Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Old Shatterhand jest powieścią przygodową o tematyce Dzikiego Zachodu niemieckiego pisarza Karola Maya. Powieść należy do kanonu światowej literatury westernu i jest uważana za wielki klasyk literatury dziecięco-młodzieżowej.
Głównym bohaterem cyklu powieści jest Old Shatterhand – Grzmocąca Ręka, alter ego samego autora. Old Shatterhand przybył z Europy na Dziki Zachód jako młody, niedoświadczony greenhorn. W czasie pracy przy budowie kolei przebiegającej przez tereny Indian poznał Winnetou, szlachetnego wodza plemienia Apaczów, który stał się jego przyjacielem i nauczycielem. Obaj wojownicy zawarli braterstwo krwi, poprzez które – zgodnie z indiańskimi wierzeniami – „ich dusze wchodzą w siebie nawzajem i tworzą jedną jedyną”. Niezwykła przyjaźń Old Shatterhanda i Winnetou rozwija się podczas licznych przygód, jakie wspólnie przeżywają w kolejnych powieściach Karola Maya.
W Old Shatterhandzie bracia krwi wyruszają na ratunek zaprzyjaźnionemu westmanowi Marcinowi Baumannowi, zwanemu Łowcą Niedźwiedzi, który został uprowadzony przez Siuksów z plemienia Oglala. W niebezpiecznej i pełnej zaskakujących zwrotów wyprawie towarzyszy im kilku charyzmatycznych westmanów i Indian. Pasjonująca fabuła, rozbudzające wyobraźnię kultowe sceny, pozytywne cechy głównych bohaterów i głębokie przesłanie chrześcijańskie przyczyniły się do trwającej od pokoleń popularności Old Shatterhanda wśród czytelników na całym świecie. Czytelnik znajdzie w tym wydaniu pełną wersję powieści składającą się z dwóch tomów: Old Shatterhanda i Sępów skalnych.
Książka rekomendowana jest dla dzieci w wieku 11–13 lat
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
*
Tytuł oryginału:
Tytuł oryginału niemieckiego:
Der Sohn des Bärenjägers
Na okładce:
kadr z filmu Winnetou: Złoto Apaczów (niem. Winnetou 1. Teil),
reż. Harald Reinl, 1963
© AFP/EAST NEWS
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-7791-847-0
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmiorog.pl
Wrocław 2018
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media
Niedaleko na zachód od miejsca, gdzie stykają się granice trzech północnoamerykańskich stanów: Dakoty, Nebraski i Wyoming, jechali któregoś dnia dwaj jeźdźcy, których wygląd w każdym innym zakątku świata niezawodnie budziłby sensację.
Postacie różniły się znacznie. Figura jednego, wybujała ponad dwa metry, była przeraźliwie wychudzona, natomiast drugi był znacznie niższy, ale za to tak gruby, że kształtem niewiele się różnił od kuli.
Mimo to oblicza obu myśliwych wypadały mniej więcej na jednym poziomie. Fakt ten, na pozór niepojęty, tłumaczy się tym, że mały dosiadał wysokiego, silnego kłusaka1, wysoki zaś siedział na mule niskim, wątłym na pozór. Stąd też rzemienie, które małemu grubasowi zastępowały strzemiona, nie sięgały nawet do brzucha rumaka, podczas gdy długi obywał się bez strzemion, nogi jego wisiały bowiem tak nisko, że mogły dosięgnąć ziemi, choć jeździec nie schodził z siodła.
Właściwie o siodłach, w istotnym znaczeniu tego słowa, mowy być nie może. Rzekome siodło małego składało się po prostu ze skóry upolowanego niedźwiedzia, z którego nie zdarto sierści. Chudy zaś podłożył starą derę santillo2, tak zatłuszczoną i podartą, że w istocie siedział wprost na grzbiecie swego rumaka.
Także ubiory obu miały wielce ciekawy wygląd. Długi nosił spodnie skórzane, zapewne uszyte na miarę o wiele bardziej korpulentnego mężczyzny, więc nie dziw, że były za szerokie. Od zimna i gorąca naprzemian, od suszy i deszczów zbiegły się i zmarszczyły, wskutek czego dolne końce ledwo sięgały kolan. Poza tym miały ten niezwykle tłusty połysk, który świadczył, że właściciel używał ich jako chustki do nosa i serwetki do ust i zwykł wycierać o nie ręce z wszystkiego, czego nie chciał mieć na rękach.
Bose nogi tkwiły w niedającym się opisać obuwiu. Wyglądało ono tak, jakby nosił je już Matuzalem3 i jakby każdy z następnych posiadaczy wydzierał po kawałku skóry. Niepodobna było powiedzieć, czy cholewy widziały kiedykolwiek coś w rodzaju pasty lub wosku, natomiast błyszczały wszystkimi kolorami tęczy.
Chudy korpus jeźdźca okrywała skórzana koszula myśliwska, nieznająca ani guzika, ani haftki i, co za tym idzie, odsłaniająca brązową pierś. Rękawy okrywały zaledwie łokcie, obnażając żylaste i kościste ręce. Bawełniana chusta fantazyjnie okręcała wydłużoną szyję. Sam właściciel nie mógłby już chyba określić, czy miała dawniej kolor biały czy czarny, zielony czy też żółty, czerwony czy niebieski.
Ale najbardziej okazały i pyszny był kapelusz, sterczący na wysokiej, spiczastej głowie. Niegdyś był szary i nosił miano cylindra. Być może przed niepamiętnymi czasami wieńczył czcigodną głowę jakiegoś lorda angielskiego, chociaż następnie staczał się coraz bardziej po drabinie społecznej, by wreszcie osiąść na głowie myśliwego prerii. Ten miał odmienny gust aniżeli ów lord Old England. Uważając rondo za zbyteczne, po prostu je zdarł, a pozostawił tylko rąbek z przodu, z powodu wygodniejszego zdejmowania w ukłonie. Poza tym, mniemając, że głowa westmana4 wymaga stałego dopływu powietrza, nożem dokonał mnogich cięć na wierzchu, jak też po bokach tak, że we wnętrzu nakrycia wyznaczały sobie spotkania wschodni wiatr z zachodnim, północny – z południowym.
Gruby powróz5, kilkakrotnie przewinięty, służył za pas. Za tym pasem sterczały dwa rewolwery i nóż, poza tym wisiała ładownica, pęcherz do tabaki, odpowiednio zszyta skóra kocia do przechowywania mąki, krzesiwo oraz inne jeszcze przedmioty, których przeznaczenie było tajemnicą dla niepowołanych. Na piersiach spoczywała fajka, zawieszona na rzemieniu. Ale co to była za fajka! Była arcydziełem własnych rąk myśliwego, który zdążył ją już odgryźć aż do samej główki, wskutek czego składała się jedynie z tejże główki i wydrążonego kawałka bzowego drzewa. Posiadacz bowiem i autor owej lulki, jako namiętny palacz, zwykł żuć samą fajkę, jeśli zabrakło tytoniu.
Należy jednak, ku jego pochwale, dodać, że strój nie ograniczał się do obuwia, spodni, koszuli i kapelusza. O nie! Nosił poza tym coś, na co nie stać było każdego człowieka, mianowicie – płaszcz gumowy, i to iście amerykański, a więc z gatunku tych, które po pierwszym deszczu kurczą się do połowy swoich pierwotnych rozmiarów. Zatem – nie mogąc go włożyć na siebie – bardzo malowniczo, niczym burkę huzarską, zarzucił na ramiona za pomocą sznura. Poza tym przez lewe ramię i prawe biodro przepasywał się lariatem6. W poprzek długich jak wieczność nóg, zawieszona na przedzie strzelba była w rodzaju owych rifles7, z których doświadczony myśliwy nigdy nie chybia.
Na pierwszy rzut oka niepodobna było określić wiek tego człowieka. Szczupła twarz była poprzecinana niezliczoną ilością zmarszczek i fałd, a jednak ogólny wyraz miał w sobie coś prawie młodzieńczego. Każda zmarszczka uśmiechała się filuternie. Twarz gentlemana była starannie ogolona, nie bacząc na dzikie ustronie, w jakim się znajdował. Trzeba wiedzieć, że jest to punktem honoru wielu, bardzo wielu westmanów. Wielkie, szeroko otwarte oczy koloru nieba miały ostre spojrzenie mieszkańców wybrzeży morskich i rozległych równin, lecz malowało się w nich także coś, czego nie wahałbym się nazwać dziecięcą szczerością.
Muł, jak już napomknąłem, wątły był tylko na pozór. Nader lekko nosił swego ciężkiego, kościstego pana, a czasem nawet pozwalał sobie na krótkotrwały strajk, prędko zażegnany mocnym uściskiem długich nóg jeźdźca. Muły takie są bardzo poszukiwane ze względu na ich pewny krok, ale także znane z niesfornych narowów.
Co się tyczy drugiego jeźdźca, to przede wszystkim zwracało uwagę futro, noszone przez niego w upał. Wprawdzie kiedy chwilami jakiś żywszy ruch odsłaniał podbicie, okazywało się, że to ze wszech miar czcigodne futro było dotknięte nieuleczalnym wyłysieniem. Miejscami tylko sterczał rzadki, mały kosmyk, jak na nieskończonej pustyni tu i ówdzie spotyka się skąpą oazę. Nawet kołnierz i wyłogi8 były tak przerzedzone, że pozostały z nich nagie, ogołocone plastry. Spod futra wyglądały z lewej i prawej strony olbrzymie buty z wyłogami. Na głowie nosił zbyt szeroki kapelusz panama9, tak obszerny, że aby patrzeć, musiał go zsunąć nisko na kark. Rękawy były takie długie, że niepodobna było dojrzeć rąk. W ten oto sposób jedynie twarz jeźdźca była widoczna; a rzeczywiście, była to twarz godna wszechstronnego obejrzenia.
Była również gładko wygolona, ani śladu zarostu. Czerwone, błyszczące policzki były tak pełne, że nosek na próżno usiłował podkreślić między nimi swoje stanowisko. To samo da się powiedzieć o małych, ciemnych oczkach, schowanych między brwiami a policzkami, rzucających dookoła siebie dobrodusznie chytre spojrzenia. Na ogół czytało się wyraźnie na tym obliczu: – Obejrzyj no mnie! Jestem małym, przepysznym drabem i łatwo ze mną dojść do zgody, ale musisz być odważny i rozsądny, inaczej nie licz na mnie.
Teraz oto nadbiega wicher i otwiera na oścież futro małego. Dzięki temu możemy stwierdzić, że pod futrem nosi spodnie z niebieskiej wełny i taką samą bluzę. Za skórzanym pasem, oprócz rzeczy, które wyliczyliśmy u długiego jeźdźca, tkwi jeszcze indiański tomahawk10. Do siodła przytroczone jest lasso, jak również krótka dubeltówka marki Kentucky, która w niejednej już walce brała udział.
Co to za jedni? Otóż mały nazywa się Jakub Pfefferkorn, a długi Dawid Kroners. Gdybyście wymienili te oba nazwiska jakiemukolwiek westmanowi, squatterowi11 czy traperowi, to, potrząsając głową, powiedziałby, że nigdy w życiu o takich dwóch myśliwych nie słyszał. A jednak byłoby to niezgodne z prawdą, albowiem obaj są wielce znanymi skautami. Przy niejednym ognisku od wielu lat opowiadano sobie o ich czynach. Nie było wprost zakątka od Nowy Jorku do Frisco12 i od Jezior Północnych do meksykańskich zatok, gdzie by nie dotarła chwała obu znakomitych myśliwych. To prawda, że nazwiska Jakuba Pfefferkorna i Dawida Kronersa były znane jedynie najbliższym. W preriach, w odwiecznych lasach, a zwłaszcza wśród czerwonoskórych nie pytają o metrykę lub świadectwo chrztu; tu każdy otrzymuje nazwisko odpowiadające jego przeżyciom i właściwościom, przydomek, który wkrótce ruguje nazwisko rodowe.
Kroners był stuprocentowym Yankee13 i nosił przydomek Długiego Davy’ego. Pfefferkorn pochodził z Niemiec, na imię mu było Jakub, ale zgodnie z korpulencją został przezwany Grubym Jimmym. Jimmy to po angielsku Kuba.
A zatem byli obaj znani jako Davy i Jimmy i trudno było znaleźć na Zachodzie człowieka, który by nie mógł opowiedzieć tej lub owej dykteryjki14 o bohaterskich czynach obu jegomości. Uchodzili za nierozłącznych towarzyszy. Przynajmniej nikt nie przypominał sobie, aby widział ich kiedykolwiek osobno. Kiedy Gruby podchodził do obcego ogniska, od razu oczami szukano Długiego, a skoro Davy wchodził do sklepu, aby nabyć prochu i tabaki, zaraz pytano, czego pragnie dla Jimmy’ego.
Nierozłączne też były rumaki obu jeźdźców. Wielki kłusak mimo największego pragnienia nie piłby z żadnego strumyka ani rzeki, gdyby wraz z nim nie nachylił się nad wodą pysk muła; ten zaś nie skubałby nawet najrozkoszniejszej trawy, gdyby tamten nie furknął15 lekko, jakby szepcząc: – Zeszli z nas i smażą krzyżówkę bawolą, a więc i my możemy sobie podjeść, gdyż przed późnym wieczorem zapewne się stąd nie ruszą!
Nigdy żadnemu z tych zwierząt nie przyszło na myśl opuszczać towarzysza w biedzie. Ich panowie wzajemnie ocalili sobie życie wiele, wiele razy. Bez namysłu jeden rzucał się za drugiego w największy wir niebezpieczeństw. Tak samo wierzchowce nieraz sobie pomagały, kiedy trzeba było wyciągnąć kamrata z opresji lub obronić silnymi, ostrymi kopytami przed wrogiem. Ta czwórka ludzi i zwierząt tworzyła solidarny zespół, zawsze występujący razem.
Obecnie oto pędzą w kierunku północnym. Rano koń i muł piły wodę i skubały świeżą trawę do syta, zaś obaj jeźdźcy również się napili i spożyli udziec jeleni, którego resztę dźwigał kłusak. A zatem nie można powiedzieć, aby głód im doskwierał.
Tymczasem słońce dosięgło zenitu, po czym powoli zaczęło się zniżać. Było wprawdzie nader gorąco, ale dął odświeżający wietrzyk. Przetykany miriadami16 kwiatów kobierzec traw nie miał jeszcze brązowego, spalonego odcienia jesieni; cieszył oko świeżą zielonością. Rozsypane po rozległej, dalekiej równinie Góry Skaliste, kształtu olbrzymich stożków, oświetlone skośnymi promieniami słońca, na zachodnich stronach błyszczały gorącą wspaniałością kolorów, które na wschodzie przechodziły w coraz ciemniejsze i głębsze tony.
– Jak daleko jeszcze dzisiaj pojedziemy? – zapytał Gruby po wielogodzinnym milczeniu.
– Tak daleko, jak co dzień – odparł Długi.
– Well!17 – roześmiał się Mały. – A zatem do miejsca obozowiska?
– Ay! – Mister18 Davy zwykł zamiast yes używać przestarzałej formy ay. – O tak! Zawsze był nader oryginalnym człowiekiem ten Długi Davy.
Znów upłynęła chwila. Jimmy obawiał się otrzymać ponownie taką samą odpowiedź. Spoglądał na kolegę spode łba swoimi chytrymi oczami i szukał okazji do zemsty. Wreszcie cisza zaczęła ciężyć Długiemu. Wskazał ręką w kierunku jazdy i zapytał:
– Czy znasz tę miejscowość?
– Jeszcze jak!
– Tak? Cóż to za miejscowość?
– Ameryka.
Długi z niezadowoleniem pociągnął nogę i kopnął wierzchowca, po czym rzekł:
– Złośliwy drab!
– Kto?
– Ty!
– Ach! Ja? Ja kto?
– Mściwy!
– Wcale nie. Skoro mi zadajesz głupie pytania, nie widzę powodu, dla którego miałbym ci dawać dowcipne odpowiedzi.
– Dowcipne? O biada! Ty i dowcip! Tyle w tobie mięsa, że nie ma miejsca na dowcip.
– Oho! Czy zapomniałeś, co przebyłem tam, na starym lądzie?
– Ay! Jedną klasę gimnazjum? Tak, wiem o tym. Nie mógłbym zapomnieć, gdyż przypominasz mi trzydzieści razy na dzień.
Gruby uderzył się w piersi.
– Bo muszę – rzekł. – Prawdę mówiąc, powinienem powtarzać czterdzieści czy pięćdziesiąt razy dziennie, ponieważ jestem człowiekiem, którego nie potrafisz nawet godnie uszanować. A poza tym przebyłem nie jedną, ale pełne trzy klasy!
– Na resztę nie starczyło oleju w głowie…
– Cicho bądź! Nie starczyło pieniędzy, rozumu było aż nadto. Zresztą, wiem, o co ci chodzi. Nie zapomnę tak łatwo tej miejscowości. Wszak tam, po tamtej stronie wyżyn, poznaliśmy się po raz pierwszy.
– Ay! To był paskudny dzień. Wystrzeliłem cały proch, a tymczasem ścigali mnie Siuksowie. Nie mogłem dalej umykać, powalili mnie. Późnym wieczorem to ty przybyłeś z odsieczą.
– Tak, bydlaki rozpaliły ognisko, które można było zobaczyć aż hen, z Kanady. Nie dziw, że zobaczyłem i podkradłem się po kryjomu. Ujrzałem pięciu Siuksów nad spętanym białym. A jakże, ja nie wystrzeliłem uprzednio całego prochu. Dwóch runęło, a trzech drapnęło, nie wiedzieli przecież, że mają tylko jednego, jedynego przeciwnika. Dzięki temu odzyskałeś wolność.
– Odzyskałem wprawdzie wolność, ale byłem zły na ciebie jak sto diabłów!
– Za to, że zraniłem, a nie zakatrupiłem obu Indian – tak? Ale Indianin jest także człowiekiem i nigdy mi w głowie nie postało zabijać kogoś, kiedy nie jestem do tego bezwzględnie zmuszony. Jestem Europejczykiem, a nie kanibalem.
– A takim to ja niby jestem, co?
– Hm – mruknął Gruby. – Teraz się zmieniłeś, ale dawniej, jak wielu tobie podobnych, byłeś zdania, że należy co rychlej wytępić wszystkich czerwonoskórych. Musiałem cię nawrócić na swoje poglądy.
– Tak, wy, Europejczycy, jesteście osobliwymi ludźmi. Łagodni, miękcy, jak mało kto, a jednak w potrzebie nie gorsi od innych dzielnych ludzi. Chcielibyście dotykać wszystkiego przez jedwabne rękawiczki, a mimo to umiecie uderzać kolbą, kiedy się wam wreszcie zdaje, że należy się bronić. Wszyscyście tacy, nie wyłączając ciebie.
– Cieszę się wielce, że tak jest, a nie inaczej. Ale spójrz tam, zdaje się, widzę ślady w trawie!
Osadził konia na miejscu i wskazał w kierunku skały, u której stóp biegła po trawie długa, ciemna linia.
Davy także osadził konia, przysłonił oczy ręką i badał wskazane miejsce, potem zaś odezwał się:
– Będziesz mnie mógł zmusić do zżarcia centnara19 mięsa bawolego, jeśli to nie jest ślad.
– Ja to samo sądzę. Czy zechcemy dokładniej go zbadać, Davy?
– Zechcemy? Jakże można mówić o chęci, kiedy jest mus! Na tej starej prerii nie można lekkomyślnie wymijać żadnego śladu. Trzeba zawsze wiedzieć, kogo się ma przed i za sobą, bo może się łatwo zdarzyć, że ktoś, kto położy się żywy, rano wstanie martwy. A zatem naprzód!
Dojechali do skały i zatrzymali się, badając ślad oczami znawców. Jimmy zeskoczył z konia i ukląkł na trawie. Jego stary kłusak, jakby obdarzony ludzkim rozumem, położył pysk na trawie i cicho parsknął. Muł podszedł również, machał ogonem, strzygł uszami i zdawał się badać trop.
– No? – zapytał Davy, któremu czas się dłużył. – Czy to aż tak ważne?
– Tak. Tędy jechał Indianin.
– Tak mniemasz? To byłoby dziwne. Wszak nie jest to teren myśliwski żadnego indiańskiego szczepu. Z czego wnosisz, że to Indianin?
– Ze śladów kopyt poznaję indiańską tresurę.
– Wszelako mógł indiańskiego konia dosiadać biały.
– To samo i ja pojmuję, ale… ale…
Potrząsnął głową, szedł przez parę chwil za śladem i zawołał:
– Chodź za mną! Rumak był niepodkuty i nader znużony, a jednak musiał pędzić galopem. A zatem jeździec bardzo się spieszył.
W tej chwili Davy zszedł z muła. Rezultat obserwacji kolegi był bardzo poważny i skłaniał go do podjęcia badań na własną rękę. Szedł za towarzyszem, zaś obydwa zwierzęta stąpały za nimi, jakby to się samo przez się rozumiało. Zrównawszy się z Jimmym, Davy ruszył wzdłuż tropu.
– Tak – rzekł po chwili – zwierzę istotnie było zmachane, gdyż bardzo często się potykało. Nader ważne powody musiały skłaniać jeźdźca do wypędzania tchu z biednego konia. Albo więc uciekał przed pościgiem, albo musiał co rychlej stanąć u celu.
– To ostatnie jest słuszne.
– Jak to?
– Od jak dawna datuje się trop?
– Od niespełna dwóch godzin.
– Podzielam twoje zdanie. Nie widać śladu prześladowców. A zatem kto ma przewagę dwóch godzin i musi na śmierć zajeżdżać rumaka? Poza tym jest tu tyle rozrzuconych skał, że nietrudno wyprowadzić prześladowców na manowce, zakreślając niepostrzeżenie łuk lub jadąc w kółko. Czy nie tak?
– Tak. Nam na przykład wystarczą dwie minuty forów, aby odesłać prześladowców do domu z długimi nosami i sztywnymi rękami. Zgadzam się z tobą. Ten jegomość musiał za wszelką cenę dotrzeć szybko do celu. Ale gdzie należy go szukać?
– W każdym razie niedaleko stąd.
Długi ze zdziwieniem spojrzał na Grubego.
– Dzisiaj jesteś naprawdę wszechwiedzący! – rzekł.
– Aby to odgadnąć, nie trzeba być wszechwiedzącym. Wystarczy troszkę się namyślić.
– Tak! Ale ja myślę i nadaremnie.
– Nie dziwne.
– Jak to?
– Jesteś za długi. Zanim namysł dojdzie od tropu do głowy, mogą upłynąć lata. Powiadam, że cel tej jazdy nie jest zbyt odległy, w przeciwnym bowiem razie jeździec oszczędzałby konia.
– Tak! Słyszę uzasadnienie, lecz nie mogę pojąć.
– No, zmiarkujże sobie: gdyby ten człowiek miał do odbycia jeszcze dzień jazdy, musiałby bezwzględnie dać kilkugodzinne wytchnienie swemu koniowi, a następnie dopiero nadrobiłby zwłokę. Natomiast jeśli cel był bliski, to jeździec mógł ufać, że mimo zmęczenia, koń jego dobiegnie jeszcze w ciągu tego dnia.
– Posłuchaj, mój stary Jimmy, to, co mówisz, brzmi nader prawdopodobnie. Po raz drugi przyznaję ci słuszność.
– Ta pochwała jest zbyteczna. Kto włóczył się przez lat trzydzieści po sawannach, ten mógł wpaść także raz jeden na mądrą myśl. Nasz jeździec jest niewątpliwie gońcem. Czas naglił. Miał nader ważną misję. Indianin tutaj, na ustroniu, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa gońcem i dlatego utrzymuję, że w pobliżu są także inni czerwoni.
Długi Davy gwizdnął cicho i potoczył wzrokiem dookoła.
– Fatalnie, w najwyższym stopniu fatalnie! – mruknął. – Ten drab przybywa od Indian i mknie do Indian. A zatem znaleźliśmy się pomiędzy nimi, nie wiedząc, gdzie sterczą. Łatwo możemy się natknąć na hordę i zanieść na jarmark nasze skalpy20.
– Należy się tego obawiać. Musimy jechać tropem.
– Słusznie. W takim wypadku my wiemy, że oni są przed nami, ale oni nie wiedzą o nas, a zatem mamy nad nimi przewagę. Ale jestem ciekaw, z jakiego to szczepu Indianin?
– Ja także. Nie sposób odgadnąć. Tam na górze, w północnej Montanie, mieszkają Czarne Stopy, Piganowie oraz Indianie Kiowa, lecz ci nie schodzą do nizin. Nad Missouri obozują Riccarees, którzy tak samo nic tu nie mogą szukać. Siuksowie? Hm! Czy słyszałeś, aby ostatnio wykopali topór wojenny?
– Nie.
– Nie będziemy chwilowo zachodzić w głowę, ale musimy być ostrożni. Znajdujemy się w miejscowości dobrze nam znanej i jeśli nie popełnimy głupstw, nic złego nie może nam się stać. Chodź!
Dosiedli wierzchowców i pojechali tropem, nie spuszczając z niego oka, ale jednocześnie oglądając się na wszystkie strony, aby zawczasu dojrzeć ewentualne niebezpieczeństwo.
Upłynęła może godzina i słońce schodziło coraz niżej. Wiatr wzmagał się, a skwar dnia coraz bardziej malał. Niebawem spostrzegli, że Indianin jechał stępa. Na nierównym miejscu koń jego potknął się i runął na kolana. Jimmy zeskoczył na ziemię i zaczął badać miejsce.
– Tak, to Indianin – oznajmił ostatecznie. – Zeskoczył na ziemię. Mokasyny miał ozdobione szczeciną jeżowca. Tu oto leży odłamana igła. A tu… ach, ten drab musiał być jeszcze nader młody.
– A to czemu? – zapytał Długi, który został na mule.
– To miejsce jest piaszczyste, wskutek czego stopa jego zostawiła dokładny odcisk. Jeśli nie mam przyjąć, że to była squaw21…
– Bzdury pleciesz! Kobieta sama by się tu nie zapuściła.
– W takim razie jest to młokos, prawdopodobnie najwyżej osiemnastoletni wyrostek.
– Tak, tak! To brzmi groźnie. U niektórych plemion właśnie tacy młokosi są zwiadowcami. Musimy się mieć na baczności.
Ruszyli dalej. Dotychczas jechali po kwietnej prerii, teraz jednak gdzieniegdzie ukazywały się krzewy, z początku pojedyncze, a następnie już w grupach. Z dala wznosiły się drzewa.
Przybyli na miejsce, gdzie, jak można było poznać, jeździec na krótki czas zeskoczył z siodła, aby dać wypocząć zwierzęciu, następnie poszedł pieszo naprzód, prowadząc zwierzę za uzdę.
Coraz częstsze krzewiny nie pozwalały ogarniać okiem całej okolicy, wobec czego trzeba było podwoić czujność. Davy jechał na przedzie, a Jimmy za nim. Naraz rzekł Grubas:
– Ty, Długi, to był kary rumak.
– Tak? A skąd wiesz?
– Tu na krzewie wisi włos wydarty z ogona.
– Ay! A więc wiemy coś jeszcze, jednak nie mówmy tak głośno! Łatwo możemy się natknąć na ludzi, których zobaczymy nie wcześniej, aż umrzemy od ich kul.
– Nie lękam się tego. Mogę polegać na moim rumaku. Parsknie, gdy tylko zwącha wroga. A zatem spokojnie naprzód!
Długi Davy ruszył naprzód, aby się po chwili zatrzymać.
– Do wszystkich diabłów! – krzyknął. – Coś się tutaj zdarzyło!
Grubas rozpędził konia i po kilku krokach znalazł się poza krzewami. Przed nimi wznosiła się jedna z owych stożkowatych skał, których tutaj było mnóstwo. Ślad zmierzał aż do tej skały i wił się tuż koło niej, po czym nagle odbiegał na prawo pod ostrym kątem. Obaj myśliwi spostrzegli to od razu, ale zobaczyli coś ponadto: z drugiej strony skały wybiegły kolejne ślady, które następnie zeszły się z tropem Indianina.
– Co o tym myślisz? – zapytał Długi.
– Że za tą skałą obozowali jacyś ludzie, którzy, ujrzawszy Indianina, zaczęli go ścigać.
– Słusznie. Być może są już z powrotem.
– Albo może część tych ludzi została za skałą. Zatrzymaj się w zagajniku! Wsunę nos do tego kąta.
– Nie wsuwaj go przypadkiem do naładowanej flinty, która pragnie wystrzelić!
– Ani myślę, gdyż twój nochal bardziej by się do tego nadawał.
Zeskoczył z konia i oddał Długiemu cugle kłusaka, po czym co sił pomknął ku skale.
– Szczwany lis! – wykrzyknął zadowolony Davy. – Podkradanie się wymagałoby za wiele czasu. Trudno wprost uwierzyć, by ten grubasek potrafił tak sadzić!
Przybywszy do skały, Mały powoli i ostrożnie posuwał się naprzód i zniknął za wysuniętym kantem. Ale wkrótce znów się ukazał i mrugnął na Długiego, opisując ramieniem łuk w powietrzu. Davy zrozumiał, że nie powinien jechać wprost ku skale, podążył więc okrężną drogą przez zagajnik, aż natrafił na ślady, które poprowadziły go do Jimmy’ego.
– Co powiesz? – zapytał Mały, wskazując przed siebie.
Niedawno był tu rozbity obóz. Na ziemi leżało jeszcze kilka żelaznych garnków, wiele motyk i łopat, młynek do kawy, moździerz, rozmaite małe i większe paczki – nie widać było jednak śladu ogniska.
– No22 – odparł zagadnięty, potrząsając głową. – Ci, którzy się tutaj zagospodarowali tak wygodnie, są zapewne wielce nieroztropnymi ludźmi albo też nie mają zielonego pojęcia o Dzikim Zachodzie. Widać ślady piętnastu koni, ale żaden nie był przynukany. Jak się wydaje, niektóre były juczne. Te także pojechały. Ale dokąd? Zupełnie niezdarne gospodarstwo! Należałoby tych gospodarzy porządnie obić.
– Tak, zasłużyli na to. Z takim zasobem doświadczenia puszczać się na Daleki Zachód! Wprawdzie nie każdy mógł być w gimnazjum…
– Jak ty – wtrącił Długi.
– Tak, jak ja. Ale trochę dowcipu i namysłu każdy powinien posiadać. Nic nie podejrzewający Indianin zbliżył się do skały, lecz, zobaczywszy ich, uznał za stosowne wyminąć, i wskutek tego cała czereda puściła się za nim w pościg.
– Czy aby obejdą się z nim wrogo?
– Naturalnie, wszak inaczej by go nie ścigali. Dla nas może to mieć przykre następstwa. Czerwonoskórzy nie bardzo się kłopoczą, czy zemsta ich trafia winnego, czy niewinnego.
– Musimy więc co rychlej doścignąć ich i zapobiec nieszczęściu.
– Tak. Niedługo będziemy musieli pędzić, gdyż niedaleko ujechał Indianin na swoim wyczerpanym koniu.
Ponownie dosiedli wierzchowców i galopem pomknęli śladem, pomnożonym wieloma odciskami kopyt wybiegającymi na prawo i lewo, a pochodzącymi od jucznych koni. Po krótkiej chwili Jimmy osadził swego bieguna. Usłyszał jakieś głosy i zaszył się w zagajnik, w czym naśladował go Davy. Obaj wytężyli słuch. Słyszeli gwar wielu głosów.
– To oni – oświadczył Grubas. – Głosy się nie zbliżają, a zatem oddział jeszcze nie wraca. Czy podkradniemy się, Davy?
– A jakże. Przynukamy23 konie.
– Nie, to nas może zdradzić. Musimy je tak przywiązać, aby nie mogły ruszyć się z miejsca.
A więc obaj nierozłączni przyjaciele przywiązali swoje zwierzęta do krzewów i skradali się w kierunku, skąd dobiegały głosy. Niebawem dotarli do rzeczki, a raczej strumyka, teraz bardzo płytkiego, aczkolwiek wysokie brzegi świadczyły, że na wiosnę skupiał się tutaj ogrom wody. Strumyk zakreślał łuk. Wewnątrz łuku stało i siedziało dziewięciu dziko wyglądających ludzi. Pośrodku leżał młody Indianin o tak spętanych kończynach, że nie mógł się poruszyć. Po drugiej stronie strumyka, nad wysokim brzegiem, leżał rumak czerwonego, drżąc i dysząc ciężko. Konie prześladowców stały w pobliżu panów.
Ci panowie nie sprawiali dobrego wrażenia. Prawdziwy westman na pierwszy rzut oka mógł się domyślić, że ma przed sobą szajkę z gatunku tych, z którymi na zachodzie rozprawia się sędzia Lynch24.
Jimmy i Davy przykucnęli za krzewiną i przyglądali się całej scenie. Mężczyźni rozmawiali po cichu. Zapewne naradzali się nad losem jeńca.
– Jak ci się podobają? – zapytał szeptem Grubas.
– Tak samo jak tobie, to znaczy wcale.
– Mordy do policzkowania! Żal mi tego biednego czerwonego chłopca. Do jakiego zaliczyłbyś go plemienia?
– Nie mam pojęcia. Nie jest wymalowany, nie ma też żadnych innych oznak. Pewne jest, że nie jechał ścieżką wojenną. Czy weźmiemy go w opiekę?
– Rozumie się, gdyż nie sądzę, aby dał jakiś powód tym ludziom do wrogich wystąpień. Chodź, zamienimy z nimi kilka słów!
– A jeśli nas nie usłuchają?
– W takim razie mamy do wyboru albo użyć siły, albo chytrością zmusić ich do posłuszeństwa. Nie lękam się tych drabów, lecz czasem nawet kula trafia tchórzliwego łotra. Nie damy po sobie poznać, że przyjechaliśmy na koniach; poza tym nadejdziemy z przeciwległej strony rzeczki, aby nie zauważyli, że odwiedziliśmy ich obóz.