lebn” przekonywała o celowości życia w Polsce: „Jesteśmy dziedzicami wielkiej tradycji i zamierzamy tworzyć nową tradycję”[61]. By znów w połowie 1947 roku zwierzać się Melechowi Rawiczowi, przyjacielowi z Kanady: „Nie ma już prawie nikogo z ludzi, którzy są mi trochę bliżsi. Nie mam siły żyć w absolutnej samotności”[62].
„Nie można chyba powojennej ludności żydowskiej w Polsce nazwać grupą. To są szczątki zamordowanego skupiska” – pisała Irena Hurwic-Nowakowska[63]. Te szczątki oceniała bardzo surowo: „Jest to zbiorowisko do pewnego stopnia patologiczne, obarczone kompleksami, urazami, skłonne do zbiorowych psychoz”[64].
Podobnie pisał Jan Błoński w słynnym tekście Biedni Polacy patrzą na getto, wydrukowanym w końcówce lat osiemdziesiątych w „Tygodniku Powszechnym”:„Nie umieliśmy nawet powitać i uszanować niedobitków, cóż z tego, że rozgoryczonych, zbłąkanych, może i dokuczliwych”[65].
Nie brzmi to za dobrze, ale po wojnie tak się właśnie mówiło – niedobitki. Tak mówili o sobie ci, którzy przeżyli, używano tego określenia w prasie żydowskiej. Co znaczyło mówić i myśleć o sobie, że jest się niedobitkiem?
Ujmując to samo, ale z większą empatią, wystarczy przytoczyć, że wśród ocalałych dzieci (do czternastego roku życia) 90 procent miało krzywicę, 50–60 procent – czynną gruźlicę, 50 procent – choroby będące skutkiem głodu i niedojadania, 10 procent – obrzęki głodowe z anemią, a 5–6 procent – choroby weneryczne. Zespołu stresu pourazowego jeszcze wtedy nie diagnozowano, ale 25 procent dzieci zakwalifikowano jako cierpiące na „niedorozwój umysłowy, kompleksy i urazy lękowe”[66]. Wśród próśb składanych do żydowskich instytucji przez dorosłych, często na skrawkach papieru, powtarzają się błagania o okulary, laski, protezy zębowe, długie wyliczenia chorób.
Gdy tylko został wyzwolony Lublin, zawiązał się tam Centralny Komitet Żydów w Polsce. Zorganizował miejsca noclegowe, stołówkę, dom dziecka. („W jednej izbie – zanotował ktoś – mieszka po trzydziestu, czterdziestu ludzi podobnych do rannych zwierząt”[67]). Z czasem uruchomił oddziały w terenie: komitety wojewódzkie, powiatowe, miejskie. Powstały spółdzielnie pracy, przedszkola, przychodnie, żłobki, szkoły, kuchnie ludowe, teatry, biblioteki, chóry… Zarejestrowały się zrzeszenia religijne, otworzyły domy modlitwy, łaźnie rytualne, kuchnie i jatki koszerne. Z podziwu godną skrupulatnością prowadzono rejestrację ocalałych – kto gdzie przeżył, dokąd wrócił, kogo szuka. Z czasem w poszukiwaniach zaczęły pomagać specjalne biuletyny, radio, prasa. Zorganizowano dziesiątki kibuców. Kilkanaście partii politycznych i ich młodzieżowych przybudówek zabrało się do walki o rząd dusz ocalałych.
Dzieci z żydowskiego sierocińca w Lublinie wraz z Anną Natanblut, dyrektorką i wychowawczynią, 1944–1945. Sierociniec zorganizowany przez lubelski komitet żydowski działał od grudnia 1944 do sierpnia 1945 roku. Ze względu na bezpieczeństwo dzieci został przeniesiony do Pieszyc (Peterswaldu, Pietrolesia) na Dolnym Śląsku
Archiwum fotografii Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie
Wyobcowani, samotni, udręczeni wspomnieniami i swoim własnym stanem Żydzi podjęli trud zbudowania od nowa społeczności żydowskiej.
W mniejszych miejscowościach to się z reguły nie powiodło. Wystarczyło, że gdzieś w okolicy lokalni partyzanci, dziś znani jako żołnierze wyklęci, przeprowadzili napad. Schemat był prosty i skuteczny: wymordować kilkoro ocalałych, bardzo chętnie kobiety i dzieci, i zostawić karteczkę z ultimatum, że pozostali Żydzi mają opuścić miasteczko, bo spotka ich podobny los. Lepiej było w większych miastach, w Łodzi, w Warszawie, na świeżo przejętych przez państwo polskie terenach Dolnego Śląska. Wielka w tym zasługa Jointu, międzynarodowej żydowskiej organizacji humanitarnej z siedzibą w Stanach. Przez pierwsze powojenne lata niemal w całości finansowała żydowskie życie w Polsce. Na wsparcie zrzucali się głównie dawni polscy Żydzi rozproszeni po świecie[68]. Pierwszy telegram, który dotarł do biura Jointu z Polski, brzmiał: „Żyję, proszę o pomoc”[69].
Na jednej ze stacji stała grupka ludzi. Namawiali, żeby tu wysiadła i dołączyła do ich kibucu. Wkrótce wyruszy z nimi do Palestyny. Czy Fania wcześniej planowała się tam dostać, czy o tym marzyła, czy też stopniowo dojrzewała do tej myśli, odkąd pociąg repatriacyjny z ZSRR przekroczył granicę? Na poprzednich stacjach też stali Żydzi, też mówili to samo: nikt nie został przy życiu, jak można mieszkać na cmentarzu, trzeba szybko uciekać, bo choć skończyła się wojna, Żydów dalej zabijają.
Fania Szumacher wysiadła. Dołączyła do kibicu. Grała na gitarze, uczyła hebrajskiego. Ktoś zapamiętał, że pochodziła z Równego, ktoś inny, że ze Stryja[70]. Trudno potwierdzić, archiwa w jednym i drugim miejscu spłonęły. Jeżeli mówiła dobrze po hebrajsku, pewnie ukończyła gimnazjum Tarbutu, gdzie hebrajski był językiem wykładowym. Szukałam. Zachowały się listy z nazwiskami uczniów szkoły Tarbutu w Równem, nie ma na nich Fani[71]. Ktoś zapamiętał, że była inżynierką geolożką. Może studiowała geologię w Saratowie? O Saratowie mówił jej chłopak Baruch Dorfman, z którym wysiadła na peronie. Szukałam. Nie ma jej w tamtejszych spisach[72]. Nie znalazłam jej też na listach polskich obywateli, którzy repatriowali się z ZSRR w czerwcu 1946 roku, choć to wtedy musiała się zjawić, skoro ktoś zapamiętał, że przyjechała ledwie dwa tygodnie przed tym, co się miało zdarzyć[73].
Dom przy Plantach 7 w Kielcach – to tam na drugim piętrze mieścił się kibuc – opisała po latach w dokumencie Marcela Łozińskiego mieszkanka kamienicy obok: „Takie wrażenie odnosiło się z tego domu, jak się zbiera pełno ludzi po pogrzebie, smutni, przygnębieni, przybici. Wyglądali na taką grupę stale wyczekującą, że gdzieś pojadą, że gdzieś kogoś odnajdą, że zaczną normalne życie. To był tak jakby przejściowy dom”[74]. W kibucu było z pewnością raźniej niż w reszcie domu – młodzi ludzie żyli nadzieją, że zaraz wyruszą do Erec Israel.
Jedyne, co wiemy na pewno i dokładnie o Fani Szumacher, jednej z czterdzieściorga dwojga ofiar pogromu w Kielcach[75], to ustalenia z sekcji zwłok. Miała metr sześćdziesiąt wzrostu, wyglądała na dwadzieścia–dwadzieścia pięć lat. Stwierdzono: „w okolicy potylicznej rana cięta długości 7 cm, w okolicy ciemieniowej prawej rana cięto-tłuczona o poszarpanych brzegach długości 5 cm […], złamanie kości sklepienia czaszki okolicy czołowej […], kończyny dolne w okolicy ud, stawów kolanowych, w przedniej powierzchni prawego podudzia mocno zasinione”[76]. Według opinii biegłego „obrażenia zostały zadane narzędziem twardym, tępo-krawędziastym. Śmierć nastąpiła natychmiast wskutek wgniecenia kości czaszki”[77].
Pogrzeb ofiar pogromu kieleckiego, 8 lipca 1946. Na pierwszym planie Sonia Zoberman, żona zamordowanego Pelka Zobermana, i jej krewna Miriam Rozenkranc
Fot. Jerzy Baranowski, PAP
Jerzy Cyns miał pięć lat, gdy w czasie likwidacji krakowskiego getta został wywieziony do obozu w Płaszowie, stamtąd do Auschwitz, Gross-Rosen i znów do Auschwitz. Wtedy wytatuowano mu numer, dwa razy, bo pierwszy tatuaż się nie udał, gdy z bólu wyrywał rękę, którą miał przywiązaną kablem od lampy. Eksperymentowano na nim, nie wie nic więcej poza tym, że dostawał zastrzyki, po których tracił przytomność. Po wyzwoleniu obozu 27 stycznia 1945 roku trafił do żydowskiego domu dziecka w Krakowie, stamtąd do domu dziecka w Rabce dla chorych dzieci[78].
Był tam w sierpniu 1945 roku w czasie napadu opisanego przez Karolinę Panz, gdy harcerze, uczniowie miejscowego gimnazjum i liceum, pod wodzą katechety Józefa Hojoła, księdza cieszącego się poważaniem w okolicy, i polonisty Edmunda Chodaka wytoczyli przeciwko kilkudziesięciorgu dzieciom ocalałym z Zagłady dwa ręczne karabiny maszynowe, jeden granatnik przeciwpancerny pancerfaust, piętnaście karabinów, dwa karabiny dziesięciostrzałowe, pięć pistoletów maszynowych, tak zwanych pepesz, cztery pistolety, paczkę granatów i skrzynię amunicji[79]. Nikt na szczęście nie zginął, a większość dzieci, pod opieką wychowawczyni Leny Küchler, szybko uciekła z Polski[80]. Jerzy Cyns wrócił do Krakowa, bo odnalazła się – cud nad cudy – jego rodzina. Matka przeżyła Ravensbrück i Buchenwald, ojciec Mauthausen[81].
Był wciąż bardzo słabego zdrowia i latem 1947 roku rodzice zabrali go znów do Rabki[82]. 9 sierpnia do willi, gdzie wynajmowali pokoje, wtargnęło dwóch uzbrojonych bandytów z oddziału „Wiarusy”, pięciu stało w obstawie na zewnątrz (oddział składał się głównie z partyzantów, którymi wcześniej dowodził Józef Kuraś „Ogień”)[83]. Jerzy Cyns, wówczas dziewięcioletni, schowany pod łóżkiem widział, jak mordują jego matkę. Zginął też jego wujek (który go odnalazł po wojnie, zanim się okazało, że rodzice żyją), jego żona, a roczny synek, którego ciotka trzymała na rękach, został postrzelony[84]. „Nie mogłem iść do szkoły. Nie mogłem sobie dać rady. […] Później ciężko mi było zawsze uczyć się. Skończyłem szkołę zawodową jakoś, budowlaną. Potem poszedłem do pracy. Walczyłem ze sobą, ciężko pracowałem, żeby się starać, że potrafię zarobić” – opowiada po latach w wywiadzie dla Fundacji Shoah[85]. Ma rozbiegane spojrzenie zza grubych okularów, nieśmiały uśmiech, widać jego skupienie, żeby dawać poprawne odpowiedzi.
Ciała Żydów zamordowanych w Bolesławcu pod Wieluniem w województwie łódzkim 29 listopada 1945 roku. Partyzanci antykomunistycznego podziemia z oddziału Franciszka Olszówki „Otta” ostrzelali samochód, a następnie zamordowali jadących nim Mendla Kohna, Majera Markowicza i Moszego Russka. Tego samego wieczoru wtargnęli w Bolesławcu do mieszkania zajmowanego przez pięcioro młodych Żydów i Żydówek i wszystkich zastrzelili
Yad Vashem
W pierwszych trzech powojennych latach zamordowano co najmniej tysiąc osiemdziesięcioro Żydów. Taką liczbę ustalił historyk Julian Kwiek[86].
– To dolna granica, bazująca na danych z polskich źródeł – mówi mi Alina Skibińska z Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, która przygotowuje pełną listę, rozszerzoną o źródła w jidysz i po hebrajsku.
Na wystawę w Muzeum POLIN przygotowaliśmy mapę miejscowości, w których po wojnie zabito Żydów. Udało się ustalić, że na terenie całej Polski doszło do sześciuset morderstw, w których zginęły czasem pojedyncze osoby, czasem większe grupy[87].
„Powinno być państwo żydowskie w Palestynie jako punkt oparcia, jako człowiek żebym czuł, że naród nasz posiada państwo swoje na własnej ziemi, żeby nie było przyczyn zawsze mną gardzić” (krawiec, lat 36)[88].
To jedna z odpowiedzi w ankiecie przeprowadzonej w 1948 roku przez Irenę Hurwic-Nowakowską (wyniki jej badań ujrzały światło dzienne dopiero pół wieku później, już w wolnej Polsce[89]). Część jej rozmówców opowiadających się za ideami syjonistycznymi zaznaczyła, że przed wojną sympatyzowała z programem Bundu albo komunistami. Ale myśl, że po Zagładzie może powstać państwo żydowskie, dawała poczucie godności i poruszała większość polskich Żydów – nawet tych, którym przed wojną daleko było do syjonizmu.
Czy bardziej wyganiał Żydów z Polski strach przed antysemityzmem, czy przyciągała nadzieja na życie we własnym kraju? Z pewnością antysemityzm powodował, że podejmowano tę decyzję bez ociągania, nie czekając, aż Izrael powstanie, i skazując się tymczasem na życie w obozach dla uchodźców albo na niebezpieczną wyprawę do brytyjskiej jeszcze Palestyny. Ale nie bez znaczenia było też to, że po wojnie rząd dusz należał do syjonistów.
Emisariusze z Palestyny przyjeżdżali do Polski przekonywać do wyjazdów i je organizować. Ben Gurion wzywał do szturmowania bram Erec Israel. To był sygnał: nie jesteś tylko godnym pożałowania balastem, ktoś cię oczekuje.
Julian Tuwim wrócił do Polski w 1946 roku. Nie wiadomo kiedy (może niedługo przed śmiercią w 1953 roku) zapisał w rogu małej kartki, którą pokazała mi jego mieszkająca w Sztokholmie córka Ewa Tuwim-Woźniak: „Przedwojenna nienawiść do Żydów plus to, czego nauczył Hitler, plus nienawiść do bolszewizmu (ciągle jeszcze identyfikowanego z żydostwem) dały antysemityzm, jakiego Polska nigdy nie znała, nawet za czasów sanacyjno-oenerowskich. O jakimś cieniu litości czy współczucia dla wymordowanych Żydów nie ma mowy. Gdyby nie…”. Tu zdanie się urywa[90].
Bernard Goldstein opuścił Polskę jeszcze w 1945 roku, dołączając do silnego środowiska działaczy bundowskich mieszkających w Nowym Jorku. „Jak złodziej wymknąłem się z miasta, które było moim życiem i które nadal trzyma moją duszę uwięzioną pod swoimi popiołami i gruzami” – pisał o pożegnaniu z Warszawą, którą pamiętał jako tętniące życiem centrum żydowskiego świata[91]. Nachman Blumental wyruszył do Izraela w 1949 roku. „Rozwiały się nasze wielkie marzenia o dużej żydowskiej społeczności w Polsce” – napisał w księdze pamięci Żydów z Lublina i dodał, że dźwiga ze sobą ból i tęsknotę za miastem, które kiedyś odgrywało tak ważną rolę w żydowskiej historii[92]. W 1950 roku wyjechała Rachela Auerbach, też do Izraela. Oboje współzakładali Instytut Yad Vashem. W Izraelu mieszkał już wtedy Mosze Feigenbaum. Na początku lat sześćdziesiątych wydał w Tel Awiwie księgę pamięci Żydów z Białej Podlaskiej[93][94]. Frida Pertman z mężem i dziećmi zdecydowali się na wyjazd w 1957 roku, zamieszkali w Ameryce. Dawid Sfard też w końcu wyemigrował, do Izraela. Ten koniec nastąpił dla niego po 1968 roku. W Polsce został Jerzy Cyns, ożenił się z Polką, zatrudnił w spółdzielni inwalidów – niby zakład pracy chronionej, ale pracował na trzy zmiany, w gorących oparach chemicznych[95]. W relacji złożonej dla Yad Vashem, na którą z trudem dał się namówić („Ja się boję, jak tacy, którzy są przeciw Żydom, by się dowiedzieli, że jestem Żydem”), ścisza głos do szeptu, by powiedzieć: „Do końca życia będę Żydem”[96][97].
[Rabbi Izrael z Rużyna] powiedział: „W ostatnich trzech godzinach przed wybawieniem świata tak trudno będzie utrzymać żydowskość, jak gdyby ktoś chciał wspiąć się na gładką ścianę lodu. Dlatego w modlitwie powiada się: »Dopomóż nam w trzech godzinach!«. To są owe ostatnie godziny”.
Martin Buber, Opowieści chasydów[1]
Schowek, z którego wyszli, trzy na cztery metry, mieścił się pod niewielką oborą, nad nimi mieszkały dwie krowy. Ich gospodarze, Maria i Konstanty Supruniukowie, nie należeli do zamożnych. To Konstanty zawołał, że są wolni, Niemcy uciekli, a w sąsiednich wsiach pojawili się już Rosjanie[2]. Była druga połowa lipca 1944 roku, kiedy skończyła się wojna we wsi Lejno, między Lublinem a Włodawą.
Beniamin Turbiner wyszedł z ukrycia razem z matką, żoną i dwójką synów – dwunastoletnim Pinkusem i rok młodszym Szlomą. Do domu w Sosnowicy mieli kilkanaście kilometrów. Polacy, którzy go zajęli, nie przepuścili ich przez próg. Wrócili do Supruniuków.
Przed wojną rodzina Turbinerów powadziła w Sosnowicy olejarnię. Brzmi, jakby to było coś, ale skąd. Napędzał ją koń, który chodził w kieracie. Ale znali dzięki temu wielu ludzi w okolicy, handlowali z nimi i jeszcze długo przed wywózkami ustalili z Supruniukami, że wybudują sobie u nich kryjówkę. „Dobroduszni i uczciwi ludzie” – napisze o nich Beniamin, występując o przyznanie im pośmiertnie medali Sprawiedliwych[3]. Latem 1942 roku na parunastu metrach kwadratowych pod ziemią znalazło schronienie jedenaście osób. Językiem kryjówki był jidysz, tak jak wcześniej w domu – Beniamin i jego żona nie mówili dobrze po polsku, a babcia Hinda wcale. Część nie wytrzymała ścisku, ale też nie wierzyła, że uda im tak się przeżyć – ci wyszli z kryjówki i zginęli. Beniamin zachowywał optymizm i powtarzał, że u Supruniuków dożyją końca wojny[4][5]. Babcia Hinda, która przestrzegała koszeru – więc nie jadła ciepłego jedzenia przygotowywanego przez Marię, bo ta dla niepoznaki wkładała garnek do koryta, z którego jadły świnie – uczyła chłopców modlitw i dbała, żeby obchodzili żydowskie święta. Beniamin był od zaprowadzania porządku, żeby dzieci nie rozrabiały (bawiąc się słomą, bo nie miały niczego innego do zabawy) i nie mówiły głośno. Ukrywali się też przejściowo w parczewskich lasach, było tam kilka rodzin pod opieką żydowskiej partyzantki. Zdarzały się obławy, obozowiska na jakiś czas się rozpierzchały, im się poszczęściło, mieli dokąd pójść.
Beniamin Turbiner w Warszawie, przełom lat dwudziestych i trzydziestych
Archiwum prywatne Szlomy Turbinera
Gdy po wojnie nie zdołali wrócić do własnego domu w Sosnowicy, od Supruniuków pojechali do niedalekiego Parczewa. Ich rodzina miała tam dom, który tylko częściowo został zajęty przez Polaków, i Beniamin założył w nim sklep. Zatrzymywali się u nich okoliczni Żydzi wracający z obozów, kryjówek, partyzantki. Wśród nich był brat Beniamina, Mendel, który przeżył w Związku Radzieckim i wrócił z 1 Armią Wojska Polskiego.
Maria i Konstanty Supruniukowie, u których przechowała się rodzina Turbinerów, lata powojenne
Archiwum prywatne Szlomy Turbinera
Akcja w Parczewie z 5 lutego 1946 roku jest dobrze znana historykom i szczegółowo opisana, zarówno przez niedoszłe ofiary, jak i przez sprawców[6].
Eliezer Melkenbaum, rabin, i Baruch Elbaum, felczer, zeznali przed komitetem żydowskim, że miasto „zostało otoczone przez umundurowaną bandę napastników w sile od 100 do 200 ludzi, uzbrojonych w broń palną”[7]. Zabijali, bili, rabowali żydowskie sklepy i domy, cokolwiek miało jakąś wartość – ładowali na ciężarówki, resztę niszczyli. „Na terenie Parczewa mieszka około 200 Żydów. Prawie wszystkie mieszkania żydowskie zostały zrabowane, a rzeczy załadowane na samochody i furmanki i wywiezione”[8].
Akcję przeprowadzili „żołnierze wyklęci” ze Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość” pod dowództwem Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia”. W kronice oddziału jest opis akcji pióra jego brata i zastępcy: „Przy okazji tej można się było dobrze podreperować na żydowskich sklepach […]. Młodzież parczewska, przeważnie uczniowie gimnazjum miejscowego, brawurowo pomagali nam w szukaniu Żydów, ładowaniu samochodów itd. Po 4–5 godzinach […] wyjeżdżamy w wesołym nastroju z Parczewa”[9][10].
Jan Tomasz Gross, cytując ten fragment w Strachu, zwraca uwagę na społeczne przyzwolenie na antyżydowską przemoc w powojennej Polsce.
Zabicie kilkorga Żydów w małej miejscowości działało jak czystka etniczna. Ci, którzy pozostali przy życiu, opuszczali rodzinne strony w pośpiechu. W Parczewie zginęły trzy osoby: Dawid Tempo, Abram Zysman i Mendel Turbiner. Beniamin z rodziną wyjechał nazajutrz po pogrzebie brata.
Szlomo Turbiner:
– Tata zawsze szedł do przodu. W Sosnowicy nie mamy gdzie mieszkać, to do Parczewa. Tam się nie da, to idziemy dalej. Był silny i zdecydowany. Tak, do tego wysoki i przystojny, dobrze pani zobaczyła na zdjęciu.
I tak Turbinerowie trafili do Dzierżoniowa. Czyli Reichenbachu – póki Niemcy nie przegrali wojny, a tuż po wojnie Rychbachu.
Pierwszymi Żydami, którzy po wyzwoleniu pojawili się w mieście, byli więźniowie pobliskiej Sportschule, filii obozu Gross-Rosen. W maju 1945 roku założyli tu komitet żydowski. Dzięki temu – wiedząc, że jest miejsce, gdzie można oczekiwać pomocy – do Rychbachu z różnych stron ściągali ocaleńcy. Gdy we wrześniu 1945 roku do Polski zaczęły przyjeżdżać pociągi ewakuacyjne ze Wschodu, na Dolny Śląsk skierowała się większość ocalałych polskich Żydów, a Dzierżoniów wkrótce stał się centrum żydowskiego życia.
Później, gdy w lutym 1946 roku zaczęła się oficjalna repatriacja setek tysięcy polskich obywateli z głębi ZSRR, większość Żydów także od razu skierowano na Dolny Śląsk[11]. Centralny Komitet Żydów w Polsce ustalił to z nową władzą już latem 1945 roku. Do wolnych mieszkań po Niemcach, które można było zasiedlić, dochodziła bowiem wola komunistycznych władz: osadnictwo żydowskie na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych miało przekonać aliantów, żeby uznali nowe granice Polski[12].
Pociąg, którym wspomniana już Frida Pertman jechała z mężem Chaimem i dwójką małych dzieci, kończył trasę w Legnicy, ale kilka stacji wcześniej zobaczyła na peronie Jakuba Ponczaka, przedwojennego kolegę męża z warsztatu krawieckiego w Warszawie. „Zejdźcie tutaj, Bronka tu jest!” – zawołał. Bronka była ich krewną. Wysiedli – jak Fania Szumacher, bo tak się często zdarzało: na dworcach czekali Żydzi, trzymając w rękach kartony z napisem, skąd są bądź którą z partii reprezentują. Przejmowali opiekę nad współziomkami lub partyjnymi towarzyszami. Bronka miała jeden pokój, który im oddała, a sama spała na kozetce w kuchni.
Wielu osadników, najpierw więźniowie Sportschule, później ci wracający ze Związku Radzieckiego, po krótkim pobycie w Dzierżoniowie wyruszało do rodzinnych stron. Tylko po to, żeby się przekonać, że nikt z bliskich nie został przy życiu, a ich domy i dobytek już dawno przejęto. Wracali.
Po pogromie kieleckim przyjechali się tu schronić Żydzi z małych miejscowości. Dlatego najwięcej Żydów liczył Dzierżoniów na początku lipca 1946 roku[13]. Dokładne dane liczbowe pochodzą z jesieni 1946: dziesięć tysięcy, ponad czterdzieści procent mieszkańców[14][15]. Nie było bodaj innego miasta w powojennej Europie, gdzie Żydzi stanowiliby niemal połowę populacji.
Natalia Aleksiun, historyczka, autorka książki Dokąd dalej?, w rozmowie o Dolnym Śląsku i powojennych wyborach mówiła: „Tam można było wyjechać i nie być zmuszonym do konfrontowania się z Zagładą. Sąsiedzi nie nosili ubrań po twoich najbliższych i nie mieli w mieszkaniu mebli po twoich znajomych. To było miejsce, gdzie pomysł na odbudowywanie życia rodzinnego, odbudowanie społeczności lokalnej, miał szanse powodzenia”. Dariusz Stola dopowiada w tym samym wywiadzie: „Dolny Śląsk to był pomysł paradoksalny, pomysł na pozostanie w Polsce i jednocześnie wyjazd z Polski”[16][17].
Chodzę po pagórkowatych ulicach wypełnionych solidnymi kamienicami. Oprowadza mnie wspominany już Kamil Kijek. W 1981 roku przywędrował do Dzierżoniowa w brzuchu swojej mamy, rosyjskiej Żydówki z Odessy, która zakochała się w jego tacie, Polaku, a ten dostał pracę w dzierżoniowskich zakładach radiowych Diora (to jego wywiad z Fridą Pertman cytowałam wcześniej). Kamil trzyma w ręku pięć stron zapisanych nazwami żydowskich instytucji, które funkcjonowały tu zaraz po wojnie.
Przesiedleńcy żydowscy z terenów Związku Radzieckiego przed siedzibą komitetu żydowskiego w Rychbachu (Dzierżoniowie), 1946
Fotoreportaż z życia Żydów na Dolnym Śląsku. Rychbach. 1945–46, fot. Bronisław Eidler, Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN
Mijamy miejsca sprzed siedemdziesięciu pięciu lat. Komitet żydowski, centrale organizacji syjonistycznych, dom kultury, kibuce, szkoły z językiem hebrajskim, szkoły z językiem jidysz, klub sportowy, teatr żydowski, który działał najpierw tutaj, zanim przeniósł się do Wrocławia… A dzierżoniowski oddział Żydowskiego Towarzystwa Kultury i Sztuki miał czterystu czterdzieścioro dwoje członków, własny teatr amatorski, organizował odczyty i koncerty muzyki klasycznej![18] Wszystko w jidysz, no, może poza muzyką klasyczną.
Dziennikarze i działacze organizacji żydowskich z Tel Awiwu czy Nowego Jorku, którzy wyemigrowali przed wojną, a teraz mieli opisać, co zostało z tamtego świata, przyjeżdżali tu po obejrzeniu ruin warszawskiego getta, pustki Treblinki i Majdanka, miasteczek, które kiedyś tętniły żydowskim życiem, a teraz pozostało w nich kilkoro wyczerpanych, przerażonych Żydów[19]. Kijek pisze o ich oszołomieniu Dzierżoniowem i generalnie Dolnym Śląskiem.
Józef Tenenbaum: „Uderzył mnie wszechobecny dźwięk jidysz. Jidyszowe plakaty, wielkie transparenty w jidysz nawołujące do obchodów 1 maja, afisze teatralne w jidysz, a w hotelu Polonia, gdzie mnie zakwaterowano, były tego wieczoru tańce do muzyki i pieśni jidysz. Słyszałem nawet, jak niektórzy nieżydowscy Polacy łamali sobie język i kaleczyli jidysz okropnym polskim akcentem, jakby uznali, że to jest teraz oficjalny język tego »żydowskiego miasta«. […] Budynek organizacji młodzieży syjonistycznej znajdował się na wprost »dzielnicy sowieckiej«, gdzie kwaterował radziecki garnizon. Słychać było piosenki po hebrajsku konkurujące z sowieckimi melodiami”[20].
Jankiew Pat: „Staję osłupiały. Po raz pierwszy, odkąd postawiłem stopę w powojennej Polsce, widzę duży szyld w jidysz, oświetlony elektryczną lampą – »Dom Kultury«. To nie jest możliwe w Warszawie, Łodzi, Białymstoku, Krakowie, Częstochowie, Katowicach – to jest możliwe w Rychbachu”[21].
Szmuel Lejb Sznajderman: „Na Dolnym Śląsku Żydzi czują się bezpieczniej i bardziej u siebie, niż kiedykolwiek czuli się w swoich dawnych domach w polskich miastach i na wsiach, w których się urodzili. Tu nie są prześladowani przez swoich dawnych sąsiadów”[22].
Kijek cytuje też Mojszego Szulsztajna opisującego, jak społeczność żydowska na Dolnym Śląsku odtwarza bogactwo kulturowe przedwojennych sztetli, ale bez ich biedy. Żydowscy rolnicy nadają krowom imiona w jidysz, a jednocześnie mieszkają w schludnych, nowoczesnych niemieckich domach, słuchają radia, chodzą na koncerty i przedstawienia w jidysz[23].
Wyobrażam sobie, jakie wrażenie mogło robić ziszczenie się w tak nieoczekiwanym miejscu dwóch całkiem różnych tęsknot – za dawnym sztetlem i za nowoczesnością.
– Tam było gospodarstwo rolne zaadaptowane na potrzeby kibucu Ha-Szomer ha-Cair. – Kamil wskazuje mi miejsce w oddali, gdzie stoją bloki. – A w prostej linii półtora kilometra stąd była modelowa farma rolna.
Żydów z tej farmy (ściśle rzecz biorąc, leżała w sąsiadującej z Dzierżoniowem Bielawie), trzymających w dłoniach kosy, widziałam na filmie w jidysz z tego czasu Der jidiszer jiszew in Niderszlezje – Żydowskie osadnictwo na Dolnym Śląsku[24]. Mojsze Szulsztajn pisał, że to w Dzierżoniowie po raz pierwszy zobaczył rolnika Żyda[25]. W katalogu wystawy o Dzierżoniowie podziwiałam plakat: „Żydowskie Brygady Żniwiarskie to twój szczytny obowiązek! Kosa w twoich rękach przekreśli głód i da Ojczyźnie i Twoim najbliższym chleb!”[26]. A ile zachowało się zdjęć! Oglądam je w pokaźnych prostokątnych albumach przygotowanych w 1947 roku na chwałę społeczności żydowskiej i by zbierać za granicą pieniądze na jej utrzymanie. Najbardziej wzruszył mnie ten ze zbiorów Muzeum POLIN z tytułem wypisanym kaligraficznym pismem po polsku, hebrajsku i w jidysz: „Rolnik żydowski na Dolnym Śląsku”. Na okładce potężny sierp przecina sielski krajobraz, pola, zboże, tylko że kolorem pejzażu jest czerwień. Dlaczego łan nie jest żółty, czy chodzi o to, że jest komunistyczny? Miejscowi żydowscy rolnicy, a także licznie przybyli działacze organizacji żydowskich z zagranicy pozują do fotografii obok krów, koni, świń i w trakcie czynności gospodarskich, przy młockarni, przy maszynie śrutowej, podczas zwożenia siana, budowania silosu. Zatrzymani w czasie, podpisani: „Rolnik Messer przy czyszczeniu konia”, „Rolnik Chaim Tepper przy dojeniu elektrycznym”. I jeszcze rolnik Salomon Heisner, który jest religijnym Żydem, sądząc po brodzie i kapeluszu. Czasem jedynymi bohaterami są gęsi, gołębie hodowlane, kury, krowy (niestety niepodpisane swoimi imionami w jidysz)[27].
Idziemy brukowaną ulicą, gdzie pod dziewiątką mieściła się żydowska spółdzielnia fryzjerska Higiena, a pod dziesiątką – w okazałej, typowo niemieckiej willi – Wojewódzki Komitet Żydowski.
Kamil:
– Tu, przed komitetem, w lipcu 1946 roku, po pogromie w Kielcach, stali ludzie i dyskutowali: zostać czy uciekać? W albumie zobaczysz zdjęcie uzbrojonych strażników przed wejściem, typowa pokielecka scena. Po pogromie straże stały przy wszystkich instytucjach żydowskich w Dzierżoniowie. Tu też się bano, to nie była wyspa oddzielona od Polski.
Gdy dzierżoniowscy Żydzi zgłosili w kuratorium, że chcą założyć szkołę rolniczą, urzędnik powiedział im, że Żydzi to pasożyty i dziwi się, dlaczego Niemcy ich nie wymordowali. „Nie jestem za mordowaniem Żydów – dodał – ale wszystkich bym stąd wyrzucił”[28][29]. Jesienią 1946 roku zastrzelono stojącego na posterunku Moszego Becalela Zylberberga z Ichudu, jednej z partii syjonistycznych. Sprawcy nie ustalono. W pogrzebie dwudziestosześciolatka uczestniczyło osiem tysięcy osób[30].
Pewnie w Dzierżoniowie więcej było tych niezdecydowanych, którzy co dzień od nowa rozważali: wyjechać czy może jednak zostać, ale i tak wielu opuszczało Polskę. Większość nielegalnie. „Ludzie wyjeżdżali co noc, to wszystko było nocą, cicho, nikt nie widział i rano już ich nie było” – opowiadała Kamilowi Frida[31].
Mijamy jeden z najokazalszych poniemieckich budynków w mieście. Należał do Towarzystwa Ochrony Zdrowia Ludności Żydowskiej. Żydzi po wojnie mieli nie tylko własne partie, szkoły, internaty i domy pomocy, ale także rozbudowany system opieki zdrowotnej. Był konieczny, zważywszy na stan zdrowia ocalałych i na to, że odmawiano przyjmowania Żydów w państwowych szpitalach.
Dochodzimy do rynku.
Pracownicy żydowskiego gospodarstwa rolnego pozują z krowami, Rychbach-Dzierżoniów, 1945–1946
Ze zbiorów Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny w Polsce w depozycie Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma
– Na rogu – ciągnie Kamil – tu, gdzie jest teraz apteka, cały budynek zajmował komitet Bundu. Na dole mieściła się knajpa z dwujęzycznym szyldem: „Gospoda Robotnicza” i „Arbeiter Winkel”, „Zakątek Robotników”. Po lewej był dom repatriantów. Na północnej pierzei, gdzie stoją teraz nowe domy, mieściły się dwie spółdzielnie, krawiecka i szewsko-krawiecka. W spółdzielniach świetnie sobie radzili. Kupowali na czarnym rynku, handlowali poza oficjalnym obiegiem. To było możliwe, bo panowało duże zaufanie społeczne. Dwie spółdzielnie, krawiecka 9 Maja i szczotkarska Szczeciniarz, powstały na bazie przedwojennych więzi. 9 Maja utworzyli młodzi krawcy, którzy w latach trzydziestych ściągnęli z Lubelszczyzny i Podlasia do Warszawy i tam się poznali, a po wojnie odnaleźli się w Dzierżoniowie. A Szczeciniarza założyło kilku żydowskich szczotkarzy z Międzyrzeca. Kilku, którzy się uratowali, spośród tysiąca tamtejszych szczotkarzy opisanych przez Mordechaja Canina.
Pamiętam ten opis – do bólu nostalgiczną opowieść o międzyrzeckich rzemieślnikach, którzy „docierali na światowe rynki i rozsławili miasto jako ośrodek produkcji wyrobów ze świńskiej szczeciny”, a mówili „soczystym podlaskim jidysz”[32][33].
Pracownicy żydowskich spółdzielni rześmieślniczych w Rychbachu-Dzierżoniowie. Strona z albumu Fotoreportaż z życia Żydów na Dolnym Śląsku. Rychbach. 1945–46
Fotoreportaż z życia Żydów na Dolnym Śląsku. Rychbach. 1945–46, fot. Bronisław Eidler, Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN
Kamil:
– Ci, którzy przeżyli, wrócili do Międzyrzeca, założyli spółdzielnię, a po pogromie kieleckim przenieśli ją do Dzierżoniowa. Latem 1947 roku zatrudniała prawie sto osób i znów eksportowała swoje wyroby do Stanów.
Mojżesz Jakubowicz, repatriant osiadły w Dzierżoniowie, wspominał, że obok szczotkarzy z Międzyrzeca byli tu też „tasznicy[34] z Warszawy, z Ozorkowa – włókniarze, z Pabianic – to samo, z Łodzi – krawcy konfekcjonierzy, z Białegostoku – krawcy, kilimiarze z Pokucia”[35]. On sam, aktywista Polskiej Partii Robotniczej, prowadził kursy dla analfabetów, na których uczył dzierżoniowskich krawców, szewców i szczotkarzy… czytać i pisać w jidysz. Jego najmłodszy uczeń miał czterdzieści kilka lat. Alfabet pamiętali trochę z dawnych lekcji w chederze, ale to nie było dużo, a potrzebowali jidysz, jak mówił Jakubowicz, do zaspokajania „kulturowych potrzeb”. Chodziło pewnie o czytanie żydowskiej prasy. Na kursach uczyli się też polskiego i matematyki[36].
W dzierżoniowskich albumach pełno jest zdjęć Żydów przy stanowiskach pracy, w spółdzielni krawieckiej, kamaszniczej, szewskiej, a także starszych i młodszych uczących się na kursach maszynopisania, rolnictwa, radiotechniki, fotografii[37]. Tam, gdzie działały komitety żydowskie, powstawały wydziały do spraw produktywizacji. To słowo dziwnie mi brzmi, jak relikt z czasu Zagłady, kiedy tylko ci, którzy mogli być produktywni, mieli w getcie czy obozie szansę na jeszcze chwilę istnienia. Ale z pewnością nauka zawodu i tworzenie miejsc pracy dla ludzi, z reguły chorych i straumatyzowanych, były wielkim osiągnięciem instytucji żydowskich. Nauką zawodu zajmowały się tak zwane ORT-y, oddziały międzynarodowej Organizacji Rozwoju Twórczości Przemysłowej, Rzemieślniczej i Rolniczej wśród Ludności Żydowskiej działającej od 1880 roku. W Dzierżoniowie kursy radiotechniczne ORT-u zapewniały wykwalifikowanych pracowników zakładom radiowym, z których później powstała Diora, wizytówka miasta.
Oglądam w dawnych albumach fotografie miasta. Większość sklepów i instytucji ma polskie szyldy, część jest dwujęzyczna. Ale nawet polskie napisy brzmią jak tłumaczenia z jidysz: „Rzeźnictwo”, „Owocarnia A. Rubinsztajn” czy hasło na transparencie rozpiętym w poprzek ulicy: „Precz z naleciałościami hitlerów, rasizmem i antysemityzmem”. Na słupie ogłoszeniowym plakaty: „Towarzysz przybyły z Palestyny z ramienia Ha-Szomer ha-Cair wygłosi referat Palestyna. O rozwoju i walce. Wstęp wolny”. Drugi o meczu piłki nożnej Świdnica kontra Dzierżoniów, który odbędzie się 9 maja, „bez względu na pogodę”. Na trzecim, w jidysz, Bund nawołuje do głosowania w referendum.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
„My, przypadkowo ocalali”
[1] Sformułowanie Racheli Auerbach (Abram Jakub Krzepicki, Człowiek uciekł z Treblinek… Rozmowy z powracającym,Warszawa 2017, s. 52).
[2] Julian Tuwim, Wiersze, t. 1, cz. 2, Warszawa 1955, s. 222, 223.
[3] Samuel Leib Shneiderman, Between Fear and Hope, New York 1947. O tym, że handlem zajmowali się wyłącznie Polacy, pisał też działacz Bundu z Warszawy Bernard Goldstein (Bernard Goldstein, The Stars Bear Witness