Zdzisław Mokryna. Zabij mnie, tato - Stefan Darda - ebook + audiobook

Zdzisław Mokryna. Zabij mnie, tato ebook

Darda Stefan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zabij mnie, tato to powieść trzymająca czytelnika w niepewności od pierwszej do ostatniej strony. Stefan Darda umiejętnie buduje napięcie i kreśli psychologiczne portrety bohaterów, sprawiając, że nie można oderwać się od lektury.

Rok 2015, mała miejscowość w centralnej Polsce. Trzynastoletnia Wiktoria wraz z dwiema młodszymi siostrami wraca ze szkoły i w pobliżu domu spotyka znajomych. Zostawia dziewczynki, by dalej poszły same. Te jednak nigdy nie docierają do celu…

Zdzisław Mokryna, przyjaciel zrozpaczonej rodziny i emerytowany policjant, zniecierpliwiony opieszałością służb, podejmuje prywatne śledztwo. Dzięki dawnym znajomościom dowiaduje się, że zwolniony niedawno z więzienia psychopatyczny zabójca zniknął bez śladu. Ani „ustawa o bestiach”, ani dyskretna obserwacja policji nie okazały się wystarczające, by kontrolować kolejne kroki zwyrodnialca. Niestety coraz więcej zatrważających faktów wskazuje na to, że to on może mieć związek ze zniknięciem Oli i Julki.

Czy dziewczynki żyją? Co robi państwo, żeby chronić swoich obywateli przed podobnymi tragediami? I czy uda się ocalić rodzinę, którą los wystawił na tak okrutną próbę?

Rewelacyjna! - to pierwsze co nasunęło mi się po przeczytaniu książki Stefana Dardy "Zabij mnie, tato". Nie ma w tym żadnej przesady. Ta książka mnie po prostu urzekła, pochłonęła, zagrała moimi emocjami.

Nesti czyta, ksiazkomaniacyrecenzje.blogspot.com

Stefan Darda ma umiejętność budowania nastroju, potrafi sprawić, że czytelnik poczuje ciarki na plecach lub zimny oddech na karku. Pozwala nam wędrować w głąb bohatera i czuć to, co on. Takie doświadczenia pamiętam z poprzednich książek autora, i w tym przypadku czułam to samo. Czułam strach, smutek, bezradność. Złość, wstręt i jeszcze raz bezradność. Darda jest wirtuozem naszych emocji.

Zuzanna Gajewska, pisarka

Stefan Darda jest uznawany za mistrza grozy na polskim rynku wydawniczym. (…) Zabij mnie, tato przynosi czytelnikowi strach, którego nie da się powstrzymać, szokuje fabularnymi twistami i brakiem oporu przed utratą pozytywnych bohaterów.

Marta Zagrajek, portalkryminalny.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 427

Oceny
4,4 (153 oceny)
89
41
19
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
cobambizyje

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała. Pomysł na książkę, jej wykonanie, historia cały czas ciekawa nasycona dodatkowymi wątkami. Temat trudny, ale przedstawiony w „przyjemny” sposób.
10
Miklas27

Z braku laku…

Dawno nie czytałam czegoś tak odklejonego. Nie polecam, strata czasu.
00
belski

Dobrze spędzony czas

Niesamowita. Nie dla ludzi wrażliwych na ludzką krzywdę.
00
AgnieszkaPe77

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita pozycja! A pan Lubaszenko jako lektor idealny!
00
WiolettaZ1978

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, Pan Olaf czyta rewelacyjnie
00

Popularność




PRELUDIUM

12 marca 2015 (czwartek)

– Zauwa­ży­łeś, że każdy dom pach­nie ina­czej?

Spo­glą­dam na zega­rek.

Nie dla­tego, że chcę spraw­dzić, która jest godzina. Cho­dzi raczej o próbę ukry­cia wła­snego zmie­sza­nia czy może – tak, to chyba pre­cy­zyj­niej – nie­po­koju i tro­ski. Mimo­wol­nie spo­strze­gam, że po raz ostatni wymie­ni­li­śmy zdaw­kowo kilka słów ponad dzie­sięć minut temu. Pod­no­szę głowę dopiero wtedy, gdy jestem pewien, że moja twarz nie wyraża żad­nych emo­cji.

Przy­gląda mi się uważ­nie, wła­ści­wie świ­druje mnie wzro­kiem. Wytrzy­muję jego spoj­rze­nie, ale nie odpo­wia­dam w oba­wie, że moja reak­cja będzie nie­wła­ściwa.

Od ponie­działku jego rysy wyraź­nie się wyostrzyły, co jesz­cze bar­dziej pod­kre­ślają lekko zapad­nięte policzki i kil­ku­dniowy zarost. Okrą­gła i szczera twarz doro­słego dziecka posza­rzała, stała się podejrz­liwa, a wesołe wcze­śniej oczy jakby zapa­dły się w głąb czaszki, zmie­nia­jąc go nie do pozna­nia. Patrzę w nie teraz i widzę ból zmie­szany ze stra­chem. Są zmę­czone, mocno prze­krwione z nie­wy­spa­nia, ale wciąż bystre.

O co mu, do cho­lery, może cho­dzić?

Sie­dzimy w prze­stron­nym salo­nie powięk­szo­nym jesz­cze o nie­wielki aneks kuchenny. Jest późne popo­łu­dnie, przez firanki sączy się zło­tawy blask słońca, które wła­śnie zaczyna chy­lić się ku zacho­dowi. Z zewnątrz docie­rają hałasy mar­co­wego dnia – szum prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów, wesoły ptasi świer­got i gło­śne, spra­wia­jące wra­że­nie bez­tro­skich, roz­mowy prze­chod­niów. Dzięki przy­jem­nym paste­lo­wym bar­wom ścian, jasno­brą­zo­wej tona­cji mebli oraz zesta­wowi wypo­czyn­ko­wemu obi­temu skórą w kolo­rze écru salon powi­nien być rów­nie pogodny jak dzień, do któ­rego śmierci pozo­stało jesz­cze co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt minut.

Powi­nien być, ale nie jest.

Znaj­du­jemy się w dusz­nej kap­sule nie­pew­no­ści i obaw, w któ­rej śpiew pta­ków wydaje się nad­mier­nie wesoły, a roz­mowy prze­chod­niów jakby nie­sto­sow­nie bez­tro­skie.

Nagle do tych prze­ci­ska­ją­cych się przez zamknięte okno odgło­sów dołą­cza dzie­cięcy śmiech. Trudno okre­ślić, czy dziew­czynki, czy małego chłopca. Po chwili wtó­ruje mu drugi, gło­śniej­szy, bar­dziej per­li­sty. Przez uła­mek sekundy doświad­czam cze­goś w rodzaju déjà vu. To przez ten śmiech z zewnątrz, podobny do tego z przed­wczo­raj, i fakt, że wtedy po połu­dniu sie­dzie­li­śmy dokład­nie na tych samych miej­scach co dziś. Zacho­wa­nie Kamila teraz jest jed­nak zupeł­nie inne, więc wra­że­nie prze­ży­wa­nia tej samej chwili gaśnie rów­nie nagle, jak się poja­wiło.

Wtedy pode­rwał się na równe nogi i natych­miast zna­lazł przy oknie. Dziś tylko lekko pro­stuje plecy, zaczyna nasłu­chi­wać i odru­chowo spo­gląda w stronę zasło­nię­tych fira­nek. Zaraz potem jego wzrok znów spo­czywa na mojej twa­rzy. W tej chwili Kamil spra­wia wra­że­nie, jakby nie wie­dział, kim jestem, skąd i po co się tu wzią­łem. Mam nadzieję, że zanim mnie roz­po­zna, zdąży już zapo­mnieć o swoim dzi­wacz­nym pyta­niu.

– Nie zauwa­ży­łeś, panie Zdzi­chu? – pyta. – Tak mówią i chyba to prawda. Przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Wiesz, ludzie i ich zapa­chy, kosme­tyki, meble, farby na ścia­nach, wszystko. I tak się wła­śnie zasta­na­wiam, czy…

Prze­nosi spoj­rze­nie na jakieś miej­sce gdzieś poza moimi ple­cami, usy­tu­owane o wiele dalej niż ogra­ni­cza­jąca prze­strzeń pokoju ściana, i przez moment mil­czy. Póź­niej znów patrzy w moje oczy, lecz tym razem spoza wil­got­nej zasłony łez.

– Tak się wła­śnie zasta­na­wiam, czy tutaj też będzie pach­niało ina­czej, jeśli one nie wrócą.

Kamil

I

Pamię­tam dokład­nie chwilę, kiedy zoba­czy­łem go po raz pierw­szy w tamto ponure piąt­kowe popo­łu­dnie. Był trzy­dzie­sty wrze­śnia dwa tysiące jede­na­stego roku, a ja sie­dzia­łem przy dużym oknie piz­ze­rii Isa­bella e Camillo.

Na zewnątrz nie działo się nic cie­ka­wego, co było zresztą zupeł­nie natu­ralne. W nie­wiel­kich powia­to­wych mia­stach tego typu rzadko dzieje się coś, na czym warto zawie­sić oko na dłu­żej niż kilka sekund. Zwłasz­cza jeśli spie­szące gdzieś co tchu dziew­czyny opa­tu­lone są w cie­płe ubra­nia i skryte pod para­sol­kami przed wcze­sno­je­sien­nym desz­czem, nie­sio­nym pory­wami nie­przy­jem­nego, kąśli­wego wia­tru.

Byłem w tym lokalu po raz pierw­szy i sta­no­wił on o niebo cie­kaw­szy obiekt do obser­wa­cji niż wszystko to, co działo się na dwo­rze. Cze­ka­łem cier­pli­wie na swoją pizzę i sączy­łem dru­gie piwo, podzi­wia­jąc wnę­trze.

Czego w nim nie było! Na prze­ciw­le­głej ścia­nie, drew­nia­nej od pod­łogi aż po sufit, pomię­dzy zasu­szo­nymi roz­gwiaz­dami wisiały dwa góral­skie kape­lu­sze, a pod nimi roz­pięto spo­rej wiel­ko­ści kilim z nie­fo­rem­nymi dzi­kami i jele­niem na ryko­wi­sku, przy­po­mi­na­ją­cym konia, któ­remu ktoś dla hecy doma­lo­wał rogi. W kącie po pra­wej stała miga­jąca wszyst­kimi bar­wami tęczy maszyna do gier, a obok niej, na para­pe­cie, dwa radia lam­powe, zapewne jesz­cze z lat pięć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku. Nad moją głową pysz­niło się ogromne poroże jele­nia, które zauwa­ży­łem dopiero wtedy, gdy i za sobą zaczą­łem szu­kać cze­goś cie­ka­wego. Nie zawio­dłem się więc, zwłasz­cza że obok rogów wisiały dwie skrzy­żo­wane ciu­pagi i obraz olejny przed­sta­wia­jący nagą, choć wsty­dli­wie zakry­wa­jącą się prze­ście­ra­dłem i zupeł­nie bez talentu nama­lo­waną kobietę.

Zdą­ży­łem jesz­cze omieść wzro­kiem toporne drew­niane, pokryte grubą war­stwą lakieru stoły wraz z pasu­ją­cymi do nich krze­słami, gdy brzdąk­nął zamon­to­wany przy wej­ściu dzwo­ne­czek i do knajpy wkro­czył trzy­dzie­sto-, może trzy­dzie­stopięcioletni męż­czy­zna. Drzwi musiał otwo­rzyć sobie bar­kiem, ponie­waż obie ręce miał zajęte hur­to­wymi ilo­ściami keczupu i na pierw­szy rzut oka nie­cie­ka­wie wyglą­da­ją­cymi, zapa­ko­wa­nymi próż­niowo wędli­nami. Zmie­rza­jąc do baru, spoj­rzał w moją stronę i przy­wi­tał się zdaw­ko­wym „Dzień dobry”.

Odpo­wie­dzia­łem tym samym, uświa­da­mia­jąc sobie, jak bar­dzo głu­pio muszę wyglą­dać z wiszą­cym tuż nad głową wiel­kim poro­żem, ale uspo­ko­iłem się, gdy wyj­rza­łem przez okno. Na ulicy, dokład­nie przed wej­ściem do piz­ze­rii na świa­tłach awa­ryj­nych stał biały citroën ber­lingo z napi­sem „Isa­bella e Camillo”. Zapewne taki rogaty klient nie był dla pra­cow­nika lokalu czymś nie­zwy­kłym, jed­nak dla wła­snego kom­fortu posta­no­wi­łem ni­gdy wię­cej nie sia­dać w tym miej­scu.

Jeśli w ogóle będzie jesz­cze jakiś następny raz, pomy­śla­łem.

Piwo było dobrze schło­dzone i świeże, ale mia­łem obawy odno­śnie do pizzy, na którą cze­ka­łem. Przy­nie­sione przez tego faceta pro­dukty pre­zen­to­wały się naprawdę bar­dzo nie­atrak­cyj­nie.

Zrzu­cił balast na kon­tuar obok spo­rej wiel­ko­ści srebr­nego ruskiego samo­wara, a następ­nie pchnął drzwi kow­boj­skie i znik­nął w czę­ści kuchen­nej, z któ­rej już od dłuż­szego czasu dopły­wał cał­kiem sma­ko­wity, przy­pra­wia­jący mnie o lekki śli­no­tok zapach.

Spo­dzie­wa­łem się, że nie przyj­dzie mi już długo cze­kać, i fak­tycz­nie, po jakichś trzech minu­tach męż­czy­zna wró­cił, tym razem nio­sąc spory talerz z paru­jącą pizzą. Gdy sta­wiał ją przede mną, mogłem mu się bli­żej przyj­rzeć. Miał ocie­ka­jące wodą, lekko prze­rze­dzone ciem­no­blond włosy, przy­ja­zne oczy i okrą­głą, pucu­ło­watą twarz lekko oty­łego, mie­rzą­cego na pewno ponad metr osiem­dzie­siąt dzie­ciaka, ozdo­bioną ufnym, przy­ja­ciel­skim uśmie­chem. Szare oczy rów­nież się do mnie śmiały.

– Pan, zdaje się, pierw­szy raz u nas? – zapy­tał.

– Ow­szem. I nie mogę się nadzi­wić wystro­jowi. Mam nadzieję, że smak pizzy będzie rów­nie spek­ta­ku­larny – pozwo­li­łem sobie na zawo­alo­wany żart, cie­kaw, jak zare­aguje mój roz­mówca.

Wyszcze­rzył zęby, więc chcia­łem jesz­cze dodać jakąś zło­śliwą uwagę, ale nie zdą­ży­łem, bo z kuchni dobie­gło:

– Kamil, zamó­wie­nie!

Roz­ło­żył dło­nie w geście bez­rad­no­ści świad­czą­cym o tym, że chęt­nie by sobie jesz­cze ze mną poga­wę­dził, ale obo­wiązki wzy­wają, a następ­nie życzył mi smacz­nego i pra­wie bie­giem pognał po dwa pudełka, które jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki poja­wiły się na kon­tu­arze, zastę­pu­jąc przy­nie­sione przed chwilą zakupy.

Obser­wu­jąc, jak odjeż­dża, zasta­na­wia­łem się, czy przy­pad­kiem nie jest wła­ści­cie­lem lub współwła­ści­cie­lem tego przy­bytku, na co wska­zy­wałby drugi człon nazwy widocz­nej na drzwiach bia­łego auta. No i ta wszech­stron­ność, któ­rej trudno byłoby się spo­dzie­wać po zwy­kłym pra­cow­niku… Wzru­szy­łem ramio­nami, po czym zabra­łem się do jedze­nia.

Moje pierw­sze wąt­pli­wo­ści zwią­zane z piz­ze­rią Isa­bella e Camillo zostały roz­wiane nie­mal natych­miast. Nie przy­pusz­cza­łem, że w tym obskur­nym przy­bytku uda mi się dostać tak wyśmie­nitą pizzę.

II

Mamaj czę­sto mawia, że Ryków to dziura w dupie świata. Zwy­kle odpo­wia­dam mu wtedy, że wcale nie­ko­niecz­nie, choć, obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, fak­tycz­nie nie spo­sób się czym­kol­wiek w tym mia­steczku zachwy­cić.

Trudno się spo­dzie­wać, żeby licząca nie­całe pięt­na­ście tysięcy miesz­kań­ców aglo­me­ra­cja tęt­niła życiem, ale jeśli ktoś ma jesz­cze resztki złu­dzeń, wystar­czy kwa­drans spę­dzony w cen­trum Rykowa, by się ich pozbył. Jest tu tro­chę jak w pol­skim fil­mie – nic się nie dzieje, nuda i dłu­ży­zny. Dia­logi pomię­dzy miesz­kań­cami też prze­waż­nie są nie­do­bre. Inży­nier Mamoń i sier­żant szta­bowy Mamaj z pew­no­ścią mogliby zna­leźć wspólny język, gdyby los skrzy­żo­wał kie­dyś ich drogi.

– Nie­ko­niecz­nie? – odpo­wiada zazwy­czaj z nie­do­wie­rza­niem Mamaj i kręci tą swoją wielką głową, która Bóg wie jakim cudem trzyma się na dłu­giej, prze­raź­li­wie cien­kiej szyi.

– To dla­czego stąd nie wyje­dziesz, skoro tak ci źle? – pytam.

– Wro­słem tutaj – mówi sta­now­czo i dla potwier­dze­nia swo­ich słów kiwa pota­ku­jąco łepe­tyną tak ener­gicz­nie, że siwie­jąca grzywka opada mu na wyso­kie czoło. – Zresztą wiesz, Elż­bieta gdzie indziej pra­wie na pewno nie zna­la­złaby roboty, no i dzieci nie chcia­łyby…

Przez nie­całe trzy i pół roku zna­jo­mo­ści odby­li­śmy podobną roz­mowę wie­lo­krot­nie. Pra­wie za każ­dym razem Mamaj zawie­szał się po wspo­mnie­niu o dzie­ciach, jakby to wła­śnie ich zda­nie było argu­men­tem koron­nym i koń­czą­cym wszel­kie dywa­ga­cje odno­śnie do ewen­tu­al­nej prze­pro­wadzki w jakieś lep­sze, bar­dziej inte­re­su­jące miej­sce. I pra­wie za każ­dym razem po tej rytu­al­nej chwili mil­cze­nia pyta­łem:

– To po co narze­kasz, skoro nie zamie­rzasz nic z tym zro­bić? Widocz­nie nie jest ci aż tak źle, jeśli nie pró­bu­jesz się stąd wyrwać.

– Może i tak… – kwi­to­wał zupeł­nie bez prze­ko­na­nia.

Czę­sto łapię się na nad­mier­nej skłon­no­ści do poucza­nia i dawa­nia „dobrych rad” innym, zwłasz­cza tym, któ­rych lubię i na któ­rych przy­naj­mniej tro­chę mi zależy. Co cie­kawe, nie potra­fię się przed tym powstrzy­mać, ale zawsze gryzę się w język dokład­nie wtedy, gdy już jest za późno, gdy wła­śnie przed sekundą bły­sną­łem jakąś swoją złotą myślą. Wie­lo­krot­nie więc dora­dza­łem Mama­jowi roz­wa­że­nie prze­pro­wadzki i tyle samo razy chwilę potem wście­ka­łem się na sie­bie.

Z jed­nej strony, łatwo dora­dzać komuś, by wywró­cił swoje życie do góry nogami, gdy ma się czter­dzie­ści parę lat i jest samot­nym, nie­za­leż­nym face­tem bez zobo­wią­zań. Z dru­giej, w takiej sytu­acji warto być przy­naj­mniej na tyle roz­sąd­nym, żeby zda­wać sobie sprawę, komu się dora­dza.

To, że ja zde­cy­do­wa­łem się na taki krok, nie zna­czy, że każ­demu byłoby rów­nie łatwo.

Kiedy po raz pierw­szy jadłem pizzę w dzi­wacz­nej knaj­pie o jesz­cze dziw­niej­szej nazwie, nie zna­łem Mamaja, ale dużo myśla­łem o tym, gdzie i po co się zna­la­złem. Byłem pewien, że wła­śnie takiego małego zapy­zia­łego mia­steczka mi potrzeba. Tro­chę już zdą­ży­łem mu się przyj­rzeć przez ten czas, od kiedy zna­la­złem robotę w miej­sco­wej fabryce okien, i jego brzy­dota wyda­wała mi się wręcz pora­ża­jąco piękna. Nie­wielki rynek, w ładne dni pełen wygrze­wa­ją­cych się w słońcu eme­ry­tów, dziu­rawe drogi, po któ­rych miej­scowi szpa­ne­rzy nie mogli pędzić z wyciem pod­ra­so­wa­nych sil­ni­ków, świeże powie­trze prze­sy­cone wonią ota­cza­ją­cych Ryków sosno­wych lasów. Do tego docho­dził brak zna­jo­mych i śmiesz­nie niska cena miesz­ka­nia, w któ­rym metr kosz­to­wał mniej wię­cej połowę tego co w mie­ście woje­wódz­kim, więc po sprze­da­niu sta­rego lokum mogłem sobie pozwo­lić na zakup cze­goś prze­stron­niej­szego, a i tak zostało jesz­cze sporo na ban­ko­wym rachunku.

Koń­cząc pizzę, która była tak duża, że led­wie udało mi się ją wci­snąć, solen­nie przy­rze­kłem sobie, że zro­bię wszystko, by pro­wa­dzić tu życie samot­nika i odludka, że będę stro­nił od ludzi, ich pro­ble­mów, dzieci, kło­po­tów ze zdro­wiem, kocha­nek, teścio­wych i czort wie czego jesz­cze. Pra­gną­łem po pro­stu spo­koj­nej, nud­nej egzy­sten­cji, dokład­nie takiej jak miej­sco­wość, do któ­rej się prze­pro­wa­dzi­łem.

Plan był dosko­nały, dla­tego posta­no­wi­łem oblać go ostat­nim już tego popo­łu­dnia piwem. Naza­jutrz mia­łem się sta­wić w nowej pracy, a nie wypa­dało prze­cież przyjść na kacu – wła­ści­ciel pry­wa­ciarz ni­gdy nie jest tak wyro­zu­miały jak pań­stwowy pra­co­dawca.

I wtedy do knajpy ponow­nie wszedł ten męż­czy­zna. Spo­strzegł, że mój talerz jest pusty, więc pod­szedł, by go zabrać.

– I jak, pro­szę pana, sma­ko­wała pizza? – zapy­tał.

– Muszę przy­znać, że dawno nie jadłem tak dobrej.

– Cie­szę się. Recep­turę zdo­by­łem we Wło­szech, gdy poje­cha­łem tam po matu­rze, żeby tro­chę zaro­bić i liznąć praw­dzi­wego życia przed stu­diami. Do woja mnie nie chcieli, więc pomy­śla­łem, że może przy­naj­mniej do kuchni się nadam. – Patrzył na mnie pogod­nymi oczyma z tym swoim roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem. Być może z Włoch przy­wiózł nie tylko prze­pis na cia­sto, ale też ten otwarty, nie­skrę­po­wany spo­sób bycia, choć podej­rze­wa­łem raczej, że taki się już uro­dził. – Ale z wło­skiej pizzy wła­ści­wie zostało tylko cia­sto, bo Polacy jed­nak wolą ina­czej podane skład­niki, prawda?

– Nie mam poję­cia, ni­gdy nie byłem we Wło­szech – odpar­łem zgod­nie z prawdą.

Powi­nie­nem był pozo­stać nie­przy­stępny i oschły, bo prze­cież nie dalej niż kilka minut temu sobie to obie­cy­wa­łem. Ale nie potra­fi­łem.

Mój roz­mówca wziął talerz, a następ­nie wska­zał na pusty kufel.

– Może jesz­cze jedno?

Dziś myślę, że popeł­ni­łem wielki błąd, nie odma­wia­jąc. Gdy­bym podzię­ko­wał, zapła­cił i wyszedł, wszystko poto­czy­łoby się ina­czej. Być może kilka lat póź­niej nie sie­dzie­li­by­śmy w jego miesz­ka­niu i nie zasta­na­wiali się, czy będzie w nim pach­niało ina­czej, „jeśli one nie wrócą”.

III

Oso­bi­ście nalał mi piwo do czy­stego kufla i przy­niósł do sto­lika.

– Skoro pizzę da się zjeść, to może zaj­rzy pan do nas jesz­cze kie­dyś? – spy­tał. – Chyba że jest pan w Ryko­wie tylko prze­jaz­dem… – Zawie­sił głos.

Uśmiech­ną­łem się i pocią­gną­łem łyk. Nie mia­łem ochoty spo­wia­dać się ze swo­ich pla­nów, ale też wie­dzia­łem, że w tym mia­steczku nie uda mi się zbyt długo pozo­stać ano­ni­mo­wym.

– Jeśli jest pan prze­jaz­dem, to zapra­szam, gdy ponow­nie będzie pan w oko­licy – zakoń­czył i zro­bił krok do tyłu.

– Nie, nie jestem prze­jaz­dem, panie Kamilu. Tak ma pan na imię, prawda? – Gdy odpo­wie­dział ski­nie­niem głowy, cią­gną­łem: – Od nie­dawna jestem nowym miesz­kań­cem tego uro­czego mia­steczka i zamie­rzam się tu zatrzy­mać przy­naj­mniej na parę lat. Wcze­śniej jakoś nie mia­łem oka­zji wpaść do… – spoj­rza­łem przez okno na sto­jący w desz­czu samo­chód – Isa­bella e Camillo, wie pan, zamie­sza­nie zwią­zane z prze­pro­wadzką, ale teraz z pew­no­ścią będę tu zaglą­dał. Zwłasz­cza że pizza wyborna.

– Cie­szę się – rzekł, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. – Nie­dawno ruszy­li­śmy i każdy nowy klient jest na wagę złota. – Znów zbli­żył się do sto­lika i wycią­gnął do mnie rękę. – Kamil Szy­ko­wiak, współ­wła­ści­ciel lokalu, bar­man, kie­rowca, sprzą­tacz, zaopa­trze­nio­wiec i kel­ner w jed­nym.

– Zdzi­sław Mokryna. – Uści­sną­łem jego dłoń. – Usa­tys­fak­cjo­no­wany klient.

– Miło mi i mam nadzieję, że tak pozo­sta­nie.

– Ja rów­nież.

W tej chwili do piz­ze­rii weszła para nasto­lat­ków i skie­ro­wała się do sto­lika usy­tu­owa­nego obok wie­ko­wych radio­od­bior­ni­ków. Szy­ko­wiak nie zwra­cał na nich uwagi, tylko przy­glą­dał mi się jak jakie­muś rzad­kiemu eks­po­na­towi w muzeum.

– A wie pan… – zagaił po chwili – wszy­scy stąd wyjeż­dżają, zostają pra­wie sami eme­ryci, ren­ci­ści i zatrud­nieni na pań­stwo­wych albo samo­rzą­do­wych eta­tach. Tak się zasta­na­wiam, czy do tej pory zda­rzyło mi się poznać kogoś, kto się tutaj spro­wa­dził i zamiesz­kał na stałe…

– Pan, zdaje się, nie należy do żad­nej z wymie­nio­nych grup?

– Fakt, są jesz­cze han­del i usługi, ale od kiedy otwo­rzyli cen­trum han­dlowe przy wylo­tówce, to wszystko powoli pada na łeb. Cza­sem ma się wra­że­nie, że Ryków to trup, a ci, któ­rzy jesz­cze się tu pałę­tają, są jak żywiące się reszt­kami padliny robaki.

Roze­śmia­łem się.

– Chyba powi­nie­nem się cie­szyć, że nie spo­tka­łem pana przed prze­pro­wadzką, bo jesz­cze bym zmie­nił zda­nie.

Szy­ko­wiak pal­nął się otwartą ręką w czoło.

– Fak­tycz­nie, ja to potra­fię umi­lić czas i tchnąć w nowego klienta nieco opty­mi­zmu na powi­ta­nie. Nie ma co!

Zaraz potem prze­pro­sił mnie i poszedł ode­brać zamó­wie­nie od dwójki dzie­cia­ków. Obser­wo­wa­łem go bacz­nie, zasta­na­wia­jąc się, czy uprzej­mość, którą mi oka­zy­wał, była spo­wo­do­wana jedy­nie wyra­cho­wa­niem zwią­za­nym z chę­cią zdo­by­cia sta­łego klienta, ale już po chwili wie­dzia­łem, że nie. Roz­ma­wiał z nasto­lat­kami jak ze swo­imi rówie­śni­kami, żar­to­wał i śmiał się razem z nimi w spo­sób zupeł­nie natu­ralny. Coś mi mówiło, że jeśli tego nie zmieni, to nawet na takim nie­bosz­czyku, jakim miał być rze­komo Ryków, uda mu się ukrę­cić nie­zły inte­res. Dobra kuch­nia, przy­jemna obsługa i sym­pa­tyczne wnę­trze potra­fią zdzia­łać cuda. Dwa pierw­sze ele­menty pre­zen­to­wały się nie­na­gan­nie, gorzej z trze­cim, ale skoro biz­nes funk­cjo­no­wał od nie­dawna, moż­liwe, że lokal urzą­dzał jesz­cze poprzedni wła­ści­ciel, a Szy­ko­wiak nie zdą­żył zmie­nić wystroju.

* * *

Obser­wu­jąc nowego zna­jo­mego przy pracy, tro­chę zasta­na­wia­łem się nad swoją naj­bliż­szą przy­szło­ścią, a tro­chę nad tym, co zosta­wi­łem za sobą. Nie oba­wia­łem się nad­cho­dzą­cego czasu, bar­dziej byłem go cie­kaw. Trzy mie­siące wcze­śniej prze­sze­dłem na eme­ry­turę, i choć zajęć mi przez ten czas nie bra­ko­wało, nie potra­fi­łem sobie wyobra­zić, że zupeł­nie nie będę pra­co­wał. Było na to za wcze­śnie, a poza tym, gdyby się oka­zało, że nowe zatrud­nie­nie nie będzie mnie satys­fak­cjo­no­wało, to prze­cież drzwi do skrom­nego, ale w miarę wygod­nego życia w każ­dej chwili mogły sta­nąć przede mną otwo­rem.

Kilku kole­gów z byłej roboty zde­cy­do­wało się odejść mniej wię­cej w moim wieku i potem, zwy­kle po upły­wie kilku mie­sięcy, znów sta­rali się o jakąś fuchę, choćby na pół etatu. I nie cho­dziło tylko o pie­nią­dze – przede wszyst­kim nie potra­fili się odna­leźć wśród czte­rech ścian wła­snych miesz­kań, które nagle zaczęły być nie­bez­piecz­nie cia­sne.

Czy tam­tego dnia w piz­ze­rii Kamila Szy­ko­wiaka wyobra­ża­łem sobie, że resztę życia spę­dzę w Ryko­wie? Chyba nie. Ale też, jeśli dobrze pamię­tam, w ogóle nie sta­ra­łem się pla­no­wać cze­goś w dal­szej per­spek­ty­wie. Było dobrze i życzy­łem sobie, aby ten stan się nie zmie­niał tak długo, jak tylko będzie to moż­liwe.

* * *

Roz­pra­wi­łem się z ostat­nim, jak sądzi­łem, tego dnia piwem i pod­sze­dłem do kon­tu­aru, żeby zapła­cić. Szy­ko­wiak aku­rat znik­nął gdzieś na zaple­czu, więc o rachu­nek popro­si­łem szczu­płą, nie­brzydką bru­netkę śred­niego wzro­stu, która przyj­mo­wała moje pierw­sze zamó­wie­nie.

– Mąż mówił, że wła­śnie prze­pro­wa­dził się pan do Rykowa. – Nabi­ja­jąc trans­ak­cję na kasę fiskalną, zer­kała na mnie z zain­te­re­so­wa­niem.

– Skoro pan Kamil jest pani mężem, to pani ma zapewne na imię Isa­bella?

– Pra­wie pan zgadł, tyle że po pro­stu Iza­bela. Mąż się uparł, żeby było bar­dziej po wło­sku. – Zabaw­nie zmarsz­czyła brwi i pokrę­ciła głową z uda­waną iry­ta­cją, a potem podała mi para­gon. – Ta nazwa pasuje do Rykowa jak wół do karety, prawda?

– Wszystko sły­sza­łem! – dobie­gło z czę­ści kuchen­nej. – Panie Zdzi­chu, niech pan jej powie, że ta nazwa wcale nie jest taka zła!

– Pani Iza­belo, ta nazwa wcale nie jest taka zła – powie­dzia­łem, dba­jąc, żeby w moim gło­sie zabrzmiało jak naj­mniej entu­zja­zmu.

Z zaple­cza dobiegł wesoły rechot, a zaraz potem w drzwiach poja­wił się Kamil. Pod­szedł do żony, objął ją ramie­niem i czule poca­ło­wał w czoło, po czym zwró­cił się w moją stronę:

– Wie pan, co jest naj­gor­sze, panie Zdzi­chu? Zawar­li­śmy z Izą taką umowę: jedno wybiera nazwę knajpy, a dru­gie decy­duje o wystroju wnę­trza. Posze­dłem na to, bo byłem pewien, że żona nie zechce tu zmie­nić nawet naj­drob­niej­szego szcze­gółu. No i niech pan sobie wyobrazi, że ona zamie­rza prze­pro­wa­dzić tu abso­lutną rewo­lu­cję, wszystko powy­rzu­cać, nawet ściany z drewna odrzeć! – lamen­to­wał, mar­ku­jąc obu­rze­nie i żywo gesty­ku­lu­jąc wolną ręką. – Może pan, jako obiek­tywny i zapewne zna­jący się na rze­czy świa­towy czło­wiek, będzie potra­fił ją prze­ko­nać?

Pomimo roz­ba­wie­nia popa­trzy­łem na niego z powagą i odpar­łem:

– Przy­kro mi, panie Kamilu, ale nawet gdy­bym chciał wyka­zać się męską soli­dar­no­ścią, dla pań­skiego dobra nie mogę tego zro­bić. Pań­ska żona ma w spra­wie remontu cał­ko­witą rację.

Iza­bela kla­snęła z zado­wo­le­niem w ręce, a on prze­wró­cił dra­ma­tycz­nie oczyma i z nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową, nie pró­bu­jąc już hamo­wać uśmie­chu.

– Usta­li­li­ście to, zanim przy­sze­dłem, prawda? Czło­wiek nawet na moment nie może opu­ścić sta­no­wi­ska pracy, bo zaraz spi­skują za jego ple­cami.

Wyją­łem pie­nią­dze z port­fela i poło­ży­łem je obok para­gonu.

– Z ręką na sercu zapew­niam, że kie­dyś jesz­cze pan za to spi­sko­wa­nie podzię­kuje.

Gdy zadzwo­nił tele­fon, Iza­bela wyswo­bo­dziła się z objęć męża i pod­nio­sła słu­chawkę, a ja raz jesz­cze pochwa­li­łem pizzę, po czym poże­gna­łem się ski­nie­niem głowy i ruszy­łem w stronę wie­szaka, na któ­rym zosta­wi­łem swoją pola­rową bluzę.

Led­wie zdą­ży­łem ją wło­żyć, tuż obok ponow­nie wyrósł Szy­ko­wiak.

– Prze­pra­szam, mam do pana jesz­cze pyta­nie – zaczął. – Mógłby mi pan powie­dzieć, gdzie pan mieszka?

Po pierw­szym zasko­cze­niu spoj­rza­łem na niego wzro­kiem wyraź­nie suge­ru­ją­cym, że są gra­nice, któ­rych nie powi­nien prze­kra­czać, nawet pomimo przy­ja­znej atmos­fery. W lot pojął nie­zręcz­ność, bo z zakło­po­ta­niem dodał:

– Pada coraz bar­dziej, a pan, jak widzę, nie ma nic prze­ciw­desz­czo­wego, więc pomy­śla­łem, że pana pod­wiozę. Nie­długo będę jechał z zamó­wie­niem do klienta, więc przy oka­zji mógłby się pan ze mną zabrać.

Tym razem to mi zro­biło się łyso. Spoj­rza­łem za okno na świat tonący w stru­gach ulew­nego desz­czu.

– Bar­dzo to miłe z pana strony – powie­dzia­łem. – Z przy­jem­no­ścią sko­rzy­stam, jeśli jedzie pan w stronę osie­dla Soli­dar­no­ści.

Jego twarz poja­śniała.

– To pra­wie po dro­dze. Może w takim razie jesz­cze jedno piwko, zanim pizza będzie gotowa? Tym razem na koszt firmy.

Z ocią­ga­niem zgo­dzi­łem się na małe, zazna­cza­jąc jed­nak, że zapłacę.

– Skoro ma pan ochotę tylko na małe, tym chęt­niej zaspon­so­ru­jemy! – uciął ze śmie­chem i poszedł za bar napeł­nić szklankę.

IV

– Wybrał pan chyba naja­trak­cyj­niej­sze osie­dle w naszej mie­ści­nie – powie­dział Szy­ko­wiak, gdy zatrza­snę­li­śmy za sobą drzwi samo­chodu. – Ładne, prze­stronne miesz­ka­nia, nie­dawno wybu­do­wane bloki z dala od głów­nej drogi… Pew­nie cisza i spo­kój, prawda?

– Tak, wpraw­dzie dzieci tro­chę hała­sują popo­łu­dniami na placu zabaw, ale da się wytrzy­mać.

– To kawa­łek od cen­trum, ale za to las pod nosem i powie­trze jak bal­sam – cią­gnął, jakby mnie nie usły­szał. – Nie miałby pan nic prze­ciw temu, żebym naj­pierw dostar­czył pizzę? Klienci lubią, jak przy­jeż­dża gorąca.

– Abso­lut­nie nic.

Lało tak mocno, że wycie­raczki z tru­dem nadą­żały. Musiał­bym być nie­spełna rozumu, żeby narze­kać na kilka minut zwłoki. Byłem naprawdę wdzięczny, że pomy­ślał o pod­wie­zie­niu mnie do domu.

– Do dzieci można się przy­zwy­czaić, nie tylko do tych hała­su­ją­cych na podwórku – jak gdyby ni­gdy nic nawią­zał do tego, co powie­dzia­łem wcze­śniej. – Kie­dyś sądzi­łem, że to nie­moż­liwe, wner­wiała mnie gów­nia­rze­ria jak nie wiem co… Wszystko się zmie­niło, gdy uro­dziła mi się pierw­sza córa. Jakoś wtedy czło­wiek ina­czej zaczął patrzeć na malu­chy. Pan pew­nie nie ma dzieci, panie Zdzi­chu?

Potwier­dzi­łem jego przy­pusz­cze­nie dopiero po chwili mil­cze­nia. Dziw­nie się czu­łem z tym, że dopiero co poznany facet zadaje mi oso­bi­ste pyta­nia, ale nie mia­łem mu tego za złe. Po czę­ści ze względu na jego bez­po­średni spo­sób bycia, a po czę­ści dla­tego, że było to na swój spo­sób ujmu­jące. Być może przez lata życia w dużym mie­ście odwy­kłem od natu­ral­nych, nie­skrę­po­wa­nych roz­mów, które mogą pro­wa­dzić ze sobą nawet pra­wie obcy ludzie.

Piz­ze­ria Isa­bella e Camillo poło­żona była jakieś pięć­dzie­siąt metrów od rykow­skiego ryneczku, przy ulicy Par­ko­wej, pro­wa­dzą­cej do niego od połu­dnio­wego wschodu. Jecha­li­śmy nią do samego końca, po czym skrę­ci­li­śmy w lewo, w stronę osie­dla Soli­dar­no­ści, by zaraz potem odbić na pół­noc, zagłę­bia­jąc się w długą na jakieś dwa kilo­me­try ulicę Łokietka. Widoczne w oddali bloki, w tym mój, zosta­wi­li­śmy po pra­wej.

– To zabawne, jak czło­wie­kowi zmie­niają się prio­ry­tety i punkt widze­nia – ode­zwał się ponow­nie Szy­ko­wiak. – Wspo­mnia­łem panu wcze­śniej, że po matu­rze wyje­cha­łem do Włoch. To było w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym roku. Mia­łem tam zostać naj­wy­żej dwa, może trzy mie­siące, a wró­ci­łem dopiero po czte­rech latach. Dokład­nie rzecz ujmu­jąc, wró­ci­li­śmy, bo w dzie­więć­dzie­sią­tym siód­mym dołą­czyła do mnie Iza. Jeste­śmy ze sobą, od kiedy zaczęła liceum. Ja byłem klasę wyżej, wpa­dła mi w oko i już w paź­dzier­niku ze sobą cho­dzi­li­śmy. No i tak cho­dzimy aż do teraz, da pan wiarę? – Spoj­rzał w moją stronę i się roze­śmiał.

– Dam – odpar­łem. Bo i dawa­łem wiarę. Kie­dyś sam byłem w takim związku przez wiele lat.

– Przy­je­chała do mnie, do Neapolu, zaraz po swo­jej matu­rze. Ja od roku już pra­co­wa­łem w jed­nej z tam­tej­szych knajp. Zaczy­na­łem od zmy­waka, poprzez kel­ne­ro­wa­nie, na pomocy kuchar­skiej koń­cząc. Jak na rok, nie­zła kariera, no nie? Chyba wła­ści­ciel mnie polu­bił. Zresztą sta­ra­łem się za dwóch, więc nawet jakby nie darzył mnie sym­pa­tią, nie za bar­dzo miał się do czego przy­cze­pić. Przez kilka mie­sięcy Iza nie mogła niczego zna­leźć, ale wresz­cie szczę­śli­wie zwol­nił się etat kel­nerki, więc szef dał jej szansę. Koko­sów nie zara­bia­li­śmy, ale to i tak było o wiele wię­cej niż w Pol­sce, tym bar­dziej że z cza­sem wła­ści­ciel miał do nas coraz wię­cej zaufa­nia. Pod koniec to nawet byłem kimś w rodzaju kie­row­nika lokalu. Nie na papie­rze, ale w port­felu dało się to wyraź­nie odczuć.

Szy­ko­wiak zatrzy­mał samo­chód na pobo­czu, przed ele­ganc­kim, praw­do­po­dob­nie nie­dawno posta­wio­nym bliź­nia­kiem.

– Poczeka pan chwilę? Zaraz jestem z powro­tem.

– No jasne, że pocze­kam. Zdaje się, że teraz mam do sie­bie dalej niż z pań­skiej piz­ze­rii – powie­dzia­łem z uda­wa­nym wyrzu­tem.

– Gdy­bym był zło­śliwy, odparł­bym, że do tej pory nie byłby pan nawet w poło­wie drogi, ale z pew­no­ścią już prze­mok­nięty do suchej nitki. – Mru­gnął do mnie. – Ale nie jestem, więc zmy­kam i za minutę jedziemy dalej.

– Mogłem wziąć tak­sówkę albo poje­chać auto­bu­sem miej­skim.

– Też prawda. – Cicho zare­cho­tał, zgar­nął pizzę z tyl­nego sie­dze­nia i już go nie było.

Tak­só­wek w Ryko­wie jest tyle co miej­skich auto­bu­sów, więc tak naprawdę w razie ulewy czło­wiek może liczyć tylko na wła­sne nogi i porządną para­solkę. O ile, rzecz jasna, nie zain­spi­ro­wał go tań­czący w desz­czu Gene Kelly.

Rozej­rza­łem się po wnę­trzu samo­chodu. Już w trak­cie jazdy, gdy jed­nym uchem słu­cha­łem Szy­ko­wiaka, zwró­ci­łem uwagę, że zawie­sze­nie nie­bez­piecz­nie skrzypi i stuka, a kie­row­nica drży przy pręd­ko­ści więk­szej niż czter­dzie­ści kilo­me­trów na godzinę. Citroën na moje oko miał jakieś dzie­sięć lat. Widać było, że nie jest zbyt zadbany. Na pod­ło­dze za przed­nimi sie­dze­niami walały się papierki po cukier­kach i gumach do żucia, a tapi­cerka była mocno sfa­ty­go­wana i nie­zbyt czy­sta. Trzy sie­dze­nia w tyl­nym rzę­dzie mogły zostać wyjęte w razie potrzeby powięk­sze­nia pakow­no­ści kabiny, a jed­no­cze­śnie można było na nich dość kom­for­towo prze­wo­zić pasa­że­rów, któ­rym prze­suwne drzwi uła­twiały wsia­da­nie i wysia­da­nie. Gdy­bym miał pię­cio­oso­bową rodzinę i firmę, a jed­no­cze­śnie nie stać byłoby mnie na dwa samo­chody, to pew­nie roz­wa­żył­bym zakup cze­goś podob­nego.

Po chwili drzwi po stro­nie kie­rowcy się otwo­rzyły.

– Widzę, że ogląda pan moją bestię? – zapy­tał Szy­ko­wiak, mosz­cząc się za kie­row­nicą. – Szału nie ma, duży prze­bieg i dzie­więć lat dość ostrej eks­plo­ata­cji, no ale całe oszczęd­no­ści wła­do­wa­li­śmy w zakup lokalu i miesz­ka­nia, więc posza­leć nie było z czym.

– Ważne, że w miarę wygodne i że jeź­dzi.

– Mam nadzieję, że do pana jakoś się dotur­lamy – rzekł, prze­krę­ca­jąc klu­czyk w sta­cyjce i wrzu­ca­jąc lewy kie­run­kow­skaz.

– Co do tego nie mam wąt­pli­wo­ści, ale mam za to wyrzuty sumie­nia, że pana faty­go­wa­łem. Moje osie­dle nie było raczej po dro­dze.

Szy­ko­wiak zawró­cił i mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką.

– Żaden pro­blem. Poza tym skąd miał pan to wie­dzieć?

– Fakt. No i co? Nie lepiej było zostać?

Spoj­rzał na mnie zdzi­wiony.

– Ale gdzie?

– Mówił pan wcze­śniej o Wło­szech, że wszystko się ukła­dało, lep­sze zarobki, praca chyba w miarę pewna dla was obojga…

– Ach, rze­czy­wi­ście. – Przez moment zasta­na­wiał się nad odpo­wie­dzią. – Wie pan, niby tak, ale to jed­nak obca zie­mia. Zawsze byli­by­śmy tam tymi napły­wo­wymi, imi­gran­tami, czy jak to jesz­cze ina­czej można nazwać. Ni­gdy nie byli­by­śmy u sie­bie, tęsk­ni­li­śmy. Pie­nią­dze to prze­cież nie wszystko. Nie wyobra­ża­li­śmy sobie życia poza Pol­ską. Wró­ci­li­śmy ze stu­pro­cen­to­wym prze­ko­na­niem, że tylko tutaj będziemy naprawdę szczę­śliwi. No i jak na razie, odpu­kać w nie­ma­lo­wane, fak­tycz­nie jeste­śmy. – Skrę­cił w lewo, w stronę mojego osie­dla. – We Wło­szech żyli­śmy bar­dzo skrom­nie – cią­gnął. – Odkła­da­li­śmy każ­dego lira, któ­rego tylko mogli­śmy zaosz­czę­dzić… Bo wtedy tam jesz­cze zara­biało się w lirach – uści­ślił na wszelki wypa­dek. – Wszystko po to, żeby po powro­cie jako tako się urzą­dzić, zało­żyć biz­nes, naj­chęt­niej wła­śnie piz­ze­rię. Bo oboje naj­le­piej się zna­li­śmy na pro­wa­dze­niu restau­ra­cji.

Po chwili zatrzy­mał citroëna na par­kingu przed moim blo­kiem, pozo­sta­wia­jąc uru­cho­miony sil­nik.

– Ależ pana zanu­dzi­łem tą moją gada­niną, co? – zapy­tał.

– A wie pan, panie Kamilu, że nawet nie – odpar­łem szcze­rze. – Bar­dzo inte­re­su­jąco pan opo­wiada. Jed­nego tylko nie rozu­miem. Mówił pan, że wró­ci­li­ście po czte­rech latach od pana wyjazdu, czyli w roku dwu­ty­sięcz­nym, a wcze­śniej wspo­mniał pan, że Isa­bella e Camillo działa od nie­dawna…

– Tak, otwo­rzy­li­śmy z począt­kiem wrze­śnia. – Spoj­rzał na mnie, a na jego twa­rzy ponow­nie zago­ścił uśmiech. – A więc i my, i pan zaczy­namy w pewien spo­sób nowe życie.

– Na to wygląda.

– Więc mam nadzieję, że i panu wszystko się dobrze poukłada, czego ser­decz­nie życzę. – Wycią­gnął dłoń i przy­bi­li­śmy piątkę. – Fak­tycz­nie, wró­ci­li­śmy już dość dawno, zaraz po waka­cjach jede­na­ście lat temu, dwa lata przed wypro­du­ko­wa­niem tego naszego grata. – Ude­rzył dłońmi w kie­row­nicę. – No ale to wszystko nie było takie pro­ste. Haro­wa­li­śmy we Wło­szech, cały czas obie­cu­jąc sobie, że po powro­cie jakąś nie­wielką część zaro­bio­nej kwoty prze­zna­czymy na podróż po Euro­pie… Na pewno pana nie nudzę?

– By­naj­mniej – powie­dzia­łem zgod­nie z prawdą. Przy­jem­nie było słu­chać kogoś, komu się uło­żyło w życiu.

Kiw­nął głową i wyłą­czył sil­nik.

– No i tak też się stało. Wyje­cha­li­śmy dwa razy: naj­pierw jesie­nią w dwu­ty­sięcz­nym, a póź­niej wcze­sną wio­sną dwa tysiące pierw­szego. Mie­siąc w Hisz­pa­nii, potem mie­siąc we Fran­cji. Zamie­rza­li­śmy zoba­czyć tro­chę świata przed zało­że­niem rodziny i próbą uło­że­nia sobie na nowo życia. Te dwa wyjazdy były fan­ta­styczne. Był pan może kie­dyś w Hisz­pa­nii?

Pokrę­ci­łem głową, a potem, zapewne uprze­dza­jąc jego pyta­nie, powie­dzia­łem:

– We Fran­cji też nie.

Spoj­rzał na mnie z ukosa, chyba z lek­kim nie­do­wie­rza­niem, ale nie poku­sił się o komen­tarz. Zamiast tego kon­ty­nu­ował swoją opo­wieść:

– W czerwcu dwa tysiące pierw­szego wzię­li­śmy ślub. Już wtedy roz­glą­da­li­śmy się za loka­lem, w któ­rym mogli­by­śmy umiej­sco­wić naszą piz­ze­rię, ale zna­le­zie­nie cze­goś odpo­wied­niego na naszą kie­szeń nie było pro­ste. Nawet w nie­wiel­kim i dość tanim mie­ście. Wia­domo, że jeśli cho­dzi o otwo­rze­nie knajpy, naj­waż­niej­sza jest loka­li­za­cja. Udało mi się zna­leźć pracę w lokal­nej hur­towni spo­żyw­czej, żeby były pie­nią­dze na bie­żące wydatki. No a potem, dzie­wią­tego marca dwa tysiące dru­giego roku uro­dziła nam się pierw­sza córka, więc trzeba było pozmie­niać plany. Iza chciała poświę­cać dziecku jak naj­wię­cej czasu, więc ja pra­co­wa­łem, a ona zaj­mo­wała się Wik­to­rią. Oboje uzna­li­śmy, że takie roz­wią­za­nie będzie dla nas wszyst­kich naj­lep­sze…

W tym momen­cie zadzwo­niła jego komórka. Szy­ko­wiak spoj­rzał na wyświe­tlacz.

– Prze­pra­szam, to żona – powie­dział i ode­brał.

Chwilę póź­niej poin­for­mo­wał mnie, że ma kolejne zamó­wie­nie z dostawą do domu.

– Dzię­kuję za pod­wie­zie­nie – rze­kłem, otwie­ra­jąc drzwi.

– Nie ma sprawy, panie Zdzi­chu. Chyba dobrze się stało, że muszę już jechać. Cza­sem tak mam, że jak zacznę gadać, to się zapo­mi­nam i plotę jak nakrę­cony.

– Sam pana cią­gną­łem za język, więc ewen­tu­alne pre­ten­sje mogę mieć tylko do sie­bie. A tak serio, bar­dzo mi było miło pana poznać. Do zoba­cze­nia.

Ponie­waż deszcz wciąż mocno padał, nie cze­ka­łem, aż Szy­ko­wiak odje­dzie, tylko lek­kim truch­tem pobie­głem do swo­jej klatki.

Wspi­na­jąc się po scho­dach, z nie­do­wie­rza­niem pokrę­ci­łem głową. Nie lubię swo­jego imie­nia, a już wręcz aler­gicz­nie reaguję, gdy ktoś zwraca się do mnie per Zdzi­chu. Mój nowy zna­jomy z upodo­ba­niem i kil­ka­krot­nie nazwał mnie panem Zdzi­chem, a ja wcze­śniej zupeł­nie nie zwró­ci­łem na to uwagi. Pomy­śla­łem sobie, że następ­nym razem nie omiesz­kam popro­sić go deli­kat­nie, by mówił do mnie jakoś ina­czej, na przy­kład panie Zdzi­sła­wie albo panie Zdziszku.

Do dziś nie udało mi się go do tego prze­ko­nać, zresztą, tak po praw­dzie, ni­gdy nawet nie spró­bo­wa­łem.

Wpraw­dzie naza­jutrz prze­szli­śmy na ty, ale dla Kamila Szy­ko­wiaka już na zawsze mia­łem pozo­stać panem Zdzi­chem.

V

Sobota była dniem, w któ­rym w moim nowym miej­scu zatrud­nie­nia pra­co­wało się w zależ­no­ści od liczby zamó­wień i pla­no­wa­nych ter­mi­nów ich reali­za­cji, dla­tego podej­rze­wa­łem, że pierw­szego paź­dzier­nika nie będzie zbyt wiel­kiego ruchu w żad­nej z trzech hal pro­duk­cyj­nych. Kalen­darz mówił mi jasno: w fir­mie zwią­za­nej z budow­lanką nie może to być prze­sad­nie gorący okres, dla­tego tym bar­dziej się zdzi­wi­łem, gdy na pierw­szej zmia­nie sta­wiła się pełna obsada dwóch budyn­ków. Prze­szło mi przez myśl, że powi­nie­nem zwe­ry­fi­ko­wać opi­nię o swoim nowym pra­co­dawcy i przy­jąć do wia­do­mo­ści, że nawet w takim mie­ście jak Ryków coś może funk­cjo­no­wać ze spo­rym roz­ma­chem.

Z ostat­nich for­mal­no­ści zostało mi jesz­cze kilka pod­pi­sów w kadrach. Sze­fowa tego działu soboty miała wolne, ale już wcze­śniej usta­li­li­śmy, że jeśli odpo­wied­nie cyro­grafy złożę kilka dni póź­niej, to ani firma, ani tym bar­dziej świat nie ule­gną nagłej destruk­cji.

* * *

Już w trak­cie pierw­szej roz­mowy pre­zes ostrzegł mnie, że sta­no­wi­sko, o które się ubie­gam, jest samo­dzielne i z reguły na zmia­nie będę sam. Trudno mi było sobie wyobra­zić lep­szą wia­do­mość po tych wszyst­kich latach spę­dzo­nych w zde­cy­do­wa­nie zbyt zalud­nio­nym i gwar­nym Mor­do­rze, czyli budynku komendy poli­cji w mie­ście woje­wódz­kim. Tu mia­łem być zależny tylko od sie­bie, bez wiecz­nie uja­da­ją­cego prze­ło­żo­nego nad głową, doma­ga­ją­cego się kolej­nych tabe­lek ze sta­ty­sty­kami, które potrzebne są jedy­nie do tego, żeby Główny nie wziął całego tego pier­dol­nika na wide­lec.

– Będzie pan prze­waż­nie pra­co­wał sam, panie Zdzi­sła­wie – usły­sza­łem. – Nie prze­szka­dza to panu?

– Nie, panie pre­ze­sie. Wydaje mi się, że powi­nie­nem dać sobie radę.

Lustro­wał mnie bystrym spoj­rze­niem jasno­nie­bie­skich oczu – czło­wiek, który mimo że zatrud­nia ponad setkę osób, niczego nie pozo­sta­wia przy­pad­kowi. Wła­ści­ciel, pre­zes, a jeśli trzeba, to także sprze­dawca albo szef rekru­ta­cji, przy któ­rym uczest­ni­cząca w roz­mo­wie kadrowa jest jedy­nie mało widocz­nym cie­niem. Moja odpo­wiedź była powścią­gliwa – nie chcia­łem zanadto eks­po­no­wać rado­ści, ponie­waż mogłoby się to wydać zbyt podej­rzane – ale i szczera.

Zdą­ży­łem się wcze­śniej tego i owego dowie­dzieć o nowym sze­fie. W ciągu kil­ku­na­stu lat z nie­wiel­kiego zakładu pro­duk­cyj­nego stwo­rzył jedną z naj­bar­dziej liczą­cych się pol­skich fabryk branży okien­ni­czej. Nie było dla niego rze­czy nie­moż­li­wych, a w dodatku nie­zwy­kle rzadko zda­rzało mu się nie dotrzy­mać ter­minu, dla­tego klienci cenili sobie współ­pracę z nie­mło­dym już wpraw­dzie, lecz bar­dzo rzut­kim biz­nes­me­nem. Krą­żyły też słu­chy, że jest nie­zwy­kle wyma­ga­jący wobec swo­ich pra­cow­ni­ków, ale w razie potrzeby potrafi zacho­wać się wobec nich bar­dziej niż przy­zwo­icie.

Poki­wał z zado­wo­le­niem głową.

– Mam nadzieję, że spodoba się panu u nas. Wygląda pan na porząd­nego czło­wieka, panie Mokryna. – Miał miły, cie­pły głos, w któ­rym nie usły­sza­łem nawet nuty fał­szu.

– Dzię­kuję.

– A tak już tro­chę bar­dziej pry­wat­nie, jeśli można i to nie tajem­nica…

Pod­nio­słem brwi z uda­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem, choć w zasa­dzie spo­dzie­wa­łem się tre­ści kolej­nego pyta­nia.

– Miał pan dobrą pracę, chyba nie­źle płatną, i posta­no­wił pan z niej zre­zy­gno­wać… – Tu zawie­sił głos, nie decy­du­jąc się na domknię­cie klamry.

– Tak, to prawda, ale wie pan, jak to jest. Ponad czter­dzie­ści lat na karku, całe życie w dużym mie­ście… Po pro­stu posta­no­wi­łem poszu­kać spo­koj­niej­szego miej­sca. – Zauwa­ży­łem, jak na mnie patrzy. Wie­dział, że ściem­niam. Czy­ta­łem w jego oczach jak w otwar­tej księ­dze. – Mam eme­ry­turę, tro­chę sobie do niej mogę doro­bić, żeby odło­żyć coś wię­cej na sta­rość – cią­gną­łem, ale on wciąż mi nie wie­rzył.

Na moment zamil­kłem, by wyrów­nać oddech. Nie mia­łem ochoty mówić nic wię­cej, ale wie­dzia­łem, że nie mogę tak skoń­czyć tej roz­mowy. W ciągu tych paru chwil zrozumia­łem, że to, co o nim mówią, jest prawdą – potrafi prze­świe­tlić czło­wieka na wylot i gdy coś jest nie tak, zauważy to nie­mal natych­miast.

– Jestem już zmę­czony – powie­dzia­łem wresz­cie, spusz­cza­jąc wzrok. – Pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć, nie cho­dzi o to, że nie chcę już pra­co­wać, bo chcę… Chcę, potra­fię i dam sobie radę. Tylko że po tych wszyst­kich latach w poli­cji…

– Rozu­miem – prze­rwał mi w naj­mniej spo­dzie­wa­nym momen­cie. Łagod­nie, ale dość zde­cy­do­wa­nie. – Myślę, że mniej wię­cej wiem, co chce mi pan powie­dzieć. I tyle mi wystar­czy.

* * *

Za pierw­szym razem (jak się póź­niej oka­zało, za dru­gim rów­nież) nie pra­co­wa­łem jed­nak sam.

O szó­stej rano w drzwiach zakładu powi­tał mnie bar­czy­sty, wypro­sto­wany jak struna męż­czy­zna, na pierw­szy rzut oka kilka lat młod­szy ode mnie. Miał kwa­dra­tową szczękę i cią­gnącą się od niej przez prawy poli­czek aż do skroni szramę. Przed­sta­wił się jako Janusz Przy­wara, a mecha­niczny spo­sób, w jaki to zro­bił, suge­ro­wał prze­szłość w jakiejś for­ma­cji mun­du­ro­wej.

Przez nie­mal godzinę, która pozo­stała do roz­po­czę­cia zmiany przez pozo­sta­łych pra­cow­ni­ków fabryki, o jego prze­szło­ści dowie­dzia­łem się tylko tyle, że jest byłym woj­sko­wym z dwiema zagra­nicz­nymi misjami na kon­cie. O moją prze­szłość nie pytał, ale stwier­dzi­łem, że na miej­scu będzie odwdzię­czyć się rów­nie ogól­ni­ko­wymi infor­ma­cjami. Póź­niej zaję­li­śmy się już tylko prze­szko­le­niem, pod­czas któ­rego sta­ra­łem się być moż­li­wie naj­po­jęt­niej­szym uczniem. Same kon­krety, żad­nego pie­prze­nia. Moni­to­ring, zasady funk­cjo­no­wa­nia prze­pu­stek w zakła­dzie, sys­temy alar­mowe, zabez­pie­cze­nia hal, bramy głów­nej i samego biu­rowca.

Myślę, że mógł­bym się zako­le­go­wać z Przy­warą, bo nada­wa­li­śmy mniej wię­cej na tych samych falach, ale mia­łem wra­że­nie, że żaden z nas tego nie potrze­buje. Wyglą­dał mi na kogoś, kto podob­nie jak ja szuka w tej robo­cie spo­koju. Zapewne też wiele razy spa­rzył się na zawo­do­wych rela­cjach i nie miał zamiaru znów pako­wać się do tej samej rzeki. Paso­wał mi ten układ.

Róż­niło nas głów­nie to, że u niego na ser­decz­nym palcu pra­wej dłoni lśniła obrączka.

Kie­dyś czę­sto się zasta­na­wia­łem, jak bym się czuł z takim świe­ci­deł­kiem. Był nawet czas, że chcia­łem się o tym prze­ko­nać, ale życie poto­czyło się tak, że do tej pory nie było mi to dane.

* * *

Skoń­czy­li­śmy naszą dwu­na­sto­go­dzinną zmianę dokład­nie o osiem­na­stej, zosta­wia­jąc zakład pod pie­czą zmien­nika, po czym ruszy­li­śmy w mil­cze­niu do naszych samo­cho­dów zapar­ko­wa­nych na dużym, teraz już pra­wie pustym par­kingu. Uści­snę­li­śmy sobie ręce bez słowa i jak na komendę, w jed­nej sekun­dzie, otwo­rzy­li­śmy cen­tralne zamki naszych aut. Wyda­wało mi się, że Janusz podob­nie jak ja zwró­cił na to uwagę, mia­łem nawet wra­że­nie, że przez jego twarz prze­biegł cień uśmie­chu, ale odwró­cił głowę, sta­ra­jąc się to ukryć.

Przy­wara odje­chał pierw­szy; mija­jąc moją corollę, nawet nie spoj­rzał w jej kie­runku.

Pomy­śla­łem, że to był dobry dzień i że wszystko układa się zgod­nie z pla­nem, po czym ruszy­łem w stronę wyjazdu z par­kingu śla­dem mojego nowego kolegi z pracy.

Z pracy i tylko z pracy, prze­szło mi przez myśl i uśmiech­ną­łem się do sie­bie sze­roko.

VI

W szpa­rze pomię­dzy fra­mugą a drzwiami mojego miesz­ka­nia tkwiła zło­żona wpół żółta kartka. Wej­ście do klatki zabez­pie­czone było domo­fo­nem, więc począt­kowo sądzi­łem, że to mój sąsiad z naprze­ciwka, z któ­rym w trak­cie prze­pro­wadzki wymie­ni­łem wyma­gane w takich przy­pad­kach uprzej­mo­ści, ma do mnie jakąś sprawę. Oka­zało się jed­nak ina­czej.

„Panie Zdzi­chu, pro­szę o tele­fon na poniż­szy numer, K.S.”.

Jeśli miał­bym jakie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści, kto kryje się pod ini­cja­łami, bez wąt­pie­nia roz­wia­łaby je forma, w jakiej się do mnie zwró­cono.

Wsze­dłem do środka, zasta­na­wia­jąc się, czego też może ode mnie chcieć Szy­ko­wiak. Znów ode­zwał się we mnie swo­isty mecha­nizm obronny, który miał za zada­nie ostrze­gać przed nad­mier­nym spo­ufa­la­niem się z miej­sco­wymi, ale zaraz potem przy­po­mnia­łem sobie sytu­ację z poprzed­niego dnia, gdy oka­zał się on fał­szy­wym alar­mem. Nie zna­łem tego czło­wieka zbyt dobrze, ale raczej nie mogłem go podej­rze­wać o to, że faty­go­wał się do mnie z byle powodu.

Wyją­łem z kie­szeni komórkę i wybra­łem podany numer.

– Tak, słu­cham?

– Dzień dobry, panie Kamilu, Mokryna z tej strony. Zosta­wił pan kartkę z moich drzwiach, więc…

– O, dobrze, że pan dzwoni, już mia­łem do pana jechać – wszedł mi w słowo. – Sprzą­ta­łem dziś tro­chę w aucie, bo wybie­ramy się jutro z Izką i dzie­cia­kami do war­szaw­skiego zoo, i zna­la­złem pań­ski port­fel. Leżał pod sie­dze­niem pasa­żera, więc pew­nie musiał panu wczo­raj wypaść.

Odru­chowo dotkną­łem zewnętrz­nej kie­szeni, po czym przy­po­mnia­łem sobie, że poprzed­niego dnia nosi­łem pola­rową bluzę, którą po powro­cie powie­si­łem do prze­schnię­cia na opar­ciu krze­sła w kuchni i już tam została.

– Będzie pan teraz w domu? – cią­gnął. – Mógł­bym wpaść i go pod­rzu­cić.

– Panie Kamilu, dzię­kuję, że się pan faty­go­wał już wcze­śniej. No i że pan go zna­lazł…

– Przy­pa­dek. Rzadko sprzą­tam auto, zresztą chyba pan to wczo­raj zauwa­żył. – Zaśmiał się szcze­rze.

– Nie zwra­cam uwagi na pier­doły, ale fak­tycz­nie z tyłu miał pan mały roz­gar­diasz. Jak­bym nie był wścib­ski i się nie wier­cił, pew­nie port­fel do dziś byłby na swoim miej­scu.

– Co racja, to racja. Następ­nym razem pro­szę się popra­wić, a teraz niech mi pan powie, czy jest pan w domu, bo Iza już do mnie macha, więc pew­nie zaraz będę jechał z zamó­wie­niem.

– W sumie przed chwilą wró­ci­łem z pracy i nie zamie­rza­łem się już ni­gdzie ruszać, ale jestem głodny jak wilk, w dodatku, jak się oka­zało, bez gro­sza przy duszy, więc z chę­cią wpadł­bym do was spraw­dzić, czy od wczo­raj jakość pizzy się nie pogor­szyła.

– Mogę przy­wieźć jakąś dobrą, to żaden pro­blem.

– Dzię­kuję, ale chęt­nie się prze­wie­trzę, spa­cer dobrze mi zrobi. Poza tym chcę jesz­cze nacie­szyć oczy tym nie­sa­mo­wi­tym wystro­jem. Tym bar­dziej że jego dni są prze­cież poli­czone.

– Chyba że tak. W takim razie zapra­szam. O któ­rej pan będzie? Mamy tro­chę ludzi, więc na wszelki wypa­dek zare­zer­wuję dla pana sto­lik.

– Pew­nie gdzieś tak za godzinę. Mam tylko prośbę, żeby to było inne miej­sce niż wczo­raj, bo peszyły mnie tro­chę te rogi nad głową.

– Nie ma sprawy! – Roze­śmiał się, a potem, jakby po chwili waha­nia, dodał: – Cho­ciaż było panu z nimi bar­dzo do twa­rzy. – Pew­nie przez ten krótki moment zasta­na­wiał się, czy żart przy­pad­kiem nie prze­kro­czy gra­nicy dobrego smaku.

– W takim razie niech będzie to samo miej­sce – powie­dzia­łem. – W moim wieku każdą oka­zję do usły­sze­nia kom­ple­mentu trzeba brać w ciemno!

* * *

Fak­tycz­nie byłem bar­dzo głodny, ale stwier­dzi­łem, że przed wyj­ściem wypa­da­łoby się odświe­żyć po dwu­na­stu godzi­nach w pracy. Wsko­czy­łem więc pod prysz­nic i się ogo­li­łem. Cze­ka­jąc, aż wyschną mi włosy, włą­czy­łem kom­pu­ter i rzu­ci­łem okiem na bie­żące wyda­rze­nia, a póź­niej nie­opatrz­nie spraw­dzi­łem skrzynkę mej­lową.

Wśród zwy­cza­jo­wej lawiny spamu przez ostat­nie trzy dni tra­fiły się też dwie zwy­czajne wia­do­mo­ści.

Na pierw­szą odpi­sa­łem natych­miast. Andrzej Gier­czak, który prze­jął moje obo­wiązki w wydziale kon­troli, ostat­nio odzy­wał się do mnie coraz rza­dziej, ale jesz­cze od czasu do czasu się to zda­rzało. Miał krót­szy ode mnie staż w poli­cji, a w dodatku ni­gdy dotąd nie musiał szpe­rać we wła­snych bru­dach. Prze­nie­śli go z dnia na dzień i nagle z dobrego, lubia­nego przez wielu kolegi musiał prze­dzierz­gnąć się w psa tro­pią­cego i wyja­śniać nie­pra­wi­dło­wo­ści w poli­cyj­nych sze­re­gach. Szcze­rze mu współ­czu­łem, tym bar­dziej że był to jeden z porząd­niej­szych ludzi, z jakimi przy­szło mi pra­co­wać.

Robi­łem więc, co mogłem, żeby uła­twić mu odna­le­zie­nie się w nowej sytu­acji. Jeśli tylko potra­fi­łem, wska­zy­wa­łem spo­sób zasto­so­wa­nia poszcze­gól­nych pro­ce­dur, miej­sca, gdzie na pół­kach i w archi­wum można odszu­kać ana­lo­giczne do obec­nych sprawy, a także pró­bo­wa­łem pomóc zasto­so­wać stare i roz­gryźć nowe wytyczne w zakre­sie koniecz­nych zesta­wień oraz sta­ty­styk. Tym razem prośba doty­czyła tego ostat­niego zagad­nie­nia. Minął wła­śnie pierw­szy kwar­tał pracy Andrzeja na nowym sta­no­wi­sku, żądano więc od niego odpo­wied­nich, choć w moim prze­ko­na­niu nikomu do niczego nie­po­trzeb­nych, tabe­la­rycz­nych wyka­zów prze­pro­wa­dzo­nych w ostat­nich trzech mie­sią­cach postę­po­wań wyja­śnia­ją­cych, wraz z odnie­sie­niem ich do ana­lo­gicz­nych danych za rok ubie­gły.

Upo­ra­łem się mniej wię­cej w dwa­dzie­ścia minut. Kwe­stia była sto­sun­kowo pro­sta, a dodat­kowo zda­wa­łem sobie sprawę, że moja odpo­wiedź uspo­koi Andrzeja i dzięki temu będzie miał tro­chę mniej ner­wową resztę week­endu. W luź­niej­szej koń­cówce wia­do­mo­ści Gier­czak ani sło­wem nie wspo­mniał o spra­wie Pie­niążka (za co jak zwy­kle byłem mu wdzięczny), tylko tro­chę poplot­ko­wał na tematy bie­żące. Jakby bar­dziej z obo­wiązku, bo tak wypada, niż z prze­ko­na­nia, że mnie to obcho­dzi. Naj­waż­niej­sza gminna wieść nio­sła, że „podobno Stary ma pole­cieć na jesieni”.

Nie obcho­dziło mnie to.

Tym bar­dziej że Stary, czyli komen­dant woje­wódzki, miał „pole­cieć” już wcze­śniej wiele razy i tylko pora roku zmie­niała się w tej plotce.

Druga wia­do­mość była od Beaty.

W sumie nic waż­nego – ot, kilka zdań od sta­rej dobrej kole­żanki. Sie­dzia­łem jed­nak dość długo, gapiąc się na tekst, jakby to był mejl od kogoś z zaświa­tów.

Naj­pierw pomy­śla­łem, że odpi­szę od razu, nawet wkle­pa­łem kil­ka­na­ście pierw­szych słów. Zaraz jed­nak wszystko wyka­so­wa­łem i usu­ną­łem wer­sję robo­czą wia­do­mo­ści, żeby mnie nie kusiło. Zapo­mnia­łem o gło­dzie i o tym, że w piz­ze­rii czeka na mnie zare­zer­wo­wany sto­lik.

Odchy­la­jąc się na krze­śle, prze­cze­sa­łem pal­cami włosy, odkry­wa­jąc mimo­wol­nie, że zdą­żyły już wyschnąć, i spoj­rza­łem na zega­rek w pra­wym dol­nym rogu ekranu. Docho­dziło wpół do dzie­wią­tej.

Nie wie­dzia­łem, jak postą­pić z wia­do­mo­ścią od Beaty, ale prze­cież nie musia­łem podej­mo­wać decy­zji tu i teraz. Wyłą­czy­łem więc kom­pu­ter i zaczą­łem szy­ko­wać się do wyj­ścia.

* * *

Gdy dotar­łem do Isa­bella e Camillo, był już kwa­drans po dwu­dzie­stej pierw­szej.

Szy­ko­wiak nie prze­sa­dzał, twier­dząc, że w piz­ze­rii panuje spory ruch. Hała­śliwi goście, wśród któ­rych prze­wa­żała mło­dzież, oku­po­wali zde­cy­do­waną więk­szość miejsc, a sto­lik zaj­mo­wany przeze mnie poprzed­niego dnia oto­czony był wia­nusz­kiem zaja­da­ją­cych się pizzą mało­la­tów. Nie mogłem mieć pre­ten­sji do wła­ści­ciela, że nie przy­trzy­mał dla mnie rezer­wa­cji, skoro spóź­ni­łem się ponad godzinę.

Sta­łem w drzwiach, zasta­na­wia­jąc się, czy wyjść na zewnątrz i pocze­kać, aż się tro­chę prze­ludni, czy może popro­sić o zwrot port­fela, a następ­nie kupić coś do zje­dze­nia w spo­żyw­czaku, gdy poczu­łem, że ktoś kła­dzie mi dłoń na ramie­niu. Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem sto­ją­cego tuż za pro­giem Szy­ko­wiaka.

– Zapra­szam do środka, miej­sce czeka – powie­dział, wska­zu­jąc zaciszny sto­lik w pra­wym rogu, na któ­rym usta­wiono tabliczkę z napi­sem „Rezer­wa­cja”. – Wła­śnie zali­czy­łem ostatni kurs z dostawą.

– Dzię­kuję i prze­pra­szam za spóź­nie­nie – odpar­łem, robiąc krok do przodu, by wpu­ścić wła­ści­ciela. – A wła­ści­wie skąd pan może wie­dzieć, że to był ostatni kurs?

– Lokal jest czynny do dwu­dzie­stej dru­giej, ale zamó­wie­nia na pizzę przyj­mu­jemy tylko do dzie­wią­tej.

– Wygląda więc na to, że się spóź­ni­łem…

– Dla pana zro­bimy wyją­tek, panie Zdzi­chu – odparł z uśmie­chem Szy­ko­wiak. – Zaraz podam kartę, żeby mógł pan coś wybrać.

– A mogę zdać się na pań­ski gust?

– Ostrze­gam, że to może być coś ostrego.

– Żaden pro­blem. Lubię pikantne dania.

– Roz­miar taki jak wczo­raj?

Przez chwilę zasta­na­wia­łem się nad tą kuszącą pro­po­zy­cją. Kiszki grały mi mar­sza, ale bio­rąc pod uwagę porę, uzna­łem, że lepiej nie szar­żo­wać.

– Jest tro­chę późno, więc może jed­nak małą – powie­dzia­łem, po czym, lawi­ru­jąc pomię­dzy sie­dzą­cymi klien­tami, poże­glo­wa­łem w stronę kwa­dra­to­wego sto­lika, przy któ­rym zamiast czte­rech stały tylko dwa krze­sła; bra­ku­jące zostały pod­pro­wa­dzone przez sie­dzącą po sąsiedzku i cisnącą się obok sie­bie mło­dzież.

Led­wie zdą­ży­łem zająć miej­sce, gdy przede mną jak spod ziemi wyrósł Szy­ko­wiak z kuflem zło­ci­stego piwa.

– Nawet nie pyta­łem, czy pan sobie życzy – rzekł. – Ale pizza będzie naprawdę ostra, więc to na pewno się przyda. – Kiedy odcho­dził, dodał jesz­cze, wska­zu­jąc na wolne krze­sło: – Zare­zer­wo­wa­łem też miej­sce dla sie­bie, jeśli nie będzie pan miał nic prze­ciw mojemu towa­rzy­stwu.

– By­naj­mniej. Będzie mi naprawdę miło – odpar­łem.

– W takim razie bar­dzo się cie­szę. Tro­chę tu ogarnę i jak pizza będzie gotowa, przyjdę poprzesz­ka­dzać.

Pocią­ga­jąc pierw­szy łyk z kufla, przy­po­mnia­łem sobie plany, które snu­łem nad reszt­kami pizzy nie dalej jak poprzed­niego dnia. Mia­łem tu pro­wa­dzić życie odludka stro­nią­cego od towa­rzy­stwa, a wystar­czyła nieco ponad doba, by oka­zało się, że tak naprawdę chyba zupeł­nie czego innego mi potrzeba.

Przez ostat­nie lata żyłem wśród ludzi, ale byłem samotny, choć nie chcia­łem przy­znać tego przed samym sobą, bo prze­cież mia­łem wielu zna­jo­mych, a ludzie chęt­nie spę­dzali ze mną popo­łu­dnia i wie­czory. Kobiety cza­sem rów­nież noce.

Kiedy w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym roku moi rodzice zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym (parę dni po moich trzy­dzie­stych uro­dzi­nach), wszystko się zmie­niło. Dobrze, że była wtedy przy mnie Beata, ale i to się skoń­czyło cztery lata póź­niej. Od wtedy, kiedy ode­szła, od Wigi­lii Bożego Naro­dze­nia dwa tysiące trze­ciego roku, dawa­łem sobie nie­źle radę, tkwiąc w ilu­zo­rycz­nych sto­sun­kach kole­żeń­skich, zawo­do­wych, sąsiedz­kich, bazar­ko­wych i jakich tam jesz­cze.

Ale tak naprawdę nie mia­łem nikogo.

Cza­sem prze­kli­na­łem los, a cza­sem swo­ich świę­tej pamięci sta­rych, że nie mam rodzeń­stwa, które, choćby i nawet naj­po­dlej­sze, sta­no­wi­łoby jakąś namiastkę bli­sko­ści, two­rzy­łoby złu­dze­nie, że jest na tym świe­cie ktoś oprócz mnie. Nie­chbym nawet nie oglą­dał tego kogoś albo nie zamie­nił z nim słowa latami przez tele­fon, to byłoby nie­ważne – w prze­ci­wień­stwie do świa­do­mo­ści, że jestem sam jak palec.

Tak, cza­sem prze­kli­na­łem za to los i moich świę­tej pamięci sta­rych, a zaraz potem ruga­łem się w myślach, prze­ko­nany, że rodzeń­stwo i tak by nic nie zmie­niło. Rodzeń­stwo to prze­cież tylko więzy krwi i tak naprawdę poza miło­ścią do rodzi­ców, wspól­nym dzie­ciń­stwem i zbież­nym DNA prze­waż­nie nic cię z twoim bra­tem czy sio­strą nie łączy. To niby nie jest mało, ale też nie na tyle dużo, by zagwa­ran­to­wać, że nie będziesz samotny, gdy ci się wszystko spier­doli w życiu.

Nie­któ­rzy ucie­kają w alko­hol, a nie­któ­rzy w samot­ność. Ja nale­ża­łem do tych dru­gich.

I pew­nie tak by zostało, pew­nie dotrwał­bym w mie­ście woje­wódz­kim do godziw­szej eme­ry­tury, nie zwa­ża­jąc na wszystko i uda­jąc „nie samot­ność” przed samym sobą (a może nawet sobie jej nie uświa­da­mia­jąc?), gdyby nie sprawa Pie­niążka. Znio­słem brak rodzi­ców, prze­ży­łem – choć z tru­dem – odej­ście kobiety, bez któ­rej nie wyobra­ża­łem sobie świata, ale sprawa Pie­niążka mnie prze­ro­sła. A uświa­do­mi­łem to sobie w jed­nej sekun­dzie w knaj­pie Isa­bella e Camillo w Ryko­wie – naj­pierw pocią­ga­jąc łyk piwa, a póź­niej zli­zu­jąc gęstą, tłu­stą pianę z gór­nej wargi.

Do tej pory sądzi­łem, że to był mój wybór, ale nie – to była zwy­czajna rej­te­rada. Nie ucie­ka­łem do Rykowa od ludzi, a od postę­po­wa­nia doty­czą­cego mło­dego poli­cjanta dro­gówki, na któ­rego mnie poszczuto i który nie wytrzy­mał pre­sji. Zanim zdą­żył oddać odznakę i broń służ­bową, pocią­gnął za spust w kiblu Mor­doru, odstrze­li­wu­jąc sobie spory kawa­łek poty­licy.

Nie­wiele póź­niej oka­zało się, że dowody, jakie mi pod­su­nięto, zostały od początku do końca wyssane z brud­nego palca gościa pra­cu­ją­cego u nas na uchu, któ­rego brata Pie­nią­żek swego czasu zatrzy­mał za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści. W trak­cie kon­troli oka­zało się, że auto jest trefne, a młody gli­niarz (w prze­ci­wień­stwie do star­szego kolegi, z któ­rym peł­nił służbę) cał­ko­wi­cie nie­chętny do współ­pracy. Brat infor­ma­tora tra­fił pod celę na trzy mie­siące, ponie­waż postę­po­wa­nie wyka­zało jego związki z mię­dzy­na­ro­do­wym gan­giem trud­nią­cym się kra­dzieżą samo­cho­dów w zachod­niej Euro­pie, a póź­niej prze­rzu­ca­ją­cym je za wschod­nią gra­nicę Pol­ski.

Zaraz potem do komendy wpły­nęła skarga na Pie­niążka za nie­pra­wi­dło­wo­ści w innej spra­wie. Cho­dziło o rze­komą łapówkę dość dużej wyso­ko­ści, fał­szo­wa­nie kwi­tów, a nawet o for­mu­ło­wa­nie pod­czas służby gróźb karal­nych. Na początku nikt nie trak­to­wał tego poważ­nie, ale kiedy zaczęli się poja­wiać kolejni świad­ko­wie potwier­dza­jący nie­ko­rzystną dla Pie­niążka wer­sję, musie­li­śmy się spra­wie przyj­rzeć bli­żej, tym bar­dziej że zaczęła przy niej węszyć pro­ku­ra­tura okrę­gowa. W pew­nym momen­cie doszło nawet do tego, że zapa­dła decy­zja o zawie­sze­niu poli­cjanta w czyn­no­ściach służ­bo­wych. Decy­zja, o któ­rej Pie­nią­żek dowie­dział się nie­ofi­cjal­nie – i któ­rej nie pozwo­lił wejść w życie, wkła­da­jąc sobie lufę do ust, a następ­nie pocią­ga­jąc za spust.

Dwa dni po pogrze­bie mło­dego gliny zja­wiła się u nas żona infor­ma­tora. Być może ruszyło ją sumie­nie, ale nie­wy­klu­czone – i na mój nos bar­dziej praw­do­po­dobne – że cho­dziło o ode­gra­nie się na ślub­nym, ponie­waż pro­ces fabry­ko­wa­nia dowo­dów prze­ciw poli­cjan­towi opi­sy­wała do pro­to­kołu, usi­łu­jąc bez­sku­tecz­nie ukryć pod oku­la­rami prze­ciwsłonecznymi wielki gra­na­to­wo­czarny siniak oka­la­jący jej prawe oko. Ruszyło docho­dze­nie w spra­wie for­mu­ło­wa­nia fał­szy­wych oskar­żeń. Podej­rzani jeden po dru­gim przy­zna­wali się do winy, a sier­żant Łukasz Pie­nią­żek, na zawsze już dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni, został pośmiert­nie oczysz­czony z zarzu­tów, co raczej nie miało już wtedy dla niego spe­cjal­nego zna­cze­nia.

Ucie­kłem więc z Mor­doru i z mia­sta woje­wódz­kiego. Wyda­wało mi się, że chcę uciec do dobrej samot­no­ści (złej, w któ­rej tkwi­łem, dotąd nawet sobie nie uświa­da­mia­łem), wyda­wało mi się, że chcę spo­koju, a tak naprawdę pra­gną­łem uciec od Pie­niążka i jego sprawy, nie chcia­łem, żeby kto­kol­wiek jesz­cze kie­dy­kol­wiek spoj­rzał na mnie przez jej pry­zmat.

Jak to mawia Mamaj (cho­ciaż wtedy, pierw­szego paź­dzier­nika, jesz­cze tego nie wie­dzia­łem, bo mie­li­śmy się poznać dopiero w listo­pa­dzie), Ryków to dziura w dupie świata. A ja poja­wi­łem się tu, bo chcia­łem być w niej samot­nym, smut­nym pal­cem, chcia­łem się nurzać w trau­ma­tycz­nych wspo­mnie­niach jak w gów­nie.

Pierw­szy łyk piwa led­wie zaczy­nał chło­dzić mi prze­łyk, gdy zro­zu­mia­łem, że prze­cież wcale nie musi tak być. Uświa­do­mi­łem sobie, że sze­dłem do Isa­bella e Camillo z nadzieją na spo­tka­nie, a może nawet na dłuż­szą roz­mowę z Szy­ko­wia­kiem. Znów chcia­łem spoj­rzeć w te jego pełne uśmie­chu i opty­mi­zmu szare oczy, posłu­chać, jak prze­ko­ma­rzają się z żoną, chło­nąć bez­tro­ską atmos­ferę gwar­nej knajpki.

Jak się oka­zało, cza­sem do zmiany spoj­rze­nia na świat nie potrzeba wiele. Nie­kiedy wystar­czy, że ktoś zapyta, czy nie masz nic prze­ciw temu, aby się do cie­bie przy­siadł, a ty odpo­wiesz, że by­naj­mniej i że będzie ci naprawdę miło.

I zro­bisz to szcze­rze, wypo­wiesz te słowa z prze­ko­na­niem, o które jesz­cze wczo­raj rano sam sie­bie byś nie podej­rze­wał.

* * *

Gdy Szy­ko­wiak przy­niósł moją pizzę i usiadł naprze­ciwko, było za dwa­dzie­ścia dzie­siąta.

Więk­szość sto­li­ków zdą­żyła się już zwol­nić, a w piz­ze­rii od mojego przyj­ścia chyba nie poja­wił się żaden nowy klient. W mię­dzy­cza­sie wła­ści­ciel dwa razy spo­koj­nie, lecz sta­now­czo uspo­ka­jał zbyt gło­śno zacho­wu­jącą się grupkę zaj­mu­jącą sto­lik, przy któ­rym sie­dzia­łem poprzed­niego dnia. Raz zwró­cił uwagę także dwóm lekko pod­chmie­lo­nym star­szym jego­mo­ściom, zde­cy­do­wa­nie zbyt żar­li­wie dys­ku­tu­ją­cym na temat mają­cych się odbyć w następną nie­dzielę wybo­rów par­la­men­tar­nych. W piz­ze­rii pano­wał gwar, ale dzięki reak­cjom Szy­ko­wiaka bez trudu można było posłu­chać muzyki pły­ną­cej z czte­rech roz­miesz­czo­nych wysoko w rogach sali gło­śni­ków.

Jesz­cze zanim wzią­łem sztućce do rąk, zapro­po­no­wa­łem, żeby­śmy prze­szli na ty. Zaraz potem nie omiesz­ka­łem pochwa­lić Kamila za dba­łość o atmos­ferę.

Ski­nął głową i powie­dział:

– Wiesz, panie Zdzi­chu, tak to już jest w tej branży, że na samym początku należy usta­lić zasady, a potem dbać, by goście ich prze­strze­gali. Sta­ramy się z Izą, żeby wszystko było, jak należy, bo jeśli­by­śmy choć odro­binę odpu­ścili, póź­niej sytu­acja byłaby nie do opa­no­wa­nia. A jeśli sam zauwa­ży­łeś, że jakoś nam wycho­dzi, to zna­czy, że jeste­śmy na dobrej dro­dze do osią­gnię­cia celu. Jesz­cze z mie­siąc i nikomu nie przyj­dzie do głowy, że w Camillo mógłby się wydzie­rać albo zosta­wać dłu­żej niż do dwu­dzie­stej dru­giej.

– W Camillo? – zdzi­wi­łem się.

Uśmiech­nął się i roz­ło­żył bez­rad­nie ręce.

– Na robie­niu pizzy to może i się znam, panie Zdzi­chu, ale na mar­ke­tingu ani w ząb. Mówi­łem wczo­raj, że to ja wybra­łem nazwę, chcia­łem, żeby było świa­towo, tro­chę po wło­sku, a tym­cza­sem oka­zuje się, że to był nie­wy­pał. W całym Ryko­wie nie znaj­dziesz nawet jed­nej osoby mówią­cej o tym przy­bytku tak, jak sobie wyma­rzy­łem. Wszy­scy uprasz­czają, nie­któ­rzy nawet mówią, o zgrozo!, że cho­dzą zjeść „do Kamila”.

Prze­żu­wa­łem jego słowa wraz z pierw­szymi kęsami pizzy, która fak­tycz­nie oka­zała się pie­kiel­nie ostra, ale też chyba nawet lep­sza niż pierw­sza, którą tu jadłem. Jakby na potwier­dze­nie tego, o czym mówił chwilę wcze­śniej, grupa mło­dzieży wła­śnie zaczęła zbie­rać się do wyj­ścia, a dwaj starsi jego­mo­ście co chwila spo­glą­dali na zegarki.

– Ale two­jej żonie, nawet jeśli tro­chę maru­dzi, na pewno jest miło, że chcia­łeś, by jej imię zna­la­zło się w nazwie – zauwa­ży­łem.

– Tak sądzisz?

– Jestem tego pewien.

– W takim razie dzię­kuję za dobre słowo. Potra­fisz pod­nieść czło­wieka na duchu, panie Zdzi­chu. Chęt­nie bym za to z tobą wypił.

– Co zatem stoi na prze­szko­dzie?

– Pomy­śla­łem, że może chciał­byś, żebym pod­rzu­cił cię do domu…

– Miło z two­jej strony, ale dziś chęt­nie się przejdę.

– W takim razie skończ sobie pizzę, ja w tym cza­sie roz­li­czę gości, a potem spo­koj­nie sobie posie­dzimy, okej?

– Jasne.

– Ja też sobie naleję jasne – powie­dział i zaraz potem zosta­łem przy sto­liku sam.

Gdy pod­szedł do grupki mło­dzieży z para­go­nem, dla pozo­sta­łych klien­tów był to znak, że wie­czór w Camillo wła­śnie dobiega końca.

Do dwu­dzie­stej dru­giej zostało sześć minut.

* * *

Dokład­nie o dzie­sią­tej Kamil zamknął od środka drzwi.

Zaraz potem do mojego sto­lika pode­szła Iza, żeby przy­wi­tać się i poże­gnać jed­no­cze­śnie. Chwilę poroz­ma­wia­li­śmy; skom­ple­men­to­wa­łem przy­go­to­waną przez nią pizzę, co wyraź­nie spra­wiło jej przy­jem­ność.

– Oba­wia­łam się, że będzie za ostra, ale Kamil powie­dział, żebym zro­biła dokład­nie taką, jak on lubi naj­bar­dziej – wyznała, jakby się tro­chę uspra­wie­dli­wia­jąc.

– Widocz­nie mamy podobny gust – odpar­łem.

– No, no, tylko bez takich – wtrą­cił się Szy­ko­wiak, sta­wia­jąc na bla­cie dwa pełne kufle. – Ostrze­gam cię, panie Zdzi­chu, że jestem o mał­żonkę cho­ro­bli­wie zazdro­sny, i to, co wła­śnie powie­dzia­łeś, może obu­dzić we mnie podejrz­liwą bestię.

– Chcia­ła­bym to zoba­czyć, ty mój bru­talu! – Roze­śmiała się Iza i cmok­nęła go w poli­czek.

Pod­nio­słem ręce w geście pod­da­nia.

– Czuję się ostrze­żony, a nawet z lekka wystra­szony, więc ustę­puję pola temu nie­okrze­sa­nemu bar­ba­rzyńcy.

– Nie siedź długo, bar­ba­rzyńco – dodała Iza, wciąż się śmie­jąc. – Jutro mamy w pla­nach War­szawę, a ja śred­nio się tam czuję za kół­kiem, więc nie prze­sadź z piwem.

Szy­ko­wiak spoj­rzał na mnie i wzru­szył ramio­nami.

– Tak oto obra­cają się w pył legendy, które jesz­cze na dobre nie zdą­żyły stać się cia­łem. Nie­do­szły bru­tal w ułamku sekundy stał się pan­to­fla­rzem.

Iza poży­czyła mi dobrej nocy i popro­siła Kamila, żeby zamknął za nią drzwi. W progu poca­ło­wali się jesz­cze tak namięt­nie jak para zako­cha­nych nasto­lat­ków, która ma się roz­stać na kilka mie­sięcy.

– Może pod­wie­ziesz żonę do domu? – zapro­po­no­wa­łem, gdy Szy­ko­wiak prze­krę­cał zamek. – Jesz­cze nie zdą­ży­łeś się napić, a jest pra­wie noc, więc…

– Daj spo­kój – prze­rwał mi, kie­ru­jąc się w stronę naszego sto­lika. – Ryków to może nie metro­po­lia, ale ma swoje plusy. Na przy­kład taki, że jest tu bar­dzo bez­piecz­nie. Nie pamię­tam, żeby wyda­rzyło się coś poważ­niej­szego od drob­nych kra­dzieży albo sza­mo­ta­niny mię­dzy ama­to­rami taniego wina. – Usiadł i kon­ty­nu­ował: – Zapew­niam cię, jeśli ist­nia­łoby choćby naj­mniej­sze zagro­że­nie, że mojej Izie może się coś stać, nie zosta­wił­bym jej samej nawet na sekundę. Zresztą miesz­kamy zaraz obok, pokażę ci póź­niej. A teraz się napijmy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki