Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zabij mnie, tato to powieść trzymająca czytelnika w niepewności od pierwszej do ostatniej strony. Stefan Darda umiejętnie buduje napięcie i kreśli psychologiczne portrety bohaterów, sprawiając, że nie można oderwać się od lektury.
Rok 2015, mała miejscowość w centralnej Polsce. Trzynastoletnia Wiktoria wraz z dwiema młodszymi siostrami wraca ze szkoły i w pobliżu domu spotyka znajomych. Zostawia dziewczynki, by dalej poszły same. Te jednak nigdy nie docierają do celu…
Zdzisław Mokryna, przyjaciel zrozpaczonej rodziny i emerytowany policjant, zniecierpliwiony opieszałością służb, podejmuje prywatne śledztwo. Dzięki dawnym znajomościom dowiaduje się, że zwolniony niedawno z więzienia psychopatyczny zabójca zniknął bez śladu. Ani „ustawa o bestiach”, ani dyskretna obserwacja policji nie okazały się wystarczające, by kontrolować kolejne kroki zwyrodnialca. Niestety coraz więcej zatrważających faktów wskazuje na to, że to on może mieć związek ze zniknięciem Oli i Julki.
Czy dziewczynki żyją? Co robi państwo, żeby chronić swoich obywateli przed podobnymi tragediami? I czy uda się ocalić rodzinę, którą los wystawił na tak okrutną próbę?
Rewelacyjna! - to pierwsze co nasunęło mi się po przeczytaniu książki Stefana Dardy "Zabij mnie, tato". Nie ma w tym żadnej przesady. Ta książka mnie po prostu urzekła, pochłonęła, zagrała moimi emocjami.
Nesti czyta, ksiazkomaniacyrecenzje.blogspot.com
Stefan Darda ma umiejętność budowania nastroju, potrafi sprawić, że czytelnik poczuje ciarki na plecach lub zimny oddech na karku. Pozwala nam wędrować w głąb bohatera i czuć to, co on. Takie doświadczenia pamiętam z poprzednich książek autora, i w tym przypadku czułam to samo. Czułam strach, smutek, bezradność. Złość, wstręt i jeszcze raz bezradność. Darda jest wirtuozem naszych emocji.
Zuzanna Gajewska, pisarka
Stefan Darda jest uznawany za mistrza grozy na polskim rynku wydawniczym. (…) Zabij mnie, tato przynosi czytelnikowi strach, którego nie da się powstrzymać, szokuje fabularnymi twistami i brakiem oporu przed utratą pozytywnych bohaterów.
Marta Zagrajek, portalkryminalny.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
– Zauważyłeś, że każdy dom pachnie inaczej?
Spoglądam na zegarek.
Nie dlatego, że chcę sprawdzić, która jest godzina. Chodzi raczej o próbę ukrycia własnego zmieszania czy może – tak, to chyba precyzyjniej – niepokoju i troski. Mimowolnie spostrzegam, że po raz ostatni wymieniliśmy zdawkowo kilka słów ponad dziesięć minut temu. Podnoszę głowę dopiero wtedy, gdy jestem pewien, że moja twarz nie wyraża żadnych emocji.
Przygląda mi się uważnie, właściwie świdruje mnie wzrokiem. Wytrzymuję jego spojrzenie, ale nie odpowiadam w obawie, że moja reakcja będzie niewłaściwa.
Od poniedziałku jego rysy wyraźnie się wyostrzyły, co jeszcze bardziej podkreślają lekko zapadnięte policzki i kilkudniowy zarost. Okrągła i szczera twarz dorosłego dziecka poszarzała, stała się podejrzliwa, a wesołe wcześniej oczy jakby zapadły się w głąb czaszki, zmieniając go nie do poznania. Patrzę w nie teraz i widzę ból zmieszany ze strachem. Są zmęczone, mocno przekrwione z niewyspania, ale wciąż bystre.
O co mu, do cholery, może chodzić?
Siedzimy w przestronnym salonie powiększonym jeszcze o niewielki aneks kuchenny. Jest późne popołudnie, przez firanki sączy się złotawy blask słońca, które właśnie zaczyna chylić się ku zachodowi. Z zewnątrz docierają hałasy marcowego dnia – szum przejeżdżających samochodów, wesoły ptasi świergot i głośne, sprawiające wrażenie beztroskich, rozmowy przechodniów. Dzięki przyjemnym pastelowym barwom ścian, jasnobrązowej tonacji mebli oraz zestawowi wypoczynkowemu obitemu skórą w kolorze écru salon powinien być równie pogodny jak dzień, do którego śmierci pozostało jeszcze co najmniej kilkadziesiąt minut.
Powinien być, ale nie jest.
Znajdujemy się w dusznej kapsule niepewności i obaw, w której śpiew ptaków wydaje się nadmiernie wesoły, a rozmowy przechodniów jakby niestosownie beztroskie.
Nagle do tych przeciskających się przez zamknięte okno odgłosów dołącza dziecięcy śmiech. Trudno określić, czy dziewczynki, czy małego chłopca. Po chwili wtóruje mu drugi, głośniejszy, bardziej perlisty. Przez ułamek sekundy doświadczam czegoś w rodzaju déjà vu. To przez ten śmiech z zewnątrz, podobny do tego z przedwczoraj, i fakt, że wtedy po południu siedzieliśmy dokładnie na tych samych miejscach co dziś. Zachowanie Kamila teraz jest jednak zupełnie inne, więc wrażenie przeżywania tej samej chwili gaśnie równie nagle, jak się pojawiło.
Wtedy poderwał się na równe nogi i natychmiast znalazł przy oknie. Dziś tylko lekko prostuje plecy, zaczyna nasłuchiwać i odruchowo spogląda w stronę zasłoniętych firanek. Zaraz potem jego wzrok znów spoczywa na mojej twarzy. W tej chwili Kamil sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, kim jestem, skąd i po co się tu wziąłem. Mam nadzieję, że zanim mnie rozpozna, zdąży już zapomnieć o swoim dziwacznym pytaniu.
– Nie zauważyłeś, panie Zdzichu? – pyta. – Tak mówią i chyba to prawda. Przynajmniej tak mi się wydaje. Wiesz, ludzie i ich zapachy, kosmetyki, meble, farby na ścianach, wszystko. I tak się właśnie zastanawiam, czy…
Przenosi spojrzenie na jakieś miejsce gdzieś poza moimi plecami, usytuowane o wiele dalej niż ograniczająca przestrzeń pokoju ściana, i przez moment milczy. Później znów patrzy w moje oczy, lecz tym razem spoza wilgotnej zasłony łez.
– Tak się właśnie zastanawiam, czy tutaj też będzie pachniało inaczej, jeśli one nie wrócą.
I
Pamiętam dokładnie chwilę, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy w tamto ponure piątkowe popołudnie. Był trzydziesty września dwa tysiące jedenastego roku, a ja siedziałem przy dużym oknie pizzerii Isabella e Camillo.
Na zewnątrz nie działo się nic ciekawego, co było zresztą zupełnie naturalne. W niewielkich powiatowych miastach tego typu rzadko dzieje się coś, na czym warto zawiesić oko na dłużej niż kilka sekund. Zwłaszcza jeśli spieszące gdzieś co tchu dziewczyny opatulone są w ciepłe ubrania i skryte pod parasolkami przed wczesnojesiennym deszczem, niesionym porywami nieprzyjemnego, kąśliwego wiatru.
Byłem w tym lokalu po raz pierwszy i stanowił on o niebo ciekawszy obiekt do obserwacji niż wszystko to, co działo się na dworze. Czekałem cierpliwie na swoją pizzę i sączyłem drugie piwo, podziwiając wnętrze.
Czego w nim nie było! Na przeciwległej ścianie, drewnianej od podłogi aż po sufit, pomiędzy zasuszonymi rozgwiazdami wisiały dwa góralskie kapelusze, a pod nimi rozpięto sporej wielkości kilim z nieforemnymi dzikami i jeleniem na rykowisku, przypominającym konia, któremu ktoś dla hecy domalował rogi. W kącie po prawej stała migająca wszystkimi barwami tęczy maszyna do gier, a obok niej, na parapecie, dwa radia lampowe, zapewne jeszcze z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Nad moją głową pyszniło się ogromne poroże jelenia, które zauważyłem dopiero wtedy, gdy i za sobą zacząłem szukać czegoś ciekawego. Nie zawiodłem się więc, zwłaszcza że obok rogów wisiały dwie skrzyżowane ciupagi i obraz olejny przedstawiający nagą, choć wstydliwie zakrywającą się prześcieradłem i zupełnie bez talentu namalowaną kobietę.
Zdążyłem jeszcze omieść wzrokiem toporne drewniane, pokryte grubą warstwą lakieru stoły wraz z pasującymi do nich krzesłami, gdy brzdąknął zamontowany przy wejściu dzwoneczek i do knajpy wkroczył trzydziesto-, może trzydziestopięcioletni mężczyzna. Drzwi musiał otworzyć sobie barkiem, ponieważ obie ręce miał zajęte hurtowymi ilościami keczupu i na pierwszy rzut oka nieciekawie wyglądającymi, zapakowanymi próżniowo wędlinami. Zmierzając do baru, spojrzał w moją stronę i przywitał się zdawkowym „Dzień dobry”.
Odpowiedziałem tym samym, uświadamiając sobie, jak bardzo głupio muszę wyglądać z wiszącym tuż nad głową wielkim porożem, ale uspokoiłem się, gdy wyjrzałem przez okno. Na ulicy, dokładnie przed wejściem do pizzerii na światłach awaryjnych stał biały citroën berlingo z napisem „Isabella e Camillo”. Zapewne taki rogaty klient nie był dla pracownika lokalu czymś niezwykłym, jednak dla własnego komfortu postanowiłem nigdy więcej nie siadać w tym miejscu.
Jeśli w ogóle będzie jeszcze jakiś następny raz, pomyślałem.
Piwo było dobrze schłodzone i świeże, ale miałem obawy odnośnie do pizzy, na którą czekałem. Przyniesione przez tego faceta produkty prezentowały się naprawdę bardzo nieatrakcyjnie.
Zrzucił balast na kontuar obok sporej wielkości srebrnego ruskiego samowara, a następnie pchnął drzwi kowbojskie i zniknął w części kuchennej, z której już od dłuższego czasu dopływał całkiem smakowity, przyprawiający mnie o lekki ślinotok zapach.
Spodziewałem się, że nie przyjdzie mi już długo czekać, i faktycznie, po jakichś trzech minutach mężczyzna wrócił, tym razem niosąc spory talerz z parującą pizzą. Gdy stawiał ją przede mną, mogłem mu się bliżej przyjrzeć. Miał ociekające wodą, lekko przerzedzone ciemnoblond włosy, przyjazne oczy i okrągłą, pucułowatą twarz lekko otyłego, mierzącego na pewno ponad metr osiemdziesiąt dzieciaka, ozdobioną ufnym, przyjacielskim uśmiechem. Szare oczy również się do mnie śmiały.
– Pan, zdaje się, pierwszy raz u nas? – zapytał.
– Owszem. I nie mogę się nadziwić wystrojowi. Mam nadzieję, że smak pizzy będzie równie spektakularny – pozwoliłem sobie na zawoalowany żart, ciekaw, jak zareaguje mój rozmówca.
Wyszczerzył zęby, więc chciałem jeszcze dodać jakąś złośliwą uwagę, ale nie zdążyłem, bo z kuchni dobiegło:
– Kamil, zamówienie!
Rozłożył dłonie w geście bezradności świadczącym o tym, że chętnie by sobie jeszcze ze mną pogawędził, ale obowiązki wzywają, a następnie życzył mi smacznego i prawie biegiem pognał po dwa pudełka, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiły się na kontuarze, zastępując przyniesione przed chwilą zakupy.
Obserwując, jak odjeżdża, zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest właścicielem lub współwłaścicielem tego przybytku, na co wskazywałby drugi człon nazwy widocznej na drzwiach białego auta. No i ta wszechstronność, której trudno byłoby się spodziewać po zwykłym pracowniku… Wzruszyłem ramionami, po czym zabrałem się do jedzenia.
Moje pierwsze wątpliwości związane z pizzerią Isabella e Camillo zostały rozwiane niemal natychmiast. Nie przypuszczałem, że w tym obskurnym przybytku uda mi się dostać tak wyśmienitą pizzę.
II
Mamaj często mawia, że Ryków to dziura w dupie świata. Zwykle odpowiadam mu wtedy, że wcale niekoniecznie, choć, obiektywnie rzecz biorąc, faktycznie nie sposób się czymkolwiek w tym miasteczku zachwycić.
Trudno się spodziewać, żeby licząca niecałe piętnaście tysięcy mieszkańców aglomeracja tętniła życiem, ale jeśli ktoś ma jeszcze resztki złudzeń, wystarczy kwadrans spędzony w centrum Rykowa, by się ich pozbył. Jest tu trochę jak w polskim filmie – nic się nie dzieje, nuda i dłużyzny. Dialogi pomiędzy mieszkańcami też przeważnie są niedobre. Inżynier Mamoń i sierżant sztabowy Mamaj z pewnością mogliby znaleźć wspólny język, gdyby los skrzyżował kiedyś ich drogi.
– Niekoniecznie? – odpowiada zazwyczaj z niedowierzaniem Mamaj i kręci tą swoją wielką głową, która Bóg wie jakim cudem trzyma się na długiej, przeraźliwie cienkiej szyi.
– To dlaczego stąd nie wyjedziesz, skoro tak ci źle? – pytam.
– Wrosłem tutaj – mówi stanowczo i dla potwierdzenia swoich słów kiwa potakująco łepetyną tak energicznie, że siwiejąca grzywka opada mu na wysokie czoło. – Zresztą wiesz, Elżbieta gdzie indziej prawie na pewno nie znalazłaby roboty, no i dzieci nie chciałyby…
Przez niecałe trzy i pół roku znajomości odbyliśmy podobną rozmowę wielokrotnie. Prawie za każdym razem Mamaj zawieszał się po wspomnieniu o dzieciach, jakby to właśnie ich zdanie było argumentem koronnym i kończącym wszelkie dywagacje odnośnie do ewentualnej przeprowadzki w jakieś lepsze, bardziej interesujące miejsce. I prawie za każdym razem po tej rytualnej chwili milczenia pytałem:
– To po co narzekasz, skoro nie zamierzasz nic z tym zrobić? Widocznie nie jest ci aż tak źle, jeśli nie próbujesz się stąd wyrwać.
– Może i tak… – kwitował zupełnie bez przekonania.
Często łapię się na nadmiernej skłonności do pouczania i dawania „dobrych rad” innym, zwłaszcza tym, których lubię i na których przynajmniej trochę mi zależy. Co ciekawe, nie potrafię się przed tym powstrzymać, ale zawsze gryzę się w język dokładnie wtedy, gdy już jest za późno, gdy właśnie przed sekundą błysnąłem jakąś swoją złotą myślą. Wielokrotnie więc doradzałem Mamajowi rozważenie przeprowadzki i tyle samo razy chwilę potem wściekałem się na siebie.
Z jednej strony, łatwo doradzać komuś, by wywrócił swoje życie do góry nogami, gdy ma się czterdzieści parę lat i jest samotnym, niezależnym facetem bez zobowiązań. Z drugiej, w takiej sytuacji warto być przynajmniej na tyle rozsądnym, żeby zdawać sobie sprawę, komu się doradza.
To, że ja zdecydowałem się na taki krok, nie znaczy, że każdemu byłoby równie łatwo.
Kiedy po raz pierwszy jadłem pizzę w dziwacznej knajpie o jeszcze dziwniejszej nazwie, nie znałem Mamaja, ale dużo myślałem o tym, gdzie i po co się znalazłem. Byłem pewien, że właśnie takiego małego zapyziałego miasteczka mi potrzeba. Trochę już zdążyłem mu się przyjrzeć przez ten czas, od kiedy znalazłem robotę w miejscowej fabryce okien, i jego brzydota wydawała mi się wręcz porażająco piękna. Niewielki rynek, w ładne dni pełen wygrzewających się w słońcu emerytów, dziurawe drogi, po których miejscowi szpanerzy nie mogli pędzić z wyciem podrasowanych silników, świeże powietrze przesycone wonią otaczających Ryków sosnowych lasów. Do tego dochodził brak znajomych i śmiesznie niska cena mieszkania, w którym metr kosztował mniej więcej połowę tego co w mieście wojewódzkim, więc po sprzedaniu starego lokum mogłem sobie pozwolić na zakup czegoś przestronniejszego, a i tak zostało jeszcze sporo na bankowym rachunku.
Kończąc pizzę, która była tak duża, że ledwie udało mi się ją wcisnąć, solennie przyrzekłem sobie, że zrobię wszystko, by prowadzić tu życie samotnika i odludka, że będę stronił od ludzi, ich problemów, dzieci, kłopotów ze zdrowiem, kochanek, teściowych i czort wie czego jeszcze. Pragnąłem po prostu spokojnej, nudnej egzystencji, dokładnie takiej jak miejscowość, do której się przeprowadziłem.
Plan był doskonały, dlatego postanowiłem oblać go ostatnim już tego popołudnia piwem. Nazajutrz miałem się stawić w nowej pracy, a nie wypadało przecież przyjść na kacu – właściciel prywaciarz nigdy nie jest tak wyrozumiały jak państwowy pracodawca.
I wtedy do knajpy ponownie wszedł ten mężczyzna. Spostrzegł, że mój talerz jest pusty, więc podszedł, by go zabrać.
– I jak, proszę pana, smakowała pizza? – zapytał.
– Muszę przyznać, że dawno nie jadłem tak dobrej.
– Cieszę się. Recepturę zdobyłem we Włoszech, gdy pojechałem tam po maturze, żeby trochę zarobić i liznąć prawdziwego życia przed studiami. Do woja mnie nie chcieli, więc pomyślałem, że może przynajmniej do kuchni się nadam. – Patrzył na mnie pogodnymi oczyma z tym swoim rozbrajającym uśmiechem. Być może z Włoch przywiózł nie tylko przepis na ciasto, ale też ten otwarty, nieskrępowany sposób bycia, choć podejrzewałem raczej, że taki się już urodził. – Ale z włoskiej pizzy właściwie zostało tylko ciasto, bo Polacy jednak wolą inaczej podane składniki, prawda?
– Nie mam pojęcia, nigdy nie byłem we Włoszech – odparłem zgodnie z prawdą.
Powinienem był pozostać nieprzystępny i oschły, bo przecież nie dalej niż kilka minut temu sobie to obiecywałem. Ale nie potrafiłem.
Mój rozmówca wziął talerz, a następnie wskazał na pusty kufel.
– Może jeszcze jedno?
Dziś myślę, że popełniłem wielki błąd, nie odmawiając. Gdybym podziękował, zapłacił i wyszedł, wszystko potoczyłoby się inaczej. Być może kilka lat później nie siedzielibyśmy w jego mieszkaniu i nie zastanawiali się, czy będzie w nim pachniało inaczej, „jeśli one nie wrócą”.
III
Osobiście nalał mi piwo do czystego kufla i przyniósł do stolika.
– Skoro pizzę da się zjeść, to może zajrzy pan do nas jeszcze kiedyś? – spytał. – Chyba że jest pan w Rykowie tylko przejazdem… – Zawiesił głos.
Uśmiechnąłem się i pociągnąłem łyk. Nie miałem ochoty spowiadać się ze swoich planów, ale też wiedziałem, że w tym miasteczku nie uda mi się zbyt długo pozostać anonimowym.
– Jeśli jest pan przejazdem, to zapraszam, gdy ponownie będzie pan w okolicy – zakończył i zrobił krok do tyłu.
– Nie, nie jestem przejazdem, panie Kamilu. Tak ma pan na imię, prawda? – Gdy odpowiedział skinieniem głowy, ciągnąłem: – Od niedawna jestem nowym mieszkańcem tego uroczego miasteczka i zamierzam się tu zatrzymać przynajmniej na parę lat. Wcześniej jakoś nie miałem okazji wpaść do… – spojrzałem przez okno na stojący w deszczu samochód – Isabella e Camillo, wie pan, zamieszanie związane z przeprowadzką, ale teraz z pewnością będę tu zaglądał. Zwłaszcza że pizza wyborna.
– Cieszę się – rzekł, nie przestając się uśmiechać. – Niedawno ruszyliśmy i każdy nowy klient jest na wagę złota. – Znów zbliżył się do stolika i wyciągnął do mnie rękę. – Kamil Szykowiak, współwłaściciel lokalu, barman, kierowca, sprzątacz, zaopatrzeniowiec i kelner w jednym.
– Zdzisław Mokryna. – Uścisnąłem jego dłoń. – Usatysfakcjonowany klient.
– Miło mi i mam nadzieję, że tak pozostanie.
– Ja również.
W tej chwili do pizzerii weszła para nastolatków i skierowała się do stolika usytuowanego obok wiekowych radioodbiorników. Szykowiak nie zwracał na nich uwagi, tylko przyglądał mi się jak jakiemuś rzadkiemu eksponatowi w muzeum.
– A wie pan… – zagaił po chwili – wszyscy stąd wyjeżdżają, zostają prawie sami emeryci, renciści i zatrudnieni na państwowych albo samorządowych etatach. Tak się zastanawiam, czy do tej pory zdarzyło mi się poznać kogoś, kto się tutaj sprowadził i zamieszkał na stałe…
– Pan, zdaje się, nie należy do żadnej z wymienionych grup?
– Fakt, są jeszcze handel i usługi, ale od kiedy otworzyli centrum handlowe przy wylotówce, to wszystko powoli pada na łeb. Czasem ma się wrażenie, że Ryków to trup, a ci, którzy jeszcze się tu pałętają, są jak żywiące się resztkami padliny robaki.
Roześmiałem się.
– Chyba powinienem się cieszyć, że nie spotkałem pana przed przeprowadzką, bo jeszcze bym zmienił zdanie.
Szykowiak palnął się otwartą ręką w czoło.
– Faktycznie, ja to potrafię umilić czas i tchnąć w nowego klienta nieco optymizmu na powitanie. Nie ma co!
Zaraz potem przeprosił mnie i poszedł odebrać zamówienie od dwójki dzieciaków. Obserwowałem go bacznie, zastanawiając się, czy uprzejmość, którą mi okazywał, była spowodowana jedynie wyrachowaniem związanym z chęcią zdobycia stałego klienta, ale już po chwili wiedziałem, że nie. Rozmawiał z nastolatkami jak ze swoimi rówieśnikami, żartował i śmiał się razem z nimi w sposób zupełnie naturalny. Coś mi mówiło, że jeśli tego nie zmieni, to nawet na takim nieboszczyku, jakim miał być rzekomo Ryków, uda mu się ukręcić niezły interes. Dobra kuchnia, przyjemna obsługa i sympatyczne wnętrze potrafią zdziałać cuda. Dwa pierwsze elementy prezentowały się nienagannie, gorzej z trzecim, ale skoro biznes funkcjonował od niedawna, możliwe, że lokal urządzał jeszcze poprzedni właściciel, a Szykowiak nie zdążył zmienić wystroju.
Obserwując nowego znajomego przy pracy, trochę zastanawiałem się nad swoją najbliższą przyszłością, a trochę nad tym, co zostawiłem za sobą. Nie obawiałem się nadchodzącego czasu, bardziej byłem go ciekaw. Trzy miesiące wcześniej przeszedłem na emeryturę, i choć zajęć mi przez ten czas nie brakowało, nie potrafiłem sobie wyobrazić, że zupełnie nie będę pracował. Było na to za wcześnie, a poza tym, gdyby się okazało, że nowe zatrudnienie nie będzie mnie satysfakcjonowało, to przecież drzwi do skromnego, ale w miarę wygodnego życia w każdej chwili mogły stanąć przede mną otworem.
Kilku kolegów z byłej roboty zdecydowało się odejść mniej więcej w moim wieku i potem, zwykle po upływie kilku miesięcy, znów starali się o jakąś fuchę, choćby na pół etatu. I nie chodziło tylko o pieniądze – przede wszystkim nie potrafili się odnaleźć wśród czterech ścian własnych mieszkań, które nagle zaczęły być niebezpiecznie ciasne.
Czy tamtego dnia w pizzerii Kamila Szykowiaka wyobrażałem sobie, że resztę życia spędzę w Rykowie? Chyba nie. Ale też, jeśli dobrze pamiętam, w ogóle nie starałem się planować czegoś w dalszej perspektywie. Było dobrze i życzyłem sobie, aby ten stan się nie zmieniał tak długo, jak tylko będzie to możliwe.
Rozprawiłem się z ostatnim, jak sądziłem, tego dnia piwem i podszedłem do kontuaru, żeby zapłacić. Szykowiak akurat zniknął gdzieś na zapleczu, więc o rachunek poprosiłem szczupłą, niebrzydką brunetkę średniego wzrostu, która przyjmowała moje pierwsze zamówienie.
– Mąż mówił, że właśnie przeprowadził się pan do Rykowa. – Nabijając transakcję na kasę fiskalną, zerkała na mnie z zainteresowaniem.
– Skoro pan Kamil jest pani mężem, to pani ma zapewne na imię Isabella?
– Prawie pan zgadł, tyle że po prostu Izabela. Mąż się uparł, żeby było bardziej po włosku. – Zabawnie zmarszczyła brwi i pokręciła głową z udawaną irytacją, a potem podała mi paragon. – Ta nazwa pasuje do Rykowa jak wół do karety, prawda?
– Wszystko słyszałem! – dobiegło z części kuchennej. – Panie Zdzichu, niech pan jej powie, że ta nazwa wcale nie jest taka zła!
– Pani Izabelo, ta nazwa wcale nie jest taka zła – powiedziałem, dbając, żeby w moim głosie zabrzmiało jak najmniej entuzjazmu.
Z zaplecza dobiegł wesoły rechot, a zaraz potem w drzwiach pojawił się Kamil. Podszedł do żony, objął ją ramieniem i czule pocałował w czoło, po czym zwrócił się w moją stronę:
– Wie pan, co jest najgorsze, panie Zdzichu? Zawarliśmy z Izą taką umowę: jedno wybiera nazwę knajpy, a drugie decyduje o wystroju wnętrza. Poszedłem na to, bo byłem pewien, że żona nie zechce tu zmienić nawet najdrobniejszego szczegółu. No i niech pan sobie wyobrazi, że ona zamierza przeprowadzić tu absolutną rewolucję, wszystko powyrzucać, nawet ściany z drewna odrzeć! – lamentował, markując oburzenie i żywo gestykulując wolną ręką. – Może pan, jako obiektywny i zapewne znający się na rzeczy światowy człowiek, będzie potrafił ją przekonać?
Pomimo rozbawienia popatrzyłem na niego z powagą i odparłem:
– Przykro mi, panie Kamilu, ale nawet gdybym chciał wykazać się męską solidarnością, dla pańskiego dobra nie mogę tego zrobić. Pańska żona ma w sprawie remontu całkowitą rację.
Izabela klasnęła z zadowoleniem w ręce, a on przewrócił dramatycznie oczyma i z niedowierzaniem pokręcił głową, nie próbując już hamować uśmiechu.
– Ustaliliście to, zanim przyszedłem, prawda? Człowiek nawet na moment nie może opuścić stanowiska pracy, bo zaraz spiskują za jego plecami.
Wyjąłem pieniądze z portfela i położyłem je obok paragonu.
– Z ręką na sercu zapewniam, że kiedyś jeszcze pan za to spiskowanie podziękuje.
Gdy zadzwonił telefon, Izabela wyswobodziła się z objęć męża i podniosła słuchawkę, a ja raz jeszcze pochwaliłem pizzę, po czym pożegnałem się skinieniem głowy i ruszyłem w stronę wieszaka, na którym zostawiłem swoją polarową bluzę.
Ledwie zdążyłem ją włożyć, tuż obok ponownie wyrósł Szykowiak.
– Przepraszam, mam do pana jeszcze pytanie – zaczął. – Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie pan mieszka?
Po pierwszym zaskoczeniu spojrzałem na niego wzrokiem wyraźnie sugerującym, że są granice, których nie powinien przekraczać, nawet pomimo przyjaznej atmosfery. W lot pojął niezręczność, bo z zakłopotaniem dodał:
– Pada coraz bardziej, a pan, jak widzę, nie ma nic przeciwdeszczowego, więc pomyślałem, że pana podwiozę. Niedługo będę jechał z zamówieniem do klienta, więc przy okazji mógłby się pan ze mną zabrać.
Tym razem to mi zrobiło się łyso. Spojrzałem za okno na świat tonący w strugach ulewnego deszczu.
– Bardzo to miłe z pana strony – powiedziałem. – Z przyjemnością skorzystam, jeśli jedzie pan w stronę osiedla Solidarności.
Jego twarz pojaśniała.
– To prawie po drodze. Może w takim razie jeszcze jedno piwko, zanim pizza będzie gotowa? Tym razem na koszt firmy.
Z ociąganiem zgodziłem się na małe, zaznaczając jednak, że zapłacę.
– Skoro ma pan ochotę tylko na małe, tym chętniej zasponsorujemy! – uciął ze śmiechem i poszedł za bar napełnić szklankę.
IV
– Wybrał pan chyba najatrakcyjniejsze osiedle w naszej mieścinie – powiedział Szykowiak, gdy zatrzasnęliśmy za sobą drzwi samochodu. – Ładne, przestronne mieszkania, niedawno wybudowane bloki z dala od głównej drogi… Pewnie cisza i spokój, prawda?
– Tak, wprawdzie dzieci trochę hałasują popołudniami na placu zabaw, ale da się wytrzymać.
– To kawałek od centrum, ale za to las pod nosem i powietrze jak balsam – ciągnął, jakby mnie nie usłyszał. – Nie miałby pan nic przeciw temu, żebym najpierw dostarczył pizzę? Klienci lubią, jak przyjeżdża gorąca.
– Absolutnie nic.
Lało tak mocno, że wycieraczki z trudem nadążały. Musiałbym być niespełna rozumu, żeby narzekać na kilka minut zwłoki. Byłem naprawdę wdzięczny, że pomyślał o podwiezieniu mnie do domu.
– Do dzieci można się przyzwyczaić, nie tylko do tych hałasujących na podwórku – jak gdyby nigdy nic nawiązał do tego, co powiedziałem wcześniej. – Kiedyś sądziłem, że to niemożliwe, wnerwiała mnie gówniarzeria jak nie wiem co… Wszystko się zmieniło, gdy urodziła mi się pierwsza córa. Jakoś wtedy człowiek inaczej zaczął patrzeć na maluchy. Pan pewnie nie ma dzieci, panie Zdzichu?
Potwierdziłem jego przypuszczenie dopiero po chwili milczenia. Dziwnie się czułem z tym, że dopiero co poznany facet zadaje mi osobiste pytania, ale nie miałem mu tego za złe. Po części ze względu na jego bezpośredni sposób bycia, a po części dlatego, że było to na swój sposób ujmujące. Być może przez lata życia w dużym mieście odwykłem od naturalnych, nieskrępowanych rozmów, które mogą prowadzić ze sobą nawet prawie obcy ludzie.
Pizzeria Isabella e Camillo położona była jakieś pięćdziesiąt metrów od rykowskiego ryneczku, przy ulicy Parkowej, prowadzącej do niego od południowego wschodu. Jechaliśmy nią do samego końca, po czym skręciliśmy w lewo, w stronę osiedla Solidarności, by zaraz potem odbić na północ, zagłębiając się w długą na jakieś dwa kilometry ulicę Łokietka. Widoczne w oddali bloki, w tym mój, zostawiliśmy po prawej.
– To zabawne, jak człowiekowi zmieniają się priorytety i punkt widzenia – odezwał się ponownie Szykowiak. – Wspomniałem panu wcześniej, że po maturze wyjechałem do Włoch. To było w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Miałem tam zostać najwyżej dwa, może trzy miesiące, a wróciłem dopiero po czterech latach. Dokładnie rzecz ujmując, wróciliśmy, bo w dziewięćdziesiątym siódmym dołączyła do mnie Iza. Jesteśmy ze sobą, od kiedy zaczęła liceum. Ja byłem klasę wyżej, wpadła mi w oko i już w październiku ze sobą chodziliśmy. No i tak chodzimy aż do teraz, da pan wiarę? – Spojrzał w moją stronę i się roześmiał.
– Dam – odparłem. Bo i dawałem wiarę. Kiedyś sam byłem w takim związku przez wiele lat.
– Przyjechała do mnie, do Neapolu, zaraz po swojej maturze. Ja od roku już pracowałem w jednej z tamtejszych knajp. Zaczynałem od zmywaka, poprzez kelnerowanie, na pomocy kucharskiej kończąc. Jak na rok, niezła kariera, no nie? Chyba właściciel mnie polubił. Zresztą starałem się za dwóch, więc nawet jakby nie darzył mnie sympatią, nie za bardzo miał się do czego przyczepić. Przez kilka miesięcy Iza nie mogła niczego znaleźć, ale wreszcie szczęśliwie zwolnił się etat kelnerki, więc szef dał jej szansę. Kokosów nie zarabialiśmy, ale to i tak było o wiele więcej niż w Polsce, tym bardziej że z czasem właściciel miał do nas coraz więcej zaufania. Pod koniec to nawet byłem kimś w rodzaju kierownika lokalu. Nie na papierze, ale w portfelu dało się to wyraźnie odczuć.
Szykowiak zatrzymał samochód na poboczu, przed eleganckim, prawdopodobnie niedawno postawionym bliźniakiem.
– Poczeka pan chwilę? Zaraz jestem z powrotem.
– No jasne, że poczekam. Zdaje się, że teraz mam do siebie dalej niż z pańskiej pizzerii – powiedziałem z udawanym wyrzutem.
– Gdybym był złośliwy, odparłbym, że do tej pory nie byłby pan nawet w połowie drogi, ale z pewnością już przemoknięty do suchej nitki. – Mrugnął do mnie. – Ale nie jestem, więc zmykam i za minutę jedziemy dalej.
– Mogłem wziąć taksówkę albo pojechać autobusem miejskim.
– Też prawda. – Cicho zarechotał, zgarnął pizzę z tylnego siedzenia i już go nie było.
Taksówek w Rykowie jest tyle co miejskich autobusów, więc tak naprawdę w razie ulewy człowiek może liczyć tylko na własne nogi i porządną parasolkę. O ile, rzecz jasna, nie zainspirował go tańczący w deszczu Gene Kelly.
Rozejrzałem się po wnętrzu samochodu. Już w trakcie jazdy, gdy jednym uchem słuchałem Szykowiaka, zwróciłem uwagę, że zawieszenie niebezpiecznie skrzypi i stuka, a kierownica drży przy prędkości większej niż czterdzieści kilometrów na godzinę. Citroën na moje oko miał jakieś dziesięć lat. Widać było, że nie jest zbyt zadbany. Na podłodze za przednimi siedzeniami walały się papierki po cukierkach i gumach do żucia, a tapicerka była mocno sfatygowana i niezbyt czysta. Trzy siedzenia w tylnym rzędzie mogły zostać wyjęte w razie potrzeby powiększenia pakowności kabiny, a jednocześnie można było na nich dość komfortowo przewozić pasażerów, którym przesuwne drzwi ułatwiały wsiadanie i wysiadanie. Gdybym miał pięcioosobową rodzinę i firmę, a jednocześnie nie stać byłoby mnie na dwa samochody, to pewnie rozważyłbym zakup czegoś podobnego.
Po chwili drzwi po stronie kierowcy się otworzyły.
– Widzę, że ogląda pan moją bestię? – zapytał Szykowiak, moszcząc się za kierownicą. – Szału nie ma, duży przebieg i dziewięć lat dość ostrej eksploatacji, no ale całe oszczędności władowaliśmy w zakup lokalu i mieszkania, więc poszaleć nie było z czym.
– Ważne, że w miarę wygodne i że jeździ.
– Mam nadzieję, że do pana jakoś się doturlamy – rzekł, przekręcając kluczyk w stacyjce i wrzucając lewy kierunkowskaz.
– Co do tego nie mam wątpliwości, ale mam za to wyrzuty sumienia, że pana fatygowałem. Moje osiedle nie było raczej po drodze.
Szykowiak zawrócił i machnął lekceważąco ręką.
– Żaden problem. Poza tym skąd miał pan to wiedzieć?
– Fakt. No i co? Nie lepiej było zostać?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Ale gdzie?
– Mówił pan wcześniej o Włoszech, że wszystko się układało, lepsze zarobki, praca chyba w miarę pewna dla was obojga…
– Ach, rzeczywiście. – Przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią. – Wie pan, niby tak, ale to jednak obca ziemia. Zawsze bylibyśmy tam tymi napływowymi, imigrantami, czy jak to jeszcze inaczej można nazwać. Nigdy nie bylibyśmy u siebie, tęskniliśmy. Pieniądze to przecież nie wszystko. Nie wyobrażaliśmy sobie życia poza Polską. Wróciliśmy ze stuprocentowym przekonaniem, że tylko tutaj będziemy naprawdę szczęśliwi. No i jak na razie, odpukać w niemalowane, faktycznie jesteśmy. – Skręcił w lewo, w stronę mojego osiedla. – We Włoszech żyliśmy bardzo skromnie – ciągnął. – Odkładaliśmy każdego lira, którego tylko mogliśmy zaoszczędzić… Bo wtedy tam jeszcze zarabiało się w lirach – uściślił na wszelki wypadek. – Wszystko po to, żeby po powrocie jako tako się urządzić, założyć biznes, najchętniej właśnie pizzerię. Bo oboje najlepiej się znaliśmy na prowadzeniu restauracji.
Po chwili zatrzymał citroëna na parkingu przed moim blokiem, pozostawiając uruchomiony silnik.
– Ależ pana zanudziłem tą moją gadaniną, co? – zapytał.
– A wie pan, panie Kamilu, że nawet nie – odparłem szczerze. – Bardzo interesująco pan opowiada. Jednego tylko nie rozumiem. Mówił pan, że wróciliście po czterech latach od pana wyjazdu, czyli w roku dwutysięcznym, a wcześniej wspomniał pan, że Isabella e Camillo działa od niedawna…
– Tak, otworzyliśmy z początkiem września. – Spojrzał na mnie, a na jego twarzy ponownie zagościł uśmiech. – A więc i my, i pan zaczynamy w pewien sposób nowe życie.
– Na to wygląda.
– Więc mam nadzieję, że i panu wszystko się dobrze poukłada, czego serdecznie życzę. – Wyciągnął dłoń i przybiliśmy piątkę. – Faktycznie, wróciliśmy już dość dawno, zaraz po wakacjach jedenaście lat temu, dwa lata przed wyprodukowaniem tego naszego grata. – Uderzył dłońmi w kierownicę. – No ale to wszystko nie było takie proste. Harowaliśmy we Włoszech, cały czas obiecując sobie, że po powrocie jakąś niewielką część zarobionej kwoty przeznaczymy na podróż po Europie… Na pewno pana nie nudzę?
– Bynajmniej – powiedziałem zgodnie z prawdą. Przyjemnie było słuchać kogoś, komu się ułożyło w życiu.
Kiwnął głową i wyłączył silnik.
– No i tak też się stało. Wyjechaliśmy dwa razy: najpierw jesienią w dwutysięcznym, a później wczesną wiosną dwa tysiące pierwszego. Miesiąc w Hiszpanii, potem miesiąc we Francji. Zamierzaliśmy zobaczyć trochę świata przed założeniem rodziny i próbą ułożenia sobie na nowo życia. Te dwa wyjazdy były fantastyczne. Był pan może kiedyś w Hiszpanii?
Pokręciłem głową, a potem, zapewne uprzedzając jego pytanie, powiedziałem:
– We Francji też nie.
Spojrzał na mnie z ukosa, chyba z lekkim niedowierzaniem, ale nie pokusił się o komentarz. Zamiast tego kontynuował swoją opowieść:
– W czerwcu dwa tysiące pierwszego wzięliśmy ślub. Już wtedy rozglądaliśmy się za lokalem, w którym moglibyśmy umiejscowić naszą pizzerię, ale znalezienie czegoś odpowiedniego na naszą kieszeń nie było proste. Nawet w niewielkim i dość tanim mieście. Wiadomo, że jeśli chodzi o otworzenie knajpy, najważniejsza jest lokalizacja. Udało mi się znaleźć pracę w lokalnej hurtowni spożywczej, żeby były pieniądze na bieżące wydatki. No a potem, dziewiątego marca dwa tysiące drugiego roku urodziła nam się pierwsza córka, więc trzeba było pozmieniać plany. Iza chciała poświęcać dziecku jak najwięcej czasu, więc ja pracowałem, a ona zajmowała się Wiktorią. Oboje uznaliśmy, że takie rozwiązanie będzie dla nas wszystkich najlepsze…
W tym momencie zadzwoniła jego komórka. Szykowiak spojrzał na wyświetlacz.
– Przepraszam, to żona – powiedział i odebrał.
Chwilę później poinformował mnie, że ma kolejne zamówienie z dostawą do domu.
– Dziękuję za podwiezienie – rzekłem, otwierając drzwi.
– Nie ma sprawy, panie Zdzichu. Chyba dobrze się stało, że muszę już jechać. Czasem tak mam, że jak zacznę gadać, to się zapominam i plotę jak nakręcony.
– Sam pana ciągnąłem za język, więc ewentualne pretensje mogę mieć tylko do siebie. A tak serio, bardzo mi było miło pana poznać. Do zobaczenia.
Ponieważ deszcz wciąż mocno padał, nie czekałem, aż Szykowiak odjedzie, tylko lekkim truchtem pobiegłem do swojej klatki.
Wspinając się po schodach, z niedowierzaniem pokręciłem głową. Nie lubię swojego imienia, a już wręcz alergicznie reaguję, gdy ktoś zwraca się do mnie per Zdzichu. Mój nowy znajomy z upodobaniem i kilkakrotnie nazwał mnie panem Zdzichem, a ja wcześniej zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Pomyślałem sobie, że następnym razem nie omieszkam poprosić go delikatnie, by mówił do mnie jakoś inaczej, na przykład panie Zdzisławie albo panie Zdziszku.
Do dziś nie udało mi się go do tego przekonać, zresztą, tak po prawdzie, nigdy nawet nie spróbowałem.
Wprawdzie nazajutrz przeszliśmy na ty, ale dla Kamila Szykowiaka już na zawsze miałem pozostać panem Zdzichem.
V
Sobota była dniem, w którym w moim nowym miejscu zatrudnienia pracowało się w zależności od liczby zamówień i planowanych terminów ich realizacji, dlatego podejrzewałem, że pierwszego października nie będzie zbyt wielkiego ruchu w żadnej z trzech hal produkcyjnych. Kalendarz mówił mi jasno: w firmie związanej z budowlanką nie może to być przesadnie gorący okres, dlatego tym bardziej się zdziwiłem, gdy na pierwszej zmianie stawiła się pełna obsada dwóch budynków. Przeszło mi przez myśl, że powinienem zweryfikować opinię o swoim nowym pracodawcy i przyjąć do wiadomości, że nawet w takim mieście jak Ryków coś może funkcjonować ze sporym rozmachem.
Z ostatnich formalności zostało mi jeszcze kilka podpisów w kadrach. Szefowa tego działu soboty miała wolne, ale już wcześniej ustaliliśmy, że jeśli odpowiednie cyrografy złożę kilka dni później, to ani firma, ani tym bardziej świat nie ulegną nagłej destrukcji.
Już w trakcie pierwszej rozmowy prezes ostrzegł mnie, że stanowisko, o które się ubiegam, jest samodzielne i z reguły na zmianie będę sam. Trudno mi było sobie wyobrazić lepszą wiadomość po tych wszystkich latach spędzonych w zdecydowanie zbyt zaludnionym i gwarnym Mordorze, czyli budynku komendy policji w mieście wojewódzkim. Tu miałem być zależny tylko od siebie, bez wiecznie ujadającego przełożonego nad głową, domagającego się kolejnych tabelek ze statystykami, które potrzebne są jedynie do tego, żeby Główny nie wziął całego tego pierdolnika na widelec.
– Będzie pan przeważnie pracował sam, panie Zdzisławie – usłyszałem. – Nie przeszkadza to panu?
– Nie, panie prezesie. Wydaje mi się, że powinienem dać sobie radę.
Lustrował mnie bystrym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu – człowiek, który mimo że zatrudnia ponad setkę osób, niczego nie pozostawia przypadkowi. Właściciel, prezes, a jeśli trzeba, to także sprzedawca albo szef rekrutacji, przy którym uczestnicząca w rozmowie kadrowa jest jedynie mało widocznym cieniem. Moja odpowiedź była powściągliwa – nie chciałem zanadto eksponować radości, ponieważ mogłoby się to wydać zbyt podejrzane – ale i szczera.
Zdążyłem się wcześniej tego i owego dowiedzieć o nowym szefie. W ciągu kilkunastu lat z niewielkiego zakładu produkcyjnego stworzył jedną z najbardziej liczących się polskich fabryk branży okienniczej. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych, a w dodatku niezwykle rzadko zdarzało mu się nie dotrzymać terminu, dlatego klienci cenili sobie współpracę z niemłodym już wprawdzie, lecz bardzo rzutkim biznesmenem. Krążyły też słuchy, że jest niezwykle wymagający wobec swoich pracowników, ale w razie potrzeby potrafi zachować się wobec nich bardziej niż przyzwoicie.
Pokiwał z zadowoleniem głową.
– Mam nadzieję, że spodoba się panu u nas. Wygląda pan na porządnego człowieka, panie Mokryna. – Miał miły, ciepły głos, w którym nie usłyszałem nawet nuty fałszu.
– Dziękuję.
– A tak już trochę bardziej prywatnie, jeśli można i to nie tajemnica…
Podniosłem brwi z udawanym zainteresowaniem, choć w zasadzie spodziewałem się treści kolejnego pytania.
– Miał pan dobrą pracę, chyba nieźle płatną, i postanowił pan z niej zrezygnować… – Tu zawiesił głos, nie decydując się na domknięcie klamry.
– Tak, to prawda, ale wie pan, jak to jest. Ponad czterdzieści lat na karku, całe życie w dużym mieście… Po prostu postanowiłem poszukać spokojniejszego miejsca. – Zauważyłem, jak na mnie patrzy. Wiedział, że ściemniam. Czytałem w jego oczach jak w otwartej księdze. – Mam emeryturę, trochę sobie do niej mogę dorobić, żeby odłożyć coś więcej na starość – ciągnąłem, ale on wciąż mi nie wierzył.
Na moment zamilkłem, by wyrównać oddech. Nie miałem ochoty mówić nic więcej, ale wiedziałem, że nie mogę tak skończyć tej rozmowy. W ciągu tych paru chwil zrozumiałem, że to, co o nim mówią, jest prawdą – potrafi prześwietlić człowieka na wylot i gdy coś jest nie tak, zauważy to niemal natychmiast.
– Jestem już zmęczony – powiedziałem wreszcie, spuszczając wzrok. – Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chodzi o to, że nie chcę już pracować, bo chcę… Chcę, potrafię i dam sobie radę. Tylko że po tych wszystkich latach w policji…
– Rozumiem – przerwał mi w najmniej spodziewanym momencie. Łagodnie, ale dość zdecydowanie. – Myślę, że mniej więcej wiem, co chce mi pan powiedzieć. I tyle mi wystarczy.
Za pierwszym razem (jak się później okazało, za drugim również) nie pracowałem jednak sam.
O szóstej rano w drzwiach zakładu powitał mnie barczysty, wyprostowany jak struna mężczyzna, na pierwszy rzut oka kilka lat młodszy ode mnie. Miał kwadratową szczękę i ciągnącą się od niej przez prawy policzek aż do skroni szramę. Przedstawił się jako Janusz Przywara, a mechaniczny sposób, w jaki to zrobił, sugerował przeszłość w jakiejś formacji mundurowej.
Przez niemal godzinę, która pozostała do rozpoczęcia zmiany przez pozostałych pracowników fabryki, o jego przeszłości dowiedziałem się tylko tyle, że jest byłym wojskowym z dwiema zagranicznymi misjami na koncie. O moją przeszłość nie pytał, ale stwierdziłem, że na miejscu będzie odwdzięczyć się równie ogólnikowymi informacjami. Później zajęliśmy się już tylko przeszkoleniem, podczas którego starałem się być możliwie najpojętniejszym uczniem. Same konkrety, żadnego pieprzenia. Monitoring, zasady funkcjonowania przepustek w zakładzie, systemy alarmowe, zabezpieczenia hal, bramy głównej i samego biurowca.
Myślę, że mógłbym się zakolegować z Przywarą, bo nadawaliśmy mniej więcej na tych samych falach, ale miałem wrażenie, że żaden z nas tego nie potrzebuje. Wyglądał mi na kogoś, kto podobnie jak ja szuka w tej robocie spokoju. Zapewne też wiele razy sparzył się na zawodowych relacjach i nie miał zamiaru znów pakować się do tej samej rzeki. Pasował mi ten układ.
Różniło nas głównie to, że u niego na serdecznym palcu prawej dłoni lśniła obrączka.
Kiedyś często się zastanawiałem, jak bym się czuł z takim świecidełkiem. Był nawet czas, że chciałem się o tym przekonać, ale życie potoczyło się tak, że do tej pory nie było mi to dane.
Skończyliśmy naszą dwunastogodzinną zmianę dokładnie o osiemnastej, zostawiając zakład pod pieczą zmiennika, po czym ruszyliśmy w milczeniu do naszych samochodów zaparkowanych na dużym, teraz już prawie pustym parkingu. Uścisnęliśmy sobie ręce bez słowa i jak na komendę, w jednej sekundzie, otworzyliśmy centralne zamki naszych aut. Wydawało mi się, że Janusz podobnie jak ja zwrócił na to uwagę, miałem nawet wrażenie, że przez jego twarz przebiegł cień uśmiechu, ale odwrócił głowę, starając się to ukryć.
Przywara odjechał pierwszy; mijając moją corollę, nawet nie spojrzał w jej kierunku.
Pomyślałem, że to był dobry dzień i że wszystko układa się zgodnie z planem, po czym ruszyłem w stronę wyjazdu z parkingu śladem mojego nowego kolegi z pracy.
Z pracy i tylko z pracy, przeszło mi przez myśl i uśmiechnąłem się do siebie szeroko.
VI
W szparze pomiędzy framugą a drzwiami mojego mieszkania tkwiła złożona wpół żółta kartka. Wejście do klatki zabezpieczone było domofonem, więc początkowo sądziłem, że to mój sąsiad z naprzeciwka, z którym w trakcie przeprowadzki wymieniłem wymagane w takich przypadkach uprzejmości, ma do mnie jakąś sprawę. Okazało się jednak inaczej.
„Panie Zdzichu, proszę o telefon na poniższy numer, K.S.”.
Jeśli miałbym jakiekolwiek wątpliwości, kto kryje się pod inicjałami, bez wątpienia rozwiałaby je forma, w jakiej się do mnie zwrócono.
Wszedłem do środka, zastanawiając się, czego też może ode mnie chcieć Szykowiak. Znów odezwał się we mnie swoisty mechanizm obronny, który miał za zadanie ostrzegać przed nadmiernym spoufalaniem się z miejscowymi, ale zaraz potem przypomniałem sobie sytuację z poprzedniego dnia, gdy okazał się on fałszywym alarmem. Nie znałem tego człowieka zbyt dobrze, ale raczej nie mogłem go podejrzewać o to, że fatygował się do mnie z byle powodu.
Wyjąłem z kieszeni komórkę i wybrałem podany numer.
– Tak, słucham?
– Dzień dobry, panie Kamilu, Mokryna z tej strony. Zostawił pan kartkę z moich drzwiach, więc…
– O, dobrze, że pan dzwoni, już miałem do pana jechać – wszedł mi w słowo. – Sprzątałem dziś trochę w aucie, bo wybieramy się jutro z Izką i dzieciakami do warszawskiego zoo, i znalazłem pański portfel. Leżał pod siedzeniem pasażera, więc pewnie musiał panu wczoraj wypaść.
Odruchowo dotknąłem zewnętrznej kieszeni, po czym przypomniałem sobie, że poprzedniego dnia nosiłem polarową bluzę, którą po powrocie powiesiłem do przeschnięcia na oparciu krzesła w kuchni i już tam została.
– Będzie pan teraz w domu? – ciągnął. – Mógłbym wpaść i go podrzucić.
– Panie Kamilu, dziękuję, że się pan fatygował już wcześniej. No i że pan go znalazł…
– Przypadek. Rzadko sprzątam auto, zresztą chyba pan to wczoraj zauważył. – Zaśmiał się szczerze.
– Nie zwracam uwagi na pierdoły, ale faktycznie z tyłu miał pan mały rozgardiasz. Jakbym nie był wścibski i się nie wiercił, pewnie portfel do dziś byłby na swoim miejscu.
– Co racja, to racja. Następnym razem proszę się poprawić, a teraz niech mi pan powie, czy jest pan w domu, bo Iza już do mnie macha, więc pewnie zaraz będę jechał z zamówieniem.
– W sumie przed chwilą wróciłem z pracy i nie zamierzałem się już nigdzie ruszać, ale jestem głodny jak wilk, w dodatku, jak się okazało, bez grosza przy duszy, więc z chęcią wpadłbym do was sprawdzić, czy od wczoraj jakość pizzy się nie pogorszyła.
– Mogę przywieźć jakąś dobrą, to żaden problem.
– Dziękuję, ale chętnie się przewietrzę, spacer dobrze mi zrobi. Poza tym chcę jeszcze nacieszyć oczy tym niesamowitym wystrojem. Tym bardziej że jego dni są przecież policzone.
– Chyba że tak. W takim razie zapraszam. O której pan będzie? Mamy trochę ludzi, więc na wszelki wypadek zarezerwuję dla pana stolik.
– Pewnie gdzieś tak za godzinę. Mam tylko prośbę, żeby to było inne miejsce niż wczoraj, bo peszyły mnie trochę te rogi nad głową.
– Nie ma sprawy! – Roześmiał się, a potem, jakby po chwili wahania, dodał: – Chociaż było panu z nimi bardzo do twarzy. – Pewnie przez ten krótki moment zastanawiał się, czy żart przypadkiem nie przekroczy granicy dobrego smaku.
– W takim razie niech będzie to samo miejsce – powiedziałem. – W moim wieku każdą okazję do usłyszenia komplementu trzeba brać w ciemno!
Faktycznie byłem bardzo głodny, ale stwierdziłem, że przed wyjściem wypadałoby się odświeżyć po dwunastu godzinach w pracy. Wskoczyłem więc pod prysznic i się ogoliłem. Czekając, aż wyschną mi włosy, włączyłem komputer i rzuciłem okiem na bieżące wydarzenia, a później nieopatrznie sprawdziłem skrzynkę mejlową.
Wśród zwyczajowej lawiny spamu przez ostatnie trzy dni trafiły się też dwie zwyczajne wiadomości.
Na pierwszą odpisałem natychmiast. Andrzej Gierczak, który przejął moje obowiązki w wydziale kontroli, ostatnio odzywał się do mnie coraz rzadziej, ale jeszcze od czasu do czasu się to zdarzało. Miał krótszy ode mnie staż w policji, a w dodatku nigdy dotąd nie musiał szperać we własnych brudach. Przenieśli go z dnia na dzień i nagle z dobrego, lubianego przez wielu kolegi musiał przedzierzgnąć się w psa tropiącego i wyjaśniać nieprawidłowości w policyjnych szeregach. Szczerze mu współczułem, tym bardziej że był to jeden z porządniejszych ludzi, z jakimi przyszło mi pracować.
Robiłem więc, co mogłem, żeby ułatwić mu odnalezienie się w nowej sytuacji. Jeśli tylko potrafiłem, wskazywałem sposób zastosowania poszczególnych procedur, miejsca, gdzie na półkach i w archiwum można odszukać analogiczne do obecnych sprawy, a także próbowałem pomóc zastosować stare i rozgryźć nowe wytyczne w zakresie koniecznych zestawień oraz statystyk. Tym razem prośba dotyczyła tego ostatniego zagadnienia. Minął właśnie pierwszy kwartał pracy Andrzeja na nowym stanowisku, żądano więc od niego odpowiednich, choć w moim przekonaniu nikomu do niczego niepotrzebnych, tabelarycznych wykazów przeprowadzonych w ostatnich trzech miesiącach postępowań wyjaśniających, wraz z odniesieniem ich do analogicznych danych za rok ubiegły.
Uporałem się mniej więcej w dwadzieścia minut. Kwestia była stosunkowo prosta, a dodatkowo zdawałem sobie sprawę, że moja odpowiedź uspokoi Andrzeja i dzięki temu będzie miał trochę mniej nerwową resztę weekendu. W luźniejszej końcówce wiadomości Gierczak ani słowem nie wspomniał o sprawie Pieniążka (za co jak zwykle byłem mu wdzięczny), tylko trochę poplotkował na tematy bieżące. Jakby bardziej z obowiązku, bo tak wypada, niż z przekonania, że mnie to obchodzi. Najważniejsza gminna wieść niosła, że „podobno Stary ma polecieć na jesieni”.
Nie obchodziło mnie to.
Tym bardziej że Stary, czyli komendant wojewódzki, miał „polecieć” już wcześniej wiele razy i tylko pora roku zmieniała się w tej plotce.
Druga wiadomość była od Beaty.
W sumie nic ważnego – ot, kilka zdań od starej dobrej koleżanki. Siedziałem jednak dość długo, gapiąc się na tekst, jakby to był mejl od kogoś z zaświatów.
Najpierw pomyślałem, że odpiszę od razu, nawet wklepałem kilkanaście pierwszych słów. Zaraz jednak wszystko wykasowałem i usunąłem wersję roboczą wiadomości, żeby mnie nie kusiło. Zapomniałem o głodzie i o tym, że w pizzerii czeka na mnie zarezerwowany stolik.
Odchylając się na krześle, przeczesałem palcami włosy, odkrywając mimowolnie, że zdążyły już wyschnąć, i spojrzałem na zegarek w prawym dolnym rogu ekranu. Dochodziło wpół do dziewiątej.
Nie wiedziałem, jak postąpić z wiadomością od Beaty, ale przecież nie musiałem podejmować decyzji tu i teraz. Wyłączyłem więc komputer i zacząłem szykować się do wyjścia.
Gdy dotarłem do Isabella e Camillo, był już kwadrans po dwudziestej pierwszej.
Szykowiak nie przesadzał, twierdząc, że w pizzerii panuje spory ruch. Hałaśliwi goście, wśród których przeważała młodzież, okupowali zdecydowaną większość miejsc, a stolik zajmowany przeze mnie poprzedniego dnia otoczony był wianuszkiem zajadających się pizzą małolatów. Nie mogłem mieć pretensji do właściciela, że nie przytrzymał dla mnie rezerwacji, skoro spóźniłem się ponad godzinę.
Stałem w drzwiach, zastanawiając się, czy wyjść na zewnątrz i poczekać, aż się trochę przeludni, czy może poprosić o zwrot portfela, a następnie kupić coś do zjedzenia w spożywczaku, gdy poczułem, że ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem stojącego tuż za progiem Szykowiaka.
– Zapraszam do środka, miejsce czeka – powiedział, wskazując zaciszny stolik w prawym rogu, na którym ustawiono tabliczkę z napisem „Rezerwacja”. – Właśnie zaliczyłem ostatni kurs z dostawą.
– Dziękuję i przepraszam za spóźnienie – odparłem, robiąc krok do przodu, by wpuścić właściciela. – A właściwie skąd pan może wiedzieć, że to był ostatni kurs?
– Lokal jest czynny do dwudziestej drugiej, ale zamówienia na pizzę przyjmujemy tylko do dziewiątej.
– Wygląda więc na to, że się spóźniłem…
– Dla pana zrobimy wyjątek, panie Zdzichu – odparł z uśmiechem Szykowiak. – Zaraz podam kartę, żeby mógł pan coś wybrać.
– A mogę zdać się na pański gust?
– Ostrzegam, że to może być coś ostrego.
– Żaden problem. Lubię pikantne dania.
– Rozmiar taki jak wczoraj?
Przez chwilę zastanawiałem się nad tą kuszącą propozycją. Kiszki grały mi marsza, ale biorąc pod uwagę porę, uznałem, że lepiej nie szarżować.
– Jest trochę późno, więc może jednak małą – powiedziałem, po czym, lawirując pomiędzy siedzącymi klientami, pożeglowałem w stronę kwadratowego stolika, przy którym zamiast czterech stały tylko dwa krzesła; brakujące zostały podprowadzone przez siedzącą po sąsiedzku i cisnącą się obok siebie młodzież.
Ledwie zdążyłem zająć miejsce, gdy przede mną jak spod ziemi wyrósł Szykowiak z kuflem złocistego piwa.
– Nawet nie pytałem, czy pan sobie życzy – rzekł. – Ale pizza będzie naprawdę ostra, więc to na pewno się przyda. – Kiedy odchodził, dodał jeszcze, wskazując na wolne krzesło: – Zarezerwowałem też miejsce dla siebie, jeśli nie będzie pan miał nic przeciw mojemu towarzystwu.
– Bynajmniej. Będzie mi naprawdę miło – odparłem.
– W takim razie bardzo się cieszę. Trochę tu ogarnę i jak pizza będzie gotowa, przyjdę poprzeszkadzać.
Pociągając pierwszy łyk z kufla, przypomniałem sobie plany, które snułem nad resztkami pizzy nie dalej jak poprzedniego dnia. Miałem tu prowadzić życie odludka stroniącego od towarzystwa, a wystarczyła nieco ponad doba, by okazało się, że tak naprawdę chyba zupełnie czego innego mi potrzeba.
Przez ostatnie lata żyłem wśród ludzi, ale byłem samotny, choć nie chciałem przyznać tego przed samym sobą, bo przecież miałem wielu znajomych, a ludzie chętnie spędzali ze mną popołudnia i wieczory. Kobiety czasem również noce.
Kiedy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym (parę dni po moich trzydziestych urodzinach), wszystko się zmieniło. Dobrze, że była wtedy przy mnie Beata, ale i to się skończyło cztery lata później. Od wtedy, kiedy odeszła, od Wigilii Bożego Narodzenia dwa tysiące trzeciego roku, dawałem sobie nieźle radę, tkwiąc w iluzorycznych stosunkach koleżeńskich, zawodowych, sąsiedzkich, bazarkowych i jakich tam jeszcze.
Ale tak naprawdę nie miałem nikogo.
Czasem przeklinałem los, a czasem swoich świętej pamięci starych, że nie mam rodzeństwa, które, choćby i nawet najpodlejsze, stanowiłoby jakąś namiastkę bliskości, tworzyłoby złudzenie, że jest na tym świecie ktoś oprócz mnie. Niechbym nawet nie oglądał tego kogoś albo nie zamienił z nim słowa latami przez telefon, to byłoby nieważne – w przeciwieństwie do świadomości, że jestem sam jak palec.
Tak, czasem przeklinałem za to los i moich świętej pamięci starych, a zaraz potem rugałem się w myślach, przekonany, że rodzeństwo i tak by nic nie zmieniło. Rodzeństwo to przecież tylko więzy krwi i tak naprawdę poza miłością do rodziców, wspólnym dzieciństwem i zbieżnym DNA przeważnie nic cię z twoim bratem czy siostrą nie łączy. To niby nie jest mało, ale też nie na tyle dużo, by zagwarantować, że nie będziesz samotny, gdy ci się wszystko spierdoli w życiu.
Niektórzy uciekają w alkohol, a niektórzy w samotność. Ja należałem do tych drugich.
I pewnie tak by zostało, pewnie dotrwałbym w mieście wojewódzkim do godziwszej emerytury, nie zważając na wszystko i udając „nie samotność” przed samym sobą (a może nawet sobie jej nie uświadamiając?), gdyby nie sprawa Pieniążka. Zniosłem brak rodziców, przeżyłem – choć z trudem – odejście kobiety, bez której nie wyobrażałem sobie świata, ale sprawa Pieniążka mnie przerosła. A uświadomiłem to sobie w jednej sekundzie w knajpie Isabella e Camillo w Rykowie – najpierw pociągając łyk piwa, a później zlizując gęstą, tłustą pianę z górnej wargi.
Do tej pory sądziłem, że to był mój wybór, ale nie – to była zwyczajna rejterada. Nie uciekałem do Rykowa od ludzi, a od postępowania dotyczącego młodego policjanta drogówki, na którego mnie poszczuto i który nie wytrzymał presji. Zanim zdążył oddać odznakę i broń służbową, pociągnął za spust w kiblu Mordoru, odstrzeliwując sobie spory kawałek potylicy.
Niewiele później okazało się, że dowody, jakie mi podsunięto, zostały od początku do końca wyssane z brudnego palca gościa pracującego u nas na uchu, którego brata Pieniążek swego czasu zatrzymał za przekroczenie prędkości. W trakcie kontroli okazało się, że auto jest trefne, a młody gliniarz (w przeciwieństwie do starszego kolegi, z którym pełnił służbę) całkowicie niechętny do współpracy. Brat informatora trafił pod celę na trzy miesiące, ponieważ postępowanie wykazało jego związki z międzynarodowym gangiem trudniącym się kradzieżą samochodów w zachodniej Europie, a później przerzucającym je za wschodnią granicę Polski.
Zaraz potem do komendy wpłynęła skarga na Pieniążka za nieprawidłowości w innej sprawie. Chodziło o rzekomą łapówkę dość dużej wysokości, fałszowanie kwitów, a nawet o formułowanie podczas służby gróźb karalnych. Na początku nikt nie traktował tego poważnie, ale kiedy zaczęli się pojawiać kolejni świadkowie potwierdzający niekorzystną dla Pieniążka wersję, musieliśmy się sprawie przyjrzeć bliżej, tym bardziej że zaczęła przy niej węszyć prokuratura okręgowa. W pewnym momencie doszło nawet do tego, że zapadła decyzja o zawieszeniu policjanta w czynnościach służbowych. Decyzja, o której Pieniążek dowiedział się nieoficjalnie – i której nie pozwolił wejść w życie, wkładając sobie lufę do ust, a następnie pociągając za spust.
Dwa dni po pogrzebie młodego gliny zjawiła się u nas żona informatora. Być może ruszyło ją sumienie, ale niewykluczone – i na mój nos bardziej prawdopodobne – że chodziło o odegranie się na ślubnym, ponieważ proces fabrykowania dowodów przeciw policjantowi opisywała do protokołu, usiłując bezskutecznie ukryć pod okularami przeciwsłonecznymi wielki granatowoczarny siniak okalający jej prawe oko. Ruszyło dochodzenie w sprawie formułowania fałszywych oskarżeń. Podejrzani jeden po drugim przyznawali się do winy, a sierżant Łukasz Pieniążek, na zawsze już dwudziestodziewięcioletni, został pośmiertnie oczyszczony z zarzutów, co raczej nie miało już wtedy dla niego specjalnego znaczenia.
Uciekłem więc z Mordoru i z miasta wojewódzkiego. Wydawało mi się, że chcę uciec do dobrej samotności (złej, w której tkwiłem, dotąd nawet sobie nie uświadamiałem), wydawało mi się, że chcę spokoju, a tak naprawdę pragnąłem uciec od Pieniążka i jego sprawy, nie chciałem, żeby ktokolwiek jeszcze kiedykolwiek spojrzał na mnie przez jej pryzmat.
Jak to mawia Mamaj (chociaż wtedy, pierwszego października, jeszcze tego nie wiedziałem, bo mieliśmy się poznać dopiero w listopadzie), Ryków to dziura w dupie świata. A ja pojawiłem się tu, bo chciałem być w niej samotnym, smutnym palcem, chciałem się nurzać w traumatycznych wspomnieniach jak w gównie.
Pierwszy łyk piwa ledwie zaczynał chłodzić mi przełyk, gdy zrozumiałem, że przecież wcale nie musi tak być. Uświadomiłem sobie, że szedłem do Isabella e Camillo z nadzieją na spotkanie, a może nawet na dłuższą rozmowę z Szykowiakiem. Znów chciałem spojrzeć w te jego pełne uśmiechu i optymizmu szare oczy, posłuchać, jak przekomarzają się z żoną, chłonąć beztroską atmosferę gwarnej knajpki.
Jak się okazało, czasem do zmiany spojrzenia na świat nie potrzeba wiele. Niekiedy wystarczy, że ktoś zapyta, czy nie masz nic przeciw temu, aby się do ciebie przysiadł, a ty odpowiesz, że bynajmniej i że będzie ci naprawdę miło.
I zrobisz to szczerze, wypowiesz te słowa z przekonaniem, o które jeszcze wczoraj rano sam siebie byś nie podejrzewał.
Gdy Szykowiak przyniósł moją pizzę i usiadł naprzeciwko, było za dwadzieścia dziesiąta.
Większość stolików zdążyła się już zwolnić, a w pizzerii od mojego przyjścia chyba nie pojawił się żaden nowy klient. W międzyczasie właściciel dwa razy spokojnie, lecz stanowczo uspokajał zbyt głośno zachowującą się grupkę zajmującą stolik, przy którym siedziałem poprzedniego dnia. Raz zwrócił uwagę także dwóm lekko podchmielonym starszym jegomościom, zdecydowanie zbyt żarliwie dyskutującym na temat mających się odbyć w następną niedzielę wyborów parlamentarnych. W pizzerii panował gwar, ale dzięki reakcjom Szykowiaka bez trudu można było posłuchać muzyki płynącej z czterech rozmieszczonych wysoko w rogach sali głośników.
Jeszcze zanim wziąłem sztućce do rąk, zaproponowałem, żebyśmy przeszli na ty. Zaraz potem nie omieszkałem pochwalić Kamila za dbałość o atmosferę.
Skinął głową i powiedział:
– Wiesz, panie Zdzichu, tak to już jest w tej branży, że na samym początku należy ustalić zasady, a potem dbać, by goście ich przestrzegali. Staramy się z Izą, żeby wszystko było, jak należy, bo jeślibyśmy choć odrobinę odpuścili, później sytuacja byłaby nie do opanowania. A jeśli sam zauważyłeś, że jakoś nam wychodzi, to znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze do osiągnięcia celu. Jeszcze z miesiąc i nikomu nie przyjdzie do głowy, że w Camillo mógłby się wydzierać albo zostawać dłużej niż do dwudziestej drugiej.
– W Camillo? – zdziwiłem się.
Uśmiechnął się i rozłożył bezradnie ręce.
– Na robieniu pizzy to może i się znam, panie Zdzichu, ale na marketingu ani w ząb. Mówiłem wczoraj, że to ja wybrałem nazwę, chciałem, żeby było światowo, trochę po włosku, a tymczasem okazuje się, że to był niewypał. W całym Rykowie nie znajdziesz nawet jednej osoby mówiącej o tym przybytku tak, jak sobie wymarzyłem. Wszyscy upraszczają, niektórzy nawet mówią, o zgrozo!, że chodzą zjeść „do Kamila”.
Przeżuwałem jego słowa wraz z pierwszymi kęsami pizzy, która faktycznie okazała się piekielnie ostra, ale też chyba nawet lepsza niż pierwsza, którą tu jadłem. Jakby na potwierdzenie tego, o czym mówił chwilę wcześniej, grupa młodzieży właśnie zaczęła zbierać się do wyjścia, a dwaj starsi jegomoście co chwila spoglądali na zegarki.
– Ale twojej żonie, nawet jeśli trochę marudzi, na pewno jest miło, że chciałeś, by jej imię znalazło się w nazwie – zauważyłem.
– Tak sądzisz?
– Jestem tego pewien.
– W takim razie dziękuję za dobre słowo. Potrafisz podnieść człowieka na duchu, panie Zdzichu. Chętnie bym za to z tobą wypił.
– Co zatem stoi na przeszkodzie?
– Pomyślałem, że może chciałbyś, żebym podrzucił cię do domu…
– Miło z twojej strony, ale dziś chętnie się przejdę.
– W takim razie skończ sobie pizzę, ja w tym czasie rozliczę gości, a potem spokojnie sobie posiedzimy, okej?
– Jasne.
– Ja też sobie naleję jasne – powiedział i zaraz potem zostałem przy stoliku sam.
Gdy podszedł do grupki młodzieży z paragonem, dla pozostałych klientów był to znak, że wieczór w Camillo właśnie dobiega końca.
Do dwudziestej drugiej zostało sześć minut.
Dokładnie o dziesiątej Kamil zamknął od środka drzwi.
Zaraz potem do mojego stolika podeszła Iza, żeby przywitać się i pożegnać jednocześnie. Chwilę porozmawialiśmy; skomplementowałem przygotowaną przez nią pizzę, co wyraźnie sprawiło jej przyjemność.
– Obawiałam się, że będzie za ostra, ale Kamil powiedział, żebym zrobiła dokładnie taką, jak on lubi najbardziej – wyznała, jakby się trochę usprawiedliwiając.
– Widocznie mamy podobny gust – odparłem.
– No, no, tylko bez takich – wtrącił się Szykowiak, stawiając na blacie dwa pełne kufle. – Ostrzegam cię, panie Zdzichu, że jestem o małżonkę chorobliwie zazdrosny, i to, co właśnie powiedziałeś, może obudzić we mnie podejrzliwą bestię.
– Chciałabym to zobaczyć, ty mój brutalu! – Roześmiała się Iza i cmoknęła go w policzek.
Podniosłem ręce w geście poddania.
– Czuję się ostrzeżony, a nawet z lekka wystraszony, więc ustępuję pola temu nieokrzesanemu barbarzyńcy.
– Nie siedź długo, barbarzyńco – dodała Iza, wciąż się śmiejąc. – Jutro mamy w planach Warszawę, a ja średnio się tam czuję za kółkiem, więc nie przesadź z piwem.
Szykowiak spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.
– Tak oto obracają się w pył legendy, które jeszcze na dobre nie zdążyły stać się ciałem. Niedoszły brutal w ułamku sekundy stał się pantoflarzem.
Iza pożyczyła mi dobrej nocy i poprosiła Kamila, żeby zamknął za nią drzwi. W progu pocałowali się jeszcze tak namiętnie jak para zakochanych nastolatków, która ma się rozstać na kilka miesięcy.
– Może podwieziesz żonę do domu? – zaproponowałem, gdy Szykowiak przekręcał zamek. – Jeszcze nie zdążyłeś się napić, a jest prawie noc, więc…
– Daj spokój – przerwał mi, kierując się w stronę naszego stolika. – Ryków to może nie metropolia, ale ma swoje plusy. Na przykład taki, że jest tu bardzo bezpiecznie. Nie pamiętam, żeby wydarzyło się coś poważniejszego od drobnych kradzieży albo szamotaniny między amatorami taniego wina. – Usiadł i kontynuował: – Zapewniam cię, jeśli istniałoby choćby najmniejsze zagrożenie, że mojej Izie może się coś stać, nie zostawiłbym jej samej nawet na sekundę. Zresztą mieszkamy zaraz obok, pokażę ci później. A teraz się napijmy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki