Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wytrwać w tej pracy pomagało mi przeświadczenie, że mój trud może być przydatny dla innych osób, które pragną się poświęcić pisarstwu”. - ze Wstępu.
Opowiadania zebrane Franka Herberta to pierwsze w naszym kraju tak obszerne wydanie krótkich form prozatorskich autora Diuny. Zgromadzone w dwóch tomach utwory – aż czterdzieści! – są, można śmiało powiedzieć, bezcenne. To właściwie przekrój zainteresowań pisarza, które znalazły później odzwierciedlenie w jego najwybitniejszym dziele – „Kronikach Diuny”. Polski czytelnik ma dzięki temu wyjątkową szansę poznać najważniejsze tematy twórczości Herberta, obserwować, jak się one zmieniały, śledzić rozwój jego stylu i przyglądać się ewolucji jako pisarza – jednego z największych mistrzów fantastyki naukowej, gatunku sięgającego czasów Lukiana z Samosat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 577
Frank Herbert
Opowiadania zebrane
tom 1
Przełożył Andrzej Jankowski
Dom Wydawniczy REBIS
WSTĘP
Wspaniale jest tworzyć, rozwijać się i dawać coś z siebie podczas tego procesu, ale oddać się orgii introspekcji, w wyniku której trzeba nadać nowy kształt swemu dziełu, to zupełnie inna sprawa. Takiej analizy i wyciągnięcia z niej spójnych wniosków wymagało jednak przejrzenie tego, co napisałem przez ponad dwadzieścia lat. Wprawdzie zostałem do tego zmuszony, ale stwierdzam, że jest to przyjemne zadanie.
Analizowanie to proces podstępny.
Osobie, która się temu oddaje, czasami najtrudniej opisać, co właściwie robi. Każdą czynność można tak dokładnie przeanalizować, że pozbawi się ją życia, niewiele przy tym zyskując.
„Doktorze Livingstone, proszę mi powiedzieć, co pan myślał w głębi serca, kiedy pan Stanley zwrócił się do pana ze swym wiekopomnym powitaniem”.
Naprawdę chcesz to wiedzieć?
Wytrwać w tej pracy pomagało mi przeświadczenie, że mój trud może być przydatny dla innych osób, które pragną poświęcić się pisarstwu. Dla mnie przydatne były podobne dzieła wcześniejszych autorów, zwłaszcza praktyczne rady Jacka Woodforda i cudownie szczere Podsumowanie W. Somerseta Maughama.
Mam nadzieję, że będę tak samo szczery i udzielę tak samo praktycznych wskazówek.
Proste określenie tego, co robię, nie wymaga wielkiego namysłu.
Piszę.
Ujmując to w kategoriach, w jakich ludzie mierzą czas, param się tym od dość dawna – od ponad czterdziestu lat. W niniejszym zbiorze znajduje się przedruk jednego z pierwszych owoców moich starań – pracowicie ręcznie wydrukowanego utworu*. Miałem wtedy zaledwie siedem lat. Parę miesięcy później, przekonawszy się, na czym polega ten proces, i stwierdziwszy, że przypadł mi do gustu, oświadczyłem uroczystym tonem rodzinie, że zostanę „pisarzem”.
Stało się to rankiem w dniu moich ósmych urodzin i od tamtej pory nie porzuciłem swoich ambicji ani nigdy nie zboczyłem daleko z obranej drogi.
Jeśli przejdziesz do tej wczesnej próby, znajdziesz tam taki oto wstępny opis:
„To opowieść o miłości i przygodach”.
Już w wieku siedmiu lat wiedziałem, jakie są składniki dobrej opowieści: miłość i przygody.
Musiałem też w pewnym stopniu zdawać sobie sprawę, że słowa nie oddają w pełni tego, co się chce przekazać. Oto bowiem ów siedmiolatek przestrzega, że jego książka opowie tylko co nieco o tym, jak żyją zwierzęta w leśnych ostępach.
Ten siedmiolatek umieszcza również w swojej pracy pewien narracyjny haczyk. W wieku siedmiu lat nie potrafiłem odróżnić narracyjnego haczyka od czasownika, ale instynkt pisarza zwyciężył. Narracyjny haczyk to sposób, w jaki autor budzi twoje zainteresowanie i sprawia, że chcesz się dowiedzieć więcej o tym, co się dzieje w jego opowieści.
Opowieść siedmiolatka zaczyna się od tego, że pewien mężczyzna gubi się ze swoim psem w lesie. Zostajesz uprzedzony, że las jest przerażającym miejscem. Pełno w nim dźwięków, które świadczą o tym, że kryją się tam, zwłaszcza nocą, groźne stworzenia. Zauważ też, proszę, że te stworzenia budzą jeszcze większy strach, kiedy docierają do nas tylko wydawane przez nie odgłosy. To, co nieznane, może wywoływać lęk.
Pomimo topornego stylu, nieposkromionej pychy i błędów ortograficznych ta dziecięca próba literacka zdumiewa mnogością elementów w opowieści niezbędnych: ludzi, miejsc akcji, pór dnia, tajemniczych zagrożeń i zapowiedzi miłości i przygód.
Oto sedno pisarstwa i uważam, że miałem szczęście, iż tak wcześnie do tego doszedłem.
Było to jednak nie tyle pisarstwo, ile hydraulika. Są tam wszystkie niezbędne elementy, ale źle połączone. Cała instalacja była na wierzchu, widać było gołe rury.
Próbowałem uczyć pisania, lecz odkryłem, że tego nie da się nauczyć. Można kogoś nauczyć układania instalacji wodno-kanalizacyjnych, tego, którą rurę połączyć z którym kolankiem, natomiast pisania trzeba się nauczyć samemu. Uczysz się, robiąc to. Ta wiedza pochodzi z wnętrza i ku rozpaczy osób, które chciałyby, by to wszystko było zgrabnie uporządkowane według jasnych reguł, w najwyższym stopniu opiera się na tradycji ustnej.
Dla wielu osób z naszej skoncentrowanej na druku cywilizacji wiadomość, że język, podstawowe narzędzie pisarza, to bardziej mowa niż pismo, jest prawdziwym wstrząsem. Pomyślmy o tysiącach lat tradycji przekazu ustnego, zanim w ogóle zaczęliśmy ryć symbole w glinie i kamieniu. Mamy głęboko utrwalony odruch używania języka w postaci mowy. Słowo pisane jest stosunkowo świeżym nabytkiem.
Zanim uwierzysz w rzeczywistość przedstawioną w opowiadaniu, ktoś musi się pojawić na zadrukowanej stronie i przemówić. Jego słowa muszą mieć cechy mowy. Muszą przez oczy wpaść ci w ucho. Wobec naporu niedrukowanych środków przekazu (telewizji, filmu, radia, odtwarzaczy kasetowych i innych) staje się to jeszcze bardziej konieczne. Tradycja ustna nigdy nie została wyparta przez pisaną.
Zgodnie z tą tradycją to, co robię, musi sprawiać mi przyjemność. Muszę znajdować w tym choćby odrobinę przyjemności nawet w najbardziej ponurych momentach opowieści. To przemysł rozrywkowy. Jestem bardem przebywającym w twoim zamku. Przynoszę pieśni i nowiny z innych zamków i niektóre z nich są naprawdę dziwne. Śpiewam w zamian za kolację, a te inne zamki, o których śpiewam, są częściowo wytworami mojej wyobraźni. Możemy się zgadzać co do umownego charakteru przedstawianej przeze mnie rzeczywistości, bo tego wymaga nasza służba, ale jeśli tworzysz fantastykę naukową, przesuwasz ramy tej rzeczywistości.
Kiedy mówimy „nauka”, mamy zwykle na myśli technologię. Fantastyka naukowa zajmuje się technologią i pytaniami o przyszłość człowieka. Tworząc ją, ustanawiasz związek między technologią i ludzkim marzeniem o nieśmiertelności. Nieuchronnie mierzysz się z alienacją człowieka spowodowaną jego pogrążeniem się w morzu rzeczy, których – jak mu się wmawia – chce lub potrzebuje, ale które zawsze zdają się pozbawiać go niezbędnego kontaktu z jego życiem.
Nie jest to dorobek ostatnich lat.
Twórcy fantastyki naukowej to szacowne towarzystwo. Początki jego istnienia sięgają Lukiana z Samosat, pisarza z II wieku. Należą do niego tak światłe postaci, jak Platon, Cyrano de Bergerac, Tomasz Morus (któremu zawdzięczamy słowo „utopia”), Jules Verne, H.G. Wells, Edgar Allan Poe, Aldous Huxley i George Orwell, a to tylko najskromniejsza lista.
Z zasady zajmujemy się ludźmi żyjącymi na innych planetach. (Lukian wysłał swego bohatera na Księżyc, dokąd wzniósł się na trąbie wodnej). Często robimy tak, ponieważ mamy świadomość, że żaden gatunek zwierząt nie może przetrwać po wsze czasy na jednej planecie. Nawet kiedy swobodnie dajemy wyraz obawom, że rodzajowi ludzkiemu grozi zagłada, przedstawiamy w naszych opowiadaniach cały katalog różnic między nami a innymi zwierzętami. Mamy wyobraźnię, a czasami przebłyski rozsądku. Spora część twórców literatury fantastycznonaukowej uważa, że może to być nasz największy atut w konfrontacji z chaotycznym nieznanym, które stale grozi nam zniszczeniem.
„Kiedy starasz się ukryć to, co jest w twoim sercu, wszystkimi porami sączy się zdrada” – stwierdził Freud**.
Kiedy piszesz, zadrukowywana strona wchłania wszystko, co się z ciebie sączy – to, co mądre, i to, co głupie, to, co głębokie, i to, co płytkie, i to, co znajduje się między tymi skrajnościami. To wszystko zawiera się w tych gadających literach. Chcę pisać dla jak największej publiczności, wszystkich was zebranych po wspaniałej kolacji wokół zamkowego kominka, słuchających w nabożnym skupieniu dźwięku mojej lutni. Ukrywanie tego nie ma sensu – widać to we wszystkim, co robię. I zawsze czeka następna opowieść, która – mam nadzieję – będzie lepsza. Bieżąca praca, o której nie będę się rozwodził, bo oznaczałoby to stratę energii niezbędnej do tworzenia, pozostaje moją ulubioną. Dam w niej z siebie tyle, ile jestem w stanie, niczego nie zataję, nie zatrzymam dla siebie. Niczego się przez to nie traci. Niczego nie niszczy. Tworzy się jajo, nie kurę, która je znosi. Ale choć najbardziej lubię to dojrzewające jajo, zachowuję ciepłe wspomnienia o tych, które zostały zniesione wcześniej.
Dzięki temu ocalałemu z dzieciństwa fragmentowi przypominam sobie ze szczególnym wzruszeniem chłopca, jakim wtedy byłem. I chociaż śmieję się razem z tobą z jego bełkotu, pamiętam jego niezłomne dążenie do nadania doskonałego kształtu tej formie przekazu. Dopiero później przekonałem się, że doskonałość pozostaje zawsze poza naszym zasięgiem, że nasze starania, by dojść do niej, są żałosną parodią słynnego paradoksu Zenona – oddala się za każdym razem, kiedy wydaje ci się, że się do niej zbliżasz.
Analizowanie własnej twórczości było dla mnie bardzo pouczające; nie jestem w stanie wymienić tutaj wszystkich wniosków, do których doszedłem. Na pewno nie ujdzie uwagi czytelnika, że patrzę na to z mieszanymi uczuciami. Budzi je odkrycie fantastyki naukowej przez szkoły wyższe, proces zapoczątkowany przez takich akademików jak Willis E. McNelly z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Fullerton i Berkley Dreissel z Uniwersytetu Stanforda. Przekonaliśmy się już, że analiza pozbawia życia inne gatunki literackie i odbiera radość z obcowania z należącymi do nich dziełami. Bądź pewien, Czytelniku, że we wszelkich dalszych komentarzach postaram się nie pozbawiać ich życia, a Ciebie tej radości.
Opowiadania zawarte w niniejszym zbiorze są dla mnie niczym kroki na drodze. Przypominam sobie mękę tworzenia, atmosferę miejsc, w których pracowałem, nieuchronnie przenikającą do pisanych tam utworów. Dzisiaj mógłbym napisać je inaczej. Mógłbym. Tony Boucher, nieżyjący już pisarz i krytyk z „New York Timesa”, nazwał Jak na Mary Celeste „jednym z najdoskonalszych opowiadań, jakie czytałem”. Z sympatii dla Tony’ego może nic bym w nim nie zmienił, chociaż nie zgadzam się z jego osądem. Uważam, że Ziarno jest lepsze. Mary Celeste jest szorstkie. Widać w nim proces ciągłego szlifowania dzieła. Podobnie jak w przypadku analizy, można się tu posunąć za daleko – dochodzisz do heisenbergowskiej ściany, za którą twoje pierwotne zamiary zamieniają się w skrzenie. Według mnie jest to wada Mary Celeste.
Moją pierwszą wyprawą na teren fantastyki naukowej było Szukasz czegoś? Tak jak wspomniany fragment z dzieciństwa, opowiadanie to ma niewygładzone krawędzie. Jego tematem jest coś, czym później zająłem się bardziej szczegółowo – granica świadomości, za którą kryje się odczuwany przez nas przymus wewnętrzny. Sens jest taki, że być może nie zdajesz sobie sprawy z wszystkich motywów, którymi kierujesz się w swoim codziennym postępowaniu. A kiedy zaczniesz ich szukać, możesz znaleźć więcej, niż chciałeś.
Koszmarny blues (Zespół skłócenia) był moim pierwszym utworem, który został przyjęty do druku przez nieżyjącego już Johna Campbella, redaktora „Astounding”/„Analog”. Eksploatowałem w nim tę samą żyłę kruszcu co w Szukasz czegoś?, ale poruszałem się swobodniej i nadałem mu więcej tego szczególnego kolorytu, którego wymaga fantastyka naukowa – jest tam telesonda, podniebny pociąg, wyłącznik dźwięków koło okna, podwodny klub nocny. To szczegóły, które moim zdaniem muszą się znaleźć w opowiadaniu, by dać czytelnikowi pełne wyobrażenie o miejscu, w którym przebywają postaci. Niektóre z tych rzeczy są nam dzisiaj dobrze znane, ale wtedy były zapowiedzią jutra.
Koszmarny blues pokazuje też, że świat jutra nie będzie być może najbardziej przyjemnym miejscem, jakie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Przywodzi na myśl ukryte znaczenie starego chińskiego złorzeczenia: „Obyś żył w ciekawych czasach!”.
Spora część fantastyki naukowej postrzega świat i przyszłość ludzkości raczej zgodnie z hebrajskim niż chińskim złorzeczeniem. Brzmi ono: „Obyś rósł jak cebula – z głową w ziemi!”. W odniesieniu do tego drugiego pisarz bawi się w proroka i woła: „Podnieście głowy i spójrzcie na to, co robicie!”. Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę, że jest to dominujący temat w Przerwać ogień, współczesnej opowieści o uczniu czarnoksiężnika.
Proszę jednak czytelnika, by zauważył wielką pomyłkę proroka. Akcja napisanego w 1958 roku Przerwać ogień rozgrywa się w odległym wówczas roku 1972. Wojna w Wietnamie, gdzie zresztą klimat jest trochę cieplejszy niż w miejscu, w którym osadziłem tę akcję, miała się zacząć dopiero za dziesięć lat. Z tego, co wiem, Wietnam nie stworzył odpowiednika Larry’ego Hulsera, bohatera tego opowiadania, ani jego wynalazku. Przerwać ogień mówi co nieco o zespole wojny i o uproszczonym obrazie świata, jaki mają ci, którzy zaczynają swoje kazania od słów: „Moglibyśmy położyć kres wojnom, gdybyśmy tylko…”.
Trzeba będzie jeszcze trochę poczekać na wynalazek Hulsera, ale przypuszczam, że coś takiego w końcu się pojawi. Pamiętajmy, że dynamit miał wyeliminować wojny, bo skutki jego użycia były zbyt okropne. Przedtem miała sprawić to kusza. Jak widać, narzędzia przemocy nie kładą kresu wojnom.
Mój błąd w datowaniu przypomina anegdotę o Edgarze Allanie Poe, który w 1847 roku, spacerując z przyjacielem po Nowym Jorku, nagle wykrzyknął: „Miałem wizję przyszłości! Za sto lat [w 1947 roku] będą tu stały dziesięciopiętrowe budynki!”.
Poe, ojciec współczesnych opowiadań fantastycznonaukowych, nie wziął pod uwagę możliwości wynalezienia windy i stalowych konstrukcji budynków.
Z fantastyką naukową jest tak jak z wieloma przepowiedniami. Na razie nie udało się nam stworzyć przyszłości wolnej od niespodzianek. Nie bierzemy pod uwagę zaskakujących wynalazków.
Mimo to od czasu do czasu przewidujemy trafnie i są to dla nas najwspanialsze chwile. Wystarczy pomyśleć o Arthurze Clarke’u, który na długo przed powstaniem tego cudu techniki opowiadał o tym, jak będzie działała łączność satelitarna. Przewidział ów wynalazek tak szczegółowo, że nie można go było opatentować. Wcześniejsza publikacja uniemożliwia opatentowanie. Zrobiłem to samo w powieści Dragon in the Sea [Smok w morzu], gdzie przewidziałem składane skrzynie do przewozu towarów i peryskopy telewizyjne. Naprawdę klasycznym przykładem takiego wieszczenia jest sporządzony przez Cleve’a Cartmilla w środku II wojny światowej opis bomby atomowej. Pewnie do dzisiaj niektórzy członkowie rządu Stanów Zjednoczonych święcie wierzą, że powstał on wskutek przecieku z zespołu pracującego nad projektem Manhattan. Ludzie pozbawieni wyobraźni najwyraźniej nie doceniają tego, jak daleko może ona sięgać.
Jajo i popioły, w którym nawiązuję do tematu Feniksa, to jedna z moich pierwszych prób wplecenia do opowieści wątku lingwistycznego. Jak reaguje istota słysząca w paśmie, w którym my widzimy? W opowieści tej pojawia się powszechny w literaturze fantastycznonaukowej element – opętanie jako przejaw obecności obcych, istot z innych światów. Dlaczego nie miałbym tego robić? Większość utworów tego gatunku zakłada istnienie nieskończonego wszechświata, w którym dziwom nie ma końca. Czy kiedy sondujesz taką przyszłość za pośrednictwem fikcji, nie przygotowuje cię to do stawienia czoła zaskakującym rzeczywistym wydarzeniom?
To pytanie z gatunku tych, które mógłby sobie zadać Martin Fisk z Jak na Mary Celeste. Mógłby on być każdym z nas w świecie, który zmienia się tak prędko, że nie zdajemy sobie sprawy, jak mało mamy czasu, i nie możemy reagować wystarczająco szybko na szok przyszłości, w którą się rzucamy. Czy między obecnym szaleńczym pędzeniem na złamanie karku autostradą a światem Fiska, w którym jeździ się z prędkością 450 kilometrów na godzinę, zwalnia się do 120, a przy dziewięćdziesiątce pojazd się wlecze, jest taka wielka różnica? Czy jest to karykatura, czy może migawka ukazująca obecną rzeczywistość?
Komisja do spraw całości może dla niektórych osób, które to czytały, brzmieć znajomo. To świat dzisiejszy czy świat jutra?
Tu właśnie przebiega granica między ludźmi, którzy rosną jak cebule, a tymi, którzy po prostu godzą się na to, że żyją we wszechświecie z chińskiej klątwy. Z przykrością oświadczam, że Komisja przedstawia moją wizję nadchodzącej rzeczywistości. Przyszłość mami nas mitem postępu, a tymczasem druga strona przygotowuje jeszcze potężniejszy wstrząs. „Uważajcie na moją bombę atomową!” – ostrzega przyszłość, podczas gdy jakiś anonimowy człowiek pracuje w swojej piwnicy nad niespodzianką, która sprawi, że będziemy wzdychać do epoki jądrowej jako do „starych, dobrych czasów”.
Rozszczepienie atomu było jedynie kamieniem milowym na długiej drodze. Nawet jeśli fantastyka naukowa sprowadza się tylko do tego, że mówi, iż tworzymy coraz potężniejsze źródła energii, którymi może sterować coraz mniej osób, to i tak jest to dużo. Jeżeli ta krzywa będzie nadal rosła w postępie geometrycznym, niebawem jednostki będą w stanie skupić w swoich rękach energię wystarczającą do rozbicia planety w pył.
Rola anonimowej jednostki tym procesie jest dość jasna. Fantastyka naukowa maluje jej portret ze stałym powodzeniem i grozą co najmniej od czasów H.G. Wellsa. Na nieroztropną cebulową głowę czyhają bliskość, ślepy traf i ciekawość. W moich wyprawach na teren fantastyki naukowej widzę, że naszemu światu bardziej niż atom, rozszczepienie jego jądra czy synteza jądrowa zagrażają farmakolog i biotechnolog, którzy prowadzą prywatne badania w swoich piwnicach. Biorąc pod uwagę to, że coraz większa ilość energii staje się dostępna dla coraz mniejszej liczby ludzi, trzeba uznać, iż największym zagrożeniem jest dla nas pozbawiony ludzkich uczuć człowiek, urażony fanatyk.
Wydaje się, że nie ma obecnie sposobu, by zapobiec szykowanej przez niego niespodziance, bez względu na to, czy będzie ona miała postać broni biologicznej czy energii zdolnej do zniszczenia całej naszej planety. Największe spośród stworzonych przez fantastykę naukową potworów o wyłupiastych oczach nie umywają się nawet do tego, co się dzieje w naszym „realnym świecie”.
Podstawową energią wykorzystywaną w tym procesie jest oczywiście wiedza. Czy można ukryć coś, co jest lub za chwilę stanie się wiedzą powszechną? Kontrola myśli szybko wymyka się z rąk kontrolerów, na których można polegać. Odkąd Lise Meitner opublikowała swoje odkrycia, rozszczepienie atomu stało się własnością publiczną. Cleve Cartmill po prostu sięgnął do tego publicznego źródła, by stworzyć swoją opowieść. Materiały i narzędzia informacji, które kryją się za tym niekontrolowanym rozrostem, tak się rozpowszechniły w naszym świecie, że w słowach „bezpieczeństwo” i „tajemnica” pobrzmiewa straszny wisielczy humor, jeśli nie coś gorszego. Oficjalne ustawy o zachowaniu tajemnicy i oparte na nich koncepcje bezpieczeństwa mącą tylko ludziom w głowie i w rzeczywistości przyczyniają się do braku poczucia bezpieczeństwa. Zamiast rozwijać ten temat w fikcji literackiej, powiem tutaj śmiało, chociaż nie wyrażam tej niepokojącej opinii pierwszy, że „winne są nie gwiazdy, Merkucjo […]”***.
A zatem Komisja należy do tej odmiany fantastyki naukowej, która stara się przedstawić głębszą rzeczywistość: przyszłą historię. Przestrzega w opowiadaniu, które czytelnik może zaakceptować, ponieważ „to tylko opowiadanie”, że to, o czym w nim mowa, może się wydarzyć. Czytelnik dopiero po jego lekturze dostrzega związki z rzeczywistością.
Prowadzi to poprzez uporządkowany, jak sądzę, proces myślowy do koncepcji swego rodzaju instrukcji obsługi, podręcznika pracownika lub użytkownika. Stwarza on złudzenie, że świat jest uporządkowany, skrywając wszystkie problemy i niezgodności za pozornymi regułami. Tego rodzaju podręczniki są często pisane przez komisje. (Może przypominasz sobie, Czytelniku, że wielbłąd jest koniem stworzonym przez komisję). Moim ulubionym podręcznikiem jest Blue Jackets Manual wydawany rekrutom marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Wśród wielu należących już do klasyki gatunku zasad tego regulaminu znajduje się i taka: „Absolutnie konieczne jest dbanie o to, by okręt był wodoszczelny”.
Nikt nie może w to wątpić, zwłaszcza jeśli zależy od tego jego życie. Jednak pomiędzy podręcznikiem a robieniem tego, co oczywiste, rozciąga się szeroka sfera twórczej oryginalności. Właśnie tutaj działamy zgodnie z przepisami. To ta sfera zainspirowała mnie do napisania krótkiego opowiadania o mającej pozory wiedzy ignorancji z podręcznika stworzonego w przyszłości. Oczywiście ma ono tytuł Zgodnie z podręcznikiem. Jest w nim mowa o tym, że precyzyjnie skonstruowane i uporządkowane bariery, które wznosimy, by odgrodzić się od wszechobecnego chaosu, który nas otacza, mogą równie dobrze być użytecznymi narzędziami, jak i pułapkami. Wszystko zależy od tego, jak interpretuje się podręcznik. To zwykle mówię osobom, które proszą mnie, bym podał im „zasady pisania”.
Oczywiście można stworzyć taki podręcznik i stworzono ich już wiele. Mój mógłby się zaczynać tak:
Zasada pierwsza: Staraj się stworzyć niemal organiczną więź między sobą i swoim głównym narzędziem.
Zasada druga: Twoim głównym narzędziem jest język, w formie ustnej czy pisemnej, zależnie od tego, w której się wypowiadasz.
Zasada trzecia: Pisz regularnie, nie czekaj na wezwanie ulubionej muzy.
Zasada czwarta: Wsłuchuj się w głosy swoich odbiorców i reaguj na nie, ale nie daj się zniewolić.
I tak dalej.
Przez organiczną więź rozumiem to, że jest się związanym z językiem urządzeniami, których się używa; w moim przypadku jest to maszyna do pisania. Ta więź jest u każdego inna i w pewnym sensie zanika, kiedy się z niej korzysta. Trzeba ją za każdym razem nawiązywać od nowa.
To tyle, jeśli chodzi o podręczniki.
A to prowadzi nas do Marsjańskiego diamentu.
Pierwotnie jego autorem miał być Noah Arkwright. To pseudonim wybrany przez Jacka Vance’a, Poula Andersona i przeze mnie, kiedy wymyślaliśmy fabułę tego opowiadania podczas budowania łodzi, z której korzystaliśmy w delcie rzek Sacramento i San Joaquin uchodzących do Zatoki San Francisco. Mieliśmy zamiar napisać to opowiadanie wspólnie, dla zabawy, ale obowiązki zawodowe zmusiły Vance’a i Andersona do wycofania się z tego przedsięwzięcia, a ponieważ nalegali, bym je dokończył, zrobiłem to. Rozwinąłem wymyślony przez nas wątek do noweli.
Dla mnie jest to bardzo logiczne opowiadanie. Jaki w końcu użytek zrobiłby z diamentu pierwotny człowiek? Sprawdź, czy się z tym nie zgodzisz.
Marsjański diament jest też moją próbą innego spojrzenia na rolę, jaką kobiety mogły odgrywać w naszej przeszłości. Moim zdaniem społeczności ludzkie były o wiele dłużej matriarchalne niż patriarchalne. Dominacja mężczyzn pojawiła się na scenie dziejów dość późno, po stadnych związkach prawdopodobnie podobnych do tych, jakie łączą wyżej rozwinięte małpy człekokształtne, i to dopiero po długim okresie dominacji kobiet, który zaczął się w chwili, gdy zyskaliśmy samoświadomość.
Obraz kobiety kulącej się ze strachu ze swym przychówkiem w jaskini, podczas gdy mężczyzna odpiera atak tygrysa szablastozębnego, zawsze wydawał mi się nieco przejaskrawiony. Łatwiej mi przyjąć wizerunek dominującej Jaskiniowej Matki, strażniczki tajemnicy narodzin i świętego naczynia życia. Jeśli jest coś, czego nie lubią ludzie pierwotni, to tym czymś jest rozgniewanie potężnych duchów.
Być może niewiele zmieniliśmy się pod tym względem, co jest kolejnym stale powtarzającym się tematem fantastyki naukowej: Może wygląda to na coś nowego, ale naprawdę jest to ta sama stara rzecz.
Władcy niebios**** to swobodne potraktowanie świadomości zen i taoistycznej wieczności w postaci dostosowanej do pojmowania człowieka Zachodu. Jednak słowa są ograniczonymi tworami, a wszechświat (nawet wszechświat stworzony w twojej książce) zmienia się w chwili, gdy się z nim stykasz. W powieści tej widać przeświadczenie, że zgodnie wybraliśmy, zamiast nielinearnego, linearny model naszego wszechświata. Ale co zrobimy, kiedy odkryjemy, że ta linearność jest zamkniętym kręgiem? Czy niemające końca seryjne wydarzenia po prostu się powtarzają? To tylko część pomysłów na Władców niebios. Myślimy, że bogowie naszych przodków nie budzą już w naszych umysłach żadnych tajemnic. Stworzyliśmy sobie mit o niemającej końca historii osobistej, wyrzekając się starszych ujęć tajemnic w nadziei, że znajdziemy na nie nowe, naukowe wyjaśnienia. Tak oto deifikujemy naukę i jej potomka – technologię. Fantastyka naukowa stała się szczególną zabawką dla osób, które są tego świadome. Ukazuje potwory czyhające w naszej, stworzonej wspólnym wysiłkiem, wizji wieczności. Wiemy, że w tej wieczności są rzeczy, których nie chcielibyśmy widzieć, ale – jak dzieci spoglądające zza osłaniających je nóg dorosłego – patrzymy na tego potwora.
Władcy niebios opierają się na założeniu, że nieśmiertelni nie mają zasad moralnych, które odpowiadałyby zasadom ograniczonej moralności. Rozejrzyj się, Czytelniku. Zasady moralne rodzaju ludzkiego przeważają nad wątłymi zasadami moralnymi jednostki. Stworzenie prawa było być może próbą pogodzenia zasad moralnych naszego rodzaju jako całości z zasadami moralnymi jednostki. I, rzecz jasna, nasz gatunek nie może być nieśmiertelny.
Naturalną koleją rzeczy po Władcach niebios i innych opowiadaniach, które napisałem przed tą powieścią, dostajesz Maszynę Bytu (Bombę w umyśle). To po części jeszcze jedna opowieść o manipulacji zachowaniami jednostki, w której daję się ponieść wyobraźni i zastanawiam się nad tym, jakie znaczenie nadajemy pojęciu „wolna wola”. Otóż jest to bunt rozumu sprzeciwiającego się wszelkim manipulacjom, nawet tym, których on sam dokonuje. To paradoksalne przedstawienie manipulacji w dążącym do równowagi (entropii) wszechświecie. To prawo i porządek w skrajnej postaci – wizja naszego rodzaju w bardzo odległej przyszłości, w której manipulacja jednostką zostanie wbrew zamierzeniom posunięta do skrajności. Mówi ono o tym, że prawo i porządek prowadzą nieuchronnie do chaosu.
Jeszcze jeden paradoks?
W Ziarnie podejmuję inny powszechny w fantastyce naukowej temat – ludzi kolonizujących czy zasiedlających inną planetę (mit o wieczności naszego rodzaju). Jednak w tym opowiadaniu mówię wprost, że kolonizujący planetę ludzie muszą stać się jej dziećmi, choćby wymagało to wyrzeczenia się Matki Ziemi. Nawiązuję tam do mitu o wiecznym trwaniu ludzkości na naszej planecie i mówię, że ludzie muszą ponownie stać się dziećmi tej i każdej innej planety, żeby urzeczywistnić ten mit.
To w zasadzie ten sam motyw, który skłania do pracy większość twórców fantastyki naukowej – nadzieja. Sam fakt, że piszemy o jakiejkolwiek przyszłości, nawet ciekawej, oznacza, iż opieramy się na założeniu, że ta przyszłość nas czeka. Balansujemy na ostrzu brzytwy Ockhama – z jednej strony mamy przypuszczenia i założenia, z drugiej mity, które sobie stworzyliśmy, i czasami nie potrafimy odróżnić tych pierwszych od tych drugich. Podobnie jak inne formy sztuki, fantastyka naukowa stara się przełożyć dawne sny na nowe i sprawić, by te koszmary senne nie były tak straszne.
Frank Herbert
Port Townsend, Washington
29 kwietnia 1973
* Ze względów technicznych amerykański wydawca ostatecznie nie zdecydował się na publikację tego opowiadania – przyp. red.
** Herbert dokonał tu prawdopodobnie świadomej lub nie (np. cytując z pamięci, bez sprawdzenia źródła) kompilacji. Przytoczony przez niego „cytat” brzmi: „When you try to conceal your innermost thoughts, every pore oozes betrayal”, natomiast u Freuda najbliższy temu pod względem słownictwa fragment ma następującą postać: „He that has eyes to see and ears to hear may convince himself that no mortal can keep a secret; betrayal oozes from him at every pore” (Analysis of Hysteria, Rozdział 2: The First Dream [w:] Introductory Lectures on Psychoanalysis). Początek „cytatu” pochodzi najprawdopodobniej z Koranu, gdzie w 29 wersecie 3 sury czytamy: „Whether you conceal your innermost thought […] God is fully aware thereof” – przyp. tłum.
*** Również tutaj cytat jest niedokładny. Imię Merkucjo sugeruje, że jest to wers z Romea i Julii Szekspira, tymczasem to fragment skierowanej do Brutusa wypowiedzi Kasjusza z innego Szekspirowskiego dramatu – Juliusza Cezara. Brzmi on: „The fault, dear Brutus, is not in our stars [but in ourselves]”, co na polski przekłada się: „Drogi Brutusie, winne są nie gwiazdy [, ale my sami]” – przyp. tłum.
**** Niniejszy wstęp powstał na potrzeby innego zbioru – The Best of Frank Herbert 1965–1970 – zawierającego również fragmenty powieści, stąd wzmianka o Władcach niebios, powieści Franka Herberta – przyp. red.
Tytuł oryginału: The Collected Stories of Frank Herbert, vol. 1
Copyright © Herbert Properties LLC 2014
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation and edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2016, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)
Copyright © 2015 for the illustrations by Wojciech Siudmak
Grafiki: Wojciech Siudmak
Redaktor: Błażej Kemnitz
Wydanie II e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Opowiadania zebrane, tom 1, wyd. I, Poznań 2017)
ISBN 978-83-8062-800-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl