Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„To pierwsza powieść Dicka, która z powodzeniem stawia będące jego obsesją pytanie: «Co jest rzeczywiste?». W Oku na niebie rzeczywistość przełamuje się, i to od razu na osiem części… Światy te tworzą jakby amfiladę, przez którą grupka złączonych wspólnym losem nieboraków przechodzi jak przez wagony pociągu… Dick po raz pierwszy użył tu pomysłu, który wykorzystał później w Ubiku: leżący obok siebie nieprzytomni ludzie tworzą każdy swoją wizję, a wskutek niepojętej z fizycznego punktu widzenia anomalii projekcja, która akurat dominuje, ogarnia wszystkich naraz i więzi ich w sobie… Bohaterowie Oka na niebie nie mają jednak na podorędziu nic, co zaradziłoby ich kłopotom, w szczególności zaś uniwersalnego preparatu Ubik…”
z przedmowy Marka Oramusa
Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…
Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha czy Blade runner.
WOJCIECH SIUDMAK (ur. 1942) — polski malarz. Mieszka i tworzy we Francji. Uważany za czołowego reprezentanta realizmu fantastycznego. Prace wystawiał m.in. we Francji, Niemczech, Anglii, Szwajcarii, Kanadzie i USA. Honorowy Obywatel Miasta Wielunia i Ozoir-la-Ferriere. Otrzymał Order Zasługi RP.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Przełożyła
Katarzyna Mioduszewicz
Oko na niebie
1
Deflektor wiązki protonów bewatronu w Belmont zawiódł swoich twórców drugiego października 1959 roku o czwartej po południu. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Niedostatecznie odchylona wiązka o energii sześciu miliardów elektronowoltów wymknęła się spod kontroli i skierowała ku sklepieniu komory bewatronu, zamieniając w popiół platformę obserwacyjną nad pierścieniem elektromagnesu.
Stało na niej w tym czasie osiem osób – grupa turystów z przewodnikiem. Pozbawieni oparcia runęli na podłogę komory. Ranni, leżeli tam w ciężkim szoku aż do chwili, gdy zanikło pole magnetyczne i częściowo zneutralizowano twarde promieniowanie.
Z tej ósemki czworo wymagało pobytu w szpitalu. Dwoje, nieco mniej poparzonych, poddano obserwacji, a pozostałą dwójkę przebadano, opatrzono i puszczono do domu. Gazety z San Francisco i Oakland dokładnie opisały wypadek. Prawnicy poszkodowanych oddali sprawę do sądu. Paru pracowników związanych z bewatronem wylądowało na bruku, tak jak i sam układ odchylania Wilcoxa-Jonesa ze swymi rozentuzjazmowanymi twórcami. Pojawili się robotnicy i przystąpili do usuwania szkód.
Incydent trwał ledwie chwilę. Do awarii doszło o 16.00, a o 16.02 w ośmioro ludzi spadających z sześćdziesięciu stóp uderzyła silnie naładowana wiązka protonów z kolistej komory magnetycznej. Przewodnik, młody Murzyn, spadł pierwszy i pierwszy uderzył o podłogę. Ostatni był młody inżynier z pobliskiego zakładu produkującego kierowane pociski rakietowe. Kiedy grupa wchodziła na platformę, zawrócił w kierunku korytarza, sięgając do kieszeni po papierosy.
Być może, gdyby nie usiłował ratować żony, nie spadłby z resztą grupy. W ostatnim przebłysku świadomości upuścił papierosy i na oślep starał się pochwycić trzepoczący rękaw płaszcza Marshy…
Cały ranek Hamilton siedział w laboratorium, pocąc się ze strachu i nie robiąc nic poza temperowaniem ołówków. Wokół niego personel kontynuował badania, korporacja działała. W południe zjawiła się Marsha, jak zwykle promienna i śliczna. Ta słodko pachnąca i bardzo kosztowna istota, którą udało mu się usidlić, natychmiast wyrwała go z zamyślenia. Zdobycz tę cenił bardziej niż swój sprzęt hi-fi czy kolekcję dobrej whisky.
– Co się stało? – spytała, przysiadając na brzegu jego szarego metalowego biurka. Splotła dłonie w rękawiczkach i niespokojnie machała nogami. – Pospieszmy się i chodźmy coś zjeść. Zapomniałeś, że dziś zaczyna pracować ten deflektor, który chciałeś obejrzeć? Gotów?
– Gotów, ale do komory gazowej – odparł głucho Hamilton. – Już się szykuje na moje przyjęcie.
Brązowe oczy Marshy powiększyły się. Ożywiła się i zapytała poważnym, dramatycznym tonem:
– O co chodzi, kochanie? Znów tajemnica służbowa, o której nie wolno ci mówić? Dlaczego mi nie powiedziałeś, że dzieje się dziś coś ważnego? Przy śniadaniu byłeś rozbawiony i beztroski.
– Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.
Spojrzawszy na zegarek, Hamilton wstał ociężale.
– Zjedzmy dobry obiad, bo dla mnie może on być ostatni – powiedział i dodał: – Ta wycieczka również.
Lecz nie dotarł do bramy wyjściowej California Maintenance Labs ani nawet do restauracji znajdującej się poza strzeżonym obszarem zabudowań i urządzeń. Zatrzymał go umundurowany posłaniec, który podał mu starannie złożoną kartkę papieru.
– Panie Hamilton, to dla pana. Od pułkownika T.E. Edwardsa.
Hamilton rozwinął papier trzęsącymi się rękami.
– Tak – powiedział do żony. – To jest to. Idź do klubu. Jeśli nie wrócę w ciągu godziny, jedź do domu i otwórz puszkę wieprzowiny z fasolą.
– Ale… – zaczęła zaniepokojona. – Jesteś taki wzburzony. Wiesz, o co chodzi?
Tak, wiedział. Pochylił się i pocałował jej czerwone, wilgotne, lekko drżące usta. Potem ruszył szybko za gońcem w głąb korytarza i dotarł do biur pułkownika Edwardsa, gdzie wszedł do sali konferencyjnej o wysokim standardzie, w której grube ryby korporacji zebrały się na podniosłe obrady.
Gdy usiadł, silnie odczuł obecność biznesmenów w średnim wieku: dym z cygar, woń dezodorantów i czarnej pasty do butów. Wokół długiego stołu konferencyjnego niósł się jednostajny pomruk. U szczytu stołu siedział sam stary T.E., obwarowany potężnym stosem formularzy i raportów. W zasadzie każdy z urzędników miał własną stertę papierów, otwartą aktówkę, popielniczkę i szklankę letniej wody. Naprzeciw pułkownika Edwardsa siedział przysadzisty umundurowany kapitan działu bezpieczeństwa, Charley McFeyffe, który wyławiał w fabryce sowieckich agentów.
– Jesteś – mruknął pułkownik T.E. Edwards, surowo spoglądając znad okularów. – To nie zajmie dużo czasu. Na porządku dziennym mamy tylko jeden punkt, nie będziesz musiał siedzieć dłużej.
Hamilton nic nie odpowiedział. Spięty czekał na rozwój wydarzeń.
– Chodzi o twoją żonę – zaczął Edwards, śliniąc tłusty kciuk i kartkując raport. – Rozumiem, że odkąd Sutherland zrezygnował, jedynie ty byłeś odpowiedzialny za nasze laboratorium. Prawda?
Hamilton skinął głową. Jego spoczywające na stole dłonie wyraźnie zbielały. Jak gdybym był już martwy, ze stryczkiem na szyi – pomyślał cierpko. Wiszący jak jedna z szynek Hormela w mrocznych czeluściach rzeźni.
– Twoją żonę uznano za niepewną – zagrzmiał Edwards. Jego pokryte plamami wątrobowymi dłonie uniosły się i opadły, gdy rzucił plik kartek. – Mam tu raport. Przyniósł mi go McFeyffe. – Wskazał na milczącego kapitana z ochrony zakładu. – Powinienem dodać, że niechętnie.
– Diablo niechętnie – wtrącił McFeyffe, patrząc na Hamiltona.
Jego szare twarde oczy błagały o wybaczenie. Hamilton zignorował go, przybierając kamienny wyraz twarzy.
– Oczywiście znasz sytuację – ciągnął Edwards. – Jesteśmy koncernem prywatnym, ale naszym klientem jest rząd. Pociski kupuje tylko Wuj Sam. Musimy się więc pilnować. Zwracam ci na to uwagę, chociaż będziesz mógł zadecydować sam. Sprawa dotyczy przede wszystkim ciebie. Dla nas ważne jest jedynie to, że kierujesz laboratorium. Tylko to nas interesuje.
Spojrzał na Hamiltona jak na kogoś obcego, mimo że zatrudnił go dziesięć lat temu, w 1949 roku, kiedy był on jeszcze młodym, inteligentnym i zapalonym inżynierem elektronikiem, świeżo upieczonym absolwentem MIT.
– Czy to oznacza – zapytał ochryple Hamilton, obserwując swoje zaciskające się konwulsyjnie dłonie – że Marsha nie ma prawa wstępu do zakładu?
– Nie – odparł Edwards – to oznacza, że ty nie będziesz miał dostępu do poufnych materiałów, dopóki sytuacja się nie wyjaśni.
– Ale to przekreśla… – Hamilton usłyszał swój brzmiący w kamiennej ciszy głos – cały sens mojej pracy.
Nikt się nie odezwał. Zgromadzeni na sali urzędnicy milczeli, obwarowani stosami papierów i aktówek. Gdzieś w kącie brzęczał klimatyzator.
– A niech to wszyscy diabli – powiedział nagle głośno i wyraźnie Hamilton.
Zaszeleściło kilka druków. Edwards zerknął na niego kątem oka wyraźnie zaciekawiony. McFeyffe zapalił cygaro i nerwowo przeciągnął ciężką ręką po przerzedzonych włosach. W swoim zwykłym, brązowym mundurze wyglądał jak brzuchaty policjant z drogówki.
– Przedstaw mu zarzuty – powiedział. – Daj mu szansę obrony, T.E. Ma do tego prawo.
Przez chwilę pułkownik Edwards usilnie zastanawiał się nad raportem działu bezpieczeństwa. Twarz poczerwieniała mu z wściekłości. Cisnął dokumenty przez stół do McFeyffe’a.
– Twój dział to wysmażył – mruknął, umywając ręce od sprawy. – Ty mu powiedz.
– Macie zamiar czytać to tutaj? – zaprotestował Hamilton. – W obecności trzydziestu urzędników firmy?
– Wszyscy widzieli raport – powiedział spokojnie Edwards. – Powstał miesiąc temu i krążył odtąd wśród personelu. W końcu, mój chłopcze, jesteś ważną osobą. Nie potraktowalibyśmy twojej sprawy lekko.
– Po pierwsze – odezwał się wciąż zakłopotany McFeyffe – sprawę przejęliśmy od FBI. Oni ją nam przekazali.
– Zażądałeś tego? – zgryźliwie dopytywał się Hamilton. – Czy też tak po prostu zdarzyło się, że dane krążyły sobie po całym kraju?
McFeyffe poczerwieniał.
– Wychodzi na to, że o nie poprosiliśmy. Rutynowe zapytanie. Mój Boże, Jack, ja też mam swoją teczkę. Jest nawet teczka Nixona.
– Nie musisz czytać tych śmieci – powiedział drżącym głosem Hamilton. – Marsha wstąpiła do Partii Postępowej w 1948 roku, gdy była studentką pierwszego roku. Wspomagała finansowo Komitet do Spraw Hiszpańskich Uchodźców. Prenumerowała „In Fact”. Słyszałem o wszystkim już wcześniej.
– Przeczytaj materiały bieżące – polecił Edwards.
Uważnie przewertowawszy raport, McFeyffe znalazł ostatnie informacje.
– Pani Hamilton wystąpiła z Partii Postępowej w 1950 roku. „In Fact” nie jest już wydawane. W 1952 roku uczęszczała na spotkania California Arts Sciences and Professions, czołowej organizacji o prokomunistycznych inklinacjach. Podpisała apel sztokholmski. Przyłączyła się do Civil Liberties Union, uważanej przez niektórych za prolewicową.
– Co to znaczy „prolewicowa”? – zapytał Hamilton.
– Popierająca grupy lub osoby sympatyzujące z ruchem komunistycznym – beznamiętnie kontynuował McFeyffe. – Ósmego maja 1953 roku pani Hamilton napisała list do „San Francisco Chronicle”, protestując przeciw wydaleniu ze Stanów Charliego Chaplina, notorycznego sympatyka czerwonych. Podpisała petycję o rewizję procesu jawnych zdrajców – Rosenbergów. W roku 1954 w Alamedzie na zebraniu League of Women Voters opowiedziała się za przyjęciem do ONZ komunistycznych Chin. W 1955 wstąpiła w Oakland do oddziału organizacji Międzynarodowa Współpraca albo Śmierć, działającej też w krajach za żelazną kurtyną. W 1956 wpłaciła pieniądze na rzecz Towarzystwa Rozwoju Ludności Kolorowej. – Podał sumę: – Czterdzieści osiem dolarów pięćdziesiąt pięć centów.
Zapadła cisza.
– To już wszystko? – zapytał Hamilton.
– Tak, to całość materiałów dotyczących sprawy.
– Czy wspomina się w nich także – Hamilton usiłował mówić spokojnym tonem – że Marsha prenumerowała chicagowską „Tribune”, w 1952 prowadziła kampanię na rzecz Adlaia Stevensona, a w 1953 przekazała pieniądze Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami?
– Nie widzę związku – stwierdził zirytowany Edwards.
– To dopełnia obrazu! Rzeczywiście, Marsha prenumerowała „In Fact”, a także „New Yorkera”. Wystąpiła z Partii Postępowej, kiedy zrobił to Wallace, przyłączyła się do Młodych Demokratów. Czy mówi się o tym w raporcie? Oczywiście była ciekawa komunizmu, ale czy to znaczy, że jest komunistką? Wszystko, co tutaj powiedzieliście, sprowadza się do tego, że Marsha czyta lewicowe pisma i słucha lewicowych mówców, co wcale nie dowodzi, że aprobuje komunizm, należy do partii, dąży do obalenia rządu czy też…
– Nie twierdzimy, że twoja żona jest komunistką – przerwał mu McFeyffe. – Uważamy natomiast, że jest politycznie niepewna, a więc taka możliwość istnieje.
– Dobry Boże – odezwał się bezradnie Hamilton. – Czyżbyście spodziewali się po mnie, że udowodnię, iż to nieprawda? Czy tak?
– Taka możliwość istnieje – powtórzył Edwards. – Jack, spróbuj pomyśleć rozsądnie, nie denerwuj się i przestań wrzeszczeć. Może Marsha jest czerwona, może nie. Nie w tym rzecz. Zgromadzony materiał świadczy, że twoja żona interesuje się polityką, i to radykalną. A to nie jest dobrze widziane.
– Marsha interesuje się wszystkim, jest inteligentna i wykształcona. Ma całe dnie na zajmowanie się różnymi sprawami, czy więc powinna tylko siedzieć w domu… – Hamilton szukał słów – i ścierać kurze z parapetów? Zajmować się gotowaniem i szyciem?
– Mamy tutaj próbkę zainteresowań twojej żony – powiedział McFeyffe. – Naturalnie nic z tej listy nie jest ostatecznie obciążające. Ale kiedy się to wszystko zsumuje, uśredni… po prostu wygląda to parszywie, Jack. Twoja żona jest zamieszana w zbyt wiele przedsięwzięć prolewicowych.
– Winna z powodu waszych urojeń. Marsha jest aktywna, ciekawa życia. Ale czy to dowodzi, że zgadza się ze wszystkim, co tamci mówią?
– Nie możemy poznać jej myśli. Ty także nie. Ocenić możemy tylko to, co robi: do jakich grup należy, jakie petycje podpisuje, kogo wpiera finansowo. To jedyne dane, jakie mamy – i to właśnie musimy rozważyć. Mówisz, że Marsha chodzi na te spotkania, ale nie popiera poglądów tam głoszonych. Wyobraźmy sobie, że policja rozpędza jakąś nieprzyzwoitą imprezkę, aresztuje dziewczynki i ich opiekunów, a widzowie uchylają się przed odpowiedzialnością, twierdząc, że ich to tak naprawdę nie interesowało. – McFeyffe rozłożył ręce. – Czy znaleźliby się tam, gdyby nie sprawiało to im przyjemności? Raz… być może. Z ciekawości… ale nie systematycznie. Twoja żona jest związana z lewicowymi organizacjami od dziesięciu lat. Zaczęła się nimi interesować, będąc osiemnastolatką. Miała dużo czasu, aby wyrobić sobie poglądy na temat komunizmu. Jednak ciągle wraca do tych spraw. Pojawia się, gdy są organizowane jakieś komunistyczne grupy protestujące przeciwko linczowi na Południu czy też podnoszące krzyk przeciwko wydatkom zbrojeniowym. To, że Marsha czyta chicagowską „Tribune”, wydaje mi się nie bardziej ważne niż to, że jakiś rozpustnik chodzi do kościoła. Dowodzi to tylko, że ma on wiele wcieleń, niekiedy nawet sprzecznych ze sobą, ale fakt pozostaje faktem: w jednym z wcieleń akceptuje sprośności. Nie jest bez zasad, ponieważ uczęszcza do kościoła, ale jest rozpustny. Twoja żona w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach może być przeciętną Amerykanką z krwi i kości. Może dobrze gotować, ostrożnie prowadzić wóz, płacić podatek dochodowy, łożyć na cele dobroczynne, piec ciasteczka na akcje charytatywne. Ale w jednym procencie może być związana z partią komunistyczną. I w tym rzecz!
– Jasno postawiłeś sprawę – stwierdził niechętnie Hamilton.
– Wierzę, że tak jest. Znam ciebie i Marshę od czasu, gdy zacząłeś tu pracować. Lubię was oboje, Edwards też. Wszyscy was lubią. Ale to nie ma znaczenia. Dopóki nie będziemy mogli posługiwać się telepatią, by przejrzeć czyjeś myśli, musimy polegać na danych statystycznych. Nie możemy udowodnić, że Marsha jest agentem obcego wywiadu, a ty nie możesz udowodnić, że tak nie jest. W takiej sytuacji jesteśmy zmuszeni powątpiewać w jej lojalność. Po prostu na inną postawę nie możemy sobie pozwolić.
Pocierając obwisłą wargę, McFeyffe spytał:
– Zdarzyło ci zastanawiać się nad tym, czy ona jest komunistką?
Oblany nerwowym potem Hamilton w milczeniu patrzył na lśniący blat stołu. Zawsze zakładał, że Marsha mówi prawdę – komunizm tylko ją ciekawił. Lecz teraz po raz pierwszy obudziło się w nim bolesne, dręczące podejrzenie. Statystycznie rzecz biorąc, wszystko było możliwe.
– Zapytam ją – powiedział głośno.
– Zapytasz? – rzucił McFeyffe. – I co ona ci powie?
– Że nie, oczywiście.
Edwards, kręcąc głową, wtrącił:
– To na nic, Jack. Gdy wszystko przemyślisz, przyznasz nam rację.
Hamilton wstał.
– Ona czeka w klubie. Moglibyście przyprowadzić ją tutaj i sami zadać pytania.
– Nie zamierzam z tobą dyskutować – powiedział Edwards. – Twoja żona została uznana za osobę niepewną i do odwołania jesteś zawieszony w czynnościach. Albo dasz nam przekonujący dowód, że Marsha nie jest komunistką, albo się jej pozbędziesz. – Wzruszył ramionami. – Chodzi o twój zawód, chłopcze. O pracę twojego życia.
McFeyffe wstał i ciężkim krokiem obszedł stół. Spotkanie mające oczyścić Hamiltona z zarzutów zakończyło się. Wziąwszy go pod ramię, ruszył zdecydowanie do drzwi.
– Wyjdźmy stąd gdzieś, gdzie będziemy mogli odetchnąć. Co myślisz o drinku? We troje: ty, Marsha i ja. Whisky kwaśnieje tam w dole, przy Safe Harbor. Może wstąpimy na jednego?
Tytuł oryginału: Eye in the Sky
Copyright © 1957, Philip K. Dick
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2020
Wykorzystanie przekładu za zgodą Wydawnictwa AMBER Sp. z o.o.
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)
Redaktor serii: Radosław Kot
Redaktor tego wydania: Grzegorz Dziamski
Copyright © 2015 for the illustrations by Wojciech Siudmak
Grafiki: Wojciech Siudmak, www.siudmak.fr
Wydanie II e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Oko na niebie, wyd. II poprawione, Poznań 2015)
ISBN 978-83-7818-371-6
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl