34,99 zł
Strzygi? Demony? Nocne mary? Tego się spodziewacie? Czy to, co najmroczniejsze, musi się wiązać z zaświatami? A może codzienność bywa bardziej niebezpieczna niż ekstremalne wyczyny? Czasem do rozpoczęcia koszmaru wystarczy uściśnięcie dłoni, spojrzenie komuś w oczy lub wspólna podróż pociągiem… Ludzie potrafią zgotować sobie całkiem mroczne historie. Czy tego chcą? Niejednokrotnie nie, ale ciąg zdarzeń, przypadki i ślepy los potrafią nieźle zagmatwać życie.
Groza to domena Stefana Dardy. Jednak groza w dardowskim wydaniu to przede wszystkim gra na emocjach, wniknięcie w ludzką psychikę i analiza niecodziennych zachowań. To nie tylko nieuzasadniony strach przed demonami czy duszami zmarłych, ale również podświadomy lęk przed tym, co może kryć się w zakamarkach ludzkiej psychiki.
Zanurzając się w świecie wykreowanym w dziewięciu opowiadaniach Stefana Dardy, podejmujesz ryzyko, bo możesz się w nim bez reszty zatracić. Dardyzm wciąga! Kto nie posmakuje, ten nie zrozumie.
Aneta Kwaśniewska, Książki w eterze
Stefan Darda (ur. 1972) - jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy grozy. Jego książki trzymają w napięciu, zaskakują, a także charakteryzują się umiejętnym budowaniem nastroju i wiarygodnymi wątkami obyczajowymi. Autor jest laureatem Nagrody Polskiej Literatury Grozy im Stefana Grabińskiego i Nagrody Nautilus. Wielokrotnie nominowany do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Z wykształcenia jest politologiem, ukończył szkołę muzyczną w klasie fortepianu; być może dlatego nie lubi fałszu oraz fałszowania. W wolnych chwilach chodzi po górach, żegluje, pasjonuje się snookerem, a przede wszystkim dba o psa rasy husky o imieniu Brat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 325
Jest lipiec 2024 roku.
Od momentu, gdy pisałem pierwszy wstęp do niniejszego zbioru, minęło niemal dziesięć lat. Skoro czytają Państwo te słowa, najpewniej nowe wydanie Opowiem ci mroczną historię pojawiło się już w księgarniach. Ponieważ ta książka dedykowana jest Wam, pomyślałem, że napiszę kilka zdań drugiego wstępu.
Te dziesięć lat minęło jak z bicza strzelił. Na szczęście na ich przestrzeni ciągle są Państwo ze mną i wciąż mają ochotę czytać to, co wychodzi spod mojego pióra.
W 2015 roku premierę miała ważna dla mnie powieść zatytułowana Zabij mnie, tato. Jest to thriller z mocno rozbudowaną warstwą obyczajową. Gdy powstawał, nie miałem pojęcia, że jeszcze kiedyś wrócę do Zdzisława Mokryny – emerytowanego policjanta, który jest głównym bohaterem tej książki. Okazało się, że jednak „Mokry” odżył i w maju bieżącego roku miała premierę pierwsza część dwutomowej historii zatytułowanej Nie zawiedź mnie, tato. Druga jest obecnie w przygotowaniu, a ukaże się za kilka miesięcy.
Nie sądziłem też, że dalszy ciąg będzie miał Dom na wyrębach i tu również sam siebie zaskoczyłem, pisząc Nowy dom na wyrębach oraz Nowy dom na wyrębach II, które to książki ukazały się odpowiednio w latach 2017 i 2018.
Jak widać, pisanie jest dla mnie często czynnością zaskakującą, będącą następstwem niespodziewanych decyzji. Ale to właśnie dzięki temu udaje mi się unikać rutyny, która byłaby zapewne nieznośna również dla Was.
Zdarza się, że podczas pracy nad kolejną książką przychodzą mi do głowy pomysły na nowe rozwiązania fabularne, które muszę w odpowiedni sposób poukładać w całej historii, a także oswoić z nimi bohaterów. Staram się zrobić to możliwie najlepiej, dlatego niekiedy zabiera to więcej czasu, niż zakładałem. Jednak gdy później otrzymuję informację zwrotną od Was, najczęściej przekonuję się, że było warto.
Czasem też zdarza mi się – jak każdemu z nas – coś, czego nie da się przewidzieć. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wydarzyły się rzeczy, które wytrącały mnie z równowagi. Przede wszystkim takim wydarzeniem była śmierć mojego Taty – mojego wiernego Czytelnika, który jak chyba nikt inny czekał na moje nowe publikacje. Po tym, jak Tato odszedł pod koniec 2019 roku, przez długi czas miałem problem z uspokojeniem myśli i pogodzeniem się z tym faktem.
Później przyszedł COVID-19, a w roku 2022 rozpętała się wojna w Ukrainie. Podobno niektórym pisarzom pandemia pozwoliła nadrobić zaległości, natomiast u mnie było zupełnie inaczej. Sytuacja, gdy w polskich szpitalach każdej doby umierało kilkaset osób, wytrącała mnie z równowagi. Mieszkam w Przemyślu i z okna – dosłownie! – widzę tereny należące do Ukrainy, trudno więc nie skupiać na tym na co dzień swojej uwagi. Miejscowość Przewodów, gdzie spadła rakieta, zabijając dwóch Polaków, leży niedaleko mojego rodzinnego domu.
Ale przecież mimo wszystko w ostatnich latach ukazało się kilka moich książek. Napisane wspólnie z Magdą Witkiewicz Cymanowski młyn (2019) i Cymanowski chłód (2020), dwa tomy cyklu Przebudzenie zmarłego czasu (Powrót w 2019 i Druga gemma w 2022), a także powieść Jedna krew (2020), będąca rozwinięciem zamieszczonego w niniejszym zbiorze opowiadania Nika.
Celowo zestawiłem powyżej efekty mojej pracy z czynnikami ją utrudniającymi. Bo jestem Wam, Drodzy Czytelnicy, nieustająco wdzięczny, że pozostajecie ze mną, pomimo że czasem zdarzają mi się opóźnienia premier (wspominałem już o tym w pierwszym wstępie) i że pewnie wystawiam Waszą cierpliwość na próbę. Jednego natomiast możecie być pewni – nie idę na skróty i daję z siebie tyle, ile mogę, by moje książki były jak najlepsze.
Mam nadzieję, że wciąż będziecie ze mną.
Bo choć wiele się przez ostatnie dziesięć lat zmieniło, niezmienne pozostaje to, co napisałem w roku 2014: autor bez oddanych Czytelników nie ma racji bytu.
Dziękuję, że jesteście!
Jest październik 2014 roku.
Dokładnie sześć lat temu, podczas Targów Książki w Krakowie, miała miejsce premiera mojej debiutanckiej powieści Dom na wyrębach. Od tamtej pory wiele się w moim życiu zmieniło, zmienił się świat wokół mnie, pewnie i ja też jestem trochę inny.
I oto właśnie teraz, po sześciu latach mojej przygody z twórczością literacką, przychodzi mi się podzielić z Wami, Drodzy Czytelnicy, zbiorem opowiadań, które powstawały na przestrzeni tych ponad dwóch tysięcy dni. Pewnie niektóre z nich dziś napisałbym nieco inaczej, ale „inaczej” to wcale nie znaczy lepiej; po prostu literatura wiąże się nierozerwalnie z chwilą, z momentem w życiu autora, w którym powstała. Wtedy jest autentyczna i przez to, jak sądzę, bardziej wartościowa.
Zanim zaproszę Was do podróży w czasie, chcę wspomnieć, że kolejność, w jakiej opowiadania występują w niniejszym zbiorze, jest zgodna z kolejnością ich powstawania. Pierwsze, czyli Ostatni telefon, powstało niedługo po premierze Domu na wyrębach, natomiast trzy ostatnie napisałem już po ukończeniu pracy nad czterotomowym cyklem Czarny Wygon, czyli w roku 2014. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest miniatura Kryzys wieku średniego, która, o ile dobrze pamiętam, powstała gdzieś pomiędzy Retrowizjami a Spójrz na to z drugiej strony, a która – ze względu na fakt, że owe dwa dłuższe teksty w pewien sposób łączą się ze sobą – została przeniesiona w zbiorze przed tekst tytułowy.
Z każdym z opublikowanych tutaj opowiadań wiąże się jakaś historia i każdą z nich przedstawiłem w posłowiu. Sam bardzo lubię dowiadywać się czegoś więcej o inspiracjach innych autorów, więc mam nadzieję, że takie „klucze do genezy” okażą się przydatne także i w przypadku niniejszego zbioru (można je czytać po zakończeniu każdego opowiadania lub dopiero po lekturze całości – jak kto woli).
Klucz do rozmieszczenia opowiadań w książce już znacie, klucz do genezy każdego z nich także wkrótce będzie w Waszych rękach, ale jest jeszcze coś, co może powstać z ich połączenia – klucz do bliższego poznania autora oraz dostrzeżenia tego, w jaki sposób zmieniał się na przestrzeni tych kilku ostatnich lat. Sam nie wiem, czy umiem go odnaleźć, ale zawsze najtrudniej jest dowiedzieć się czegoś o samym sobie. Może Wam będzie łatwiej?
Trochę się tego boję, ale jednocześnie jestem podekscytowany.
Zawsze twierdzę (i często wspominam o tym na spotkaniach autorskich), że Czytelnik to cwana bestia i nie da się go łatwo wywieść w pole, więc nawet nie próbowałem tego robić. Myślę, że w tych opowiadaniach znaleźć można też kawałek mojego świata – być może nawet te jego rewiry, którymi nie chciałbym się do końca dzielić…
Ci z Was, którzy bywali na moich spotkaniach autorskich, wiedzą też, że hołduję pewnej opinii, która na przestrzeni tych ostatnich sześciu lat nie zmieniła się ani na jotę. Otóż jestem pewien, iż autor bez oddanych Czytelników nie ma racji bytu.
Dlatego też, Drodzy Czytelnicy – którzy jesteście ze mną od początku, którzy wybaczacie mi zdarzające się od czasu do czasu opóźnienia premier, którzy chcecie wciąż zagłębiać się w wykreowane przeze mnie historie i tym wszystkim utwierdzacie mnie w przekonaniu, że to, co robię, ma sens – Wam właśnie dedykuję książkę Opowiem ci mroczną historię.
Bez Was moje życie byłoby o wiele mniej kolorowe.
Moim Czytelnikom
Wojtkowi Bellonowi
Miał przed sobą dwadzieścia trzy minuty marszu. Doskonale wiedział, ile czasu zajmuje mu pokonanie drogi z domu do studia. Gdy wymagała tego sytuacja, był perfekcjonistą, który nie pozwalał sobie na niedoróbki, więc prawie trzy lata wcześniej, już w pierwszym tygodniu pracy, kilkakrotnie zmierzył czas, aby niepotrzebnie się nie denerwować, czy zdąży podbić kartę na portierni.
Szedł, uważnie patrząc pod nogi. Topniejący śnieg tworzył na chodniku błotniste, brunatne kałuże. Andrzej nie miał zamiaru spędzić ostatniego dnia przed urlopem w przemoczonych butach, dlatego każdy krok stawiał bardzo ostrożnie. Gdy dotarł do przejścia, spojrzał na zegarek. Miał pół minuty spóźnienia. Na dodatek akurat zapaliło się czerwone światło. Wiedział już, że resztę drogi będzie musiał przebyć trochę szybciej. Martwił się o swoje, kupione tydzień wcześniej za czterysta złotych, zamszowe trzewiki – nawiasem mówiąc, najnowszy krzyk warszawskiej mody – lecz uznał, że najważniejsze jest to, aby być w redakcji na czas.
Jego kariera w radiu przypominała amerykański sen. Jeszcze dwa lata wcześniej biegał po mieście z dyktafonem i tłoczył się wraz z innymi dziennikarzami w korytarzach magistratu w oczekiwaniu na wypowiedzi miejscowych polityków, które mogłyby później pójść w lokalnych wiadomościach. Teraz prowadził audycję na żywo w ogólnopolskiej stacji. Rozmawiał podczas niej ze słuchaczami wylewającymi na antenie swoje żale lub – zdecydowanie rzadziej – dzielącymi się jakąś rozsądną opinią na zadany temat. Przeważnie programy dotyczyły wydarzeń politycznych, jednak zdarzały się też audycje tematyczne. Tak jak tego dnia.
Do niedawna bardzo skrupulatnie się przygotowywał, robiąc spis kontrowersyjnych sądów, które cytował później w trakcie programu, lub przynajmniej drukował na kartce coś w rodzaju zestawu pytań do słuchaczy. Teraz już nie musiał. Kredyt zaufania, jaki dawał mu dyrektor, był tak wielki, że Andrzej nie obawiał się już drobnych wpadek. O takie rzeczy musieli się teraz martwić inni.
Uśmiechnął się pod nosem i energicznie wkroczył na przejście. Nie wiedział, czyj to był pomysł, aby poświęcić audycję depresji. Domyślał się, że to najprawdopodobniej sprawka tej starej pindy, Marczewskiej, której dyrektor radził się czasem w sprawach programowych.
Idiotka, jakich mało, ale z zaskakująco dużym wpływem na starego. Trudno, niech będzie depresja. Byle tylko ten dzień szybko się skończył, myślał, przyspieszając kroku.
Gdy zbliżał się do siedziby radia, powiódł wzrokiem wokół. Ciężkie ciemnoszare chmury spowijały niebo. Nagie korony drzew straszyły bezlistnymi konarami, które konwulsyjnie podrygiwały w podmuchach porywistego wiatru. Andrzej uznał, że dwudziesty trzeci lutego idealnie nadaje się na dzień walki z depresją.
Wchodząc po schodach, miał lekką zadyszkę. Po raz ostatni spojrzał na tarczę zegarka. Szedł tak szybko, że miał jeszcze ponad minutę zapasu. Energicznie pchnął drzwi wejściowe i po chwili znalazł się w ciepłym, przytulnym wnętrzu.
Przed wejściem do studia zaparzył aromatyczną kawę w wielkim czarnym kubku, jak zwykle. Wyjął z lodówki mleko, dolał je do gorącego płynu i ruszył korytarzem w kierunku reżyserki. W połowie drogi przypomniał sobie, że w teczce zostawił zebrane naprędce materiały na temat depresji, których nie chciało mu się przeglądać w domu. Miał nadzieję, że trochę poczyta w trakcie audycji; piosenki puszczane przez realizatora pomiędzy wejściami antenowymi dawały taką możliwość, lecz teraz było już za późno, aby wrócić. Za dwie minuty miał się zacząć serwis informacyjny, podczas którego Andrzej zawsze już siedział w studiu.
Trzeba będzie improwizować, pomyślał. Ale może jakoś z tego wybrnę.
Przywitał się z kolegami czekającymi na niego w reżyserce, po czym wszedł do wytłumionego pomieszczenia, przepuszczając przed sobą Karola, który miał za chwilę zacząć odczytywać wiadomości.
Nie potrafił się skupić na serwisie. W zakamarkach pamięci starał się odszukać choćby najdrobniejszy ślad wiedzy o depresji. Oprócz powszechnie znanych faktów przypomniał sobie, że jest ona uważana za chorobę, którą należy leczyć. Niewiele, ale zawsze coś.
Podczas przerwy reklamowej Karol opuścił studio. Po dżinglu rozpoczynającym audycję z głośników w tysiącach domów popłynął charakterystyczny, ciepły głos Andrzeja:
– Witam państwa. Jest mi niezwykle miło, że możemy się spotkać w ten chłodny lutowy poranek. Tematem dzisiejszej audycji będzie depresja. Chciałbym, abyśmy porozmawiali o tej chorobie. – Ostatni wyraz został wyraźnie zaakcentowany. – Na pewno wśród słuchaczy są osoby, które spotkały się z nią w codziennym życiu. Liczę, że telefony od państwa pozwolą nam bliżej przyjrzeć się temu zjawisku. Szczególnie zachęcam do zabierania głosu tych, którzy z depresją już sobie poradzili. Jak ją rozpoznać, jak leczyć, co wam pomogło…
Rutynowo wyrecytował numer telefonu. Realizator pogłośnił piosenkę, która do tej pory stanowiła tło dla wypowiedzi prowadzącego. Andrzej odetchnął. Początek był przyzwoity, więc zapewne znów uda mu się spaść na cztery łapy. A potem już tylko pakowanie i następnego dnia wyjazd z Martą do Austrii na narty.
Postanowił, że wrócą stamtąd jako narzeczeni. Wiedział, jak bardzo Marta pragnie, aby wreszcie się jej oświadczył. I oto nadchodził ten moment, a gustowny pierścionek z brylantem czekał spokojnie w bocznej kieszeni jednej z walizek. Tylko jak to zrobić? Może w jakiejś przytulnej restauracji, a może na stoku, pośród…
– Co jest z tobą, do cholery?! – W słuchawkach zazgrzytał zniecierpliwiony głos realizatora. – Masz słuchaczkę na linii…
Andrzej gwałtownie wyprostował się w fotelu i podniesionym kciukiem dał znak przez szybę, że jest gotów.
– Dzień dobry panu. Mam na imię Anna. Bardzo się cieszę, że po raz pierwszy się dodzwoniłam i mogę z panem porozmawiać. – Głos wskazywał na to, że rozmówczynią Andrzeja jest młoda kobieta. – Słucham tej audycji od samego początku i bardzo lubię, gdy…
– Witam, pani Anno – przerwał jej bezceremonialnie. – Dziękuję za miłe słowa, ale zdaje się, że mieliśmy rozmawiać o depresji. – Nie chciał, aby w jego słowach zabrzmiała niecierpliwość, jednak cisza, która zapanowała w eterze, świadczyła o tym, że zareagował zbyt gwałtownie. – Pani Aniu?
Odpowiedział mu odgłos odkładanej słuchawki, po którym rozległ się przerywany sygnał.
– No cóż, coś nas rozłączyło, ale mam nadzieję, że uda się pani jeszcze raz do nas dodzwonić. A tymczasem mamy na antenie kolejnego słuchacza. – Starał się mówić jak najbardziej naturalnie, lecz wiedział, że nie jest w stanie opanować lekkiego drżenia głosu spowodowanego mimowolnym skurczem krtani. Po raz pierwszy coś takiego przydarzyło mu się w trakcie prowadzonej audycji.
Kiedy starszy mężczyzna opowiadał o tym, jak wiele lat temu udało mu się z trudem wyjść z choroby, Andrzej głęboko oddychał, a gdy skończyli rozmowę, już bez najmniejszych oznak zdenerwowania zapowiedział kolejną piosenkę.
Była to jedna z nudniejszych audycji, jaką przyszło mu prowadzić, a jego niesmak pogłębiał się po każdym kolejnym telefonie. Cóż jest interesującego w tym, że ktoś ma doła i w dodatku dorabia do tego jakąś ideologię? Do roboty by się wzięli i depresja od razu by minęła, myślał. W dodatku na takich naiwniakach żerują koncerny farmaceutyczne, wciskając im jakieś specyfiki, za które trzeba słono płacić. Bandy lekarzy utrzymują się z wmawiania ludziom, że problem jest poważny, a kozetki w gabinetach psychologów aż stękają pod ciężarem kolejnych nieudaczników.
Andrzej zawsze się starał, aby jego prywatne poglądy nie wpływały na atmosferę prowadzonych ze słuchaczami rozmów. W dyskusjach politycznych do perfekcji opanował sztukę chłodnego, niezabarwionego kolorami partyjnymi komentarza. Tego dnia było inaczej. Kilka razy w eter popłynęła jakaś ironiczna uwaga, parę półsłówek sugerujących, że jeśli ktoś ma problem, to powinien sobie z nim radzić sam, a nie trąbić o nim na całą Polskę.
Gdy do końca audycji zostało pięć minut, Andrzej dziękował Bogu, że przed nim już tylko jedno wejście antenowe, ostatni telefon od słuchacza, i wreszcie urlop. Powoli zaczął składać kartki, zapełnione notatkami sporządzonymi podczas programu. W jego przekonaniu najważniejsze były te zawierające listę zakupów, które zrobi, wracając do domu.
– Dzień dobry, panie redaktorze – rozległ się głos w słuchawkach.
– Witam. Jak ma pani na imię?
– Mam na imię Anna. Rozmawialiśmy już podczas tej audycji. – Spokojny, ledwie słyszalny głos kobiety brzmiał zupełnie inaczej niż ten, który pamiętał.
– A tak, rzeczywiście. Coś nas rozłączyło…
– Nie – ucięła dość ostro. – Po prostu odłożyłam słuchawkę.
Po chwili milczenia kobieta odezwała się ponownie. Głos na linii znów był spokojny. Zaskakująco spokojny.
– Bardzo się na panu zawiodłam. Pańska audycja była jedną z rzeczy, które trzymają mnie przy życiu. Codziennie na nią czekałam. Pański głos jakoś tak… pomagał funkcjonować… A dziś… dziś się dowiedziałam, jaki pan jest naprawdę… – Głos kobiety zaczął się łamać, oddech był coraz bardziej urywany. – I dlatego… Wie pan co? Ja już nie chcę żyć…
– Pani Aniu, proszę się uspokoić. Jeśli panią uraziłem, to bardzo przepraszam. Naprawdę ogromnie mi przykro. Ale to wszystko przecież nie jest takie istotne…
– A skąd pan, do jasnej cholery, może wiedzieć, co dla mnie jest istotne?! – Kobieta znów podniosła głos. – Nie ma pan o tym zielonego pojęcia! – W słuchawkach było wyraźnie słychać jej świszczący oddech.
– Pani Anno… Pani Aniu, proszę się uspokoić…
– Albo wie pan co? – Powiedziała to tak, jak gdyby w ogóle go nie słyszała. – Ma pan rację. Rzeczywiście, to wszystko nie jest istotne. – W tym momencie zaczęła się histerycznie śmiać. – Tak, tak, to nieistotne. Całkowicie nieistotne… – Opętańczy chichot, zwielokrotniony przez zbyt głośno ustawione radio w domu słuchaczki, rozbrzmiewał w całej Polsce.
Andrzej zaczął dawać znaki realizatorowi, aby przerwał audycję, ten jednak siedział jak sparaliżowany, wpatrując się przed siebie. Wreszcie oprzytomniał i sięgnął do konsolety. W słuchawkach dało się słyszeć jakiś rumor, a śmiech został nagle zdławiony i zastąpiony wyraźnymi odgłosami szamotaniny. Realizator pomylił suwak i zamiast zgłośnić muzykę, sprawił, że cisza, która nastała po całym zdarzeniu, zdawała się jeszcze bardziej natarczywa. Tysiące ludzi wsłuchiwało się w nią, patrząc na radioodbiorniki. Niepokój nie minął nawet wtedy, gdy z głośników popłynęła łagodna muzyka Stinga.
– Bardzo pięknie, panie Stolarczyk. – Marczewska powoli sączyła słowa, wlepiając w Andrzeja jadowite spojrzenie. – Naprawdę doskonała robota. Na pana miejscu modliłabym się, żeby to był tylko jakiś głupi dowcip, bo jeśli ta kobieta rzeczywiście coś sobie zrobiła…
– Pani Halino… – przerwał jej Słowiński, a oczy zgromadzonych w sali narad redaktorów przeniosły się na jego twarz. – Proszę, dajmy spokój złośliwościom. Dla nas wszystkich jest to trudna sytuacja. Od zakończenia audycji linia jest rozgrzana do czerwoności. Dzwonili już z gazet, z innych stacji, odbieramy mnóstwo telefonów od słuchaczy. Ostatnia rzecz, jakiej nam teraz potrzeba, to wewnętrzne spory.
Andrzej ze zdumieniem spojrzał na starego. Do tej pory nigdy nie reagował na ataki Marczewskiej, nawet znacznie ostrzejsze. Wyglądało więc na to, że sytuacja naprawdę jest poważna.
– Przekazaliśmy już policji numer telefonu – ciągnął naczelny. – To komórka, miejmy nadzieję, że zarejestrowana na właściciela, a nie kupiona gdzieś na stadionie. Poprosiłem państwa o to spotkanie, aby nie było wątpliwości: do czasu wyjaśnienia sprawy żadnych komentarzy, żadnych informacji. Nikomu, nawet najbliższym. Pracujemy tak, jak gdyby nic się nie stało, i czekamy na wieści z komendy. Gdy nadejdą, będziemy reagować na bieżąco. Czy to jest jasne?
Pytanie było retoryczne, jednak większość z obecnych odruchowo skinęła głowami.
– Jeszcze jedno… – Słowiński popatrzył na Andrzeja. – Słyszałem program od początku do końca i nie życzę sobie żadnych dyskusji na jego temat. Audycja była prowadzona profesjonalnie i cokolwiek się stało, redaktor Stolarczyk nie ponosi za to odpowiedzialności. Różni ludzie dzwonią do programów emitowanych na żywo i różnie reagują. Nie możemy dopuścić do tego, aby dziwaczne zachowania naszych słuchaczy kładły się cieniem na naszej pracy.
Andrzej patrzył na szefa, lecz kątem oka dostrzegł, jak Marczewska z dezaprobatą kręci głową.
– Rozumiemy się? – Pytanie zostało skierowane do wszystkich, lecz naczelny przeniósł wzrok na swoją zastępczynię i nikt nie miał wątpliwości, komu tak naprawdę zostało zadane.
Kobieta zacisnęła usta i spuściła wzrok.
– Jeżeli nie ma pytań, to dziękuję państwu. Proszę wracać do pracy, a panu Andrzejowi życzę udanego urlopu.
– Cześć, kochanie.
– Andrzejku, nareszcie! Kilka razy próbowałam się do ciebie dodzwonić. Słyszałam audycję…
– Marta, posłuchaj… Kiepsko się czuję po tym wszystkim. Pomyślałem, że może odłożymy wyjazd. Powiedzmy do niedzieli. Nie wiem jeszcze, co się stało, będę czekał na telefon z redakcji. Ale nawet jeśli to tylko jakiś koszmarny żart, to i tak nie mam w tej chwili głowy do pakowania się. Zresztą muszę jeszcze zrobić przegląd auta, a dziś już nie zdążę.
– No pewnie. Rozumiem. Wpadnę wieczorem…
– Wiesz, to chyba nie jest dobry pomysł. Wolałbym dzisiaj być sam i wszystko sobie dokładnie przemyśleć. Nie gniewasz się?
Odpowiedź padła dopiero po chwili:
– Nie, oczywiście, że nie… Skoro uważasz, że tak będzie lepiej…
– Na pewno. Dla nas obojga. Trzymaj się, jutro zadzwonię.
Rozłączył się i schował komórkę do kieszeni. Dochodził akurat do delikatesów. Przystanął, pomyślał przez chwilę, po czym pchnął drzwi wejściowe.
Zanim wyszedł z pracy, długo rozmawiał z dźwiękowcem, który kilkanaście razy odsłuchał końcówkę audycji. Jego opinia była jednoznaczna – gdyby nie fakt, że nie było słychać, jak telefon spada, dałby sobie rękę uciąć, że kobieta popełniła na antenie samobójstwo. Odgłos przewracanego taboretu lub krzesła, a pośród dźwięków szamotaniny słabo słyszalne dźwięki zadławienia, przechodzące w rzężenie, nie pozostawiałyby złudzeń. Ale trudno przypuszczać, że osoba, która targnęła się na własne życie, zakończyła je, wciąż trzymając telefon komórkowy w dłoni. Było to pocieszające, lecz niewystarczająco. Podchodząc do lady, Andrzej wiedział, czego mu potrzeba.
– Poproszę jacka daniel’sa i dwie paczki czerwonych marlboro.
Był mniej więcej w połowie butelki i zapalał kolejnego papierosa, gdy zadzwonił telefon.
– Witam. – Głos naczelnego brzmiał jakoś nienaturalnie. – Może pan rozmawiać?
– Oczywiście. Są jakieś nowe informacje?
– Przykro mi, ale tak. Sprawdziły się nasze najgorsze przypuszczenia…
Andrzej z trudem przełknął ślinę i spojrzał łapczywie na stojącą obok szklaneczkę napełnioną whiskey.
– Czy to znaczy, że…?
– Tak, ta kobieta naprawdę to zrobiła. Znaleziono ją w Busku, w Świętokrzyskiem, jakieś pół godziny temu. Telefon miała w kieszeni koszuli, a w uszach słuchawki z mikrofonem wbudowanym w kablu. Dlatego nie słyszeliśmy upadającej komórki. – Ponieważ szef nie doczekał się żadnej odpowiedzi, po chwili dodał: – Czy mogę panu jakoś pomóc?
– Nie, dziękuję, poradzę sobie. – Andrzej nie wytrzymał i jednym haustem opróżnił szklankę. – Czy wiadomo, kim ona jest… była?
– Nie wiem nic poza tym, co panu przekazałem. Jeszcze raz powtarzam: nikt normalny nie wini pana za to zdarzenie. Ale… – Naczelny zawiesił głos. – …ale to dobrze, że wyjeżdża pan za granicę na urlop. Jutro w mediach z pewnością rozpęta się piekło.
– Tak, dziękuję panu.
– Do widzenia. I proszę się nie przejmować.
– Dobrze. Do widzenia.
Pół godziny później, kompletnie pijany, leżał w ubraniu na łóżku i usiłował skupić wzrok na świetle latarni, które padało na sufit. „Proszę się nie przejmować” – przypomniał sobie ostatnie zdanie starego.
Chyba mu całkiem odbiło, pomyślał i zapadł w głęboki sen.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił następnego dnia, było włączenie komputera. Kac bardzo go męczył i Andrzej zamierzał za chwilę poszukać czegoś do picia, lecz najpierw chciał sprawdzić, co na temat całej sprawy piszą portale internetowe. Informacje od razu rzucały się w oczy. Wszystkie najbardziej znane strony opisywały całe wydarzenie, jednak – co z ulgą wychwycił – nie przypisywały mu winy.
Dwudziestotrzyletnia Anna cierpiała na ciężką depresję spowodowaną śmiercią męża i rocznego synka, którzy zginęli w wypadku samochodowym pół roku wcześniej. W artykułach było kilka wywiadów z psychiatrami, którzy zgodnie twierdzili, że w takim przypadku impulsem do samobójstwa może być nawet najbardziej błahy powód.
Już miał wyłączyć komputer, gdy postanowił jeszcze odwiedzić witrynę znanego wszystkim brukowca. Oniemiał, gdy strona się załadowała. „Redaktor morderca” – grzmiał wielki na pół monitora tytuł. Miał się zabrać do przeczytania artykułu, gdy na dole strony zobaczył zdjęcie. Natychmiast je kliknął i na środku ekranu pojawiła się ładna twarz młodej blondynki. „Ania wciąż byłaby wśród nas, gdyby nie telefon do redaktora Stolarczyka” – brzmiał podpis. Ale to nie on najbardziej poruszył Andrzeja, który długo wpatrywał się w fotografię. Był pewien, że gdzieś już widział tę dziewczynę.
Siedział tak przez dłuższą chwilę, usiłując przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach spotkał Annę – miał nieodparte wrażenie, że musiało się to zdarzyć całkiem niedawno. W końcu jednak, po kilku minutach, dał za wygraną; pragnienie było silniejsze, więc wstał i poszedł poszukać czegoś w lodówce. Gdy przekroczył próg kuchni, spojrzał na odsunięte od stołu krzesło i olśnienie przyszło w jednej chwili.
– Boże przenajświętszy… – Bezgłośnie poruszał wargami. – Przecież ona była tu ostatniej nocy…!
– Nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz? – Gdy Andrzej nie zareagował, ciągnęła: – Rozumiem, że to przeżywasz. Wiem, że takie ataki w mediach mogą zdołować, ale tym bardziej powinniśmy byli pojechać na narty. Już nie mówię o tym, że zaliczka przepadła… Najgorsze jest to, że siedząc w mieście, oboje marnujemy urlop, który z takim trudem dostaliśmy. Pomyśl, kiedy następnym razem będziemy mieli taką okazję, żeby ze sobą dłużej pobyć? Siedzisz cały czas sam, to cud, że udało mi się wreszcie namówić cię, żebyś się ze mną zobaczył…
Nie miał ochoty na spotkanie z Martą. Z nią ani z kimkolwiek innym. Od czterech dni dobrze czuł się tylko we własnym towarzystwie. Nigdzie nie wychodził, jeśli nie liczyć dwóch wizyt w pobliskim sklepie. Pierwsza z nich zakończyła się ostrymi uwagami sąsiadki z dołu, która zarzuciła mu brak delikatności w rozmowach ze słuchaczami, tak więc za drugim razem zrobił zapasy na cały tydzień.
Ataki mediów nie ustawały. Po dwóch dniach od samobójczej śmierci Anny Marzec wszystkie serwisy informacyjne pełne były wiadomości na jej temat i na temat dziennikarza, który ją sprowokował. Dopóki Andrzej nie wyłączył telefonu, ciągle ktoś z mediów dzwonił z prośbą o komentarz. Gdy na jednym z kanałów wyemitowano obszerny reportaż o całej sprawie, zupełnie przestał oglądać telewizję. Nie słuchał radia i nie zaglądał do internetu.
Siedzieli teraz w jego mieszkaniu, a on czuł na sobie niecierpliwy wzrok.
– Słuchasz mnie?
Pożałował, że nie przyszło mu do głowy, by wyłączyć także drugi telefon, którego numer znała tylko Marta i kilka zaprzyjaźnionych osób. Swoją drogą, ciekawe było to, że żadna z nich nie uznała za stosowne się odezwać, żeby choć spróbować podnieść go na duchu.
– Tak, oczywiście.
– Naprawdę? W takim razie co przed chwilą mówiłam?
Spojrzał na nią, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć.
– Powiedziałam, żebyś przestał się wreszcie nad sobą rozczulać i wziął się w garść. Przecież nie możesz tutaj tak siedzieć. Za tydzień wracasz do pracy i co? Do tej pory nie zamierzasz się nawet ogolić? A może mi powiesz, że przez cały ten czas nie będziemy się spotykać?
– Wiesz, kochanie, trochę źle się czuję. Może zadzwonię wieczorem, co? Jakoś się umówimy.
Ale nie zadzwonił. Ani wieczorem, ani przez następne dni. Po południu sięgnął po komórkę tylko po to, żeby ją wyłączyć.
Najgorsze były noce.
Andrzej siedział przy stole i godzinami czytał, aby zająć myśli czymś innym i by choć trochę odwlec moment położenia się spać. Wypijał przy tym hektolitry mocnej, czarnej kawy, jednak wystarczało to najwyżej do trzeciej, może czwartej. Kiedy już nie widział liter, a głowa leciała mu bezwładnie do przodu, kładł się do łóżka. Nastawiał budzik na szóstą w nadziei, że będzie spał jak kamień i ten sen w końcu mu się nie przyśni.
Jednak każdej nocy wstawał i szedł do kuchni, a ona już tam była. Siedziała zawsze w tym samym miejscu, górne światło było zapalone, więc dokładnie widział jej twarz. Anna patrzyła na niego tak, jakby chciała mu coś powiedzieć, otwierała usta, lecz nie wydobywał się z nich nawet najcichszy szept, po czym w jej oczach pojawiały się łzy. Patrzyła jeszcze przez chwilę na Andrzeja, wstawała, mijała go w drzwiach i zostawiała stojącego w progu kuchni.
Pod koniec urlopu zaczął już się do tego przyzwyczajać. Nocny koszmar dręczył go w dalszym ciągu, liczył jednak na to, że wszystko się skończy, gdy wróci do pracy i przestanie całej tej sytuacji poświęcać tyle uwagi.
W sobotę wreszcie umówił się z Martą. Kiedy się spotkali, zapewnił, że czuje się już dużo lepiej, i mocno ją przytulając, przeprosił za swoje zachowanie. Nawet gdyby tego nie zrobił, i tak nie potrafiłaby mieć do niego pretensji. Oceniła, że schudł przez ten czas z pięć kilo, a gdy patrzyła na jego poszarzałą twarz, żałowała, że nie potrafiła mu pomóc wtedy, gdy tego potrzebował. Przypomniała sobie swoje słowa o jego rozczulaniu się nad sobą i poczuła się podle. Tak podle jak chyba nigdy wcześniej.
Andrzej był zadowolony, że wreszcie zdecydował się na wspólny wieczór, który spędzili tak, jak gdyby nic nie zaszło. Wszystko zdawało się być jak dawniej, jednak gdy dziewczyna zaproponowała, że zostanie na noc, oznajmił, iż nie jest jeszcze na to gotowy. Wtedy Marta pocałowała Andrzeja i mocno wtuliła się w jego ramiona.
– Dobrze, kochanie – powiedziała. – Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej… Pamiętaj tylko, że bardzo cię kocham i cały czas jestem z tobą.
Uśmiechnął się.
– Pamiętam. I ja też cię kocham.
Położył się do łóżka wcześniej niż zwykle. Był spokojny i rozluźniony. W pewnej chwili nawet pożałował, że nie ma przy nim Marty, jednak po zastanowieniu stwierdził, że lepiej, aby najpierw skończyły się jego koszmary. Nie wiedział, jak by się zachował, jeśli sen by się powtórzył, a jego dziewczyna leżałaby wtedy obok. Nie chciał niczego zepsuć – i to w momencie, w którym wszystko wydawało się iść w lepszą stronę.
Obudził się o wpół do dziesiątej. Tej nocy wreszcie nic mu się nie śniło, a na dodatek zapomniał nastawić budzik na szóstą. Pomimo że czuł się wyspany, nie miał zbyt dobrego nastroju. Nie chciało mu się wracać do pracy, głównie dlatego, że obawiał się, jak zostanie po tym wszystkim przyjęty. I wcale nie chodziło mu o Marczewską – niczego nie był pewien tak bardzo jak jej nastawienia. O wiele bardziej bał się tego, czy naczelny wciąż jest tego samego zdania co dwa tygodnie wcześniej. Przecież po tej całej nagonce medialnej wszystko się mogło zmienić.
Po południu poszedł na spacer brzegiem Wisły.
Był drugi tydzień marca. Na niebie nie było ani jednej chmury, słońce przygrzewało dość mocno jak na tę porę roku, a spomiędzy bezlistnych jeszcze gałęzi rozbrzmiewało ptasie poruszenie, tak charakterystyczne dla czasu zapowiadającego eksplozję zieleni. Andrzej usiadł na ławce i patrzył na przepływającą wodę, która niosła ze sobą resztki zabranych wraz ze śniegiem śmieci, połamanych gałęzi i kawałki lodu. Wreszcie po tych dwóch koszmarnych tygodniach odzyskiwał spokój. Był przekonany, że wir pracy, w który zamierzał się rzucić, i ciepłe wiosenne dni wymyją z jego pamięci resztki wspomnień o ostatnich wydarzeniach.
W nocy znów przyśniła mu się Anna, lecz inaczej niż poprzednio. Siedziała na krześle ustawionym pośrodku kuchni, a jej twarz oświetlało nie – tak jak dotąd – górne światło, lecz jarzeniówka nad zlewem. Gdy zadzwonił budzik, starał się o tym nie myśleć. Wstał, zarzucił na plecy polarową bluzę i szybko wyszedł na korytarz. Drzwi do kuchni były uchylone, a krzesło, które poprzedniego wieczoru dosunął do stołu, stało na środku pomieszczenia. Było dokładnie widoczne w bladoniebieskim świetle jarzeniówki.
Cały dzień przeleżał w łóżku. Nie roztrząsał, jak to się stało, że zastał krzesło na środku kuchni. Jedno było pewne – miał tego wszystkiego dosyć. Miał dosyć nocnych koszmarów, połączonych z wyrzutami sumienia za spowodowanie śmierci niewinnej kobiety, a przede wszystkim miał dosyć swojej pracy. Dziwił się, gdy przypominał sobie długie lata, w których z takim zapałem pracował od rana do wieczora, nie mając nawet czasu na zjedzenie kanapki. Teraz cały ten okres wydawał mu się zmarnowany. Jaki sens ma praca, która może kogoś doprowadzić do samobójstwa? – myślał.
Już od kilku dni dręczyło go narastające poczucie winy. Choć początkowo się przed tym bronił, teraz zaczynał przyznawać rację wszystkim tym, którzy widzieli w nim głównego winowajcę i sprawcę śmierci młodej ślicznej dziewczyny. Przecież gdyby lepiej przygotował się do audycji, gdyby wiedział, jak łatwo w takiej sytuacji popełnić tak niewybaczalny błąd, to do tego wszystkiego prawdopodobnie by nie doszło.
Postanowił, że następnego dnia złoży wymówienie. Chociaż w ten sposób chciał symbolicznie przyznać się do winy. Zawahał się przez jedną chwilę, gdy uświadomił sobie, że nie ma prawie żadnych oszczędności. Do tej pory żył, nie zastanawiając się, co będzie za kilka lat. Zarabiał nieźle, ale i potrzeby miał duże, więc z pieniędzy, które co miesiąc wpływały na jego konto, niewiele zostawało. Ten głos rozsądku został jednak natychmiast zagłuszony czymś innym, o wiele mocniejszym – niemal fizycznym strachem na myśl o kolejnych dniach przed mikrofonem. A co, gdyby sytuacja sprzed dwóch tygodni się powtórzyła? Nie, nie mógł do tego dopuścić, nawet gdyby resztę życia miał spędzić na zamiataniu ulic.
A Marta? – pytał sam siebie w myślach. Może ona jest ze mną tylko dlatego, że nie chce mnie zostawić samego w takiej chwili? Pewnie i tak odejdzie, prędzej czy później. Kto by chciał spędzić życie z takim żałosnym nieudacznikiem…
Przypomniał sobie, jak ostatnio zaproponowała, aby wspólnie spędzili noc, i pomyślał, że nie ma chyba dla mężczyzny nic bardziej upokarzającego niż to, że kobieta chce z nim być wyłącznie z litości.
– Nie ma mowy, panie Andrzeju. Nie mogę się na to zgodzić – stanowczo stwierdził Słowiński, odkładając na stół podanie o rozwiązanie umowy o pracę. – Jest pan moim najlepszym redaktorem i proszę mi nie wyjeżdżać z takimi pismami. Jeśli potrzebuje pan wolnego, proszę bardzo. Może pan wykorzystać cały urlop na ten rok. Mogę się też zgodzić na półroczny, a nawet dłuższy urlop bezpłatny. Wiem, ile pan ostatnio przeszedł, i to normalne, że potrzebuje pan trochę czasu, żeby z tym wszystkim dojść do jakiegoś ładu. Ale rezygnacja z pracy nie wchodzi w grę, a już z pewnością nie w tym momencie. Możemy się umówić, że zrobi pan sobie pół roku wakacji i po powrocie do pracy wrócimy do tej rozmowy.
Stolarczyk ze spuszczoną głową siedział naprzeciw naczelnego. Znów nie spał prawie przez całą noc i było to doskonale widoczne na jego nieogolonej twarzy. Koszula, którą miał na sobie, nie była wyprasowana, ponieważ gdy szykował się do wyjścia, uznał, że wygląd ma znaczenie wtedy, kiedy ktoś stara się o posadę, a nie w sytuacji odwrotnej, jeśli zamierza z pracy zrezygnować. Przechodząc korytarzem, widział zdziwione twarze kolegów, którzy nie przywykli oglądać redaktora Stolarczyka w takim stanie.
Wreszcie się odezwał:
– Szefie, ale ja nie wyobrażam sobie, że mógłbym jeszcze kiedykolwiek usiąść przed mikrofonem…
– O tym porozmawiamy za pół roku – przerwał mu Słowiński. – Nawet jeśli tak będzie, to na pewno znajdziemy u nas inne zajęcie dla takiego fachowca. Proszę spokojnie odpoczywać. Podejdziemy teraz do kadrowej… – mówił, podnosząc się z fotela – …i szybko załatwimy formalności.
Andrzej również wstał, jednak naczelny wciąż widział w jego oczach niezdecydowanie.
– Przecież nic pan nie ryzykuje. Wypowiedzenie zawsze zdąży pan złożyć.
Pół godziny później powolnym krokiem szedł w kierunku domu. To był pierwszy tak ciepły dzień w tym roku. Mijani ludzie mieli porozpinane kurtki, na chodniku nie było prawie nikogo, kto nosiłby nakrycie głowy. Słońce grzało dość mocno, a nadzieję na rychłą wiosnę przynosił ze sobą ciepły, wilgotny wiatr. Jednak Andrzej jakby tego wszystkiego nie zauważał. Ciepłą wełnianą czapkę miał głęboko nasuniętą na oczy, szyję szczelnie otulił długim szalem. Jego ciałem co chwila wstrząsały gwałtowne dreszcze. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, co działo się wokół. Na przejście dla pieszych wszedł na czerwonym świetle, zmuszając kilku kierowców do gwałtownego hamowania. Na środku ulicy przystanął, opatulił się szczelniej kurtką, jakby chciał się schować przed dźwiękiem klaksonów, i ruszył przed siebie. Niedługo potem z ulgą otworzył drzwi do swojego mieszkania.
Nie rozbierając się, obszedł wszystkie pomieszczenia, w każdym z nich zaciągając żaluzje i zasłony. Chciał za wszelką cenę odgrodzić się od światła i ciepła na zewnątrz. Zawsze uwielbiał dni, które zapowiadały nadejście wiosny. Teraz jednak było inaczej. Czuł się winny, że on może tego wszystkiego doświadczać, podczas gdy dla Anny ostatnia wiosna skończyła się w czerwcu poprzedniego roku.
Właśnie wtedy postanowił, że przez kilka najbliższych dni nie wyjdzie z domu.
Kilka dni zamieniło się w kilka tygodni.
Marta starała się być jak najbliżej niego. Robiła zakupy, gotowała, sprzątała mieszkanie. Była wtedy, gdy tego potrzebował, a znikała, gdy zaczynał zdradzać oznaki zniecierpliwienia.
To był dla niej potwornie trudny okres. Andrzej zupełnie nie przypominał siebie. Całe dnie spędzał w jakimś dziwnym transie, przerywanym wciskanymi na siłę posiłkami i zdawkowymi, wymuszonymi rozmowami. Gdy go pytała, jak może mu pomóc, nieodmiennie odpowiadał, że wszystko z nim w porządku i musi tylko trochę odpocząć. Dziewczyna nie pamiętała, aby przez cały ten czas choćby raz się uśmiechnął.
Na przełomie kwietnia i maja coraz częściej zaczął powtarzać, że chce być sam. W związku z tym wpadała do niego raz na dwa, trzy dni, tylko po to, aby przynieść zakupy albo jakieś ciepłe danie z pobliskiego baru. Jedyne, co w tej sytuacji ją cieszyło, to fakt, że Andrzej, mimo iż spożywanie posiłków wyraźnie nie sprawiało mu przyjemności, jadł w miarę regularnie i przestał gwałtownie chudnąć.
Mniej więcej w tym czasie zaczęli się do Marty odzywać jego przyjaciele. Byli zaniepokojeni, że Andrzej nie kontaktuje się z nimi, a nawet nie odbiera telefonów. Tłumaczyła, że powoli dochodzi do siebie i zapewne wkrótce wszystko wróci do normy. Mówiła to, starając się, aby jej opinia brzmiała jak najbardziej wiarygodnie, jednak sama miała ogromne wątpliwości, czy rzeczywiście wszystko zmierza ku lepszemu.
Wreszcie postanowiła działać i poprosiła o pomoc swoją najlepszą przyjaciółkę. Widziała, że stan psychiczny jej mężczyzny bardzo się pogarsza, i obawiała się, że w czasie, gdy Andrzej jest w domu sam, może dojść do tragedii. Ilona była lekarką internistką i znała sytuację od podszewki. Chętnie zgodziła się spróbować pomóc, ponieważ zdawała sobie sprawę, że jeśli Andrzej kogokolwiek zechciałby posłuchać, to właśnie jej, gdyż – podobnie jak Marta – przyjaźnił się z nią od lat. Wcześniej, jeszcze przed samobójstwem słuchaczki, chętnie zwracał się do Ilony z różnymi prośbami, gdy zachodziła taka potrzeba.
Jej odwiedziny trwały dosłownie kilka minut. Andrzej kategorycznie oświadczył, że nie ma mowy o jakiejkolwiek depresji i nie zamierza się z tym zwracać do psychiatry.
– Czuję się coraz lepiej – mówił, podczas gdy Marta wsłuchiwała się w ich rozmowę, będąc w kuchni. – Naprawdę, jedno, czego potrzebuję, to dłuższy odpoczynek.
– Ale Marta mówi, że wyglądasz i zachowujesz się tak, jakbyś zupełnie stracił chęć do życia, a to jeden z najbardziej charakterystycznych objawów depresji… Tym bardziej że trwa to już przecież dłuższy czas…
– Marta niepotrzebnie się martwi – przerwał. – Wiem, że to trwa już dość długo, jednak z każdym dniem czuję się lepiej. Naprawdę. Potrzeba mi jedynie dłuższego odpoczynku.
Ilona przyglądała mu się badawczo.
– Obiecasz mi, że jeśli to się nie zmieni, posłuchasz mojej rady? – zapytała.
– No jasne, Ilonka. Możesz być o to spokojna.
Marta odprowadziła przyjaciółkę do wyjścia. Była jeszcze w korytarzu i zamknęła właśnie drzwi na zasuwę, gdy Andrzej wyszedł z pokoju i spojrzał na nią z wściekłością.
– Chcesz ze mnie zrobić wariata? – syknął. – Wszystkim znajomym rozpowiadasz, że trochę gorzej się czuję?
– No coś ty, Andrzejku, mówiłam o tym tylko Ilonie… Wiesz przecież, że…
– I wystarczy. Nikomu więcej ani słowa, rozumiesz? Jeszcze będę miał przez to problemy po powrocie do pracy, a tego chyba nie chcesz?
Pokręciła głową. Zrozumiała, że w tej sytuacji jedyne, co może zrobić, to cierpliwie czekać. I postanowiła, że poczeka tak długo, jak tylko będzie trzeba. Właśnie wtedy, właśnie w tych ciężkich chwilach, najmocniej odczuwała, jak bardzo potrzebuje tego dawnego Andrzeja, z którym była taka szczęśliwa. Prosiła Boga, aby ten stan powrócił, lecz z każdym dniem jej nadzieja kruszała.
A jednak nastąpiło coś, co Martę całkowicie zaskoczyło. Mniej więcej w połowie maja, w sobotnie przedpołudnie, w jej drzwiach stanął Andrzej. Wyglądał tak jak kiedyś. Ogolony, w starannie dobranym ubraniu, nawet pachniał jej ulubioną wodą toaletową, a na powitanie uśmiechnął się do niej dokładnie tak jak dawniej.
– Cześć, skarbie – powiedział. – Chciałbym cię zabrać na długi spacer.
– Andrzejku! Boże święty, ale mnie zaskoczyłeś… Poczekaj, tylko się ubiorę, dobrze?
– No pewnie. – Ciągle się uśmiechał. – Tylko szybko, bo szkoda takiej pogody. Jak szedłem do ciebie, widziałem, że bez już prawie przekwitł. Szkoda, że teraz dzieje się to tak szybko. Pamiętam, że kiedyś kwitł jeszcze na Dzień Matki, a dzisiaj…
Słyszała jego głos z przedpokoju. W tym czasie z bijącym sercem i łzami w oczach przebierała się w swojej małej garderobie. Miała nadzieję, że za chwilę Andrzej wszystko jej wytłumaczy.
Tak się jednak nie stało. W czasie spotkania nie chciała psuć cudownej atmosfery dociekliwymi pytaniami. Poszli do ich ulubionej letniej kawiarni, położonej na skraju parku, i usiedli pod jednym z parasoli. Andrzej usadowił się w ten sposób, aby światło słoneczne padało na jego twarz, po czym zamknął oczy i uśmiechnął się błogo. Siedzieli tak w milczeniu do momentu, gdy kelnerka przyniosła dwie kawy. Wtedy przysunął się do Marty i delikatnie dotknął jej dłoni.
– Wiesz, dziękuję Bogu za wszystkie chwile, które mogłem z tobą spędzić – mówił z uśmiechem. – I bardzo cię kocham. Mówiłem ci to już kiedyś?
Marta się roześmiała.
– Nie pamiętam, być może – odpowiedziała. – Ale możesz to powtarzać tyle razy, ile tylko zechcesz.
Gdy późnym wieczorem leżała w swoim łóżku, znów się uśmiechnęła. Przed oczami zobaczyła Andrzeja w momencie, gdy dotykał jej dłoni. I patrzył na nią tak… uważnie. Uważnie?
Uśmiech w jednej chwili zniknął z jej twarzy. Starała się przypomnieć sobie dokładnie tamtą chwilę. Nie, jego spojrzenie nie było uważne. Raczej smutne. Tak… Zaraz, co on wtedy powiedział? „Dziękuję Bogu za wszystkie chwile, które mogłem z tobą spędzić”?
Gwałtownie usiadła na łóżku. Jej serce waliło jak opętane. Spojrzała na zegarek; było piętnaście minut po północy. Wzięła do ręki telefon i wybrała numer komórki Andrzeja. Od razu włączyła się automatyczna sekretarka. Potem spróbowała na stacjonarny. Usłyszała tylko miarowe buczenie sygnału, oznajmiające, że telefon dzwoni, lecz nikt nie ma zamiaru go odebrać.
Gdy odkładała słuchawkę, przypomniała sobie coś, co sprawiło, że na jej czole pojawiły się kropelki zimnego potu. Tuż przed rozstaniem Andrzej poprosił ją o klucze do swojego mieszkania. Tłumaczył, że gdzieś mu zginął jeden komplet i musi na wszelki wypadek wymienić zamki w drzwiach, jednak w tej chwili dla Marty wytłumaczenie było tylko jedno – on po prostu nie chciał, aby dostała się do jego domu w niewłaściwym momencie.
– O Boże… – szepnęła.
Stała jeszcze przez chwilę przy telefonie, nie mogąc się poruszyć. Potem pobiegła do sypialni i zaczęła się gorączkowo ubierać.
Przemyślał wszystko bardzo starannie. Wiedział, że są różne sposoby, ale ponoć najskuteczniejszy z nich – skok z dużej wysokości – odrzucił od razu. Kiedyś przez przypadek widział dziewczynę, która podjęła właśnie taką decyzję. Mózg przemieszany z kawałkami czaszki, rozpryśnięty w promieniu kilku metrów… Niby powinno być mu wszystko jedno, ale dla tych, co zbieraliby jego resztki z chodnika, a potem wkładali do trumny, z pewnością różnica by istniała. Poza tym był znaną osobą i nie chciał, żeby przypadkowi przechodnie oglądali wnętrze jego głowy.
Sam był zaskoczony chłodną kalkulacją, która nie pozwalała mu również skończyć ze sobą w sposób, który wybrała Anna. Wytrzeszczone oczy i wywalony na zewnątrz zsiniały język, do tego szrama na szyi, widoczna nawet w trumnie… Chciał oszczędzić tego widoku Marcie.
Silne lekarstwa popite dużą ilością alkoholu wydawały mu się najlepszym wyborem. Nie miał problemu ze zdobyciem dużej ilości klonazepamu. Przejrzał wcześniej internet w poszukiwaniu najbardziej odpowiedniego środka i właśnie ten wydał mu się zdecydowanie najlepszy. Wiedział, że żaden lekarz nie zapisze mu kilku opakowań leku, więc wybrał się na bazar, gdzie bez zbędnych pytań młoda dziewczyna sprzedała mu żądany towar. Sto dwadzieścia dwumiligramowych tabletek stanowiło dwunastokrotność dawki zagrażającej życiu. W połączeniu z litrem jacka daniel’sa stanowiło obietnicę sukcesu.
Miał nadzieję, że Marta niczego się nie domyśliła. Podczas spotkania i gdy się rozstawali, wyglądała na szczęśliwą, że Andrzej wraca do życia. Teraz nie miała też kluczy, więc nawet jeśli pojawiłaby się w ciągu najbliższych godzin pod jego drzwiami, nie zdołałaby mu przeszkodzić w realizacji planu. Antywłamaniowe, zbrojone drzwi w połączeniu z trzema zamkami, z których jeden uruchamiał stalowe sztaby, stanowiły wystarczające zabezpieczenie. Zanim położył się do łóżka, sprawdził jeszcze dokładnie, czy wszystkie zamki zostały zamknięte.
Przez chwilę leżał, słuchając rozluźniającego jazzu, który płynął z głośników i wypełniał pokój. Przypomniał sobie, że tę płytę podarowała mu Marta. Od tamtej pory była to jego ulubiona muzyka. Uśmiechnął się i przez jakiś czas dał się ponieść dźwiękom fortepianu, wyczarowanym przez Leszka Możdżera.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki