Odkurzanie firmamentu - Matuszkiewicz Irena - ebook

Odkurzanie firmamentu ebook

Matuszkiewicz Irena

0,0

Opis

Sabina sprząta firmament niebieski, a mówiąc prościej, mieszkania gwiazd. Wcześniej jej życie było bardzo barwne. Córka znanego jubilera i niezła sportsmenka, wychowywała się, jak na peerelowskie czasy w luksusie. Kiedy zaczął się czas przemian, Sabina otwiera ze wspólnikiem kawiarnię, wchodzi w szemrane interesy, a wreszcie plajtuje. Akcja książki rozgrywa się w ciągu dwóch, przełomowych dla bohaterki, tygodni 2008 roku, kiedy została jej do spłacenia ostatnia rata bankowa i piętnaście tysięcy w różnych kasach udzielających pożyczek na dowód osobisty. Od pamiętnej plajty minęło dwanaście lat. Przeszłość jednak lubi powracać. Sabina natyka się na dawnego partnera, który najwyraźniej omotuje kolejną ofiarę. Czy kobiety dadzą sobie radę z nieuczciwym czarusiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Irena Matuszkiewicz

Odkurzanie

Copyright © 2011, Irena Matuszkiewicz

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-046-5

Projekt okładki: Maciej Sadowski

Skład i łamanie: Dariusz Pudo

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Fabuła tej książki i występujący w niej bohaterowie to fikcja literacka.

Poniedziałek rano

W poniedziałki o jedenastej rano Sabina wysiadała przy Jana Pawła II i biegła na Nowolipki. Swój pracowity tydzień zaczynała od wizyty u Wielkiej Zapomnianej Artystki. Słowo wizyta może niezbyt dokładnie oddaje charakter cotygodniowych spotkań, bo o ile Wielka Zapomniana Artystka starała się w poniedziałki wyglądać odświętnie, a więc narzucała na ramiona jakieś zwiewne szale, które przy okazji wietrzyła, o tyle Sabina wiozła do przebrania stare sztruksy i powyciąganą bluzkę. W drodze na piętro opróżniała skrytkę pocztową z reklam. Wielka Zapomniana Artystka nie czytywała reklam. Nie interesowały jej korzystne pożyczki w bankach, wczasy w Tunezji ani przecenione pomidory w supermarkecie, żyła wspomnieniami i nadzieją na drobną choćby rolę w wielkim dramacie. Kiedyś była znakomitą Lady Makbet, teraz z ochotą poleżałaby na katafalku w roli Eugenii, czyli „osoby na razie zwanej babcią”. Pukając do drzwi klatki, Sabina wiedziała, że nie ominie jej monolog o wielkiej sztuce. Nie miała nic przeciwko monologom, chociaż przez rok nasłuchała się ich do syta, a nawet wypracowała niezły sposób na pozorne słuchanie. Patrzyła rozumnie, kiwała głową, ale myślała o swoich sprawach.

Klatka, jak to klatka, miała zaledwie dziewiętnaście metrów kwadratowych, za to drzwi prowadziły do niej solidne, wzmocnione metalem, opatrzone dwoma zamkami i grubym łańcuchem. Te drzwi pierwszorzędnie strzegły zdjęć, bibelotów i recenzji prasowych, a przy okazji także właścicielki owych pamiątek.

– Kto tam? – pytał dźwięczny głos, nie bardzo pasujący do mozolnego szurania kapci za progiem.

– To ja, Sabina.

– Aby na pewno?

Nogi wciąż szurały, ręka manipulowała przy judaszu, żeby możliwie najsprawniej oderwać przylepiec, który zastępował urwaną klapkę. Chwilę trwało lustrowanie.

– Pani Sabina, faktycznie, a ja myślałam, że listonosz.

Tym razem w dźwięcznym głosie pobrzmiewała nutka zawodu, całkiem jakby pojawienie się Sabiny odbierało listonoszowi prawo zapukania do klatki oznaczonej w spisie lokatorów numerem pięć.

Drzwi wreszcie ustępowały. Wielka Zapomniana Artystka cofała się kilka kroków, by zrobić miejsce Sabinie. W wąziutkim przedpokoju dwie osoby nie mogły się wyminąć żadną miarą. Ktoś kiedyś tak to sprytnie wymyślił i zaprojektował, że jedną małą klatkę podzielił na kilka jeszcze mniejszych. Pomieszczenie o szerokości drzwi mieściło jakimś cudem wnękę kuchenną i dodatkowo dwa wejścia do następnych klateczek. Na lewo wchodziło się do pokoju, na prawo do łazienki nieco tylko większej od męskiej chustki do nosa.

– Pięknie pani wygląda – mówiła Sabina, ściągając w przedpokoju wyjściowe dżinsy.

Nigdy nie pomijała milczeniem zwiewnych szali ani naszyjników. Widziała też puder i róż na policzkach. Wielka Zapomniana Artystka kwitowała komplementy lekkim uśmiechem, jakby chciała powiedzieć, że to przecież nic wielkiego, że kobieta powinna wyglądać elegancko nawet wówczas, kiedy siedzi sama w domu.

– Jestem zmęczona – odpowiadała niezmiennie. – Moi goście wczoraj trochę się zasiedzieli. Wie pani, jak to jest: przy herbatce i miłej rozmowie nikt nie patrzy na zegarek. Trzeba się spotykać z ludźmi, żeby nie zdziczeć. Czasem z tych spotkań wynika coś bardzo zaskakującego. Czy pani uwierzy, że zaproponowano mi powrót na scenę?

– To cudownie! – wykrzykiwała Sabina. – Powinna pani wrócić.

– Też tak uważam. Ćwikła trzymała się sceny do dziewięćdziesiątki, a mnie jeszcze osiemdziesiątka nie stuknęła, więc czemu miałabym nie wrócić? Zatańczyć nie zatańczę, amantki nie zagram, natomiast mogę zagrać w karty. „Cztery piki skurczybyki!” – tak się powinna zaczynać moja rola. Mówiono mi wczoraj, że są przymiarki do nowego wystawienia Tanga i że jestem poważnie brana pod uwagę. Co prawda grywałam w wielkich tragediach, ale z groteską też sobie poradzę. Jak ja podam tekst, to nawet głuchy w ostatnim rzędzie usłyszy i zrozumie.

Co do tego nie było wątpliwości. Wielka Zapomniana Artystka wypowiadała każde słowo tak, jakby je pieściła, a więc z uczuciem, z odpowiednią intonacją i bardzo wyraźnie. Nikt inny tak nie mówił. Niestety, Sabina nie przychodziła do klatki, by delektować się brzmieniem głosu, nawet jeśli ten głos należał do niegdysiejszej sławy polskiej sceny.

– To cudownie! – powtarzała z lekkim roztargnieniem, a jej wzrok błądził w poszukiwaniu wiaderka i ścierki.

– Tak, tak, niech pani robi swoje, porozmawiamy potem przy herbatce – mówiła Wielka Zapomniana Artystka i znikała w pokoju.

Szelest przewracanych kartek i ciche mruczando to był znak, że poważnie potraktowała możliwość powrotu na scenę. Rola babki Eugenii prześladowała ją od dłuższego czasu.

Sabina zaczynała porządki od wnęki kuchennej, gdzie w zlewie czekały na umycie naczynia z całego tygodnia: nierdzewne sztućce, grube ciemne szklanki i brzydkie siwe talerzyki, miejscami wyszczerbione. Gdyby pojawili się goście, tacy prawdziwi i warci zachodu, Wielka Zapomniana Artystka na pewno sięgnęłaby do biblioteczki po odświętne filiżanki z cienkiej porcelany. Porcelana to byłby niezbity, a przy braku szczęścia może nawet zbity dowód na obecność kogoś obcego w domu. Od wiosny filiżanki tkwiły spokojnie na półce, tuż obok niekompletnych dzieł Szekspira, wszystkie zwrócone uszkami w prawo, dokładnie tak, jak zostały ustawione w czasie generalnych porządków. Skrobiąc talerzyki z zaschniętych resztek jedzenia, myjąc je i wycierając do sucha, Sabina niezmiennie myślała o gościach, którzy mogliby przyjść w odwiedziny, lecz z jakichś powodów nie przychodzili. Może było im nie po drodze, może osiedli w raju, a może zwyczajnie, po ludzku, przestali pamiętać, że Wielka Artystka, choć zapomniana, wciąż jeszcze żyje. Zmieniła mieszkanie, żeby mniej płacić za czynsz, przestała się pokazywać w mieście, bo nogi nie chciały jej nosić, jednak z całą pewnością żyła.

Po wnęce kuchennej przychodziła kolej na łazienkę. W łazience Sabina myślała o poprzednim właścicielu klatki. Było to myślenie ciepłe i przyjazne, na które ów nieznajomy człowiek zasłużył sobie jednym, jakże mądrym posunięciem: wyrzucił wanienkę, taką wysoką, przystosowaną do siedzenia, i zastąpił ją kabiną z prysznicem. Do kabiny przynajmniej dało się normalnie wejść, w przeciwieństwie do wanienki. O wanience Sabina miała zdanie jak najgorsze i każdego wieczoru słała niewybredne uwagi pod adresem tego, kto ją wymyślił. Sabina też mieszkała w klatce, tylko u niej pokój był na prawo, łazienka na lewo, co nie stanowiło istotnej różnicy. Klatka była klatką bez względu na rozkład mniejszych klateczek.

Najwięcej pracy wymagał pokój, w którym Wielka Zapomniana Artystka zgromadziła wszystko to, z czego nie chciała i nie mogła już zrezygnować. Na czternastu metrach kwadratowych pomieściła dziewiętnastowieczny sekretarzyk ze złotego orzecha odziedziczony po matce, dwudrzwiową szafę oraz biblioteczkę z rustykalnego dębu, z tak zwaną rzeźbioną górką, niewielki stolik i cztery krzesła podobno w stylu chippendale oraz bardzo współczesny, jednoosobowy tapczan z szufladą na pościel. W szufladzie trzymała ubrania, które nie mieściły się w szafie, pościel natomiast zostawiała na wierzchu przykrytą wielkim szalem. Było to i wygodne, i praktyczne. W samym rogu stał jeszcze czarny stolik, tak współczesny, że nie pasował ani do mebli, ani do właścicielki mieszkania, ale gdzieś trzeba było wcisnąć telewizor. Jednak to nie meble, choć ciasno upchane, sprawiały wrażenie natłoku rzeczy, tylko ściany. Na podłodze pozostało troszkę wolnej przestrzeni, na ścianach już nie. Ze zdjęć oprawionych w ozdobne ramki patrzyła Artystka z czasów, gdy była Wielką i nie dopuszczała do siebie myśli, że jej sława przebrzmi. Władcze spojrzenie, mars na czole i odrobina goryczy w kącikach ust. Artystki dramatyczne, zwłaszcza tragiczki, rzadko mają okazję do śmiechu, tchną powagą i dostojeństwem, całkiem jak ich role. Jeżeli nawet przed wielu laty nie była skończoną pięknością, to na pewno była interesującą kobietą. Czas odebrał twarzy urodę i świeżość, zostawił dostojeństwo, które z upływem lat bardziej zaczęło przypominać napuszenie niż powagę. Nadmierna tusza rozmyła rysy i choć oszczędziła twarzy zmarszczek, to dołożyła trzy podbródki. Sabina nieraz się zastanawiała, jak można żyć w muzeum sztuki. Wokół piękne zdjęcia, a w szafie ukryte lustro, kryształowe i szczere aż do przesady.

Na ścianach, między zdjęciami, wisiały rekwizyty przypisane do konkretnych ról: wachlarz królowej, czepek wdowi, jakieś rajery i karneciki, a między tym wszystkim półeczki zastawione drzewkami szczęścia, figurkami z porcelany oraz drobiazgami, które kiedyś znaczyły bardzo wiele: muszla od pierwszego mężczyzny życia, posążek z jaspisu od drugiego, coś tam od trzeciego. Artystka, kiedy jeszcze była tylko Wielką, nie kolekcjonowała mężczyzn, nie chciała sobie po kobiecemu układać życia, bo sprzedała duszę teatrowi, temu najbardziej zaborczemu z kochanków. Powtarzała, że niczego nie żałuje, jednak widać było, że mijała się z prawdą. Wciąż pytała, czy Sabina odwiedza matkę, czy jej pomaga. Interesowały ją wyłącznie relacje matka-córka, żadne inne. Czasem z grzeczności zapytała o męża i syna Sabiny, przy czym odpowiedź zwykle puszczała mimo uszu. Z kolei Sabina niewiele miała do powiedzenia o matce. Nawet gdyby chciała, to ta historia nie zadowoliłaby Wielkiej Zapomnianej Artystki, która oczekiwała czegoś w rodzaju idylli.

W dużym pokoju Sabina zaczynała porządki od ścian. Przecierała ramki i szkła, strzepywała kurz z rajerów i pozostałych pamiątek. Zawsze przy tym chciała otwierać okno i wietrzyć.

– Jeszcze mi potrzebne zapalenie płuc – mawiała zwykle Wielka Zapomniana Artystka. Tym razem dodała coś więcej, nie tyle z Mrożka, ile od siebie. – Nie może mi pani powiedzieć: „Leżeć!”, jak Artur babce, bo tu nie ma katafalku, a łóżko się nie liczy. Pani mogłaby skazać mnie na sedes. Niech pani rozkaże: „Siedzieć!”, to pójdę. Opuszczę klapę i znowu zasiądę na tronie.

Sabinie umknęła ironia zawarta w ostatnich słowach. Pomyślała, że ona nie jest tu od rozkazywania. Uśmiechnęła się po swojemu, trochę krzywo, trochę nieśmiało i dalej omiatała kurze przy zamkniętym oknie. Kłopot ze sprzątaniem pokoju polegał na tym, że Wielka Zapomniana Artystka nie miała gdzie wyjść na czas mycia podłogi. Przesiadała się więc z krzesła na krzesło i to wszystko. Gdzie niby miała się podziać, jeśli nie opuszczała klatki od trzech lat. Kiedy zamieniała mieszkanie, pierwsze piętro po trzecim wydawało się błogosławieństwem. Minęło trochę czasu i to pierwsze też stało się niedostępne niczym Himalaje.

– Jestem bardzo ciekawa – powtarzała Sabina – jak mieszkał ten mądrala, co pomylił życie ze spaniem. Spać od biedy tu można, ale żyć w takiej klatce się nie da. To barbarzyństwo…

Nie kończyła, gryzła się w język, bo za każdym razem chciała dodać, że barbarzyństwem jest skazywanie ludzi starych na życie w klatce. Uwaga, choć szczera, byłaby mocno nietaktowna. Kto wie, czy Wielka Zapomniana Artystka nie odgadywała intencji Sabiny, bo wpadała jej w słowo.

– „Miej ty sobie pałace, ja mój domek ciasny…” – powiedział biskup Krasicki. Zełgał, bo nigdy nie mieszkał w ciasnym domku, jednak kłamstwem też nie zgrzeszył. Własny kąt jest najważniejszy. Ja nie narzekam, cieszę się, że nie muszę tkwić w jakimś domu opieki. Jeden pokój i dwie, trzy obce, stare kobiety. Brr. Mój dramat polega nie na wielkości mieszkania, tylko na stosunku państwa do sztuki. Występowałam dużo, byłam noszona na rękach i nie zachowały się żadne nagrania z tamtych czasów. To bardzo smutne, że ani jednego spektaklu nie można pokazać w telewizji.

Sabina raz tylko odważyła się spytać, czy w latach pięćdziesiątych nagrywano już spektakle i Wielka Zapomniana Artystka bardzo się zdenerwowała.

– Nie wiem czy wszystkie, ale te najlepsze na pewno! – wykrzyknęła z oburzeniem. – Ktoś nagrania zawieruszył, winnego nie ma, pieniędzy z tantiem też nie ma i artyści klepią biedę. Kiedyś w teatrze nie pracowało się dla pieniędzy, jeno dla sztuki. Opamiętanie przyszło na emeryturze… Ale i tak niczego nie żałuję.

Poprawiała się w krześle i zaczynała opowieść o magii teatru, Sabina zaś na kolanach przecierała podłogę. Można powiedzieć: tu sacrum, a tu profanum.

Odkąd Sabina zaczęła bywać u Wielkiej Zapomnianej Artystki regularnie raz w tygodniu, nie musiała już wyrywać sobie rękawów. Po roku starań, drobnych napraw i różnych babskich zapobiegliwości, klatka zaczęła wyglądać jak mieszkanie i w niczym nie przypominała stajni Augiasza. Sabina nie była mocna w mitologii, o stajni Augiasza powiedziała jej pani Magda, bardzo daleka i jedyna kuzynka Wielkiej Zapomnianej Artystki. To ona płaciła Sabinie za sprzątanie, bo zależało jej, czego nie ukrywała, na odziedziczeniu klatki. Dwie godziny pracy teraz i dwie przed rokiem to całkiem nie to samo. Teraz wystarczyło przetrzeć podłogę szmatką zwilżoną płynem do parkietów, przed rokiem trzeba było ten parkiet skrobać klepka po klepce. Teraz porządkowało się wnękę kuchenną, przed rokiem trzeba ją było co tydzień szorować, żeby przestała cuchnąć. I tak było ze wszystkim. Powoli Sabina uprała i uprasowała to, co w szafie i w tapczanie, domyła okna, doczyściła zdjęcia i ramy, wygłaskała każdy kąt. Podarowała nawet Wielkiej Zapomnianej Artystce afrykański fiołek w doniczce, bo pokój bez jednego kwiatka wydawał jej się smutny. Był to chybiony prezent. Artystka kochała wyłącznie cięte kwiaty od wielbicieli, do doniczkowych brakowało jej serca, a do sprzątania zdrowia i sił.

Na samym końcu Sabina zajmowała się przedpokojem.

– Tylko niech pani nie ściąga przylepca z judasza! – przypominała Wielka Zapomniana Artystka. – Nie chcę, żeby mi ktoś z zewnątrz zaglądał do mieszkania.

– Z zewnątrz nic nie zobaczy – prostowała Sabina.

– Nie jestem taka pewna. Jak zechce, to na pewno zobaczy, choćby światło.

Przylepiec na judaszu wisiał jeszcze przed pojawieniem się Sabiny. Nie ten sam, oczywiście, bo co jakiś czas trzeba go było wymienić na czysty. Wielka Zapomniana Artystka manipulowała przy nim z upodobaniem, wyobrażając sobie, że judasz jest dziurką w kurtynie. W każdej teatralnej kurtynie było wiele dziurek, przez które artyści podglądali widownię, zanim przed nią stanęli. Mówili: „Będzie ciężko, same wycieczki. Kanapki jedzą, pociągają z butelek, pół biedy jeśli tylko herbatę”. Albo mówili inaczej: „Eleganckie towarzystwo, perły, szale, widać przedwojenną klasę, powinno być nieźle”. Mieli wyczucie, rzadko mylili się w ocenach, patrząc na prawdziwą widownię. A co próbowała zobaczyć Wielka Zapomniana Artystka, wyglądając na niezbyt czysty korytarz? Może kawałek cudzego życia, a może po prostu przechodzącego człowieka. Ludzie zbiegali ze schodów, wspinali się mozolnie na wyższe piętra, gonieni własnymi sprawami, o których ona nie miała pojęcia, podobnie jak oni nie mieli pojęcia o jej istnieniu.

W przedpokoju nie było wiele pracy, bo kto niby miał nanieść błota czy kurzu. Na podłodze widniało trochę rozdeptanych plam po wodzie i rozlanej herbacie, trochę okruchów, i to wszystko. Wystarczyło parę razy przejechać wilgotną ścierką, potem odkurzyć zdjęcia na ścianach i można było wziąć się do sprzątania po sprzątaniu, czyli uprać ścierkę i upchnąć wiaderko w łazience. Ledwie Sabina zdążyła się przebrać, Wielka Zapomniana Artystka ogłaszała wspólne picie herbaty. To był rytuał, od którego nie dało się wykręcić.

– Wy, młodzi, próbujecie prześcignąć czas, wciąż tylko w biegu i w biegu – mówiła z naganą w głosie. – Nie można żyć wyłącznie przyziemną pracą, trzeba też zrobić coś dla ducha.

Sabina ustępowała, choć nie płacono jej za rozwój duchowy, tylko za sprzątanie, a więc za pracę czysto fizyczną. Mówiła, że kwadrans jest w stanie poświęcić i szła do przedpokoju, by zaparzyć w imbryczku herbatę, dość podłą w smaku, za to względnie tanią. Potem wspólnie sączyły płyn z grubych szklanek, siedząc w czystym pokoju, przy stole nakrytym serwetą z kordonku.

– Och, pani Sabino, szkoda, że nie widziała pani, kto u mnie bywał na herbacie w Alejach! – wzdychała Wielka Zapomniana Artystka.

Wzdychała na wyrost. W latach pięćdziesiątych, kiedy ona mieszkała w Alejach, Sabiny jeszcze nie było na świecie, a i mody na gosposie też nie było. Zresztą czy młoda Wielka Artystka chciałaby pić herbatę ze swoją gosposią? Co innego Wielka i Zapomniana. O, ta chwytała się każdej okazji, by dać upust wspomnieniom oraz wygłosić kilka uwag o wpływie teatru na rozwój duchowy człowieka. Sabina była słuchaczem nad wyraz cierpliwym i małomównym. O co miała spytać, spytała wcześniej, teraz kiwała tylko głową.

Pierwsza perorowała ze swadą, pięknie modulując głos:

– …świątynia sztuki, przybytek muz, miejsce, gdzie człowiek dowiaduje się prawdy o mrokach swojej duszy… Cudowna polszczyzna podana w sposób najlepszy z możliwych…

– … mrożone pierogi, kawałek słoniny, kawałek pasztetowej, chleb… dziesięć złotych powinno wystarczyć. W lumpeksie mają dziś nową dostawę… Potem wracam do domu, sprawdzić, czy Bolek żyje – mówiła druga, tyle że bezgłośnie.

Po piętnastu minutach takiej rozmowy Sabina gwałtownie się podrywała i biegła opłukać szklanki. Wielka Zapomniana Artystka nie umiała ukryć rozczarowania. Miała jeszcze dużo do powiedzenia, choćby o postępującym schamieniu języka widocznym w telewizorze, o żałosnym braku wartościowych sztuk i upadku teatru telewizji. Oczywiście wolałaby dzielić swoje przemyślenia z kimś, kto przynajmniej raz na pół roku odwiedzał świątynię muz i znał się na prawdziwej sztuce, niż, mówiąc językiem biblijnym, rzucać perły przed wieprze. Idąc za Sabiną do przedpokoju, za każdym razem myślała sobie o perłach i wieprzach, jednak przed drzwiami kapitulowała.

– Może wpadłaby pani któregoś dnia na herbatkę? Tak zwyczajnie, towarzysko, bez konieczności sprzątania – mówiła z nadzieją w głosie.

Sabina uśmiechała się przepraszająco, napomykała coś o wielkim zaszczycie i chronicznym braku czasu. Jej tydzień był z góry zaplanowany co do minuty.

– Myślałam, że czwartki ma pani wolne?

– Niezupełnie wolne – sprostowała Sabina.

Tym razem Wielka Zapomniana Artystka naprawdę się zmartwiła. Dotknęła dłonią czoła, niczym osoba mocno zafrasowana, która coś niechcący pokręciła.

– Powiedziałam Magdzie, że wolne, a ona podobno kogoś pani znalazła. Cóż, skoro zajęte, nie ma o czym mówić.

– Zadzwonię do pani Magdy – obiecała Sabina z nagłym ożywieniem, które nie spodobało się rozmówczyni.

– Ależ pani jest pazerna na tę brudną, szarą robotę – powiedziała z niechęcią. – I po co to pani? Mąż w sile wieku, syn dorosły, najwyższa pora zająć się sobą. Wciąż pani nie lubi teatru?

– Bardzo lubię – mruknęła Sabina, majstrując przy łańcuchu na drzwiach.

Tylko raz, na samym początku, odważyła się zgrzeszyć prawdomównością i o mały włos nie doprowadziła Wielkiej Zapomnianej Artystki do omdlenia. Potem bardzo uważała, by ani słowem nie zdradzić swojego uwielbienia dla filmowych romansów i seriali telewizyjnych. Nie przestała ich oglądać, przestała tylko przyznawać się do oglądania, żeby przez głupią szczerość nie stracić dwu poniedziałkowych godzin, co w przeliczeniu na pieniądze dawało aż trzydzieści złotych. Jeżeli ktoś, tak jak ona, pracował na czarno, mógł liczyć wyłącznie na siebie i na pocztę pantoflową, czyli na to, że jedna pani drugiej pani, o ile się lubiły, udostępni telefon swojej sprawdzonej gosposi. Dzięki takim właśnie telefonom Sabina przez cały tydzień obracała się wyłącznie w kręgach artystycznych.

– Cóż, ja też się kiedyś nie oszczędzałam – mówiła na pożegnanie Wielka Zapomniana Artystka. – Pracowałam dla sztuki i żyłam sztuką.

I co ci, kobieto, z tej twojej sztuki przyszło? – myślała Sabina, zbiegając ze schodów. Odpowiedź znajdowała bardzo szybko, już na parterze. Dokładnie tyle samo, co mnie z zaczętych studiów i pięciu lat królowania na barowym stołku, mamrotała, siłując się z drzwiami wyjściowymi.

Poniedziałek po południu

Bolek od kilku dni zajęty był umieraniem. Leżał na tapczanie, patrzył w sufit i wydawało się, że nie interesuje go nic, co dzieje się wokół, nawet powrót żony, chociaż ona wcale nie zachowywała się cicho. Rzuciła na podłogę najpierw jeden kozaczek, potem drugi i zaklęła głośno, kiedy kurtka spadła z wieszaka. Gdyby Bolek rzeczywiście umarł, zapewne nie przeszkadzałoby mu to szarogęszenie się Sabiny w przedpokoju, jednak on żył. Oddychał, mrugał oczami, a nawet nieco wcześniej zdążył opróżnić lodówkę z trzech parówek. Nikt obłożnie chory nie zjada trzech parówek tuż przed śmiercią. Kłopot z Bolkiem polegał na tym, że jego apetyt nie przekładał się na energię życiową. Kiedy wpadał w apatię, energii wystarczało mu jedynie na czynności fizjologiczne. Oddychał, jadł, wydalał, czasem się podrapał, ale już o goleniu czy myciu ani mu było wspomnieć. Leżał na tapczanie i czekał na śmierć, która szła do niego od lat dwudziestu czterech, powoli, lecz nieubłaganie. Wyrok, opatrzony lekarskimi pieczęciami, przechowywał do tej pory i znał na pamięć, łącznie z łacińską formułką oraz polskim tłumaczeniem. Zaawansowany rak trzustki, nieuleczalny, a więc skazujący na niebyt. Był chyba jedynym człowiekiem na świecie, który od dwudziestu czterech lat umierał na zaawansowanego raka trzustki. Trzeba przyznać, że nie umierał ciągle, tylko z przerwami. Wcześniej te przerwy były dłuższe, z upływem lat znacznie się skróciły.

Sabina, po powrocie z pracy, miała zwyczaj zaglądać do pokoju. Zaglądała bardziej z przyzwyczajenia niż ze strachu o męża. Leżał, patrzył w sufit i nie życzył sobie odpowiadać na ostre stwierdzenia typu: „Leków znowu nie wziąłeś!”, „W pośredniaku oczywiście nie byłeś!” Nie wziął, nie był, bo niby czemu miał rozpychać sobie wątrobę lekami czy ubiegać się o etat dozorcy, jeżeli właśnie umierał. Wzruszała ramionami i znikała we wnęce kuchennej, gdzie szykowała coś w rodzaju skróconej wersji pośpiesznego obiadu. Tego dnia pokroiła i stopiła słoninę, ugotowała pierogi. Porcję dla siebie, porcję dla męża, chociaż wiedziała, że on nie ruszy nawet kęsa. Jak tylko nachodziło go umieranie, jadł w samotności prosto z lodówki. Do pokoju wniosła dwa talerze, oznajmiła, że obiad podano i usiadła przy stole. Po przełknięciu pierwszego pieroga spojrzała na tapczan z wyraźną niechęcią i zaraz potem wytoczyła zarzut najcięższego kalibru.

– Umyłbyś się wreszcie, bo cuchniesz!

Było to oskarżenie na wyrost. Bolek nie mył się zaledwie od trzech dni, więc jeszcze nie cuchnął, dopiero zaczynał. Poruszył się i odpowiedział zbolałym głosem.

– Rak to rozkład żywej tkanki.

Nie podjęła dyskusji, tylko otworzyła okno.

– Zamknij, do jasnej cholery, bo dostanę zapalenia płuc – powiedział nieco żywiej.

– Nie wszystko ci jedno, na co umrzesz? Chyba lepiej na świeże zapalenie płuc niż na przedawnionego raka! – w głosie Sabiny słychać było wyraźną irytację.

Zjadła pierogi, sprzątnęła po obiedzie i zaczęła szykować się do wyjścia. Biegała po mieszkaniu żwawo, bo czas ją gonił, ale do okna nawet nie podchodziła. Wiadomo było, że Bolek je zamknie, zanim ona zdąży zatrzasnąć drzwi. W pokoju zrobiło się rzeczywiście zimno. Porywisty wiatr wpadał jak do siebie i wymiatał z kątów wszystkie zapachy, przy okazji też resztki ciepła.

Była późna dżdżysta jesień, bodaj najbrzydsza pora roku. Sabina naciągnęła kaptur na głowę i ruszyła w ciemność. Nie miała daleko, szła zaledwie do bloku naprzeciw. Przedpołudnia spędzała wśród ludzi sztuki, popołudniami i wieczorami sama tworzyła sztukę. Nic specjalnego: naszyjniki, bransoletki, kolczyki, tyle że z półszlachetnych kamieni i ze srebra. Czasem były to ozdoby bardzo ładne i pracochłonne, jak choćby kolie z maleńkich oliwinów. Kto nie miał w ręku sieczki z oliwinów, ten nie wie, że kamyczki nawleka się po omacku, bo dziurki są niewidoczne. W większych kamieniach może i są widoczne, jednak Sabina nie kupowała większych, bo były za drogie. Męczyła się z tymi maleńkimi, przeplatała je i wiązała, aż wreszcie kolia nabrała pożądanego kształtu, a ona poczucia, że stworzyła coś naprawdę ładnego. „Ty to masz pomyślunek!” – zachwycała się wspólniczka, która pomyślunku do artystycznej biżuterii nie miała, za to miała komputer i dwupokojowe mieszkanie do własnej dyspozycji. W wolnych chwilach coś tam nawlekała pod dyktando Sabiny, zwykle duże kamienie z wyraźną dziurką, jednak jej podstawowe obowiązki były zupełnie inne. Pilnowała aukcji na Allegro, fotografowała i opisywała wystawiane przedmioty, sprowadzała kamienie i dodatki, wreszcie pakowała i wysyłała towar do odbiorców. Pisywała też do nich zabawne liściki na kolorowych kartkach, które wkładała do przesyłek. Jeżeli chodzi o teksty na kartkach, a zwłaszcza o opisy aukcji, to w tej materii pomyślunek wspólniczki przekładał się na talent literacki. Im ozdoba wyszła skromniejsza, tym towarzyszący jej opis był bardziej kwiecisty. „Kolia z najczystszych granatów, bogata, a jednocześnie cudownie dyskretna, zainspirowana osiemnastowieczną sztuką dworską. Biżuteria godna prawdziwej damy, jedyny, niepowtarzalny egzemplarz” – wystukiwała bez zmrużenia oka, patrząc na trzy misternie splecione sznurki malutkich, nieregularnych kamyczków, zwanych sieczką. W nosie miała oczywistą prawdę, że kolie noszone przez damy dworu z całą pewnością nie składały się z sieczki, lecz z pięknych, fasetowanych kamieni. Sabina zachwycała się opisami, ale jeszcze bardziej tym, że razem ze wspólniczką stanowiły znakomity tandem, który na Allegro występował jako sabi_wiol, czyli cztery literki od imienia Sabina, podkreślnik i cztery literki od imienia Wioletta. Wszystko dzieliły na pół, nie tylko nazwę firmy. Jedna drugiej nie wchodziła w paradę i zamiast niezdrowo rywalizować, wspaniale się uzupełniały. Jeśli czasem dochodziło do sprzeczek, to wyłącznie z powodu nadmiernej oszczędności Sabiny i rozrzutności wspólniczki. Pierwsza chciała kupować najtańsze kamienie i gotowa była zadowolić się posrebrzanymi zapięciami, gdy tymczasem druga stawiała na jakość. Wspólniczka mogła sobie pozwolić na rozrzutność, żyła z renty, nie miała na utrzymaniu męża i nie musiała chwytać każdej roboty, która wpadła jej w ręce. Traktowała Allegro, jak odskocznię od nudnej codzienności, a dopiero później jako możliwość dorobienia paru groszy. W przeciwieństwie do Sabiny, była kobietą wielką, taką w rozmiarze XXL, więc nie interesowały jej kamienie mniejsze niż przepiórcze jaja, lubiła też żywe soczyste kolory i odważne zestawienia, jednak nie wtrącała się do kwestii artystycznych. Natomiast do jakości miała zastrzeżenia, i to często.

Poniedziałkowe popołudnie zaczęło się od drobnej sprzeczki. Sabina nie zdążyła jeszcze ściągnąć kozaków w przedpokoju, kiedy Wiola zamachała jej przed nosem pulchnymi palcami w kształcie serdelków.

– O co chodzi? – zdziwiła się Sabina. – Mówiłam ci już w sobotę, że te tipsy wyglądają jak łopaty.

– Palce! Patrz na palce! – syknęła tamta.

– Odmroziłaś? – Sabina z niedowierzaniem gapiła się na amarantowe serdelki, wykończone wielkimi brokatowymi pazurami. Widok był wielce nieapetyczny.

– Od godziny piorę granaty. Uprzedzałam cię, że za połowę ceny kupisz najwyżej podrasowane gówno zamiast prawdziwych kamieni. Uparłaś się, to teraz zobacz!

– Tracą kolor? – spytała ze strachem Sabina.

– Brudziły już na sucho, wrzuciłam je do wody i sama widzisz: ręce zapaćkane, wanna zapaćkana, to chyba tracą kolor. Wciąż powtarzam, że musimy się trzymać sprawdzonych dostawców, ale ty wolisz się łakomić na tanie barachło. Ładna mi dworska kolia, jedyna i niepowtarzalna, która zostawia na dekolcie czerwone pręgi. Już widzę te negatywy od posiniaczonych ofiar przemocy w rodzinie. Nie chcę kolejnych negatywów, rozumiesz? Dosyć się nagłówkowałam, żeby anulować trzy wcześniejsze. Trzeba to gówno odesłać i wystawić taki komentarz, żeby facet zbladł razem ze swoimi kamieniami. Dzwoniłam do niego, przysięgał, że to najprawdziwsze brazylijskie granaty o wzmocnionym kolorze. Jak najprawdziwsze, to chyba kolor też miały prawdziwy, więc po cholerę go wzmacniał?

Sabina nie miała chęci odsyłać kamieni. Oglądała je na sicie, próbowała wycierać papierem toaletowym i kręciła głową z niedowierzaniem. Granaty niby zachowały kolor, jednak straciły połysk i wyglądały nieefektownie, żeby nie powiedzieć paskudnie. Pomyślała, że trzeba je będzie przepleść srebrem, kilkakrotnie droższym od kamieni, co wyraźnie podniesie cenę i zmniejszy zarobek. Zawodowa przyzwoitość, niechby nawet odrobinę zachwiana, wykluczała jawne oszustwo. Wpadka była bolesna. Sama wynalazła dostawcę, więc teraz sama musiała przełknąć porażkę, i to w chwili bardzo nieodpowiedniej. Na porażki nie ma dobrych chwil, ta jednak wydawała się najgorsza z możliwych. Na Allegro zaczynał się przedświąteczny ruch, do którego sprzedawcy przygotowywali się od dawna. Konkurencja była ogromna, szła w dziesiątki tysięcy naszyjników i bransoletek, gdy tymczasem firma sabi_wiol nie miała czego wystawić. Trochę naszyjników rozeszło się wcześniej, kilka jeszcze zostało, a wymyślone przez Sabinę „granatowe uderzenie” właśnie wzięło w łeb. Niestety, pieniędzy na zakup nowych kamieni też nie było. Znaczną część zarobków pochłaniały opłaty pobierane przez Allegro. Pozornie kwoty wydawały się niewielkie: piętnaście groszy, dwa złote, dwanaście, ale kiedy się wszystko razem zsumowało, pomnożyło przez liczbę miniaturek, zdjęć, aukcji i zapowiedzi, to wychodziło czterysta, pięćset złotych miesięcznie. Cóż, Sabina nie chciała wzorem Wielkiej Przebrzmiałej Artystki żyć dla sztuki, tylko próbowała łatać swój nędzny budżet pieniędzmi ze sztuki, co nie zawsze się udawało.

– Zaryzykuję – zdecydowała. – Nastawiłam się na granaty, to będą granaty. Może po wyschnięciu przestaną brudzić.

Wspólniczka machnęła czerwoną ręką i poszła do mniejszego pokoju przerobionego na pracownię. Mimo ciasnoty udało się tam wcisnąć dodatkowe dwa stoliki: jeden z komputerem, drugi roboczy, z lampą biurową i niezbędnymi narzędziami. Sabina rozsypała mokre kamyczki na ręcznikach papierowych i dopiero wtedy usiadła. Prawdę mówiąc, poza granatami niewiele miała do roboty. Zapas innych kamieni ograniczał się do suchych filipińskich korali, które w dotyku przypominały pumeks, do niebieskich turkusów oraz resztek jaspisu i unakitu, czyli samych niechodliwych, przynajmniej na Allegro.

Gmerała bez przekonania w kasetce. Naczytała się o różnych cudach, więc w cichości ducha liczyła, że jeśli bardzo się skupi, to może przypadkiem filipiński koral zamieni się w różowy kwarc, a turkus w turmalin. Czasem taka dziecięca wiara potrafi dodać człowiekowi skrzydeł, jednak nie tym razem.

– Przydałoby się jakieś cudowne rozmnożenie albo co – mruknęła.

– Wierzysz w cuda? – zdziwiła się Wiola.

– Wierzę, chociaż mnie się nie imają. Żeby choć raz jakieś pozytywne zaskoczenie, jakieś dodatkowe pieniądze, coś co by odmieniło życie… Guzik z pętelką.

Odcięła kawałek linki jubilerskiej i zaczęła mocować łapaczkę, popularnie zwaną chłopczykiem. Nic tak człowiekowi nie przywraca równowagi jak konkretna praca.

– Aha, zapomniałam ci powiedzieć, że mamy w plecy jedne ametysty. – Wspólniczka oderwała się od komputera i spojrzała na Sabinę.

– Sama widzisz! – wykrzyknęła Sabina. – Ledwie pomyślę o cudach, od razu straty walą się na łeb.

– Może nie będzie tak źle. Facet, który uważa, że ma na usługach Pana Boga i prokuratora, nie połaszczy się na sto czterdzieści złotych. Tak przynajmniej myślę. Wysłałam mu dzisiaj drugi naszyjnik, a przy okazji próbowałam ustalić, co poczta zrobiła z pierwszym. Wolę już handryczyć się z pocztą niż wysłuchiwać wyzwisk jakiegoś jełopy. Ależ ten facet mi dokuczył!

– LuGad? – spytała Sabina.

– A któżby inny?

Wiola była kobietą bardzo konkretną i nie lubiła niedomówień. Powtórzyła więc całą historię od początku, mimo że Sabina też ją znała, bo od tygodnia codziennie rozprawiały o mężczyźnie, który na Allegro przybrał dźwięczny i cokolwiek ryzykowny pseudonim LuGad. Wystarczyło odrzucić dwie pierwsze litery i pozostawał prawdziwy charakter człowieka. Osiem dni wcześniej LuGad kupił na aukcji naszyjnik z ametystów. Zapłacił od ręki i od ręki też zadzwonił. Wszystko, łącznie z pierwszą rozmową, wskazywało na idealnego klienta. Był miły, wylewny, nawet nieco patetyczny, kiedy się chwalił, że zakupione ametysty ozdobią najpiękniejszy dekolt stolicy, który podobno należał do damy jego serca. Czy dekolt był chudy czy pulchny, dla Wioli nie miało to znaczenia. Ułożyła naszyjnik w pudełeczku, dołączyła kolorową kartkę z podziękowaniem za zakup, całość owinęła bąbelkową folią i zapakowała. Następnego dnia, ledwie zobaczyła pieniądze na koncie, wysłała paczkę. Nie liczyła na więcej telefonów, chyba że z podziękowaniami. I tu się pomyliła. LuGad okazał się zwykłym gadem, do tego wyjątkowo niecierpliwym. Zadzwonił z pretensjami już następnego dnia po południu, a potem wydzwaniał regularnie nawet dwa razy dziennie. Straszył Bogiem i diabłem, lecz kiedy siły wyższe nie stanęły w jego obronie, przerzucił się na policję i prokuratora. Z każdym telefonem robił się coraz bardziej chamski. Dni mijały, paczka nie dochodziła, więc soczyście nawijał o jawnym złodziejstwie. Nie interesował go numer przesyłki, nie miał ochoty szukać ametystów na poczcie, chciał je mieć w ręku.

– Do tej pory nie było kłopotów z pocztą – zauważyła Sabina.

– Widać kiedyś musiały się zacząć – westchnęła z rezygnacją wspólniczka. – Nie jest to normalne, że z jednej dzielnicy miasta do drugiej paczka wędruje osiem dni, ale to jeszcze nie powód, żeby jakiś jełopa wyzywał mnie od złodziejek. Na poczcie obiecali załatwić reklamację najwcześniej jak się da.

Wróciły do pracy.

Wtorek rano

We wtorki już o siódmej Sabina musiała być na Ursynowie u Serialowej Gwiazdki. Mimo wczesnej pory jechała tam z przyjemnością. Uwielbiała story W szponach zazdrości, a to uwielbienie spłynęło też na jedną z trzech głównych bohaterek. Kiedy pół roku wcześniej zobaczyła Serialową Gwiazdkę po raz pierwszy, nie na ekranie, tylko na żywo, odniosła wrażenie, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu ona, Sabina, też trafiła na plan filmowy. Gwiazdka była jota w jotę taka, jak na ekranie: tak samo kręciła się po pokoju, tak samo szybko mówiła i połykała słowa, a śmiejąc się, przechylała głowę na bok. Po prostu była sobą, co Sabinie bardzo się spodobało. Powiedziała nawet o tym głośno, jednak Serialowa Gwiazdka nie wydawała się zadowolona. „Co pani, pani Sabinko! – zaprotestowała z wyrzutem. – Ta cała Lenka jest może i fajna, tylko beznadziejnie głupia. Gdyby mnie kochaś na okrągło robił w banana, to ja bym wiedziała, jak mu podziękować. Reżyser mówi, że ona jest typem romantycznym i tak właśnie powinna reagować. On może jest i fajny, ten cały reżyser, może i zna się na romantycznych kobietach, ale na współczesnych laskach to już całkiem się nie zna. Pani nie ma pojęcia, ile muszę się napracować, żeby dobrze zagrać. Masakra!”

Gwiazdka wynajmowała mieszkanie w nowoczesnym bloku o przestronnych korytarzach i eleganckich windach. Zwykle zwlekała się z łóżka dopiero na dźwięk domofonu. Czasem trwało to dość długo. Tym razem otworzyła natychmiast. Mało tego, była już ubrana i jakoś tam uczesana.

– Wychodzi pani? – spytała z lękiem Sabina. Nie po to jechała taki szmat drogi, żeby się dowiedzieć, że nici z pracy i z pieniędzy.

– Dopiero o jedenastej – uspokoiła ją Serialowa Gwiazdka. – Jestem taka podekscytowana, że nie ma pani pojęcia. Wygrałam casting i od wiosny wystąpię w jeszcze jednym serialu. Uhuu! – wykrzyknęła, unosząc do góry pięść w geście radości.

– Fantastycznie! – ucieszyła się Sabina.

– Zajefajnie – przytaknęła. – Taki serial to nie tylko większa popularność, ale też dodatkowa kasiorka. Wreszcie zmienię samochód, bo tym już wstyd jeździć, i chyba pomyślę o własnym mieszkaniu. I może – łypnęła figlarnie – wygram ranking na najseksowniejszy damski tyłek. O ile dziennikarze wreszcie mnie polubią.

Serialowa Gwiazdka nie była ulubienicą dziennikarzy ani kobiecych pism. Jej koleżanki nie schodziły z łamów, były na okładkach i rozkładówkach, opowiadały o rolach, mężczyznach i lepieniu pierogów, ją wyraźnie omijały te zaszczyty. Często natomiast pojawiała się w Internecie, gdzie była albo chwalona przez fanów, albo, co zdarzało się częściej, ostro krytykowana przez frustratów, którzy mieszali z błotem wszystkich i wszystko, łącznie z polską pisownią. Serialowa Gwiazdka niby wiedziała, że frustraci, że życiowi nieudacznicy, jednak bolały ją złośliwe i niesprawiedliwe uwagi. Traciła humor, płakała w poduszkę, całkiem jakby było się czym przejmować.