Opowiem ci mroczną historię - Stefan Darda - ebook + książka

Opowiem ci mroczną historię ebook

Darda Stefan

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Strzygi? Demony? Nocne mary? Tego się spodziewacie? Czy to, co najmroczniejsze, musi się wiązać z zaświatami? A może codzienność bywa bardziej niebezpieczna niż ekstremalne wyczyny? Czasem do rozpoczęcia koszmaru wystarczy uściśnięcie dłoni, spojrzenie komuś w oczy lub wspólna podróż pociągiem… Ludzie potrafią zgotować sobie całkiem mroczne historie. Czy tego chcą? Niejednokrotnie nie, ale ciąg zdarzeń, przypadki i ślepy los potrafią nieźle zagmatwać życie.

Groza to domena Stefana Dardy. Jednak groza w dardowskim wydaniu to przede wszystkim gra na emocjach, wniknięcie w ludzką psychikę i analiza niecodziennych zachowań. To nie tylko nieuzasadniony strach przed demonami czy duszami zmarłych, ale również podświadomy lęk przed tym, co może kryć się w zakamarkach ludzkiej psychiki.

Zanurzając się w świecie wykreowanym w dziewięciu opowiadaniach Stefana Dardy, podejmujesz ryzyko, bo możesz się w nim bez reszty zatracić. Dardyzm wciąga! Kto nie posmakuje, ten nie zrozumie.

Aneta Kwaśniewska, Książki w eterze

Stefan Darda (ur. 1972) - jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy grozy. Jego książki trzymają w napięciu, zaskakują, a także charakteryzują się umiejętnym budowaniem nastroju i wiarygodnymi wątkami obyczajowymi. Autor jest laureatem Nagrody Polskiej Literatury Grozy im Stefana Grabińskiego i Nagrody Nautilus. Wielokrotnie nominowany do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Z wykształcenia jest politologiem, ukończył szkołę muzyczną w klasie fortepianu; być może dlatego nie lubi fałszu oraz fałszowania. W wolnych chwilach chodzi po górach, żegluje, pasjonuje się snookerem, a przede wszystkim dba o psa rasy husky o imieniu Brat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 325

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp 2.0

Jest lipiec 2024 roku.

Od momentu, gdy pisa­łem pierw­szy wstęp do niniej­szego zbioru, minęło nie­mal dzie­sięć lat. Skoro czy­tają Pań­stwo te słowa, naj­pew­niej nowe wyda­nie Opo­wiem ci mroczną histo­rię poja­wiło się już w księ­gar­niach. Ponie­waż ta książka dedy­ko­wana jest Wam, pomy­śla­łem, że napi­szę kilka zdań dru­giego wstępu.

Te dzie­sięć lat minęło jak z bicza strze­lił. Na szczę­ście na ich prze­strzeni cią­gle są Pań­stwo ze mną i wciąż mają ochotę czy­tać to, co wycho­dzi spod mojego pióra.

W 2015 roku pre­mierę miała ważna dla mnie powieść zaty­tu­ło­wana Zabij mnie, tato. Jest to thril­ler z mocno roz­bu­do­waną war­stwą oby­cza­jową. Gdy powsta­wał, nie mia­łem poję­cia, że jesz­cze kie­dyś wrócę do Zdzi­sława Mokryny – eme­ry­to­wa­nego poli­cjanta, który jest głów­nym boha­te­rem tej książki. Oka­zało się, że jed­nak „Mokry” odżył i w maju bie­żą­cego roku miała pre­mierę pierw­sza część dwu­to­mo­wej histo­rii zaty­tu­ło­wa­nej Nie zawiedź mnie, tato. Druga jest obec­nie w przy­go­to­wa­niu, a ukaże się za kilka mie­sięcy.

Nie sądzi­łem też, że dal­szy ciąg będzie miał Dom na wyrę­bach i tu rów­nież sam sie­bie zasko­czy­łem, pisząc Nowy dom na wyrę­bach oraz Nowy dom na wyrę­bach II, które to książki uka­zały się odpo­wied­nio w latach 2017 i 2018.

Jak widać, pisa­nie jest dla mnie czę­sto czyn­no­ścią zaska­ku­jącą, będącą następ­stwem nie­spo­dzie­wa­nych decy­zji. Ale to wła­śnie dzięki temu udaje mi się uni­kać rutyny, która byłaby zapewne nie­zno­śna rów­nież dla Was.

Zda­rza się, że pod­czas pracy nad kolejną książką przy­cho­dzą mi do głowy pomy­sły na nowe roz­wią­za­nia fabu­larne, które muszę w odpo­wiedni spo­sób poukła­dać w całej histo­rii, a także oswoić z nimi boha­te­rów. Sta­ram się zro­bić to moż­li­wie naj­le­piej, dla­tego nie­kiedy zabiera to wię­cej czasu, niż zakła­da­łem. Jed­nak gdy póź­niej otrzy­muję infor­ma­cję zwrotną od Was, naj­czę­ściej prze­ko­nuję się, że było warto.

Cza­sem też zda­rza mi się – jak każ­demu z nas – coś, czego nie da się prze­wi­dzieć. W ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat wyda­rzyły się rze­czy, które wytrą­cały mnie z rów­no­wagi. Przede wszyst­kim takim wyda­rze­niem była śmierć mojego Taty – mojego wier­nego Czy­tel­nika, który jak chyba nikt inny cze­kał na moje nowe publi­ka­cje. Po tym, jak Tato odszedł pod koniec 2019 roku, przez długi czas mia­łem pro­blem z uspo­ko­je­niem myśli i pogo­dze­niem się z tym fak­tem.

Póź­niej przy­szedł COVID-19, a w roku 2022 roz­pę­tała się wojna w Ukra­inie. Podobno nie­któ­rym pisa­rzom pan­de­mia pozwo­liła nad­ro­bić zale­gło­ści, nato­miast u mnie było zupeł­nie ina­czej. Sytu­acja, gdy w pol­skich szpi­ta­lach każ­dej doby umie­rało kil­ka­set osób, wytrą­cała mnie z rów­no­wagi. Miesz­kam w Prze­my­ślu i z okna – dosłow­nie! – widzę tereny nale­żące do Ukra­iny, trudno więc nie sku­piać na tym na co dzień swo­jej uwagi. Miej­sco­wość Prze­wo­dów, gdzie spa­dła rakieta, zabi­ja­jąc dwóch Pola­ków, leży nie­da­leko mojego rodzin­nego domu.

Ale prze­cież mimo wszystko w ostat­nich latach uka­zało się kilka moich ksią­żek. Napi­sane wspól­nie z Magdą Wit­kie­wicz Cyma­now­ski młyn (2019) i Cyma­now­ski chłód (2020), dwa tomy cyklu Prze­bu­dze­nie zmar­łego czasu (Powrót w 2019 i Druga gemma w 2022), a także powieść Jedna krew (2020), będąca roz­wi­nię­ciem zamiesz­czo­nego w niniej­szym zbio­rze opo­wia­da­nia Nika.

Celowo zesta­wi­łem powy­żej efekty mojej pracy z czyn­ni­kami ją utrud­nia­ją­cymi. Bo jestem Wam, Dro­dzy Czy­tel­nicy, nie­usta­jąco wdzięczny, że pozo­sta­je­cie ze mną, pomimo że cza­sem zda­rzają mi się opóź­nie­nia pre­mier (wspo­mi­na­łem już o tym w pierw­szym wstę­pie) i że pew­nie wysta­wiam Waszą cier­pli­wość na próbę. Jed­nego nato­miast może­cie być pewni – nie idę na skróty i daję z sie­bie tyle, ile mogę, by moje książki były jak naj­lep­sze.

Mam nadzieję, że wciąż będzie­cie ze mną.

Bo choć wiele się przez ostat­nie dzie­sięć lat zmie­niło, nie­zmienne pozo­staje to, co napi­sa­łem w roku 2014: autor bez odda­nych Czy­tel­ni­ków nie ma racji bytu.

Dzię­kuję, że jeste­ście!

Wstęp

Jest paź­dzier­nik 2014 roku.

Dokład­nie sześć lat temu, pod­czas Tar­gów Książki w Kra­ko­wie, miała miej­sce pre­miera mojej debiu­tanc­kiej powie­ści Dom na wyrę­bach. Od tam­tej pory wiele się w moim życiu zmie­niło, zmie­nił się świat wokół mnie, pew­nie i ja też jestem tro­chę inny.

I oto wła­śnie teraz, po sze­ściu latach mojej przy­gody z twór­czo­ścią lite­racką, przy­cho­dzi mi się podzie­lić z Wami, Dro­dzy Czy­tel­nicy, zbio­rem opo­wia­dań, które powsta­wały na prze­strzeni tych ponad dwóch tysięcy dni. Pew­nie nie­które z nich dziś napi­sał­bym nieco ina­czej, ale „ina­czej” to wcale nie zna­czy lepiej; po pro­stu lite­ra­tura wiąże się nie­ro­ze­rwal­nie z chwilą, z momen­tem w życiu autora, w któ­rym powstała. Wtedy jest auten­tyczna i przez to, jak sądzę, bar­dziej war­to­ściowa.

Zanim zapro­szę Was do podróży w cza­sie, chcę wspo­mnieć, że kolej­ność, w jakiej opo­wia­da­nia wystę­pują w niniej­szym zbio­rze, jest zgodna z kolej­no­ścią ich powsta­wa­nia. Pierw­sze, czyli Ostatni tele­fon, powstało nie­długo po pre­mie­rze Domu na wyrę­bach, nato­miast trzy ostat­nie napi­sa­łem już po ukoń­cze­niu pracy nad czte­ro­to­mo­wym cyklem Czarny Wygon, czyli w roku 2014. Jedy­nym wyjąt­kiem od tej reguły jest minia­tura Kry­zys wieku śred­niego, która, o ile dobrze pamię­tam, powstała gdzieś pomię­dzy Retro­wi­zjami a Spójrz na to z dru­giej strony, a która – ze względu na fakt, że owe dwa dłuż­sze tek­sty w pewien spo­sób łączą się ze sobą – została prze­nie­siona w zbio­rze przed tekst tytu­łowy.

Z każ­dym z opu­bli­ko­wa­nych tutaj opo­wia­dań wiąże się jakaś histo­ria i każdą z nich przed­sta­wi­łem w posło­wiu. Sam bar­dzo lubię dowia­dy­wać się cze­goś wię­cej o inspi­ra­cjach innych auto­rów, więc mam nadzieję, że takie „klu­cze do genezy” okażą się przy­datne także i w przy­padku niniej­szego zbioru (można je czy­tać po zakoń­cze­niu każ­dego opo­wia­da­nia lub dopiero po lek­tu­rze cało­ści – jak kto woli).

Klucz do roz­miesz­cze­nia opo­wia­dań w książce już zna­cie, klucz do genezy każ­dego z nich także wkrótce będzie w Waszych rękach, ale jest jesz­cze coś, co może powstać z ich połą­cze­nia – klucz do bliż­szego pozna­nia autora oraz dostrze­że­nia tego, w jaki spo­sób zmie­niał się na prze­strzeni tych kilku ostat­nich lat. Sam nie wiem, czy umiem go odna­leźć, ale zawsze naj­trud­niej jest dowie­dzieć się cze­goś o samym sobie. Może Wam będzie łatwiej?

Tro­chę się tego boję, ale jed­no­cze­śnie jestem pod­eks­cy­to­wany.

Zawsze twier­dzę (i czę­sto wspo­mi­nam o tym na spo­tka­niach autor­skich), że Czy­tel­nik to cwana bestia i nie da się go łatwo wywieść w pole, więc nawet nie pró­bo­wa­łem tego robić. Myślę, że w tych opo­wia­da­niach zna­leźć można też kawa­łek mojego świata – być może nawet te jego rewiry, któ­rymi nie chciał­bym się do końca dzie­lić…

Ci z Was, któ­rzy bywali na moich spo­tka­niach autor­skich, wie­dzą też, że hoł­duję pew­nej opi­nii, która na prze­strzeni tych ostat­nich sze­ściu lat nie zmie­niła się ani na jotę. Otóż jestem pewien, iż autor bez odda­nych Czy­tel­ni­ków nie ma racji bytu.

Dla­tego też, Dro­dzy Czy­tel­nicy – któ­rzy jeste­ście ze mną od początku, któ­rzy wyba­cza­cie mi zda­rza­jące się od czasu do czasu opóź­nie­nia pre­mier, któ­rzy chce­cie wciąż zagłę­biać się w wykre­owane przeze mnie histo­rie i tym wszyst­kim utwier­dza­cie mnie w prze­ko­na­niu, że to, co robię, ma sens – Wam wła­śnie dedy­kuję książkę Opo­wiem ci mroczną histo­rię.

Bez Was moje życie byłoby o wiele mniej kolo­rowe.

Moim Czy­tel­ni­kom

Ostatni telefon

Wojt­kowi Bel­lo­nowi

1

Miał przed sobą dwa­dzie­ścia trzy minuty mar­szu. Dosko­nale wie­dział, ile czasu zaj­muje mu poko­na­nie drogi z domu do stu­dia. Gdy wyma­gała tego sytu­acja, był per­fek­cjo­ni­stą, który nie pozwa­lał sobie na nie­do­róbki, więc pra­wie trzy lata wcze­śniej, już w pierw­szym tygo­dniu pracy, kil­ka­krot­nie zmie­rzył czas, aby nie­po­trzeb­nie się nie dener­wo­wać, czy zdąży pod­bić kartę na por­tierni.

Szedł, uważ­nie patrząc pod nogi. Top­nie­jący śnieg two­rzył na chod­niku błot­ni­ste, bru­natne kałuże. Andrzej nie miał zamiaru spę­dzić ostat­niego dnia przed urlo­pem w prze­mo­czo­nych butach, dla­tego każdy krok sta­wiał bar­dzo ostroż­nie. Gdy dotarł do przej­ścia, spoj­rzał na zega­rek. Miał pół minuty spóź­nie­nia. Na doda­tek aku­rat zapa­liło się czer­wone świa­tło. Wie­dział już, że resztę drogi będzie musiał prze­być tro­chę szyb­ciej. Mar­twił się o swoje, kupione tydzień wcze­śniej za czte­ry­sta zło­tych, zamszowe trze­wiki – nawia­sem mówiąc, naj­now­szy krzyk war­szaw­skiej mody – lecz uznał, że naj­waż­niej­sze jest to, aby być w redak­cji na czas.

Jego kariera w radiu przy­po­mi­nała ame­ry­kań­ski sen. Jesz­cze dwa lata wcze­śniej bie­gał po mie­ście z dyk­ta­fo­nem i tło­czył się wraz z innymi dzien­ni­ka­rzami w kory­ta­rzach magi­stratu w ocze­ki­wa­niu na wypo­wie­dzi miej­sco­wych poli­ty­ków, które mogłyby póź­niej pójść w lokal­nych wia­do­mo­ściach. Teraz pro­wa­dził audy­cję na żywo w ogól­no­pol­skiej sta­cji. Roz­ma­wiał pod­czas niej ze słu­cha­czami wyle­wa­ją­cymi na ante­nie swoje żale lub – zde­cy­do­wa­nie rza­dziej – dzie­lą­cymi się jakąś roz­sądną opi­nią na zadany temat. Prze­waż­nie pro­gramy doty­czyły wyda­rzeń poli­tycz­nych, jed­nak zda­rzały się też audy­cje tema­tyczne. Tak jak tego dnia.

Do nie­dawna bar­dzo skru­pu­lat­nie się przy­go­to­wy­wał, robiąc spis kon­tro­wer­syj­nych sądów, które cyto­wał póź­niej w trak­cie pro­gramu, lub przy­naj­mniej dru­ko­wał na kartce coś w rodzaju zestawu pytań do słu­cha­czy. Teraz już nie musiał. Kre­dyt zaufa­nia, jaki dawał mu dyrek­tor, był tak wielki, że Andrzej nie oba­wiał się już drob­nych wpa­dek. O takie rze­czy musieli się teraz mar­twić inni.

Uśmiech­nął się pod nosem i ener­gicz­nie wkro­czył na przej­ście. Nie wie­dział, czyj to był pomysł, aby poświę­cić audy­cję depre­sji. Domy­ślał się, że to naj­praw­do­po­dob­niej sprawka tej sta­rej pindy, Mar­czew­skiej, któ­rej dyrek­tor radził się cza­sem w spra­wach pro­gra­mo­wych.

Idiotka, jakich mało, ale z zaska­ku­jąco dużym wpły­wem na sta­rego. Trudno, niech będzie depre­sja. Byle tylko ten dzień szybko się skoń­czył, myślał, przy­spie­sza­jąc kroku.

Gdy zbli­żał się do sie­dziby radia, powiódł wzro­kiem wokół. Cięż­kie ciem­no­szare chmury spo­wi­jały niebo. Nagie korony drzew stra­szyły bez­list­nymi kona­rami, które kon­wul­syj­nie podry­gi­wały w podmu­chach pory­wi­stego wia­tru. Andrzej uznał, że dwu­dzie­sty trzeci lutego ide­al­nie nadaje się na dzień walki z depre­sją.

Wcho­dząc po scho­dach, miał lekką zadyszkę. Po raz ostatni spoj­rzał na tar­czę zegarka. Szedł tak szybko, że miał jesz­cze ponad minutę zapasu. Ener­gicz­nie pchnął drzwi wej­ściowe i po chwili zna­lazł się w cie­płym, przy­tul­nym wnę­trzu.

2

Przed wej­ściem do stu­dia zapa­rzył aro­ma­tyczną kawę w wiel­kim czar­nym kubku, jak zwy­kle. Wyjął z lodówki mleko, dolał je do gorą­cego płynu i ruszył kory­ta­rzem w kie­runku reży­serki. W poło­wie drogi przy­po­mniał sobie, że w teczce zosta­wił zebrane naprędce mate­riały na temat depre­sji, któ­rych nie chciało mu się prze­glą­dać w domu. Miał nadzieję, że tro­chę poczyta w trak­cie audy­cji; pio­senki pusz­czane przez reali­za­tora pomię­dzy wej­ściami ante­no­wymi dawały taką moż­li­wość, lecz teraz było już za późno, aby wró­cić. Za dwie minuty miał się zacząć ser­wis infor­ma­cyjny, pod­czas któ­rego Andrzej zawsze już sie­dział w stu­diu.

Trzeba będzie impro­wi­zo­wać, pomy­ślał. Ale może jakoś z tego wybrnę.

Przy­wi­tał się z kole­gami cze­ka­ją­cymi na niego w reży­serce, po czym wszedł do wytłu­mio­nego pomiesz­cze­nia, prze­pusz­cza­jąc przed sobą Karola, który miał za chwilę zacząć odczy­ty­wać wia­do­mo­ści.

Nie potra­fił się sku­pić na ser­wi­sie. W zaka­mar­kach pamięci sta­rał się odszu­kać choćby naj­drob­niej­szy ślad wie­dzy o depre­sji. Oprócz powszech­nie zna­nych fak­tów przy­po­mniał sobie, że jest ona uwa­żana za cho­robę, którą należy leczyć. Nie­wiele, ale zawsze coś.

Pod­czas prze­rwy rekla­mo­wej Karol opu­ścił stu­dio. Po dżin­glu roz­po­czy­na­ją­cym audy­cję z gło­śni­ków w tysią­cach domów popły­nął cha­rak­te­ry­styczny, cie­pły głos Andrzeja:

– Witam pań­stwa. Jest mi nie­zwy­kle miło, że możemy się spo­tkać w ten chłodny lutowy pora­nek. Tema­tem dzi­siej­szej audy­cji będzie depre­sja. Chciał­bym, aby­śmy poroz­ma­wiali o tej cho­ro­bie. – Ostatni wyraz został wyraź­nie zaak­cen­to­wany. – Na pewno wśród słu­cha­czy są osoby, które spo­tkały się z nią w codzien­nym życiu. Liczę, że tele­fony od pań­stwa pozwolą nam bli­żej przyj­rzeć się temu zja­wi­sku. Szcze­gól­nie zachę­cam do zabie­ra­nia głosu tych, któ­rzy z depre­sją już sobie pora­dzili. Jak ją roz­po­znać, jak leczyć, co wam pomo­gło…

Ruty­nowo wyre­cy­to­wał numer tele­fonu. Reali­za­tor pogło­śnił pio­senkę, która do tej pory sta­no­wiła tło dla wypo­wie­dzi pro­wa­dzą­cego. Andrzej ode­tchnął. Począ­tek był przy­zwo­ity, więc zapewne znów uda mu się spaść na cztery łapy. A potem już tylko pako­wa­nie i następ­nego dnia wyjazd z Martą do Austrii na narty.

Posta­no­wił, że wrócą stam­tąd jako narze­czeni. Wie­dział, jak bar­dzo Marta pra­gnie, aby wresz­cie się jej oświad­czył. I oto nad­cho­dził ten moment, a gustowny pier­ścio­nek z bry­lan­tem cze­kał spo­koj­nie w bocz­nej kie­szeni jed­nej z wali­zek. Tylko jak to zro­bić? Może w jakiejś przy­tul­nej restau­ra­cji, a może na stoku, pośród…

– Co jest z tobą, do cho­lery?! – W słu­chaw­kach zazgrzy­tał znie­cier­pli­wiony głos reali­za­tora. – Masz słu­chaczkę na linii…

Andrzej gwał­tow­nie wypro­sto­wał się w fotelu i pod­nie­sio­nym kciu­kiem dał znak przez szybę, że jest gotów.

– Dzień dobry panu. Mam na imię Anna. Bar­dzo się cie­szę, że po raz pierw­szy się dodzwo­ni­łam i mogę z panem poroz­ma­wiać. – Głos wska­zy­wał na to, że roz­mów­czy­nią Andrzeja jest młoda kobieta. – Słu­cham tej audy­cji od samego początku i bar­dzo lubię, gdy…

– Witam, pani Anno – prze­rwał jej bez­ce­re­mo­nial­nie. – Dzię­kuję za miłe słowa, ale zdaje się, że mie­li­śmy roz­ma­wiać o depre­sji. – Nie chciał, aby w jego sło­wach zabrzmiała nie­cier­pli­wość, jed­nak cisza, która zapa­no­wała w ete­rze, świad­czyła o tym, że zare­ago­wał zbyt gwał­tow­nie. – Pani Aniu?

Odpo­wie­dział mu odgłos odkła­da­nej słu­chawki, po któ­rym roz­legł się prze­ry­wany sygnał.

– No cóż, coś nas roz­łą­czyło, ale mam nadzieję, że uda się pani jesz­cze raz do nas dodzwo­nić. A tym­cza­sem mamy na ante­nie kolej­nego słu­cha­cza. – Sta­rał się mówić jak naj­bar­dziej natu­ral­nie, lecz wie­dział, że nie jest w sta­nie opa­no­wać lek­kiego drże­nia głosu spo­wo­do­wa­nego mimo­wol­nym skur­czem krtani. Po raz pierw­szy coś takiego przy­da­rzyło mu się w trak­cie pro­wa­dzo­nej audy­cji.

Kiedy star­szy męż­czy­zna opo­wia­dał o tym, jak wiele lat temu udało mu się z tru­dem wyjść z cho­roby, Andrzej głę­boko oddy­chał, a gdy skoń­czyli roz­mowę, już bez naj­mniej­szych oznak zde­ner­wo­wa­nia zapo­wie­dział kolejną pio­senkę.

3

Była to jedna z nud­niej­szych audy­cji, jaką przy­szło mu pro­wa­dzić, a jego nie­smak pogłę­biał się po każ­dym kolej­nym tele­fo­nie. Cóż jest inte­re­su­ją­cego w tym, że ktoś ma doła i w dodatku dora­bia do tego jakąś ide­olo­gię? Do roboty by się wzięli i depre­sja od razu by minęła, myślał. W dodatku na takich naiw­nia­kach żerują kon­cerny far­ma­ceu­tyczne, wci­ska­jąc im jakieś spe­cy­fiki, za które trzeba słono pła­cić. Bandy leka­rzy utrzy­mują się z wma­wia­nia ludziom, że pro­blem jest poważny, a kozetki w gabi­ne­tach psy­cho­lo­gów aż stę­kają pod cię­ża­rem kolej­nych nie­udacz­ni­ków.

Andrzej zawsze się sta­rał, aby jego pry­watne poglądy nie wpły­wały na atmos­ferę pro­wa­dzo­nych ze słu­cha­czami roz­mów. W dys­ku­sjach poli­tycz­nych do per­fek­cji opa­no­wał sztukę chłod­nego, nie­za­bar­wio­nego kolo­rami par­tyj­nymi komen­ta­rza. Tego dnia było ina­czej. Kilka razy w eter popły­nęła jakaś iro­niczna uwaga, parę pół­słó­wek suge­ru­ją­cych, że jeśli ktoś ma pro­blem, to powi­nien sobie z nim radzić sam, a nie trą­bić o nim na całą Pol­skę.

Gdy do końca audy­cji zostało pięć minut, Andrzej dzię­ko­wał Bogu, że przed nim już tylko jedno wej­ście ante­nowe, ostatni tele­fon od słu­cha­cza, i wresz­cie urlop. Powoli zaczął skła­dać kartki, zapeł­nione notat­kami spo­rzą­dzo­nymi pod­czas pro­gramu. W jego prze­ko­na­niu naj­waż­niej­sze były te zawie­ra­jące listę zaku­pów, które zrobi, wra­ca­jąc do domu.

– Dzień dobry, panie redak­to­rze – roz­legł się głos w słu­chaw­kach.

– Witam. Jak ma pani na imię?

– Mam na imię Anna. Roz­ma­wia­li­śmy już pod­czas tej audy­cji. – Spo­kojny, led­wie sły­szalny głos kobiety brzmiał zupeł­nie ina­czej niż ten, który pamię­tał.

– A tak, rze­czy­wi­ście. Coś nas roz­łą­czyło…

– Nie – ucięła dość ostro. – Po pro­stu odło­ży­łam słu­chawkę.

Po chwili mil­cze­nia kobieta ode­zwała się ponow­nie. Głos na linii znów był spo­kojny. Zaska­ku­jąco spo­kojny.

– Bar­dzo się na panu zawio­dłam. Pań­ska audy­cja była jedną z rze­czy, które trzy­mają mnie przy życiu. Codzien­nie na nią cze­ka­łam. Pań­ski głos jakoś tak… poma­gał funk­cjo­no­wać… A dziś… dziś się dowie­dzia­łam, jaki pan jest naprawdę… – Głos kobiety zaczął się łamać, oddech był coraz bar­dziej ury­wany. – I dla­tego… Wie pan co? Ja już nie chcę żyć…

– Pani Aniu, pro­szę się uspo­koić. Jeśli panią ura­zi­łem, to bar­dzo prze­pra­szam. Naprawdę ogrom­nie mi przy­kro. Ale to wszystko prze­cież nie jest takie istotne…

– A skąd pan, do jasnej cho­lery, może wie­dzieć, co dla mnie jest istotne?! – Kobieta znów pod­nio­sła głos. – Nie ma pan o tym zie­lo­nego poję­cia! – W słu­chaw­kach było wyraź­nie sły­chać jej świsz­czący oddech.

– Pani Anno… Pani Aniu, pro­szę się uspo­koić…

– Albo wie pan co? – Powie­działa to tak, jak gdyby w ogóle go nie sły­szała. – Ma pan rację. Rze­czy­wi­ście, to wszystko nie jest istotne. – W tym momen­cie zaczęła się histe­rycz­nie śmiać. – Tak, tak, to nie­istotne. Cał­ko­wi­cie nie­istotne… – Opę­tań­czy chi­chot, zwie­lo­krot­niony przez zbyt gło­śno usta­wione radio w domu słu­chaczki, roz­brzmie­wał w całej Pol­sce.

Andrzej zaczął dawać znaki reali­za­to­rowi, aby prze­rwał audy­cję, ten jed­nak sie­dział jak spa­ra­li­żo­wany, wpa­tru­jąc się przed sie­bie. Wresz­cie oprzy­tom­niał i się­gnął do kon­so­lety. W słu­chaw­kach dało się sły­szeć jakiś rumor, a śmiech został nagle zdła­wiony i zastą­piony wyraź­nymi odgło­sami sza­mo­ta­niny. Reali­za­tor pomy­lił suwak i zamiast zgło­śnić muzykę, spra­wił, że cisza, która nastała po całym zda­rze­niu, zda­wała się jesz­cze bar­dziej natar­czywa. Tysiące ludzi wsłu­chi­wało się w nią, patrząc na radio­od­bior­niki. Nie­po­kój nie minął nawet wtedy, gdy z gło­śni­ków popły­nęła łagodna muzyka Stinga.

4

– Bar­dzo pięk­nie, panie Sto­lar­czyk. – Mar­czew­ska powoli sączyła słowa, wle­pia­jąc w Andrzeja jado­wite spoj­rze­nie. – Naprawdę dosko­nała robota. Na pana miej­scu modli­ła­bym się, żeby to był tylko jakiś głupi dow­cip, bo jeśli ta kobieta rze­czy­wi­ście coś sobie zro­biła…

– Pani Halino… – prze­rwał jej Sło­wiń­ski, a oczy zgro­ma­dzo­nych w sali narad redak­to­rów prze­nio­sły się na jego twarz. – Pro­szę, dajmy spo­kój zło­śli­wo­ściom. Dla nas wszyst­kich jest to trudna sytu­acja. Od zakoń­cze­nia audy­cji linia jest roz­grzana do czer­wo­no­ści. Dzwo­nili już z gazet, z innych sta­cji, odbie­ramy mnó­stwo tele­fo­nów od słu­cha­czy. Ostat­nia rzecz, jakiej nam teraz potrzeba, to wewnętrzne spory.

Andrzej ze zdu­mie­niem spoj­rzał na sta­rego. Do tej pory ni­gdy nie reago­wał na ataki Mar­czew­skiej, nawet znacz­nie ostrzej­sze. Wyglą­dało więc na to, że sytu­acja naprawdę jest poważna.

– Prze­ka­za­li­śmy już poli­cji numer tele­fonu – cią­gnął naczelny. – To komórka, miejmy nadzieję, że zare­je­stro­wana na wła­ści­ciela, a nie kupiona gdzieś na sta­dio­nie. Popro­si­łem pań­stwa o to spo­tka­nie, aby nie było wąt­pli­wo­ści: do czasu wyja­śnie­nia sprawy żad­nych komen­ta­rzy, żad­nych infor­ma­cji. Nikomu, nawet naj­bliż­szym. Pra­cu­jemy tak, jak gdyby nic się nie stało, i cze­kamy na wie­ści z komendy. Gdy nadejdą, będziemy reago­wać na bie­żąco. Czy to jest jasne?

Pyta­nie było reto­ryczne, jed­nak więk­szość z obec­nych odru­chowo ski­nęła gło­wami.

– Jesz­cze jedno… – Sło­wiń­ski popa­trzył na Andrzeja. – Sły­sza­łem pro­gram od początku do końca i nie życzę sobie żad­nych dys­ku­sji na jego temat. Audy­cja była pro­wa­dzona pro­fe­sjo­nal­nie i cokol­wiek się stało, redak­tor Sto­lar­czyk nie ponosi za to odpo­wie­dzial­no­ści. Różni ludzie dzwo­nią do pro­gramów emi­to­wa­nych na żywo i róż­nie reagują. Nie możemy dopu­ścić do tego, aby dzi­waczne zacho­wa­nia naszych słu­cha­czy kła­dły się cie­niem na naszej pracy.

Andrzej patrzył na szefa, lecz kątem oka dostrzegł, jak Mar­czew­ska z dez­apro­batą kręci głową.

– Rozu­miemy się? – Pyta­nie zostało skie­ro­wane do wszyst­kich, lecz naczelny prze­niósł wzrok na swoją zastęp­czy­nię i nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, komu tak naprawdę zostało zadane.

Kobieta zaci­snęła usta i spu­ściła wzrok.

– Jeżeli nie ma pytań, to dzię­kuję pań­stwu. Pro­szę wra­cać do pracy, a panu Andrze­jowi życzę uda­nego urlopu.

5

– Cześć, kocha­nie.

– Andrzejku, naresz­cie! Kilka razy pró­bo­wa­łam się do cie­bie dodzwo­nić. Sły­sza­łam audy­cję…

– Marta, posłu­chaj… Kiep­sko się czuję po tym wszyst­kim. Pomy­śla­łem, że może odło­żymy wyjazd. Powiedzmy do nie­dzieli. Nie wiem jesz­cze, co się stało, będę cze­kał na tele­fon z redak­cji. Ale nawet jeśli to tylko jakiś kosz­marny żart, to i tak nie mam w tej chwili głowy do pako­wa­nia się. Zresztą muszę jesz­cze zro­bić prze­gląd auta, a dziś już nie zdążę.

– No pew­nie. Rozu­miem. Wpadnę wie­czo­rem…

– Wiesz, to chyba nie jest dobry pomysł. Wolał­bym dzi­siaj być sam i wszystko sobie dokład­nie prze­my­śleć. Nie gnie­wasz się?

Odpo­wiedź padła dopiero po chwili:

– Nie, oczy­wi­ście, że nie… Skoro uwa­żasz, że tak będzie lepiej…

– Na pewno. Dla nas obojga. Trzy­maj się, jutro zadzwo­nię.

Roz­łą­czył się i scho­wał komórkę do kie­szeni. Docho­dził aku­rat do deli­ka­te­sów. Przy­sta­nął, pomy­ślał przez chwilę, po czym pchnął drzwi wej­ściowe.

Zanim wyszedł z pracy, długo roz­ma­wiał z dźwię­kow­cem, który kil­ka­na­ście razy odsłu­chał koń­cówkę audy­cji. Jego opi­nia była jed­no­znaczna – gdyby nie fakt, że nie było sły­chać, jak tele­fon spada, dałby sobie rękę uciąć, że kobieta popeł­niła na ante­nie samo­bój­stwo. Odgłos prze­wra­ca­nego tabo­retu lub krze­sła, a pośród dźwię­ków sza­mo­ta­niny słabo sły­szalne dźwięki zadła­wie­nia, prze­cho­dzące w rzę­że­nie, nie pozo­sta­wia­łyby złu­dzeń. Ale trudno przy­pusz­czać, że osoba, która tar­gnęła się na wła­sne życie, zakoń­czyła je, wciąż trzy­ma­jąc tele­fon komór­kowy w dłoni. Było to pocie­sza­jące, lecz nie­wy­star­cza­jąco. Pod­cho­dząc do lady, Andrzej wie­dział, czego mu potrzeba.

– Popro­szę jacka daniel’sa i dwie paczki czer­wo­nych marl­boro.

6

Był mniej wię­cej w poło­wie butelki i zapa­lał kolej­nego papie­rosa, gdy zadzwo­nił tele­fon.

– Witam. – Głos naczel­nego brzmiał jakoś nie­na­tu­ral­nie. – Może pan roz­ma­wiać?

– Oczy­wi­ście. Są jakieś nowe infor­ma­cje?

– Przy­kro mi, ale tak. Spraw­dziły się nasze naj­gor­sze przy­pusz­cze­nia…

Andrzej z tru­dem prze­łknął ślinę i spoj­rzał łap­czy­wie na sto­jącą obok szkla­neczkę napeł­nioną whi­skey.

– Czy to zna­czy, że…?

– Tak, ta kobieta naprawdę to zro­biła. Zna­le­ziono ją w Busku, w Świę­to­krzy­skiem, jakieś pół godziny temu. Tele­fon miała w kie­szeni koszuli, a w uszach słu­chawki z mikro­fo­nem wbu­do­wa­nym w kablu. Dla­tego nie sły­sze­li­śmy upa­da­ją­cej komórki. – Ponie­waż szef nie docze­kał się żad­nej odpo­wie­dzi, po chwili dodał: – Czy mogę panu jakoś pomóc?

– Nie, dzię­kuję, pora­dzę sobie. – Andrzej nie wytrzy­mał i jed­nym hau­stem opróż­nił szklankę. – Czy wia­domo, kim ona jest… była?

– Nie wiem nic poza tym, co panu prze­ka­za­łem. Jesz­cze raz powta­rzam: nikt nor­malny nie wini pana za to zda­rze­nie. Ale… – Naczelny zawie­sił głos. – …ale to dobrze, że wyjeż­dża pan za gra­nicę na urlop. Jutro w mediach z pew­no­ścią roz­pęta się pie­kło.

– Tak, dzię­kuję panu.

– Do widze­nia. I pro­szę się nie przej­mo­wać.

– Dobrze. Do widze­nia.

Pół godziny póź­niej, kom­plet­nie pijany, leżał w ubra­niu na łóżku i usi­ło­wał sku­pić wzrok na świe­tle latarni, które padało na sufit. „Pro­szę się nie przej­mo­wać” – przy­po­mniał sobie ostat­nie zda­nie sta­rego.

Chyba mu cał­kiem odbiło, pomy­ślał i zapadł w głę­boki sen.

7

Pierw­szą rze­czą, jaką zro­bił następ­nego dnia, było włą­cze­nie kom­pu­tera. Kac bar­dzo go męczył i Andrzej zamie­rzał za chwilę poszu­kać cze­goś do picia, lecz naj­pierw chciał spraw­dzić, co na temat całej sprawy piszą por­tale inter­ne­towe. Infor­ma­cje od razu rzu­cały się w oczy. Wszyst­kie naj­bar­dziej znane strony opi­sy­wały całe wyda­rze­nie, jed­nak – co z ulgą wychwy­cił – nie przy­pi­sy­wały mu winy.

Dwu­dzie­sto­trzy­let­nia Anna cier­piała na ciężką depre­sję spo­wo­do­waną śmier­cią męża i rocz­nego synka, któ­rzy zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym pół roku wcze­śniej. W arty­ku­łach było kilka wywia­dów z psy­chia­trami, któ­rzy zgod­nie twier­dzili, że w takim przy­padku impul­sem do samo­bój­stwa może być nawet naj­bar­dziej błahy powód.

Już miał wyłą­czyć kom­pu­ter, gdy posta­no­wił jesz­cze odwie­dzić witrynę zna­nego wszyst­kim bru­kowca. Onie­miał, gdy strona się zała­do­wała. „Redak­tor mor­derca” – grzmiał wielki na pół moni­tora tytuł. Miał się zabrać do prze­czy­ta­nia arty­kułu, gdy na dole strony zoba­czył zdję­cie. Natych­miast je klik­nął i na środku ekranu poja­wiła się ładna twarz mło­dej blon­dynki. „Ania wciąż byłaby wśród nas, gdyby nie tele­fon do redak­tora Sto­lar­czyka” – brzmiał pod­pis. Ale to nie on naj­bar­dziej poru­szył Andrzeja, który długo wpa­try­wał się w foto­gra­fię. Był pewien, że gdzieś już widział tę dziew­czynę.

Sie­dział tak przez dłuż­szą chwilę, usi­łu­jąc przy­po­mnieć sobie, w jakich oko­licz­no­ściach spo­tkał Annę – miał nie­od­parte wra­że­nie, że musiało się to zda­rzyć cał­kiem nie­dawno. W końcu jed­nak, po kilku minu­tach, dał za wygraną; pra­gnie­nie było sil­niej­sze, więc wstał i poszedł poszu­kać cze­goś w lodówce. Gdy prze­kro­czył próg kuchni, spoj­rzał na odsu­nięte od stołu krze­sło i olśnie­nie przy­szło w jed­nej chwili.

– Boże prze­naj­święt­szy… – Bez­gło­śnie poru­szał war­gami. – Prze­cież ona była tu ostat­niej nocy…!

8

– Nie wydaje ci się, że tro­chę prze­sa­dzasz? – Gdy Andrzej nie zare­ago­wał, cią­gnęła: – Rozu­miem, że to prze­ży­wasz. Wiem, że takie ataki w mediach mogą zdo­ło­wać, ale tym bar­dziej powin­ni­śmy byli poje­chać na narty. Już nie mówię o tym, że zaliczka prze­pa­dła… Naj­gor­sze jest to, że sie­dząc w mie­ście, oboje mar­nu­jemy urlop, który z takim tru­dem dosta­li­śmy. Pomyśl, kiedy następ­nym razem będziemy mieli taką oka­zję, żeby ze sobą dłu­żej pobyć? Sie­dzisz cały czas sam, to cud, że udało mi się wresz­cie namó­wić cię, żebyś się ze mną zoba­czył…

Nie miał ochoty na spo­tka­nie z Martą. Z nią ani z kim­kol­wiek innym. Od czte­rech dni dobrze czuł się tylko we wła­snym towa­rzy­stwie. Ni­gdzie nie wycho­dził, jeśli nie liczyć dwóch wizyt w pobli­skim skle­pie. Pierw­sza z nich zakoń­czyła się ostrymi uwa­gami sąsiadki z dołu, która zarzu­ciła mu brak deli­kat­no­ści w roz­mo­wach ze słu­cha­czami, tak więc za dru­gim razem zro­bił zapasy na cały tydzień.

Ataki mediów nie usta­wały. Po dwóch dniach od samo­bój­czej śmierci Anny Marzec wszyst­kie ser­wisy infor­ma­cyjne pełne były wia­do­mo­ści na jej temat i na temat dzien­ni­ka­rza, który ją spro­wo­ko­wał. Dopóki Andrzej nie wyłą­czył tele­fonu, cią­gle ktoś z mediów dzwo­nił z prośbą o komen­tarz. Gdy na jed­nym z kana­łów wyemi­to­wano obszerny repor­taż o całej spra­wie, zupeł­nie prze­stał oglą­dać tele­wi­zję. Nie słu­chał radia i nie zaglą­dał do inter­netu.

Sie­dzieli teraz w jego miesz­ka­niu, a on czuł na sobie nie­cier­pliwy wzrok.

– Słu­chasz mnie?

Poża­ło­wał, że nie przy­szło mu do głowy, by wyłą­czyć także drugi tele­fon, któ­rego numer znała tylko Marta i kilka zaprzy­jaź­nio­nych osób. Swoją drogą, cie­kawe było to, że żadna z nich nie uznała za sto­sowne się ode­zwać, żeby choć spró­bo­wać pod­nieść go na duchu.

– Tak, oczy­wi­ście.

– Naprawdę? W takim razie co przed chwilą mówi­łam?

Spoj­rzał na nią, nie mając poję­cia, co odpo­wie­dzieć.

– Powie­dzia­łam, żebyś prze­stał się wresz­cie nad sobą roz­czu­lać i wziął się w garść. Prze­cież nie możesz tutaj tak sie­dzieć. Za tydzień wra­casz do pracy i co? Do tej pory nie zamie­rzasz się nawet ogo­lić? A może mi powiesz, że przez cały ten czas nie będziemy się spo­ty­kać?

– Wiesz, kocha­nie, tro­chę źle się czuję. Może zadzwo­nię wie­czo­rem, co? Jakoś się umó­wimy.

Ale nie zadzwo­nił. Ani wie­czo­rem, ani przez następne dni. Po połu­dniu się­gnął po komórkę tylko po to, żeby ją wyłą­czyć.

9

Naj­gor­sze były noce.

Andrzej sie­dział przy stole i godzi­nami czy­tał, aby zająć myśli czymś innym i by choć tro­chę odwlec moment poło­że­nia się spać. Wypi­jał przy tym hek­to­li­try moc­nej, czar­nej kawy, jed­nak wystar­czało to naj­wy­żej do trze­ciej, może czwar­tej. Kiedy już nie widział liter, a głowa leciała mu bez­wład­nie do przodu, kładł się do łóżka. Nasta­wiał budzik na szó­stą w nadziei, że będzie spał jak kamień i ten sen w końcu mu się nie przy­śni.

Jed­nak każ­dej nocy wsta­wał i szedł do kuchni, a ona już tam była. Sie­działa zawsze w tym samym miej­scu, górne świa­tło było zapa­lone, więc dokład­nie widział jej twarz. Anna patrzyła na niego tak, jakby chciała mu coś powie­dzieć, otwie­rała usta, lecz nie wydo­by­wał się z nich nawet naj­cich­szy szept, po czym w jej oczach poja­wiały się łzy. Patrzyła jesz­cze przez chwilę na Andrzeja, wsta­wała, mijała go w drzwiach i zosta­wiała sto­ją­cego w progu kuchni.

Pod koniec urlopu zaczął już się do tego przy­zwy­cza­jać. Nocny kosz­mar drę­czył go w dal­szym ciągu, liczył jed­nak na to, że wszystko się skoń­czy, gdy wróci do pracy i prze­sta­nie całej tej sytu­acji poświę­cać tyle uwagi.

W sobotę wresz­cie umó­wił się z Martą. Kiedy się spo­tkali, zapew­nił, że czuje się już dużo lepiej, i mocno ją przy­tu­la­jąc, prze­pro­sił za swoje zacho­wa­nie. Nawet gdyby tego nie zro­bił, i tak nie potra­fi­łaby mieć do niego pre­ten­sji. Oce­niła, że schudł przez ten czas z pięć kilo, a gdy patrzyła na jego posza­rzałą twarz, żało­wała, że nie potra­fiła mu pomóc wtedy, gdy tego potrze­bo­wał. Przy­po­mniała sobie swoje słowa o jego roz­czu­la­niu się nad sobą i poczuła się podle. Tak podle jak chyba ni­gdy wcze­śniej.

Andrzej był zado­wo­lony, że wresz­cie zde­cy­do­wał się na wspólny wie­czór, który spę­dzili tak, jak gdyby nic nie zaszło. Wszystko zda­wało się być jak daw­niej, jed­nak gdy dziew­czyna zapro­po­no­wała, że zosta­nie na noc, oznaj­mił, iż nie jest jesz­cze na to gotowy. Wtedy Marta poca­ło­wała Andrzeja i mocno wtu­liła się w jego ramiona.

– Dobrze, kocha­nie – powie­działa. – Jeśli uwa­żasz, że tak będzie lepiej… Pamię­taj tylko, że bar­dzo cię kocham i cały czas jestem z tobą.

Uśmiech­nął się.

– Pamię­tam. I ja też cię kocham.

10

Poło­żył się do łóżka wcze­śniej niż zwy­kle. Był spo­kojny i roz­luź­niony. W pew­nej chwili nawet poża­ło­wał, że nie ma przy nim Marty, jed­nak po zasta­no­wie­niu stwier­dził, że lepiej, aby naj­pierw skoń­czyły się jego kosz­mary. Nie wie­dział, jak by się zacho­wał, jeśli sen by się powtó­rzył, a jego dziew­czyna leża­łaby wtedy obok. Nie chciał niczego zepsuć – i to w momen­cie, w któ­rym wszystko wyda­wało się iść w lep­szą stronę.

Obu­dził się o wpół do dzie­sią­tej. Tej nocy wresz­cie nic mu się nie śniło, a na doda­tek zapo­mniał nasta­wić budzik na szó­stą. Pomimo że czuł się wyspany, nie miał zbyt dobrego nastroju. Nie chciało mu się wra­cać do pracy, głów­nie dla­tego, że oba­wiał się, jak zosta­nie po tym wszyst­kim przy­jęty. I wcale nie cho­dziło mu o Mar­czew­ską – niczego nie był pewien tak bar­dzo jak jej nasta­wie­nia. O wiele bar­dziej bał się tego, czy naczelny wciąż jest tego samego zda­nia co dwa tygo­dnie wcze­śniej. Prze­cież po tej całej nagonce medial­nej wszystko się mogło zmie­nić.

Po połu­dniu poszedł na spa­cer brze­giem Wisły.

Był drugi tydzień marca. Na nie­bie nie było ani jed­nej chmury, słońce przy­grze­wało dość mocno jak na tę porę roku, a spo­mię­dzy bez­list­nych jesz­cze gałęzi roz­brzmie­wało pta­sie poru­sze­nie, tak cha­rak­te­ry­styczne dla czasu zapo­wia­da­ją­cego eks­plo­zję zie­leni. Andrzej usiadł na ławce i patrzył na prze­pły­wa­jącą wodę, która nio­sła ze sobą resztki zabra­nych wraz ze śnie­giem śmieci, poła­ma­nych gałęzi i kawałki lodu. Wresz­cie po tych dwóch kosz­mar­nych tygo­dniach odzy­ski­wał spo­kój. Był prze­ko­nany, że wir pracy, w który zamie­rzał się rzu­cić, i cie­płe wio­senne dni wymyją z jego pamięci resztki wspo­mnień o ostat­nich wyda­rze­niach.

W nocy znów przy­śniła mu się Anna, lecz ina­czej niż poprzed­nio. Sie­działa na krze­śle usta­wio­nym pośrodku kuchni, a jej twarz oświe­tlało nie – tak jak dotąd – górne świa­tło, lecz jarze­niówka nad zle­wem. Gdy zadzwo­nił budzik, sta­rał się o tym nie myśleć. Wstał, zarzu­cił na plecy pola­rową bluzę i szybko wyszedł na kory­tarz. Drzwi do kuchni były uchy­lone, a krze­sło, które poprzed­niego wie­czoru dosu­nął do stołu, stało na środku pomiesz­cze­nia. Było dokład­nie widoczne w bla­do­nie­bie­skim świe­tle jarze­niówki.

11

Cały dzień prze­le­żał w łóżku. Nie roz­trzą­sał, jak to się stało, że zastał krze­sło na środku kuchni. Jedno było pewne – miał tego wszyst­kiego dosyć. Miał dosyć noc­nych kosz­ma­rów, połą­czo­nych z wyrzu­tami sumie­nia za spo­wo­do­wa­nie śmierci nie­win­nej kobiety, a przede wszyst­kim miał dosyć swo­jej pracy. Dzi­wił się, gdy przy­po­mi­nał sobie dłu­gie lata, w któ­rych z takim zapa­łem pra­co­wał od rana do wie­czora, nie mając nawet czasu na zje­dze­nie kanapki. Teraz cały ten okres wyda­wał mu się zmar­no­wany. Jaki sens ma praca, która może kogoś dopro­wa­dzić do samo­bój­stwa? – myślał.

Już od kilku dni drę­czyło go nara­sta­jące poczu­cie winy. Choć począt­kowo się przed tym bro­nił, teraz zaczy­nał przy­zna­wać rację wszyst­kim tym, któ­rzy widzieli w nim głów­nego wino­wajcę i sprawcę śmierci mło­dej ślicz­nej dziew­czyny. Prze­cież gdyby lepiej przy­go­to­wał się do audy­cji, gdyby wie­dział, jak łatwo w takiej sytu­acji popeł­nić tak nie­wy­ba­czalny błąd, to do tego wszyst­kiego praw­do­po­dob­nie by nie doszło.

Posta­no­wił, że następ­nego dnia złoży wymó­wie­nie. Cho­ciaż w ten spo­sób chciał sym­bo­licz­nie przy­znać się do winy. Zawa­hał się przez jedną chwilę, gdy uświa­do­mił sobie, że nie ma pra­wie żad­nych oszczęd­no­ści. Do tej pory żył, nie zasta­na­wia­jąc się, co będzie za kilka lat. Zara­biał nie­źle, ale i potrzeby miał duże, więc z pie­nię­dzy, które co mie­siąc wpły­wały na jego konto, nie­wiele zosta­wało. Ten głos roz­sądku został jed­nak natych­miast zagłu­szony czymś innym, o wiele moc­niej­szym – nie­mal fizycz­nym stra­chem na myśl o kolej­nych dniach przed mikro­fo­nem. A co, gdyby sytu­acja sprzed dwóch tygo­dni się powtó­rzyła? Nie, nie mógł do tego dopu­ścić, nawet gdyby resztę życia miał spę­dzić na zamia­ta­niu ulic.

A Marta? – pytał sam sie­bie w myślach. Może ona jest ze mną tylko dla­tego, że nie chce mnie zosta­wić samego w takiej chwili? Pew­nie i tak odej­dzie, prę­dzej czy póź­niej. Kto by chciał spę­dzić życie z takim żało­snym nie­udacz­ni­kiem…

Przy­po­mniał sobie, jak ostat­nio zapro­po­no­wała, aby wspól­nie spę­dzili noc, i pomy­ślał, że nie ma chyba dla męż­czy­zny nic bar­dziej upo­ka­rza­ją­cego niż to, że kobieta chce z nim być wyłącz­nie z lito­ści.

12

– Nie ma mowy, panie Andrzeju. Nie mogę się na to zgo­dzić – sta­now­czo stwier­dził Sło­wiń­ski, odkła­da­jąc na stół poda­nie o roz­wią­za­nie umowy o pracę. – Jest pan moim naj­lep­szym redak­to­rem i pro­szę mi nie wyjeż­dżać z takimi pismami. Jeśli potrze­buje pan wol­nego, pro­szę bar­dzo. Może pan wyko­rzy­stać cały urlop na ten rok. Mogę się też zgo­dzić na pół­roczny, a nawet dłuż­szy urlop bez­płatny. Wiem, ile pan ostat­nio prze­szedł, i to nor­malne, że potrze­buje pan tro­chę czasu, żeby z tym wszyst­kim dojść do jakie­goś ładu. Ale rezy­gna­cja z pracy nie wcho­dzi w grę, a już z pew­no­ścią nie w tym momen­cie. Możemy się umó­wić, że zrobi pan sobie pół roku waka­cji i po powro­cie do pracy wró­cimy do tej roz­mowy.

Sto­lar­czyk ze spusz­czoną głową sie­dział naprze­ciw naczel­nego. Znów nie spał pra­wie przez całą noc i było to dosko­nale widoczne na jego nie­ogo­lo­nej twa­rzy. Koszula, którą miał na sobie, nie była wypra­so­wana, ponie­waż gdy szy­ko­wał się do wyj­ścia, uznał, że wygląd ma zna­cze­nie wtedy, kiedy ktoś stara się o posadę, a nie w sytu­acji odwrot­nej, jeśli zamie­rza z pracy zre­zy­gno­wać. Prze­cho­dząc kory­ta­rzem, widział zdzi­wione twa­rze kole­gów, któ­rzy nie przy­wy­kli oglą­dać redak­tora Sto­lar­czyka w takim sta­nie.

Wresz­cie się ode­zwał:

– Sze­fie, ale ja nie wyobra­żam sobie, że mógł­bym jesz­cze kie­dy­kol­wiek usiąść przed mikro­fo­nem…

– O tym poroz­ma­wiamy za pół roku – prze­rwał mu Sło­wiń­ski. – Nawet jeśli tak będzie, to na pewno znaj­dziemy u nas inne zaję­cie dla takiego fachowca. Pro­szę spo­koj­nie odpo­czy­wać. Podej­dziemy teraz do kadro­wej… – mówił, pod­no­sząc się z fotela – …i szybko zała­twimy for­mal­no­ści.

Andrzej rów­nież wstał, jed­nak naczelny wciąż widział w jego oczach nie­zde­cy­do­wa­nie.

– Prze­cież nic pan nie ryzy­kuje. Wypo­wie­dze­nie zawsze zdąży pan zło­żyć.

Pół godziny póź­niej powol­nym kro­kiem szedł w kie­runku domu. To był pierw­szy tak cie­pły dzień w tym roku. Mijani ludzie mieli poroz­pi­nane kurtki, na chod­niku nie było pra­wie nikogo, kto nosiłby nakry­cie głowy. Słońce grzało dość mocno, a nadzieję na rychłą wio­snę przy­no­sił ze sobą cie­pły, wil­gotny wiatr. Jed­nak Andrzej jakby tego wszyst­kiego nie zauwa­żał. Cie­płą weł­nianą czapkę miał głę­boko nasu­niętą na oczy, szyję szczel­nie otu­lił dłu­gim sza­lem. Jego cia­łem co chwila wstrzą­sały gwał­towne dresz­cze. Zupeł­nie nie zwra­cał uwagi na to, co działo się wokół. Na przej­ście dla pie­szych wszedł na czer­wo­nym świe­tle, zmu­sza­jąc kilku kie­row­ców do gwał­townego hamo­wa­nia. Na środku ulicy przy­sta­nął, opa­tu­lił się szczel­niej kurtką, jakby chciał się scho­wać przed dźwię­kiem klak­so­nów, i ruszył przed sie­bie. Nie­długo potem z ulgą otwo­rzył drzwi do swo­jego miesz­ka­nia.

Nie roz­bie­ra­jąc się, obszedł wszyst­kie pomiesz­cze­nia, w każ­dym z nich zacią­ga­jąc żalu­zje i zasłony. Chciał za wszelką cenę odgro­dzić się od świa­tła i cie­pła na zewnątrz. Zawsze uwiel­biał dni, które zapo­wia­dały nadej­ście wio­sny. Teraz jed­nak było ina­czej. Czuł się winny, że on może tego wszyst­kiego doświad­czać, pod­czas gdy dla Anny ostat­nia wio­sna skoń­czyła się w czerwcu poprzed­niego roku.

Wła­śnie wtedy posta­no­wił, że przez kilka naj­bliż­szych dni nie wyj­dzie z domu.

13

Kilka dni zamie­niło się w kilka tygo­dni.

Marta sta­rała się być jak naj­bli­żej niego. Robiła zakupy, goto­wała, sprzą­tała miesz­ka­nie. Była wtedy, gdy tego potrze­bo­wał, a zni­kała, gdy zaczy­nał zdra­dzać oznaki znie­cier­pli­wie­nia.

To był dla niej potwor­nie trudny okres. Andrzej zupeł­nie nie przy­po­mi­nał sie­bie. Całe dnie spę­dzał w jakimś dziw­nym tran­sie, prze­ry­wa­nym wci­ska­nymi na siłę posił­kami i zdaw­ko­wymi, wymu­szo­nymi roz­mo­wami. Gdy go pytała, jak może mu pomóc, nie­odmien­nie odpo­wia­dał, że wszystko z nim w porządku i musi tylko tro­chę odpo­cząć. Dziew­czyna nie pamię­tała, aby przez cały ten czas choćby raz się uśmiech­nął.

Na prze­ło­mie kwiet­nia i maja coraz czę­ściej zaczął powta­rzać, że chce być sam. W związku z tym wpa­dała do niego raz na dwa, trzy dni, tylko po to, aby przy­nieść zakupy albo jakieś cie­płe danie z pobli­skiego baru. Jedyne, co w tej sytu­acji ją cie­szyło, to fakt, że Andrzej, mimo iż spo­ży­wa­nie posił­ków wyraź­nie nie spra­wiało mu przy­jem­no­ści, jadł w miarę regu­lar­nie i prze­stał gwał­tow­nie chud­nąć.

Mniej wię­cej w tym cza­sie zaczęli się do Marty odzy­wać jego przy­ja­ciele. Byli zanie­po­ko­jeni, że Andrzej nie kon­tak­tuje się z nimi, a nawet nie odbiera tele­fo­nów. Tłu­ma­czyła, że powoli docho­dzi do sie­bie i zapewne wkrótce wszystko wróci do normy. Mówiła to, sta­ra­jąc się, aby jej opi­nia brzmiała jak naj­bar­dziej wia­ry­god­nie, jed­nak sama miała ogromne wąt­pli­wo­ści, czy rze­czy­wi­ście wszystko zmie­rza ku lep­szemu.

Wresz­cie posta­no­wiła dzia­łać i popro­siła o pomoc swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. Widziała, że stan psy­chiczny jej męż­czy­zny bar­dzo się pogar­sza, i oba­wiała się, że w cza­sie, gdy Andrzej jest w domu sam, może dojść do tra­ge­dii. Ilona była lekarką inter­nistką i znała sytu­ację od pod­szewki. Chęt­nie zgo­dziła się spró­bo­wać pomóc, ponie­waż zda­wała sobie sprawę, że jeśli Andrzej kogo­kol­wiek zechciałby posłu­chać, to wła­śnie jej, gdyż – podob­nie jak Marta – przy­jaź­nił się z nią od lat. Wcze­śniej, jesz­cze przed samo­bój­stwem słu­chaczki, chęt­nie zwra­cał się do Ilony z róż­nymi proś­bami, gdy zacho­dziła taka potrzeba.

Jej odwie­dziny trwały dosłow­nie kilka minut. Andrzej kate­go­rycz­nie oświad­czył, że nie ma mowy o jakiej­kol­wiek depre­sji i nie zamie­rza się z tym zwra­cać do psy­chia­try.

– Czuję się coraz lepiej – mówił, pod­czas gdy Marta wsłu­chi­wała się w ich roz­mowę, będąc w kuchni. – Naprawdę, jedno, czego potrze­buję, to dłuż­szy odpo­czy­nek.

– Ale Marta mówi, że wyglą­dasz i zacho­wu­jesz się tak, jak­byś zupeł­nie stra­cił chęć do życia, a to jeden z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych obja­wów depre­sji… Tym bar­dziej że trwa to już prze­cież dłuż­szy czas…

– Marta nie­po­trzeb­nie się mar­twi – prze­rwał. – Wiem, że to trwa już dość długo, jed­nak z każ­dym dniem czuję się lepiej. Naprawdę. Potrzeba mi jedy­nie dłuż­szego odpo­czynku.

Ilona przy­glą­dała mu się badaw­czo.

– Obie­casz mi, że jeśli to się nie zmieni, posłu­chasz mojej rady? – zapy­tała.

– No jasne, Ilonka. Możesz być o to spo­kojna.

Marta odpro­wa­dziła przy­ja­ciółkę do wyj­ścia. Była jesz­cze w kory­ta­rzu i zamknęła wła­śnie drzwi na zasuwę, gdy Andrzej wyszedł z pokoju i spoj­rzał na nią z wście­kło­ścią.

– Chcesz ze mnie zro­bić wariata? – syk­nął. – Wszyst­kim zna­jo­mym roz­po­wia­dasz, że tro­chę gorzej się czuję?

– No coś ty, Andrzejku, mówi­łam o tym tylko Ilo­nie… Wiesz prze­cież, że…

– I wystar­czy. Nikomu wię­cej ani słowa, rozu­miesz? Jesz­cze będę miał przez to pro­blemy po powro­cie do pracy, a tego chyba nie chcesz?

Pokrę­ciła głową. Zro­zu­miała, że w tej sytu­acji jedyne, co może zro­bić, to cier­pli­wie cze­kać. I posta­no­wiła, że poczeka tak długo, jak tylko będzie trzeba. Wła­śnie wtedy, wła­śnie w tych cięż­kich chwi­lach, naj­moc­niej odczu­wała, jak bar­dzo potrze­buje tego daw­nego Andrzeja, z któ­rym była taka szczę­śliwa. Pro­siła Boga, aby ten stan powró­cił, lecz z każ­dym dniem jej nadzieja kru­szała.

14

A jed­nak nastą­piło coś, co Martę cał­ko­wi­cie zasko­czyło. Mniej wię­cej w poło­wie maja, w sobot­nie przed­po­łu­dnie, w jej drzwiach sta­nął Andrzej. Wyglą­dał tak jak kie­dyś. Ogo­lony, w sta­ran­nie dobra­nym ubra­niu, nawet pach­niał jej ulu­bioną wodą toa­le­tową, a na powi­ta­nie uśmiech­nął się do niej dokład­nie tak jak daw­niej.

– Cześć, skar­bie – powie­dział. – Chciał­bym cię zabrać na długi spa­cer.

– Andrzejku! Boże święty, ale mnie zasko­czy­łeś… Pocze­kaj, tylko się ubiorę, dobrze?

– No pew­nie. – Cią­gle się uśmie­chał. – Tylko szybko, bo szkoda takiej pogody. Jak sze­dłem do cie­bie, widzia­łem, że bez już pra­wie prze­kwitł. Szkoda, że teraz dzieje się to tak szybko. Pamię­tam, że kie­dyś kwitł jesz­cze na Dzień Matki, a dzi­siaj…

Sły­szała jego głos z przed­po­koju. W tym cza­sie z biją­cym ser­cem i łzami w oczach prze­bie­rała się w swo­jej małej gar­de­ro­bie. Miała nadzieję, że za chwilę Andrzej wszystko jej wytłu­ma­czy.

Tak się jed­nak nie stało. W cza­sie spo­tka­nia nie chciała psuć cudow­nej atmos­fery docie­kli­wymi pyta­niami. Poszli do ich ulu­bio­nej let­niej kawiarni, poło­żo­nej na skraju parku, i usie­dli pod jed­nym z para­soli. Andrzej usa­do­wił się w ten spo­sób, aby świa­tło sło­neczne padało na jego twarz, po czym zamknął oczy i uśmiech­nął się błogo. Sie­dzieli tak w mil­cze­niu do momentu, gdy kel­nerka przy­nio­sła dwie kawy. Wtedy przy­su­nął się do Marty i deli­kat­nie dotknął jej dłoni.

– Wiesz, dzię­kuję Bogu za wszyst­kie chwile, które mogłem z tobą spę­dzić – mówił z uśmie­chem. – I bar­dzo cię kocham. Mówi­łem ci to już kie­dyś?

Marta się roze­śmiała.

– Nie pamię­tam, być może – odpo­wie­działa. – Ale możesz to powta­rzać tyle razy, ile tylko zechcesz.

* * *

Gdy póź­nym wie­czo­rem leżała w swoim łóżku, znów się uśmiech­nęła. Przed oczami zoba­czyła Andrzeja w momen­cie, gdy doty­kał jej dłoni. I patrzył na nią tak… uważ­nie. Uważ­nie?

Uśmiech w jed­nej chwili znik­nął z jej twa­rzy. Sta­rała się przy­po­mnieć sobie dokład­nie tamtą chwilę. Nie, jego spoj­rze­nie nie było uważne. Raczej smutne. Tak… Zaraz, co on wtedy powie­dział? „Dzię­kuję Bogu za wszyst­kie chwile, które mogłem z tobą spę­dzić”?

Gwał­tow­nie usia­dła na łóżku. Jej serce waliło jak opę­tane. Spoj­rzała na zega­rek; było pięt­na­ście minut po pół­nocy. Wzięła do ręki tele­fon i wybrała numer komórki Andrzeja. Od razu włą­czyła się auto­ma­tyczna sekre­tarka. Potem spró­bo­wała na sta­cjo­narny. Usły­szała tylko mia­rowe bucze­nie sygnału, oznaj­mia­jące, że tele­fon dzwoni, lecz nikt nie ma zamiaru go ode­brać.

Gdy odkła­dała słu­chawkę, przy­po­mniała sobie coś, co spra­wiło, że na jej czole poja­wiły się kro­pelki zim­nego potu. Tuż przed roz­sta­niem Andrzej popro­sił ją o klu­cze do swo­jego miesz­ka­nia. Tłu­ma­czył, że gdzieś mu zgi­nął jeden kom­plet i musi na wszelki wypa­dek wymie­nić zamki w drzwiach, jed­nak w tej chwili dla Marty wytłu­ma­cze­nie było tylko jedno – on po pro­stu nie chciał, aby dostała się do jego domu w nie­wła­ści­wym momen­cie.

– O Boże… – szep­nęła.

Stała jesz­cze przez chwilę przy tele­fo­nie, nie mogąc się poru­szyć. Potem pobie­gła do sypialni i zaczęła się gorącz­kowo ubie­rać.

15

Prze­my­ślał wszystko bar­dzo sta­ran­nie. Wie­dział, że są różne spo­soby, ale ponoć naj­sku­tecz­niej­szy z nich – skok z dużej wyso­ko­ści – odrzu­cił od razu. Kie­dyś przez przy­pa­dek widział dziew­czynę, która pod­jęła wła­śnie taką decy­zję. Mózg prze­mie­szany z kawał­kami czaszki, roz­pry­śnięty w pro­mie­niu kilku metrów… Niby powinno być mu wszystko jedno, ale dla tych, co zbie­ra­liby jego resztki z chod­nika, a potem wkła­dali do trumny, z pew­no­ścią róż­nica by ist­niała. Poza tym był znaną osobą i nie chciał, żeby przy­pad­kowi prze­chod­nie oglą­dali wnę­trze jego głowy.

Sam był zasko­czony chłodną kal­ku­la­cją, która nie pozwa­lała mu rów­nież skoń­czyć ze sobą w spo­sób, który wybrała Anna. Wytrzesz­czone oczy i wywa­lony na zewnątrz zsi­niały język, do tego szrama na szyi, widoczna nawet w trum­nie… Chciał oszczę­dzić tego widoku Mar­cie.

Silne lekar­stwa popite dużą ilo­ścią alko­holu wyda­wały mu się naj­lep­szym wybo­rem. Nie miał pro­blemu ze zdo­by­ciem dużej ilo­ści klo­na­ze­pamu. Przej­rzał wcze­śniej inter­net w poszu­ki­wa­niu naj­bar­dziej odpo­wied­niego środka i wła­śnie ten wydał mu się zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szy. Wie­dział, że żaden lekarz nie zapi­sze mu kilku opa­ko­wań leku, więc wybrał się na bazar, gdzie bez zbęd­nych pytań młoda dziew­czyna sprze­dała mu żądany towar. Sto dwa­dzie­ścia dwu­mi­li­gra­mo­wych table­tek sta­no­wiło dwu­na­sto­krot­ność dawki zagra­ża­ją­cej życiu. W połą­cze­niu z litrem jacka daniel’sa sta­no­wiło obiet­nicę suk­cesu.

Miał nadzieję, że Marta niczego się nie domy­śliła. Pod­czas spo­tka­nia i gdy się roz­sta­wali, wyglą­dała na szczę­śliwą, że Andrzej wraca do życia. Teraz nie miała też klu­czy, więc nawet jeśli poja­wi­łaby się w ciągu naj­bliż­szych godzin pod jego drzwiami, nie zdo­ła­łaby mu prze­szko­dzić w reali­za­cji planu. Antyw­ła­ma­niowe, zbro­jone drzwi w połą­cze­niu z trzema zam­kami, z któ­rych jeden uru­cha­miał sta­lowe sztaby, sta­no­wiły wystar­cza­jące zabez­pie­cze­nie. Zanim poło­żył się do łóżka, spraw­dził jesz­cze dokład­nie, czy wszyst­kie zamki zostały zamknięte.

Przez chwilę leżał, słu­cha­jąc roz­luź­nia­ją­cego jazzu, który pły­nął z gło­śni­ków i wypeł­niał pokój. Przy­po­mniał sobie, że tę płytę poda­ro­wała mu Marta. Od tam­tej pory była to jego ulu­biona muzyka. Uśmiech­nął się i przez jakiś czas dał się ponieść dźwię­kom for­te­pianu, wycza­ro­wa­nym przez Leszka Moż­dżera.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki