Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fiodor Dostojewski – mistrz zaglądania do duszy – w czterech nowelach, które prezentujemy Państwu w tym tomie opowiada cztery cudownie różne historie. Ich spoiwem jest sam Dostojewski, jego bohaterowie zawieszeni w świecie iluzji, zazwyczaj w hierarchii społecznej gdzieś pośrodku, z marzeniami by być bogatsi, by żyć pełnią życia a nie w duszącej atmosferze ich otaczającej, którą przecież sami tworzą. Pełni przebiegłości i wyszukanych form towarzyskich, pełni grzeczności a zarazem brutalni w swych dążeniach.
Białe noce – to losy naiwnego marzyciela pogrążonego we własnym świecie, przechadzającego się całymi dniami po Petersburgu, samotnie, poza społeczeństwem. Na moście spotyka kobietę, to jedyna istota, która go słucha a później on jej słucha i…
Cudza żona – mężczyzna krąży nocą pod oknami obcej kamienicy. Szuka pewnej damy. Jest to żona, cudza żona, jej mąż czatuje na moście Wozniesieńskim, aby ją przyłapać, ale nie może się zdecydować…
Sen wujaszka – przyjazd do miasteczka petersburskiej guberni dziwacznego, starego, niespełna rozumu księcia wywołuje ogromne poruszenie wśród miejscowych plotkarek i pań domu. Jedna z nich próbuje wydać swoją córkę za księcia…
Krokodyl – opowieść o tym, jak pewien pan został w połknięty przez krokodyla żywcem, cały, bez reszty, i co z tego wynikło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Rok wydania: 2020
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Белые ночи; Чужая жена и муж под кроватью (Происшествие необыкновенное); Дядюшкин сон (Из мордасовских летописей); Крокодил (Необыкновенное событие, или Пассаж в Пассаже)
Copyright © 2020, Ewa Zawistowska
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-648-1
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Ze wspomnień marzyciela
…A może po to był stworzony,
Ażeby chociaż krótką chwilę
Przebyć w bliskości twego serca?…
I. Turgieniew[1]
[1] cytat z wiersza Iwana Turgieniewa Kwiatek, 1843
Była cudowna noc, taka noc, drogi czytelniku, jaka może być tylko wówczas, gdy jesteśmy młodzi. Niebo było takie gwiaździste, takie jasne, że spojrzawszy na nie, mimo woli trzeba było zapytać siebie: czy naprawdę pod takim niebem mogą żyć różni zagniewani i niezadowoleni ludzie? To również młodzieńcze pytanie, drogi czytelniku, bardzo młodzieńcze, ale niech je Bóg jak najczęściej zsyła twojej duszy!… Mówiąc o różnych niezadowolonych i zagniewanych jegomościach, musiałem sobie przypomnieć i o własnym przykładnym sprawowaniu się przez cały ten dzień. Od samego rana zaczęło mi dokuczać jakieś dziwne przygnębienie. Wydało mi się nagle, że mnie, samotnego, wszyscy opuszczają i że wszyscy odwracają się ode mnie. Naturalnie, każdy ma prawo zapytać: któż to ci wszyscy? Bo przecież już osiem lat mieszkam w Petersburgu i nie umiałem zawrzeć prawie żadnej znajomości. Ale po co mi znajomości? I tak znam cały Petersburg; oto dlaczego wydało mi się, że wszyscy mnie porzucają, gdy cały Petersburg ruszył z miejsca i nagle wyjechał na letnisko. Samotność zaczęła mnie przerażać i całe trzy dni włóczyłem się po mieście w głębokim przygnębieniu, absolutnie nie rozumiejąc, co się ze mną dzieje. Czy pójdę na Newski, czy pójdę do parku, czy włóczę się po bulwarze – ani jednej twarzy spośród tych, które przyzwyczaiłem się spotykać na tym samym miejscu, o określonej godzinie, przez cały rok. Oni mnie, naturalnie, nie znają, ale za to ja ich znam. Znam ich dobrze; prawie że nauczyłem się na pamięć ich twarzy – i cieszę się, gdy są weseli, a smutno mi, gdy się chmurzą. Prawie że zawarłem przyjaźń z pewnym staruszkiem, którego codziennie, o określonej godzinie spotykam na Fontance. Mina pełna godności, zamyślona: wciąż mruczy pod nosem i macha lewą ręką, a w prawej ma długą, sękatą laskę ze złotą gałką. Nawet mnie zauważył i ma dla mnie wiele sympatii. Jeśli się zdarzy, że nie będę o określonej godzinie w tym co zawsze miejscu na Fontance, jestem pewny, że go to przygnębi. Oto dlaczego obaj omalże się sobie nie kłaniamy, zwłaszcza gdy jesteśmy w dobrym usposobieniu. Niedawno, gdy nie widząc się przez dwa dni, spotkaliśmy się na trzeci, obaj byliśmy już gotowi chwycić za kapelusze, ale na szczęście w porę spostrzegłszy się, opuściliśmy ręce i z uczuciem życzliwości przeszliśmy obok siebie. Zapoznałem się również i z domami. Gdy idę, każdy z nich jakby wybiegał na moje spotkanie, jakby patrzył na mnie wszystkimi oknami i omal nie mówił: „Dzień dobry! Jak się pan miewa? I ja, dzięki Bogu, jestem zdrów, a w maju przybędzie mi piętro”. Albo: „Jak pańskie zdrowie? Jutro będą mnie odnawiać”. Albo: „Ach, omal nie spaliłem się i byłem w wielkim strachu”, itd. Mam wśród nich ulubieńców i bliskich przyjaciół: jeden z nich ma zamiar tego lata leczyć się u architekta. Umyślnie będę co dzień przychodzić, żeby mu się co złego nie stało, niech go Pan Bóg ma w swej opiece!… Ale nigdy nie zapomnę historii pewnego prześlicznego, jasnoróżowego domku. Był to taki milutki, murowany domek, tak uprzejmie spoglądał na mnie, tak wyniośle spoglądał na swych niezgrabnych sąsiadów, aż mi serce skakało z radości, gdy mi się zdarzyło przechodzić obok niego. Nagle, w zeszłym tygodniu, idę ulicą i gdy spojrzałem na przyjaciela – słyszę żałosny okrzyk: „Malują mnie żółtą farbą!”. Łotry! Barbarzyńcy! Nie oszczędzili niczego: ani kolumn, ani gzymsów, i przyjaciel mój zżółkł jak kanarek. Omal nie miałem wylewu żółci z tego powodu – i dotychczas jeszcze brak mi sił, żeby się zobaczyć z moim zeszpeconym biedakiem, którego pomalowali na kolor Państwa Niebieskiego[2].
A więc rozumiesz, czytelniku, w jaki sposób zapoznałem się z całym Petersburgiem.
Powiedziałem już, że przez całe trzy dni dręczył mnie niepokój, zanim odgadłem jego przyczynę. I na ulicy źle się czułem (tego nie ma, tamtego nie ma, ów gdzieś się podział), i w domu byłem nieswój. Przez dwa wieczory myślałem: czego mi brakuje w moim kącie? Dlaczego tak źle się w nim czuję? I bezradnie oglądałem zielone, zakopcone ściany, sufit zasnuty pajęczyną, którą Matriona hodowała z dużym powodzeniem, przypatrywałem się wszystkim meblom, oglądałem każde krzesło, myśląc, czy przypadkiem nie tu leży przyczyna złego (bo jeżeli u mnie choćby jedno krzesło stoi nie tak, jak stało wieczorem, czuję się nieswojo), spoglądałem na okno, i wszystko na próżno… nie było mi ani trochę lżej! Wpadłem także na pomysł zawołania Matriony i z miejsca zrobiłem jej ojcowską wymówkę o pajęczynę i w ogóle o nieporządek; ale ona tylko popatrzyła na mnie ze zdziwieniem i odeszła, a pajęczyna wisi sobie szczęśliwie dotychczas. W końcu dopiero dziś rano domyśliłem się, o co chodzi. E! Przecież oni zmykają przede mną na letnisko! Przepraszam za trywialne wyrażenie, ale nie mogłem się zdobyć na inne… bo przecież wszystko, co było w Petersburgu, albo wyjeżdżało, albo już wyjechało na letnisko; bo przecież każdy czcigodny jegomość o solidnej powierzchowności, wynajmujący dorożkę, w oczach moich stawał się czcigodnym ojcem familii, który po swoich codziennych zajęciach udaje się na łono rodziny, na letnisko; bo przecież każdy przechodzień miał teraz całkiem szczególny wygląd, który omalże nie mówił każdemu: „My, proszę państwa, jesteśmy tutaj tylko tak, chwilowo, a za dwie godziny wyjedziemy na letnisko”. Jeśli otwierało się okno, w które najpierw bębniły delikatne, białe jak cukier paluszki, i wychylała się główka ładnej dziewczyny, wzywającej przekupnia roznoszącego doniczki z kwiatami – natychmiast wydawało mi się, że kwiaty kupuje się tylko tak sobie, bynajmniej nie po to, żeby cieszyć się wiosną i kwiatami w mieście w dusznym mieszkaniu, lecz dlatego, że już niedługo wszyscy przeprowadzą się na letnisko i kwiaty zabiorą ze sobą. A oprócz tego zrobiłem już takie postępy w tym nowym, szczególnym rodzaju odkryć, że mogłem z całą dokładnością tylko na podstawie wyglądu określić, na jakim kto letnisku mieszka. Mieszkańcy Wyspy Kamiennej i Aptekarskiej albo drogi Peterhofskiej odznaczali się wyszukaną wytwornością manier, eleganckimi letnimi ubraniami i ślicznymi ekwipażami, w których przyjeżdżali do miasta. Obywatele Pargołowa i dalej położonych letnisk od pierwszego wejrzenia „imponowali” rozsądkiem i statecznością; ten, co zamieszkał na Wyspie Krestowskiej, wyróżniał się nieodmiennie wesołym wyglądem. Czy zdarzało mi się spotkać długą procesję woźniców, leniwie idących z lejcami w rękach obok wozów naładowanych stosami najrozmaitszych mebli, stołów, krzesełek, kanap tureckich i nietureckich i innym domowym dobytkiem, na których oprócz tego wszystkiego nieraz siedziała na samym szczycie chuderlawa kucharka, strzegąca pańskiego mienia jak oka w głowie; czy spoglądałem na ciężko naładowane sprzętem domowym łódki sunące po Newie albo po Fontance w stronę Czarnej Rzeczki albo wysp[3] – wozy i łódki udziesięciokrotniały, ustokrotniały mi się w oczach: zdawało się, że wszystko ruszyło i pojechało, wszystko przeprowadzało się całymi karawanami na letniska; zdawało się, że całemu Petersburgowi grozi opustoszenie, toteż w końcu zaczęło mi być wstyd, przykro i smutno; stanowczo nie miałem ani gdzie, ani po co jechać na letnisko. Gotów byłem iść za każdym wozem, odjechać z każdym solidnie wyglądającym jegomościem, który wynajmował dorożkę; ale nikt, dosłownie nikt mnie nie zapraszał, jak gdyby o mnie zapomniano, jak gdybym był dla nich naprawdę obcy!
Chodziłem dużo i długo, tak że już, swoim zwyczajem, zdążyłem zupełnie zapomnieć, gdzie jestem, gdy nagle spostrzegłem, że znalazłem się przy rogatce. Natychmiast poweselałem i przeszedłem szlaban, ruszyłem między obsiane pola i łąki, nie byłem już zmęczony, czułem tylko całą swoją istotą, że jakiś ciężar spada mi z serca. Wszyscy przejeżdżający spoglądali na mnie z taką sympatią, że doprawdy omal się nie kłaniali; wszyscy byli tacy z czegoś zadowoleni, wszyscy, co do jednego, palili cygara. I ja byłem zadowolony tak, jak mi się to nigdy nie zdarzało. Jak gdybym się nagle znalazł we Włoszech – tak silnie podziałała przyroda na mnie, na pół chorego mieszczucha, którego omal nie zadusiły miejskie mury.
Jest coś nieopisanie wzruszającego w naszej petersburskiej przyrodzie, gdy z nadejściem wiosny okaże nagle całą swą moc, wszystkie dane jej z nieba siły, pokryje się liśćmi, ubierze się, ubarwi kwiatami… Jakoś dziwnie przypomina mi tę wychudłą i chorą dziewczynę, na którą spogląda się czasem z litością, czasem z jakąś współczującą sympatią, a niekiedy po prostu nie dostrzega się jej, lecz która nagle, na chwilę, jakoś nieoczekiwanie staje się w niepojęty sposób cudownie piękna, a wówczas, zachwyceni, oczarowani, mimo woli zadajemy sobie pytanie: jaka moc sprawiła, że te smutne, zamyślone oczy błyszczą takim ogniem? Co było przyczyną, że te blade, wychudłe policzki okryły się rumieńcem? Co przydało namiętności tym delikatnym rysom? Dlaczego ta pierś tak faluje? Co tak niespodzianie przydało siły, życia i piękna rysom biednej dziewczyny, co wywołało na jej twarzy blask tej radości, co ożywiło ją tym wesołym skrzącym się śmiechem? Rozglądamy się wokoło, szukamy kogoś, czegoś się domyślamy. Lecz chwila mija i może już jutro zauważymy znów to zamyślone i roztargnione spojrzenie co dawniej, tę bladą twarz, tę pokorę i bojaźliwość w ruchach, a nawet skruchę, nawet ślad jakiejś dręczącej troski i goryczy z powodu owej chwili zapomnienia… I żal nam, że tak szybko, tak bezpowrotnie uwiędło chwilę tylko trwające piękno, że tak zwodniczo i niepotrzebnie zabłysło przed nami – żal dlatego, że nawet nie było czasu, aby je pokochać…
A jednak moja noc była lepsza niż dzień! Oto jak było.
Wróciłem do miasta bardzo późno i biła już dziesiąta, gdy zbliżyłem się do domu. Droga moja wiodła przez bulwar nad kanałem, gdzie o tej porze nie spotyka się żywej duszy. Co prawda, mieszkam w najbardziej oddalonej dzielnicy. Szedłem i śpiewałem, bo kiedy jestem szczęśliwy, koniecznie muszę sobie coś mruczeć, jak zresztą każdy człowiek szczęśliwy, który nie ma ani przyjaciół, ani dobrych znajomych i w radosnej chwili nie może z nikim podzielić się swoją radością. Nagle zdarzyło mi się coś zupełnie nieoczekiwanego.
*
Na uboczu, przy balustradzie kanału, stała kobieta; oparłszy się łokciami o poręcz, bardzo uważnie patrzyła w mętną wodę. Miała na sobie milutki żółty kapelusik i kokieteryjną czarną mantylkę. „To panna i z pewnością brunetka” – pomyślałem sobie. Zdaje się, że nie słyszała moich kroków, nawet się nie poruszyła, gdy przeszedłem obok niej, tłumiąc oddech, z mocno bijącym sercem. „Dziwne! – pomyślałem – widocznie zamyśliła się nad czymś” – i nagle stanąłem jak wryty. Usłyszałem głuche łkanie. Tak! Nie myliłem się: dziewczyna płakała; po chwili znów usłyszałem szlochanie. Mój Boże! Aż mi się serce ścis-nęło. I chociaż jestem taki nieśmiały wobec kobiet, ale to była taka chwila!… Wróciłem, podszedłem do niej i z pewnością powiedziałbym: „Pani!”, gdybym nie wiedział, że to odezwanie się było już tysiąc razy użyte we wszystkich rosyjskich powieściach z życia wyższych sfer. To tylko mnie powstrzymało. Ale gdy szukałem odpowiedniego słowa, dziewczyna ocknęła się, obejrzała, spostrzegła moją obecność, spuściła oczy i prześliznęła się obok mnie po bulwarze. Natychmiast ruszyłem za nią, ale ona domyśliła się i przeszła na przeciwległą stronę. Nie śmiałem przejść przez ulicę. Serce mi biło jak schwytanemu ptakowi. Nagle pewien przypadek przyszedł mi z pomocą.
Po drugiej stronie ulicy, niedaleko od mojej nieznajomej, pojawił się w pewnej chwili jegomość we fraku, w poważnym wieku, lecz raczej niepoważnego wyglądu. Szedł chwiejnym krokiem, tuż pod ścianami domów. Dziewczyna zaś szła jak strzała, śpiesznie i bojaźliwie, jak w ogóle chodzą wszystkie dziewczęta, które nie chcą, żeby im ktoś w nocy zaproponował odprowadzenie do domu, i, naturalnie, zataczający się jegomość nigdy by jej nie dopędził, gdyby moje przeznaczenie nie natchnęło go podstępem. Nagle, nie mówiąc nikomu ani słowa, ów jegomość zrywa się, pędzi co tchu, biegnie i zrównuje się z moją nieznajomą. Szła jak wiatr, ale zataczający się jegomość dopędzał ją, dopędził… dziewczyna krzyknęła – i… błogosławię los za wspaniały, sękaty kij, który wówczas znalazł się w mojej prawej ręce. W jednej chwili byłem już po przeciwległej stronie ulicy, w jednej chwili nieproszony jegomość zrozumiał, o co chodzi, przyjął do wiadomości nieodpartą rację, zamilkł, pozostał w tyle i dopiero gdyśmy już byli bardzo daleko, zaczął dość energicznie protestować. Lecz do nas ledwie dobiegły jego słowa.
– Niech mi pani da rękę – powiedziałem do mojej nieznajomej – to on już się nie ośmieli nas zaczepić.
Milcząc, podała mi rękę, jeszcze drżącą ze wzruszenia i strachu. O nieproszony jegomościu! Jakże ci byłem wdzięczny w owej chwili! Ukradkiem spojrzałem na nią: była bardzo milutka i brunetka – zgad-łem; na jej czarnych rzęsach jeszcze błyszczały łezki niedawnego przestrachu albo poprzedniego zmartwienia – nie wiem. Lecz na ustach już się pojawił uśmiech. Również spojrzała na mnie ukradkiem, z lekka zarumieniła się i spuściła oczy.
– Widzi pani, dlaczego pani wtedy ode mnie uciekła? Gdybym był przy pani, nic by się nie stało…
– Ależ ja pana nie znałam; myślałam, że pan też…
– A czy pani mnie teraz zna?
– Trochę. Dlaczego na przykład pan drży?
– O, pani zgadła od razu! – odpowiedziałem zachwycony, że moja panienka jest domyślna: to piękności nigdy nie szkodzi. – Tak, pani od razu odgadła, z kim ma do czynienia! To prawda, jestem nieśmiały wobec kobiet, jestem wzburzony, nie przeczę, tak jak i pani przed chwilą, gdy ten jegomość panią przestraszył… I ja jestem teraz przestraszony. To wszystko jest jak sen, a mnie się nawet nie śniło, że kiedykolwiek będę mówił z kobietą.
– Co? Doprawdy?
– Tak, jeżeli mi ręka drży, to dlatego, że nigdy jeszcze nie uścisnęła jej taka śliczna, maleńka rączka jak rączka pani. Zupełnie odzwyczaiłem się od kobiet, a właściwie nigdy się do nich nie przyzwyczaiłem; jestem przecież samotny… Nie wiem nawet, jak z nimi trzeba mówić. Ot i teraz nie wiem, czy nie powiedziałem pani jakiego głupstwa. Niech mi pani powie bez ogródek; uprzedzam panią, że nie jestem obraźliwy.
– Nie, nie; przeciwnie. I skoro pan chce, żebym była szczera, powiem panu, że kobietom podoba się taka nieśmiałość, a jeżeli chce pan dowiedzieć się więcej, mnie również to się podoba – i nie odpędzę pana od siebie aż do samego domu.
– Pani doprowadzi mnie do tego – zacząłem, a zachwyt wprost zapierał mi oddech – że zaraz przestanę być nieśmiały, a wówczas: żegnajcie, wszystkie moje szanse.
– Szanse? Co za szanse, na co? O, to już głupie.
– Przepraszam, więcej nie będę, to mi się tak wyrwało; ale jak pani może wymagać, żebym w takiej chwili nie miał życzenia…
– Żeby się podobać czy co?
– No tak, ale na Boga, niechże pani będzie wyrozumiała. Niech pani pomyśli, jaki ja jestem! Mam już dwadzieścia sześć lat, a nigdy nikogo nie widywałem. I jakże ja mogę mówić ładnie, jak należy i do rzeczy? A dla pani będzie lepiej, jeżeli wszystko stanie się jawne, szczere… Nie mogę milczeć, kiedy się we mnie serce odzywa. Ale wszystko jedno… Czy da pani wiarę? – ani jednej kobiety, nigdy, nigdy! Żadnych znajomości! I tylko marzę co dzień, że wreszcie kiedyś kogoś spotkam. Ach, gdyby pani wiedziała, ile razy byłem zakochany w ten sposób!
– Ależ jak to, w kim?
– W nikim, w ideale, w tej, co się we śnie przyśni. Stwarzam w marzeniu całe powieści. O, pani mnie nie zna! Co prawda nie można zupełnie nie znać kobiet, znałem ich dwie czy trzy, ale co to za kobiety? Wszystko to takie gospodynie, że… Ale ja panią rozśmieszę, kiedy opowiem, że kilkakrotnie miałem zamiar odezwać się na ulicy tak, po prostu, do jakiejś arystokratki, naturalnie, kiedy będzie sama; naturalnie, odezwać się nieśmiało, z szacunkiem, namiętnie; powiedzieć, że ginę samotny, żeby mnie nie odpędzała, że nie mam sposobu poznania ani jednej kobiety; przekonać ją, że kobieta ma nawet obowiązek wysłuchać nieśmiałego błagania człowieka tak nieszczęśliwego jak ja. Że wreszcie wszystko, czego chcę, sprowadza się tylko do tego, żeby mi powiedzieć ze współczuciem parę serdecznych słów, nie odpędzać mnie od razu, uwierzyć mi na słowo, wysłuchać tego, co będę mówił, wyśmiać się ze mnie, jeśli wola, dać mi nadzieję, powiedzieć do mnie kilka słów, tylko kilka słów, a potem niechbym się z nią nawet nigdy już nie spotkał!… Ale pani się śmieje… Zresztą, ja po to właściwie mówię…
– Niech pan się nie gniewa; śmieję się z tego, że pan jest swoim własnym wrogiem i że gdyby pan spróbował, z pewnością by się to panu udało, chociażby nawet na ulicy; im prościej, tym lepiej… Ani jedna dobra kobieta, jeżeli tylko nie jest głupia albo jeżeli nie jest w owej chwili o coś zła, nie zdecydowałaby się odprawić pana bez tych kilku słów, o które pan tak nieśmiało błaga… A zresztą, co ja mówię! Naturalnie, że wzięłaby pana za wariata. Sądziłam przecież tylko po sobie. Ale znam świat i ludzi!
– O, dziękuję pani! – zawołałem. – Pani nie wie, co pani dla mnie teraz zrobiła!
– Dobrze, dobrze! Ale niech mi pan powie, skąd pan wie, że ja jestem taką kobietą, z którą… no, którą pan uznał za godną uwagi i przyjaźni… Słowem, nie gospodyni, jak się pan wyraża. Dlaczego pan się zdecydował podejść do mnie?
– Dlaczego? Dlaczego? Ależ pani była sama, ten jegomość był nadto śmiały, teraz jest noc: sama się pani zgodzi, że obowiązkiem moim…
– Nie, nie, jeszcze wcześniej, tam, po tamtej stronie. Przecież pan chciał podejść do mnie?
– Tam, po tamtej stronie? Doprawdy, nie wiem, jak odpowiedzieć; obawiam się… Wie pani, byłem dzisiaj szczęśliwy; szedłem i śpiewałem; byłem za miastem; nigdy jeszcze nie przeżywałem tak szczęśliwych chwil. Pani… zresztą może mi się tak zdawało… No, niech mi pani wybaczy, że o tym wspominam: zdawało mi się, że pani płakała, i… nie mogłem tego słuchać… aż mi się serce ścisnęło… O mój Boże! Czyż nie było mi wolno zatroszczyć się o panią? Czyż to był grzech, że poczułem dla pani braterskie współczucie… No, słowem, czyżbym mógł panią obrazić, że mimo woli przyszło mi do głowy zbliżyć się do pani?
– Niech pan da spokój, dosyć, niech pan już nic nie mówi… – powiedziała dziewczyna, spuściwszy oczy i uścisnąwszy moją dłoń. – Sama jestem winna, że zaczęłam o tym mówić; miło mi jednak, że się na panu nie zawiodłam… Ale oto już jestem w domu; muszę skręcić tu, w tę uliczkę, stąd tylko parę kroków… Żegnam i dziękuję panu…
– A więc już nigdy, nigdy się nie zobaczymy?… Więc na tym się wszystko skończy?
– Widzi pan – powiedziała dziewczyna, śmiejąc się – z początku szło panu tylko o kilka słów, a teraz… Zresztą, nic panu nie powiem… Możliwe, że się spotkamy…
– Przyjdę tu jutro – powiedziałem. – O, niech mi pani wybaczy, że już domagam się…
– Tak, pan jest niecierpliwy… pan prawie żąda…
– Proszę pani, proszę pani! – przerwałem jej. – Niech mi pani wybaczy, jeżeli znów powiem coś takiego… Ale ot co: nie mogę nie przyjść tutaj jutro. Jestem marzycielem; tak mało mam rzeczywistego życia, że takie chwile, jak ta, jak teraz, zdarzają mi się rzadko i muszę powracać do nich w marzeniu. Będę marzył o pani całą noc, cały tydzień, cały rok. Na pewno przyjdę tutaj jutro, właśnie tutaj, na to samo miejsce, właśnie o tej godzinie i będę szczęśliwy, wspominając o wczorajszym. To miejsce już jest mi drogie. Mam w Petersburgu takie dwa albo trzy miejsca. Raz nawet rozpłakałem się na wspomnienie, tak samo jak pani… Kto wie, może i pani przed dziesięcioma minutami płakała z powodu wspomnień… Ale niech mi pani wybaczy, znów się zapomniałem; może i pani kiedyś była tu szczególnie szczęśliwa…
– Dobrze – powiedziała dziewczyna – możliwe, że przyjdę tutaj jutro, również o dziesiątej. Widzę, że już nie mogę panu zabronić… Idzie o to, że muszę tutaj być; niech pan tylko nie myśli, że się z panem umawiam; uprzedzam pana, że muszę tu być we własnej sprawie. No i… powiem panu wprost: nie szkodzi, jeżeli i pan przyjdzie; po pierwsze, mogą znowu zdarzyć się jakieś przykrości jak dzisiaj, ale mniejsza o to… słowem, po prostu chciałabym pana zobaczyć… żeby mu powiedzieć kilka słów. Tylko, widzi pan, czy pan teraz o mnie źle nie pomyśli? Niech pan nie sądzi, że ja się tak łatwo umawiam… Nie umawiałabym się, gdyby… Ale niech to będzie moją tajemnicą! Tylko z góry umowa…
– Umowa! Niech pani mówi, niech pani powie wszystko zawczasu, na wszystko się zgadzam, gotów jestem na wszystko! – zawołałem w zachwycie. – Odpowiadam za siebie, będę posłuszny, pełen uszanowania… pani mnie zna…
– Właśnie dlatego że pana znam, proszę pana na jutro – powiedziała dziewczyna, śmiejąc się. – Znam pana doskonale. Ale niech pan uważa, zapraszam pana pod warunkiem, że, po pierwsze (tylko niech pan będzie tak dobry i spełni to, o co poproszę – widzi pan, mówię szczerze), niech pan się we mnie nie zakocha… Nie trzeba tego robić, zapewniam pana. Do przyjaźni jestem gotowa, oto moja ręka… A zakochać się nie trzeba, proszę pana!
– Przysięgam pani! – zawołałem, chwytając ją za rękę.
– Dość, niech pan nie przysięga, wiem przecież, że pan zdolny jest wybuchnąć jak proch. Niech pan mnie źle nie sądzi, jeżeli tak mówię. Gdyby pan wiedział… Ja również nie mam nikogo, z kim bym mogła parę słów zamienić, kogo by można się zapytać o radę. Naturalnie, że nie na ulicy szuka się doradców, ale pan jest wyjątkiem. Znam pana tak dobrze, jakbyśmy już ze dwadzieścia lat byli przyjaciółmi… Prawda, że pan mnie nie zdradzi?
– Zobaczy pani… tylko nie wiem, jak ja się doczekam, choćbym tylko dobę miał czekać.
– Niech pan mocno śpi, dobrej nocy, i niech pan pamięta, że już mu zaufałam. Ale pan to tak dobrze powiedział przed chwilą: czy z każdego uczucia trzeba zdawać sobie sprawę, nawet kiedy po bratersku komuś się współczuje? Wie pan, to było tak dobrze powiedziane, że przyszło mi teraz na myśl zwierzyć się panu…
– Na Boga, z czego? Co takiego?
– Do jutra. Niech to na razie będzie tajemnicą. Tym lepiej dla pana, chociaż z daleka będzie podobne do romansu. Może jutro już panu powiem, ale może i nie… Jeszcze pomówię z panem przedtem, poznamy się lepiej.
– O, przecież ja pani zaraz jutro wszystko o sobie opowiem! Ale co to? Jakby się cuda ze mną działy… Boże mój, gdzie ja jestem? No, niech mi pani powie, czy pani jest niezadowolona, że się na mnie nie rozgniewała, jak by postąpiła inna, że nie odpędziła mnie pani zaraz na początku? Dwie minuty, i uczyniła mnie pani na zawsze szczęśliwym. Tak, szczęśliwym; kto wie, może pani mnie pogodziła z sobą samym, rozwiązała moje wątpliwości… Może zdarzają mi się takie chwile… No, ale ja pani jutro wszystko opowiem, wszystkiego się pani dowie, wszystkiego…
– Dobrze, zgoda; pan więc zacznie…
– Zgoda.
– Do widzenia!
– Do widzenia!
I rozstaliśmy się. Chodziłem przez całą noc. Nie mogłem się zdecydować na powrót do domu… Byłem taki szczęśliwy… do jutra!
[2] kolor żółty był do 1912 r. barwą chińskiej flagi narodowej, na której widniał smok
[3] wyspy u ujścia Newy, wówczas miejsce letniskowe
– No i doczekaliśmy się – powiedziała ze śmiechem, ściskając mi ręce.
– Jestem tu już od dwóch godzin; pani nie wie, co się ze mną działo przez cały dzień.
– Wiem, wiem… Ale do rzeczy. Wie pan, po co przyszłam? Nie po to przecież, żeby gadać głupstwa jak wczoraj. Ot co: musimy na przyszłość postępować rozsądniej. Długo myślałam wczoraj o tym wszystkim.
– Ale pod jakim względem mamy postępować rozsądniej? Co do mnie, to jestem gotów; ale, doprawdy, nigdy w życiu nie zdarzało mi się nic rozsądniejszego niż teraz.
– Doprawdy? Po pierwsze, proszę, żeby pan nie ściskał tak mocno moich rąk; po drugie, oświadczam panu, że długo dziś o nim myślałam.
– No i czym się to skończyło?
– Czym się skończyło? Skończyło się tym, że trzeba wszystko zacząć od nowa, bo ostatecznie doszłam dzisiaj do przekonania, że ja pana wcale jeszcze nie znam, że wczoraj postąpiłam jak dziecko, jak mała dziewczynka i, naturalnie, wychodzi na to, że wszystkiemu winno moje dobre serce. I żeby naprawić błąd, postanowiłam dowiedzieć się wszystkiego o panu, i to możliwie jak najdokładniej. Ale ponieważ nie mam kogo zapytać o pana, więc powinien mi pan sam wszystko o sobie powiedzieć, wszystko bez wyjątku. No, jaki pan jest? Prędzej, niech pan zaczyna, niech pan opowiada swoją historię.
– Historię! – zawołałem z przestrachem – historię! Ale któż pani powiedział, że ja mam jakąś historię? Nie mam żadnej historii…
– Jakże więc pan żył, jeżeli nie ma historii? – przerwała mi, śmiejąc się.
– Zupełnie bez żadnej historii! Żyłem, jak to się mówi, ot tak, sam, zupełnie sam: wie pani, co to znaczy żyć zupełnie sam?
– Jak to: sam? Czyżby pan nigdy nikogo nie widywał?
– O nie, widywać – widuję, a jednak sam.
– Cóż to, czy pan z nikim nie rozmawia?
– Dosłownie z nikim.
– Kim więc pan jest, niech pan wytłumaczy! Zaraz, domyślam się: pan pewnie ma babkę, tak samo jak ja. Jest ślepa i przez całe życie nigdzie mnie nie puszcza, toteż prawie zapomniałam mówić. A kiedy jej napsociłam dwa lata temu, to ona, widząc, że mnie nie utrzyma, zawołała mnie i przypięła agrafką moje ubranie do swojego – i tak od tego czasu siedzimy całymi dniami; ona robi pończochę, chociaż ślepa, a ja muszę siedzieć przy niej, szyć albo książkę czytać na głos – taki to dziwny zwyczaj, że oto już dwa lata jestem przypięta…
– Ach, mój Boże, co za nieszczęście! Ależ nie mam, nie mam takiej babki.
– Jeżeli pan nie ma, to jak pan może siedzieć w domu?
– Proszę pani, czy pani chce wiedzieć, kim jestem?
– No tak, tak!
– Dokładnie?
– Jak najdokładniej.
– A więc służę pani – jestem typem.
– Typem, typem! Co za typem? – zawołała dziewczyna, śmiejąc się tak, jak gdyby przez cały rok nie miała okazji do śmiechu. – Ależ z panem jest przezabawnie! Widzi pan: tutaj jest ławka, usiądźmy! Tędy nikt nie chodzi, nikt nas nie będzie słyszał i – niechże pan zaczyna swoją historię! Bo przecież nie przekona mnie pan: pan musi mieć swoją historię, tylko pan ją przede mną ukrywa. Po pierwsze, co to takiego typ?
– Typ? Typ? – to oryginał, to taki zabawny człowiek! – odpowiedziałem, za jej przykładem roześmiawszy się dziecinnym śmiechem. – To taki charakter. Proszę pani, czy pani wie, co to znaczy: marzyciel?
– Marzyciel? Ależ, proszę pana, jak można nie wiedzieć? Sama jestem marzycielką. Nieraz, kiedy siedzę przy babce, tyle mi różnych myśli przychodzi do głowy. No i zaczynam marzyć, a jak się rozmarzę – to po prostu wychodzę za mąż za chińskiego księcia… Bo czasami to przecież dobrze – marzyć! Nie, zresztą Bóg raczy wiedzieć! Zwłaszcza jeżeli i bez tego jest o czym myśleć – dodała dziewczyna, tym razem dość poważnie.
– Cudownie! Jeżeli pani już raz wychodziła za mąż za chińskiego bogdychana, to znaczy, że mnie pani całkowicie zrozumie. No, niech pani słucha… Ale przepraszam: przecież ja jeszcze nie wiem, jak się pani nazywa.
– Nareszcie! Nareszcie pan sobie przypomniał!
– Ach, mój Boże! Ależ mi to nawet do głowy nie przyszło – i tak mi było dobrze…
– Nazywam się Nastusia.
– Nastusia! A dalej?
– Dalej – nic! Czyż to za mało? Ach, jaki pan nienasycony!
– Mało? Dużo, dużo, przeciwnie, bardzo dużo, panno Nastusiu, poczciwa z pani dziewczyna, skoro od razu została pani dla mnie Nastusią!
– Otóż to! No więc!
– Otóż, panno Nastusiu, niech pani posłucha, co za śmieszna historia.
Usiadłem obok niej, przybrałem pedantycznie poważną postawę i zacząłem jak z książki:
– Istnieją w Petersburgu, jeśli pani o tym nie wie, panno Nastusiu, dość dziwne zakątki. Wydaje się, jakby w te miejsca nie zaglądało słońce, które świeci wszystkim petersburszczanom, lecz jakieś inne, nowe, jakby umyślnie zamówione dla tych kątów, i przyświeca wszystkiemu innym, specjalnym światłem. W tych kątach, droga panno Nastusiu, żyje się życiem jak gdyby zupełnie innym, niepodobnym do tego, które wre wkoło nas, życiem możliwym w jakimś królestwie za siódmą górą i za siódmą rzeką, a nie u nas, w tych okropnie poważnych czasach. Otóż takie właśnie życie jest mieszaniną czegoś czysto fantastycznego, płomiennie idealnego z czymś (niestety, panno Nastusiu) szaro prozaicznym i zwyczajnym, że nie powiem już: nieprawdopodobnie nędznym.
– Fe! Ach, mój Boże! Co za wstęp! Czego też ja się dowiem?
– Dowie się pani, panno Nastusiu (zdaje mi się, że nigdy nie przestanę nazywać pani Nastusią), dowie się pani, że w tych kątach zamieszkują dziwaczni ludzie – marzyciele. Marzyciel, jeśli chodzi o ścisłe określenie, nie jest człowiekiem, lecz jakimś gatunkiem pośrednim. Mieszka najczęściej gdzieś w niedostępnym kącie, jak gdyby się w nim krył nawet przed światłem dziennym, i jak się już raz do swojego kąta dostanie, to tak do niego przyrośnie jak ślimak, a przynajmniej bardzo jest pod tym względem podobny do owego interesującego stworzenia, które jest równocześnie i zwierzęciem, i domem, a zwie się żółwiem. Jak pani sądzi, dlaczego on tak lubi swoje cztery ściany, koniecznie wymalowane na zielono, zakopcone, posępne i okropnie cuchnące tytoniowym dymem? Dlaczego ten śmieszny jegomość, jeśli go przyjdzie odwiedzić ktoś z jego nielicznych znajomych (a zwykle wszyscy znajomi w końcu go opuszczają), dlaczego ten śmieszny człowiek przyjmuje go z takim zakłopotaniem, tak zmieniwszy się na twarzy i tak zmieszany, jakby przed chwilą pośród swoich czterech ścian popełnił przestępstwo, jakby fabrykował fałszywe banknoty albo jakieś wierszyki celem przesłania ich do dziennika wraz z listem anonimowym, gdzie się nadmienia, że poeta, który to napisał, już umarł i że jego przyjaciel uważa za swój święty obowiązek opublikowanie jego wierszy? Dlaczego, niech pani powie, panno Nastusiu, tak się im rwie rozmowa? Dlaczego ani śmiech, ani jakieś śmielsze słowo nie pada z ust niespodzianie nadeszłego i zakłopotanego przyjaciela, który w innym wypadku bardzo lubi i śmiech, i śmielsze słówka, i rozmowy o płci pięknej, i inne wesołe tematy? Dlaczego wreszcie ten przyjaciel, znajomy od niedawna i będący z pierwszą wizytą – bo następnej wobec tego nie będzie i przyjaciel nie przyjdzie po raz drugi – dlaczego ten przyjaciel również jest zakłopotany i staje się taki małomówny pomimo swego dowcipu (jeżeli go tylko posiada), patrząc na wykrzywioną twarz gospodarza, który z kolei zmieszał się już do reszty i stracił ostatni wątek pomimo tytanicznych, lecz daremnych usiłowań, aby nadać rozmowie płynność i blask, okazać ze swej strony znajomość dobrego tonu, poruszyć temat płci pięknej i przypodobać się choćby przez tę pokorę biednemu człowiekowi, który źle trafił, przychodząc przez omyłkę go odwiedzić? Dlaczego wreszcie gość nagle chwyta za kapelusz i spiesznie wychodzi, niespodziewanie przypomniawszy sobie bardzo ważną sprawę, która nigdy nie istniała, i uwalnia jakoś swą rękę z gorących uścisków gospodarza starającego się okazać skruchę i poprawić wrażenie? Dlaczego ów przyjaciel, wyszedłszy za drzwi, śmieje się i daje sobie słowo, że nigdy już więcej nie przyjdzie do tego dziwaka, chociaż ten dziwak to w gruncie rzeczy dobry chłop, a równocześnie ów przyjaciel nie może odmówić swej wyobraźni małej zachcianki: porównania, zresztą dość odległego, fizjonomii niedawnego rozmówcy podczas całej wizyty z wyglądem nieszczęsnego kotka, którego dzieci wytarmosiły, nastraszyły i na różne sposoby wydręczyły, wziąwszy go zdradziecko do niewoli, a który ukrył się w końcu przed nimi pod krzesło, w ciemny kąt, i tam całą godzinę otrząsa się, prycha i myje swój sponiewierany pyszczek obiema łapkami, a później jeszcze długo nieprzyjaźnie spogląda na świat i życie, a nawet na łaskawe datki z pańskiego obiadu, odłożone dla niego przez litościwą klucznicę.
– Proszę pana – przerwała Nastusia, słuchająca mnie cały czas ze zdziwieniem, z otwartymi oczami i buzią – proszę pana, nie mam pojęcia, dlaczego wszystko się tak stało i dlaczego właśnie mnie zadaje pan takie śmieszne pytania; ale wiem na pewno, że wszystkie te przygody zdarzały się panu co do joty.
– Niewątpliwie – odparłem z jak najpoważniejszą miną.
– No więc, jeżeli niewątpliwie, to niech pan dalej opowiada – odrzekła Nastusia – bo bardzo bym chciała wiedzieć, czym się to skończy.
– Pani by chciała wiedzieć, panno Nastusiu, co robił w swoim kąciku nasz bohater, czyli ja, bo ja jestem bohaterem całego tego opowiadania, ja, w swojej własnej skromnej osobie; pani by chciała wiedzieć, dlaczego się tak spłoszyłem i straciłem głowę na cały dzień z powodu nieoczekiwanej wizyty przyjaciela? Pani by chciała wiedzieć, dlaczego się tak nastroszyłem i poczerwieniałem, gdy otworzyły się drzwi do mojego pokoju, dlaczego nie umiałem przyjąć gościa i tak haniebnie ugiąłem się pod ciężarem własnej gościnności?
– No tak, tak! – odpowiedziała Nastusia – właśnie o to chodzi. Proszę pana, pan ślicznie opowiada, ale czy nie można by opowiadać jakoś nie tak ślicznie? Bo tak pan mówi, jakby pan z książki czytał.
– Panno Nastusiu! – odpowiedziałem poważnym i surowym tonem, ledwie powstrzymując się od śmiechu – droga panno Nastusiu, ja wiem, że opowiadam ślicznie, ale niech pani wybaczy, inaczej nie umiem. Teraz, droga panno Nastusiu, teraz jestem podobny do ducha króla Salomona, który przetrwał tysiąc lat w glinianej bańce pod siedmioma pieczęciami, i z którego nareszcie zdjęto te siedem pieczęci. Teraz, droga panno Nastusiu, kiedyśmy się znów zeszli po tak długiej rozłące, bo ja już dawno panią znałem, panno Nastusiu, bo ja już dawno kogoś szukałem, a to znaczy, że szukałem właśnie pani, i że było nam sądzone teraz się spotkać, teraz w mojej głowie otwarło się tysiące zapór i muszę rozlać się rzeką słów, inaczej się uduszę. A więc, proszę mi nie przerywać, panno Nastusiu, i słuchać z pokorą i posłuszeństwem; inaczej – umilknę.
– Nie, nie, nie! Pod żadnym pozorem! Niech pan mówi! Teraz już nie powiem ani słowa.
– A więc ciągnę dalej: istnieje, droga moja panno Nastusiu, w ciągu dnia pewna godzina, którą nadzwyczaj lubię. To ta godzina, o której kończą się prawie wszystkie sprawy, zajęcia i obowiązki, i wszyscy idą do domu na obiad, żeby się położyć i odpocząć, i od razu po drodze wynajdują wesołe pomysły, tyczące się wieczoru, nocy i całego wolnego czasu, który im pozostaje. O tej godzinie i nasz bohater – niech mi już pani pozwoli, panno Nastusiu, opowiadać w trzeciej osobie, bo w pierwszej strasznie wstyd by mi było opowiadać – a więc o tej godzinie i nasz bohater, który też nie próżnował, pośpiesza za innymi. Ale dziwne uczucie zadowolenia igra na jego bladej, jakby pomiętej twarzy. Nie bez wzruszenia patrzy na zorzę wieczorną, która powoli gaśnie na chłodnym petersburskim niebie. Mówiąc: patrzy – kłamię; on nie patrzy, lecz obserwuje jakoś mimo woli, jak gdyby był zmęczony albo zajęty wówczas czymś innym, co bardziej go pochłania, toteż tylko przelotnie, prawie niechcący, może poświęcić trochę czasu wszystkiemu, co go otacza. Jest zadowolony dlatego, że skończył do jutra z nieprzyjemnymi dla niego sprawami, i cieszy się jak sztubak wypuszczony ze szkolnej ławy na myśl o ulubionych zabawach i figlach. Niech pani mu się przyjrzy z boku, panno Nastusiu: zaraz pani zobaczy, że uczucie radości już podziałało szczęśliwie na jego słabe nerwy i chorobliwie drażliwą fantazję. Oto zamyślił się nad czymś. Sądzi pani, że nad obiadem? Albo nad wczorajszym wieczorem? Na co on tak patrzy? Czy na tego pana o solidnej powierzchowności, który tak malowniczo skłonił się pani przejeżdżającej obok niego w błyszczącej karecie, zaprzężonej w rącze konie? Nie, panno Nastusiu, już go teraz nie obchodzą wszystkie te drobiazgi! Teraz jest już bogaty swym własnym życiem; jakoś nagle wzbogacił się, i pożegnalny promień gasnącego słońca nie na próżno tak wesoło mu błysnął i wywołał z rozgrzanego serca całe roje wrażeń. Teraz ledwie dostrzega tę drogę, na której przedtem byle drobiazg mógł go zdumieć. Teraz „bogini fantazji” (jeśli pani czytała Żukowskiego[4], droga panno Nastusiu) już utkała swawolną ręką swoją złocistą kanwę i snuje przed nim wzory niezwykłego, cudownego życia – i, kto wie, może z porządnego, granitowego trotuaru, po którym idzie do domu, przeniosła go swawolną ręką do siódmego kryształowego nieba. Proszę teraz spróbować go zatrzymać, zapytać go nagle: gdzie się znajduje, jakimi szedł ulicami? – na pewno nic by sobie nie przypomniał: ani którędy szedł, ani gdzie się znajduje, i czerwieniąc się ze złości, na pewno skłamałby coś dla zachowania pozorów przyzwoitości. Oto dlaczego tak drgnął, omal nie krzyknął i z przestrachem obejrzał się dokoła, gdy pewna czcigodna staruszka grzecznie zatrzymała go na środku trotuaru, pytając o drogę. Zachmurzywszy się ze złości, idzie dalej, ledwie dostrzegając, że niejeden przechodzień uśmiechnął się, patrząc na niego i odwrócił się za nim, i że jakaś mała dziewczynka, która lękliwie ustąpiła mu z drogi, głośno się roześmiała, przyjrzawszy się wielkimi oczami jego szerokiemu, zamyślonemu uśmiechowi i gestom. Ale owa bogini fantazji znów porwała swym kapryśnym lotem i staruszkę, i ciekawych przechodniów, i śmiejącą się dziewczynkę, i chłopów jedzących wieczerzę na barkach, które zatarasowały Fontankę (przypuśćmy, że wtedy właśnie nasz bohater tamtędy przechodził), i żartobliwie wetknęła w swą kanwę wszystkich i wszystko, jak muchy w pajęczynę, i nasz dziwak, unosząc wszystko to z sobą, już wrócił do domu, do swej pociesznej norki, już zasiadł do stołu, już dawno zjadł obiad i ocknął się dopiero wtedy, gdy zamyślona i wiecznie smutna Matriona, która mu usługuje, wszystko już sprzątnęła ze stołu i podała mu fajkę; ocknął się i ze zdziwieniem przypomniał sobie, że dawno zjadł obiad, zupełnie przeoczywszy, jak to się stało. W pokoju się ściemniło; w jego duszy pusto i smutno; całe królestwo marzenia runęło w gruzy wkoło niego, runęło bez śladu, bez trzasku i hałasu, rozwiało się jak senna mara, i on nawet nie pamięta, o czym marzył. Ale jakieś niejasne wrażenie, skutkiem którego z lekka zabolała i faluje jego pierś, jakieś nowe pragnienie kusząco łechce i drażni jego fantazję, i niepostrzeżenie przyzywa całe roje nowych złud. W maleńkim pokoju panuje cisza; samotność i lenistwo działają na wyobraźnię; wyobraźnia rozpłomienia się z lekka, z lekka zaczyna wrzeć jak woda w imbryku do kawy starej Matriony, która niewzruszenie krząta się obok w kuchni, przyrządzając sobie cienką kawę. Oto już zaczynają się pierwsze lekkie wybuchy, oto już i książka, wzięta bez celu i na chybił trafił, wypada z rąk mojego marzyciela, który nie doczytał nawet do trzeciej stronicy. Jego wyobraźnia znów jest nastrojona, podniecona i nagle znów nowy świat, nowe, czarujące życie zabłysnęło przed nim w swej świetnej perspektywie. Nowy sen – nowe szczęście! Nowa dawka subtelnej, rozkosznej trucizny! O, cóż go obchodzi nasze rzeczywiste życie! W jego oczarowanych oczach ja i pani, panno Nastusiu, żyjemy tak leniwie, powoli, opieszale; w jego oczach jesteśmy wszyscy tak niezadowoleni ze swego losu, tak zmęczeni życiem! Zresztą, niech pani spojrzy, na pierwszy rzut oka doprawdy wszystko między nami jest chłodne, ponure i jakby gniewne… „Biedni!” – myśli sobie mój marzyciel. I nic dziwnego, że tak myśli! Niech pani się przyjrzy tym czarodziejskim marom, które tak czarująco, tak kapryśnie, tak bezbrzeżnie i szeroko snują się przed nim w owym czarodziejskim, żywym obrazie, gdzie na pierwszym planie najważniejszą postacią jest naturalnie nasz marzyciel w swej własnej, cennej osobie. Niech pani popatrzy, jakie różnorodne przygody, jakie nieskończone roje wspaniałych marzeń. Może pani zapyta, o czym on marzy! Po cóż o to pytać! O wszystkim… o roli poety, najpierw nieuznanego, później wsławionego; o przyjaźni z Hoffmannem; noc św. Bartłomieja, Diana Vernon, bohaterska rola przy zdobyciu Kazania przez Iwana Wasiliewicza, Klara Mowbray, Effie Deans, sąd prałatów nad Husem, nieboszczycy zmartwychwstający w Robercie Diable (pamięta pani muzykę? Pachnie cmentarzem!), Minna i Brenda, bitwa pod Berezyną, czytanie poematu u hrabiny W–D. Danton, Cleopatra e i suoi amanti[5], domek w Kołomnie[6], własny kącik, a obok droga istota, która zimowym wieczorem słucha z otwartą buzią i oczętami, tak samo jak pani teraz słucha, mój mały aniołku… Nie, panno Nastusiu, co jego, lubieżnego leniucha, obchodzi to życie, którego my tak pragniemy. On sądzi, że to życie jest marne i godne politowania, nie przeczuwając nawet, że może i dla niego wybije kiedyś smutna godzina, w której za jeden dzień tamtego żałosnego życia odda wszystkie swe fantastyczne lata – i odda je nie za radość, nie za szczęście, i nie będzie nawet chciał wybierać w tę godzinę smutku, skruchy i niezmiernego żalu. Lecz na razie jeszcze nie nadeszły te groźne czasy – niczego nie pragnie, dlatego że stoi ponad pragnieniami, dlatego że ma wszystko, dlatego że jest przesycony, dlatego że sam jest artystą swego życia i stwarza je sobie co godzina według nowej fantazji. I przecież tak łatwo, tak naturalnie stwarza się ten bajeczny, fantastyczny świat! Jak gdyby rzeczywiście to nie było złudzenie! Doprawdy, czasami chce mi się wierzyć, że całe to życie nie jest ani wynikiem rozbudzonego uczucia, ani mirażem, ani złudzeniem wyobraźni, lecz że jest prawdziwe, rzeczywiste, że istnieje! Dlaczego, niech mi pani powie, panno Nastusiu, dlaczego w takich chwilach trudno oddychać? Dlaczego przez jakieś czarodziejstwo, z jakiegoś nieznanego powodu puls bije szybciej, łzy płyną z oczu marzyciela, jego blade, wilgotne policzki płoną rumieńcem, a nieodparta błogość przenika całe jego jestestwo? Dlaczego długie bezsenne noce mijają jak jedna chwila, w nieskończonej radości i szczęściu, a gdy zorza zabłyśnie w oknach różowym promieniem i świt rozwidni posępny pokój niepewnym, fantastycznym światłem jak u nas w Petersburgu, nasz marzyciel, wyczerpany, znużony, pada na łóżko i zasypia z na pół umarłą z zachwytu, chorobliwie wstrząśniętą duszą i z tak dręcząco słodkim bólem w sercu? Tak, panno Nastusiu, można się omylić i mimo woli naprawdę uwierzyć, że jest coś żywego, osiągalnego w jego bezcielesnych marzeniach! Co za złuda! Oto na przykład miłość zawitała do jego serca z całą swoją niewyczerpaną radością, ze wszystkimi swoimi udrękami… Dość na niego spojrzeć, żeby się przekonać. Czy pani uwierzy, patrząc na niego, droga panno Nastusiu, że on naprawdę nigdy nie znał tej, którą tak kochał w swym szalonym marzeniu? Czyżby ją widział tylko w złudnych widziadłach i czy tylko śniła mu się ta namiętność? Czyżby oni naprawdę nie przeszli ręka w rękę tylu lat swojego życia – sami, we dwoje, wzgardziwszy całym światem i złączywszy każde swój świat, swoje życie z życiem drugiego? Czyż nie ona o późnej godzinie, gdy nastąpiła rozłąka, upadła, płacząc i rozpaczając na jego pierś, nie słysząc burzy szalejącej pod okrutnym niebem, nie słysząc wiatru, który zrywał i unosił łzy z jej czarnych rzęs? Czyżby wszystko to było marzeniem – i ten ogród, ponury, zapuszczony i dziki, z dróżkami porosłymi mchem, opustoszały, posępny, gdzie tak często razem chodzili, roili o przyszłości, smucili się, kochali się, kochali się wzajemnie tak długo, „tak długo i tkliwie”! I ten dziwny, pradziadowski dom, w którym ona tyle czasu mieszkała samotnie i smutno ze starym, posępnym mężem, wiecznie milczącym i zgorzkniałym, którego tak się lękali, nieśmiali jak dzieci, smutno i bojaźliwie ukrywający przed sobą wzajemną miłość? Jakże się męczyli, jak się lękali, jak niewinna, czysta była ich miłość i jak (rozumie się, panno Nastusiu!) źli byli ludzie! I, mój Boże, czyż to nie ją spotkał później daleko od rubieży swojej ojczyzny, pod obcym niebem, południowym, gorącym, w cudownym, starożytnym mieście, wśród blasków balu, przy dźwiękach muzyki, w palazzo (koniecznie w palazzo) zatopionym w morzu świateł, na tym balkonie owitym mirtem i różami, gdzie ona poznając go, z takim pośpiechem zdjęła maskę i szepnąwszy: „Jestem wolna” – zadrżała z zachwytu; i przytuliwszy się do siebie, w jednej chwili zapomnieli i o zgryzocie, i o rozłące, i o wszystkich udrękach, i o starcu, i o ponurym ogrodzie w dalekiej ojczyźnie, i o ławce, na której z ostatnim namiętnym pocałunkiem ona wyrwała się z jego zastygłych w beznadziejnej męce objęć… O, zgodzi się pani, panno Nastusiu, że można się przestraszyć, zmieszać i zaczerwienić jak sztubak, który dopiero co wpakował do kieszeni jabłko skradzione z sąsiedniego ogrodu, gdy jakiś wysoki, zdrowy chłopak, kpiarz i trzpiot, otworzy nagle drzwi i zawoła jakby nigdy nic: „A ja bracie, w tej chwili z Pawłowska!”. Mój Boże! Stary hrabia umarł, następuje okres niewypowiedzianego szczęścia – a tu ludzie przyjeżdżają z Pawłowska![7]
Patetycznie zamilkłem, kończąc moje patetyczne wywody. Pamiętam, że miałem wielką ochotę jakoś gwałtem uśmiechnąć się, bo już czułem, że poruszył się we mnie jakiś złośliwy diablik, że coś już mnie zaczęło chwytać za gardło, trząść podbródek, i że coraz bardziej wilgotniały mi oczy… Spodziewałem się, że Nastusia, która mnie słuchała, otworzywszy mądre oczęta, roześmieje się dziecinnym, niepowstrzymanie wesołym śmiechem, i żałowałem już, że zaszedłem za daleko, że niepotrzebnie opowiedziałam to, co wezbrało mi w sercu, o czym mogłem mówić jak z książki dlatego, że już dawno wydałem na siebie wyrok i teraz nie mogłem się powstrzymać, by go nie wypowiedzieć, nie spodziewając się, że zostanę zrozumiany; ale, ku mojemu zdziwieniu, Nastusia milczała, a po chwili z lekka uścisnęła mi dłoń i z jakimś bojaźliwym współczuciem zapytała:
– Czyżby pan naprawdę przeżył tak całe swoje życie?
– Całe życie, panno Nastusiu – odpowiedziałem – całe życie i, zdaje się, tak już skończę!
– Nie, tak nie można – powiedziała niespokojnie – tak nie będzie; tak to może ja przeżyję całe swoje życie obok babki. Proszę pana, czy pan wie, że to niedobrze tak żyć?
– Wiem, panno Nastusiu, wiem – zawołałem, nie hamując już swych uczuć. – I teraz wiem lepiej niż kiedykolwiek, że zmarnowałem swoje najlepsze lata! Teraz wiem o tym i odczuwam to tym boleśniej, że sam Pan Bóg zesłał mi panią, mego dobrego anioła, żeby mi to powiedzieć i udowodnić. Teraz, kiedy siedzę obok pani i rozmawiam z nią, aż mi dziwnie na myśl o przyszłości; dlatego że w przyszłości – znów samotność, znów to przygasłe, niepotrzebne życie; i o czym mam marzyć, kiedy już na jawie, przy pani, byłem tak szczęśliwy! O, niech pani będzie błogosławiona, miła panienko, za to, że pani mnie nie odepchnęła od samego początku, za to, że już mogę powiedzieć, iż przeżyłem choć dwa wieczory w moim życiu!
– Och, nie, nie! – zawołała Nastusia i łezki zabłysły w jej oczach. – Nie, tak dalej nie będzie; my się tak nie rozstaniemy! Cóż to znaczy dwa wieczory!
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
[4] Wasilij Żukowski (1783–1852) – rosyjski poeta i pisarz, tłumacz dzieł literackich
[5]Kleopatra i jej kochankowie
[6] utwór Puszkina Domik w Kołomnie (1830)
[7] Pawłowsk, w guberni petersburskiej, należał do rodziny cesarskiej; wówczas popularne letnisko.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Słyszał wszystko, wszystko!
Rzeczywiście, nie wszedł, lecz wbiegł, blady ze wzruszenia i wściekłości. Zina patrzyła na niego ze zdumieniem.
– To pani tak!… – zawołał, tracąc dech ze wzruszenia. – Nareszcie przekonałem się, kim pani jest!
– Kim jestem! – powtórzyła Zina, patrząc na niego jak na wariata i nagle oczy jej zabłysły gniewem.
– Jak pan śmie tak do mnie mówić! – zawołała, zbliżając się do niego.
– Wszystko słyszałem! – powtórzył Mozgliakow uroczyście, ale jakoś mimo woli cofnął się o krok.
– Słyszał pan? Podsłuchiwał pan? – rzekła Zina, z pogardą patrząc na niego.
– Tak! Podsłuchiwałem! Tak, zdecydowałem się na podłość, ale za to dowiedziałem się, że pani sama… Nie wiem nawet, jak się wyrazić, żeby pani powiedzieć… w jakiem świetle teraz panią widzę! – odpowiedział, coraz bardziej i bardziej tracąc rezon pod spojrzeniem Ziny.
– A choćby pan nawet słyszał, to o co mnie pan może oskarżyć? Jakie pan ma prawo oskarżać mnie? Jakie pan ma prawo tak zuchwale mówić ze mną?
– Ja? Jakie mam prawo? I pani może o to pytać? Pani wychodzi za księcia, a ja nie mam żadnych prawi… Ależ pani mi dała słowo, o to chodzi!
– Kiedy?
– Jak to, kiedy?
– Jeszcze dziś rano, kiedy mi się pan narzucał, odpowiedziałam stanowczo, że nie mogę panu powiedzieć nic pozytywnego.
– Jednak nie odpędziła mnie pani od siebie, nie dała pani stanowczej odmowy; to znaczy, że zatrzymywała mnie pani jako rezerwę! To znaczy, że mnie pani zwodziła.
Na twarzy rozdrażnionej Ziny ukazał się bolesny grymas, jak gdyby na skutek ostrego, przeszywającego bólu wewnętrznego; ale przezwyciężyła to uczucie.
– Jeżeli pana nie odpędziłam – odpowiedziała jasno i dobitnie, choć w jej głosie dawało się słyszeć ledwie dostrzegalne drżenie – to jedynie z litości. Pan sam mnie błagał, żebym zaczekała, żebym nie mówiła „nie”, ale żebym poznała pana bliżej, i „wtedy”, powiedział pan, „wtedy, kiedy się pani przekona, że jestem człowiekiem szlachetnym, być może, nie odmówi mi pani”. To pańskie własne słowa, wypowiedziane na początku pańskich starań. Nie może się pan zaprzeć! Teraz ośmielił się pan powiedzieć mi, że pana zwodziłam. Ale pan sam widział mój wstręt, gdy zobaczyłam dziś pana o dwa tygodnie wcześniej, niż obiecał pan przyjechać, i tego wstrętu nie ukryłam przed panem, przeciwnie, okazałam go. Pan to zauważył, bo sam mnie pan zapytał: czy nie gniewam się, że pan wcześniej przyjechał? Pan wie, że nie zwodzi się tego, przed kim nie może się i nie chce ukryć wstrętu dla jego osoby. Pan ośmielił się powiedzieć, że zachowywałam pana jako rezerwę. Na to odpowiem, że myślałam o panu tak: „jeżeli nawet nie ma zbyt wiele rozumu, to jednak może być dobrym człowiekiem, i dlatego można wyjść za niego”. Ale teraz, gdy przekonałam się na szczęście, że pan jest głupcem, i to w dodatku złym głupcem, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć panu wiele szczęścia i szczęśliwej drogi. Żegnam pana!
Powiedziawszy to, Zina odwróciła się od niego i wolno ruszyła ku drzwiom.
Mozgliakow, domyśliwszy się, że wszystko stracone, zawrzał wściekłością.
– To tak, to ja jestem głupcem – krzyknął – to ja już teraz jestem głupcem! Dobrze! Żegnam panią! Ale zanim wyjadę, opowiem całemu miastu, jak pani ze swoją mamą naciągnęła księcia, upiwszy go do nieprzytomności! Wszystkim opowiem! Poznacie Mozgliakowa!
Zina drgnęła i zatrzymała się, żeby odpowiedzieć, ale po chwili namysłu tylko pogardliwie wzruszyła ramionami i zatrzasnęła drzwi za sobą.
W tej samej chwili na progu zjawiła się Maria Aleksandrowna. Słyszała okrzyk Mozgliakowa, w jednej chwili domyśliła się, o co chodzi i zadrżała z przestrachu. Mozgliakow jeszcze nie wyjechał, Mozgliakow ma styczność z księciem, Mozgliakow rozniesie po mieście, a tajemnica, chociażby na czas najkrótszy, była konieczna. Momentalnie zdała sobie sprawę ze wszystkiego i plan unieszkodliwienia Mozgliakowa był już gotów.
– Co panu jest, mon ami? – powiedziała, podchodząc do niego i przyjaźnie podając mu rękę.
– Jak to: mon ami! – zawołał ze wściekłością – po tym wszystkim, co pani narobiła, jeszcze; mon ami?Morgen frühe, łaskawa pani! I pani sądzi, że pani mnie jeszcze raz wyprowadzi w pole?
– Przykro mi, bardzo mi przykro, że widzę pana w tak dziwnym usposobieniu, Pawle Aleksandrowiczu. Co za wyrażenia! Pan nawet nie liczy się ze słowami wobec damy.
– Wobec damy! Pani… pani jest wszystkim, czym pani chce, ale nie damą! – zawołał Mozgliakow. Nie wiem, co chciał wyrazić przez ten okrzyk, ale zapewne coś bardzo piorunowego.
Maria Aleksandrowna łagodnie popatrzyła mu w twarz.
– Niech pan siada! – powiedziała smutno, wskazując mu fotel, na którym przed kwadransem spoczywał książę.
– Ale niechże pani wreszcie posłucha, Mario Aleksandrowno! – zawołał zaskoczony Mozgliakow. – Pani patrzy na mnie, jak gdyby nie pani była winna, lecz przeciwnie, ja wobec pani! Przecież tak nie można!… Co za ton!… Przecież to w końcu przechodzi granice ludzkiej cierpliwości… Czy pani wie o tym?
– Mój przyjacielu! – odpowiedziała Maria Aleksandrowna – pozwoli pan, że go nadal będę tak tytułować, gdyż nie posiada pan lepszego przyjaciela niż ja. Mój przyjacielu! Pan cierpi, pan jest zmęczony, pan jest zraniony w samo serce – dlatego też nic dziwnego, że pan do mnie mówi takim tonem. Ale jestem zdecydowana powiedzieć panu wszystko, otworzyć przed panem całe swoje serce, tym bardziej że sama czuję się trochę winną wobec pana. Niech pan siada, porozmawiamy.
Głos Marii Aleksandrowny był chorobliwie miękki. Na twarzy jej malowało się cierpienie. Zdumiony Mozgliakow siadł obok niej na fotelu.
– Pan podsłuchiwał? – ciągnęła, patrząc mu w twarz z wyrzutem.
– Tak, podsłuchiwałem! Byłbym durniem, gdybym nie podsłuchiwał! Przynajmniej dowiedziałem się wszystkiego, co pani przeciwko mnie planuje – ordynarnie odpowiedział Mozgliakow, dodając sobie odwagi i podniecając się własnym gniewem.
– I pan, z pańskim wykształceniem, z pańskimi zasadami, mógł się zdecydować na taki postępek? O mój Boże!
Mozgliakowa aż coś poderwało z krzesła.
– Ależ Mario Aleksandrowno! – zawołał – tego już nie można słuchać! Proszę sobie przypomnieć, na co pani sama, z jej zasadami, zdecydowała się, a potem sądzić innych.
– Jeszcze jedno pytanie – powiedziała, nie dając odpowiedzi na jego pytanie – kto panu doradził podsłuchiwać, kto opowiedział, kto szpiegował? – oto, co chcę wiedzieć.
– Wybaczy pani, tego nie powiem.
– Dobrze. Sama się dowiem. Powiedziałam już, Paul, że jestem winna wobec pana. Ale jeżeli pan weźmie wszystko pod uwagę, wszystkie okoliczności, przekona się pan, że jeżeli jestem winna, to jedynie dlatego, że życzyłam panu jak najlepiej.
– Mnie? Jak najlepiej? Tego już nadto! Zapewniam, że mnie pani więcej nie oszuka! Nie taki smarkacz ze mnie!
I obrócił się na fotelu, że aż zatrzeszczało.
– Proszę pana, mój przyjacielu, niech pan bardziej panuje nad sobą, jeżeli pan może. Niech pan mnie wysłucha uważnie, a sam się pan ze wszystkim zgodzi. Po pierwsze, chciałam panu wszystko niezwłocznie wyjaśnić, wszystko, i poznałby pan ode mnie całą sprawę, aż do najdrobniejszego szczegółu, nie poniżając się do podsłuchiwania. Jeżeli nie rozmówiłam się z panem wcześniej, to jedynie dlatego, że wszystko było dopiero w projekcie. Mogło wcale nie dojść do tego. Widzi pan: jestem z panem zupełnie szczera. Po drugie, niech pan nie obwinia mojej córki. Ona kocha pana do szaleństwa i kosztowało mnie wiele niewiarygodnych wysiłków, żeby ją oderwać od pana i skłonić do przyjęcia propozycji księcia.
– Przed chwilą miałem możność usłyszeć najlepszy dowód tej miłości do szaleństwa – rzekł Mozgliakow z ironią.
– Dobrze. A jak pan z nią mówił? Czy tak powinien mówić zakochany? Czy wreszcie tak mówi człowiek dobrze wychowany? Pan ją obraził i rozdrażnił.
– Nie warto teraz mówić o dobrym wychowaniu, Mario Aleksandrowno! Niedawno robiły panie do mnie takie słodkie miny, a kiedy wyjechałem z księciem, wtedy dopiero zaczęły na mnie psy wieszać! Panie mnie z błotem mieszały, tyle pani powiem. Wiem wszystko, wszystko!
– Zapewne z tego samego brudnego źródła? – zauważyła Maria Aleksandrowna, uśmiechając się pogardliwie. – Tak, Pawle Aleksandrowiczu, oczerniałam pana, nagadałam na pana i przyznam się, wiele mnie to kosztowało. Ale już samo to, że byłam zmuszona oczerniać pana przed nią, może nawet mówić o panu oszczerstwa, już samo to dowodzi, jak ciężko mi było wyciągnąć z niej zgodę na zerwanie z panem! Krótkowzroczny człowieku! Gdyby nie kochała pana, czyż potrzebowałabym pana oczerniać, przedstawiać pana w śmiesznym, poniżającym świetle, uciekać się do tak ostatecznych środków? Ale pan jeszcze wszystkiego nie wie! Musiałam użyć władzy matczynej, żeby usunąć pana z jej serca, i po niewiarygodnych wysiłkach osiągnęłam tylko powierzchowną zgodę. Jeżeli pan nas teraz podsłuchiwał, powinien pan był zauważyć, że ona ani jednym słowem, ani jednym gestem nie podtrzymywała mnie wobec księcia. W ciągu całej tej sceny nie powiedziała prawie ani słowa: śpiewała jak automat. Cała dusza drętwiała jej z bólu, tak, że z litości dla niej wyprowadziłam stąd w końcu księcia. Jestem przekonana, że płakała, gdy została sama. Wchodząc tutaj, musiał pan zauważyć jej łzy…
Mozgliakow rzeczywiście przypomniał sobie, że wbiegłszy do pokoju, zastał Zinę we łzach.
– Ale pani, pani dlaczegóż była przeciwko mnie, Mario Aleksandrowno? – zawołał. – Dlaczego mnie pani oczerniała, rzucała na mnie oszczerstwa, do czego się pani obecnie przyznaje?
– A, to inna rzecz! Gdyby pan od początku rozsądnie pytał, dawno już otrzymałby pan odpowiedź. Tak, ma pan słuszność. Wszystko to zrobiłam ja i tylko ja. Ziny niech pan w to nie miesza. Dlaczego to zrobiłam? Odpowiadam: po pierwsze, dla Ziny. Książę jest bogaty, możny, ustosunkowany i Zina, wychodząc za niego, zrobi świetną partię. Wreszcie, jeżeliby nawet umarł, może nawet niedługo, bo wszyscy jesteśmy mniej lub więcej śmiertelni, wtenczas Zina jest młodą wdową, księżną, obraca się w wyższym towarzystwie i, być może, jest bardzo bogata. Wtenczas może wyjść za mąż, za kogo zechce, może zrobić najświetniejszą partię. Ale ona, rozumie się, wyjdzie za tego, którego kocha, za tego, którego kochała dawniej, któremu rozdarła serce, wychodząc za księcia. Już sama skrucha skłoniłaby ją do dania rekompensaty za winę wobec tego, którego dawniej kochała.
– Hm! – bąknął Mozgliakow, z zamyśleniem patrząc na swoje buty.
– Po drugie, i o tym wspomnę tylko pokrótce – ciągnęła Maria Aleksandrowna – bo może pan tego nawet nie zrozumie. Czyta pan swojego Szekspira, czerpie z niego wszystkie swe wzniosłe uczucia, a w istocie chociaż pan jest bardzo dobry, jednak jeszcze zbyt młody, a ja jestem matką, Pawle Aleksandrowiczu! Niechże pan posłucha: wydaję Zinę za księcia po części i dla samego księcia, gdyż chcę go wyratować przez to małżeństwo. Lubiłam i dawniej tego szlachetnego, tego najpoczciwszego, tego po rycersku uczciwego starca. Byliśmy przyjaciółmi. Teraz nieszczęśliwy starzec jest w szponach tej piekielnicy. Ona go wpędzi do grobu. Bóg widzi, że skłoniłam Zinę do małżeństwa z nim jedynie dlatego, że postawiłam jej przed oczy całą świętość jej samozaparcia. Skłoniła ją szlachetność uczuć, pragnienie ofiary. W niej samej jest coś rycerskiego. Wytłumaczyłam jej, że to wzniosły czyn chrześcijański być podporą, pociechą, przyjaciółką, dzieckiem, przedmiotem zachwytu, bóstwem, dla tego, któremu pozostaje już tylko może rok życia. Nie wstrętna kobieta, nie strach, nie melancholia, otaczałyby go w ostatnich dniach jego życia, lecz światło, przyjaźń, miłość. Rajem wydałyby mu się te ostatnie dni! Gdzież tu egoizm, niech pan sam powie? To raczej wzniosły czyn siostry miłosierdzia niż egoizm!
– A więc… a więc pani to zrobiła tylko dla księcia, dla wzniosłego czynu siostry miłosierdzia? – beknął Mozgliakow ironicznym tonem.
– Rozumiem i to pytanie, Pawle Aleksandrowiczu; jest ono dostatecznie jasne. Być może, iż pan sądzi, że tu po jezuicku poplątane są korzyści księcia z własnymi korzyściami? Cóż? Być może, że w mojej głowie powstały i te wyrachowania, tylko nie po jezuicku, lecz mimowolnie. Wiem, że zdumiewa pana tak szczere wyznanie, ale o jedno pana proszę, Pawle Aleksandrowiczu: niech pan do tego nie miesza Ziny! Ona jest czysta jak gołąb: ona nie umie działać z wyrachowania; ona umie tylko kochać, drogie moje dziecię! Jeżeli tu ktoś miał wyrachowanie, to ja i tylko ja! Ale po pierwsze, niech pan zapyta o to swego surowego sumienia i niech pan powie: kto by na moim miejscu, w podobnym wypadku działał bez wyrachowania? Obliczamy swe korzyści nawet w najwznioślejszych, nawet w najbardziej bezinteresownych sprawach naszych, obliczamy niedostrzegalnie, mimowolnie! Naturalnie, prawie wszyscy sami siebie oszukują, wmawiając w siebie, że działają wyłącznie ze szlachetnych pobudek. Ja nie chcę siebie oszukiwać: i przyznaję, że przy całej szlachetności moich celów działałam z wyrachowania. Ale niech pan zapyta, czy robię te wyrachowania dla siebie? Mnie już nic nie potrzeba, Pawle Aleksandrowiczu! Przeżyłam już swoje lata. Robiłam te wyrachowania dla niej, dla mojego anioła, dla mojego dziecka i – jakaż matka może mnie obwinić w tym wypadku?
Łzy zabłysły w oczach Marii Aleksandrowny. Paweł Aleksandrowicz ze zdumieniem słuchał tej szczerej spowiedzi i, niezupełnie rozumiejąc, mrugał oczami.
– No tak, jaka matka… – odezwał się w końcu. – Pięknie pani śpiewa, Mario Aleksandrowno, ale… ale przecież pani dała mi słowo! Pani i mnie robiła nadzieje… Jakże ja teraz? Niech pani pomyśli! Przecież pani wie, jak ja w tej całej sprawie wyglądam?
– Czyżby pan przypuszczał, że nie pomyślałam o panu, mon cher Paul! Przeciwnie: we wszystkich tych wyrachowaniach było tyle korzyści dla pana, że to głównie skłoniło mnie do spełnienia tych zamierzeń.
– Korzyści dla mnie! – zawołał Mozgliakow, tym razem zupełnie oszołomiony. – A to w jaki sposób?
– Mój Boże! Czyż można być do tego stopnia prostolinijnym i krótkowzrocznym! – zawołała Maria Aleksandrowna, podnosząc oczy do nieba. – Oj, młodość, młodość! Oto co znaczy zagłębiać się w tym Szekspirze, marzyć, wyobrażać sobie, że się żyje, korzystając z cudzego umysłu i cudzych myśli! Pyta pan, mój dobry Pawle Aleksandrowiczu, na czym tu polegają pańskie korzyści? Pozwoli pan, że dla większej jasności odbiegnę na chwilę od tematu: Zina kocha pana, to nie ulega wątpliwości! Ale zauważyłam, że pomimo jej oczywistej miłości, kryje się w niej jakaś nieufność do pana, do dobroci pańskich uczuć, do pańskich skłonności. Zauważyłam, że czasami, jak gdyby umyślnie powstrzymuje się i jest chłodna dla pana – owoc zastanowienia i nieufności. Czy pan tego nie zauważył, Pawle Aleksandrowiczu?
– Za-u-wa-żyłem; nawet dzisiaj… Jednak, co pani przez to chce powiedzieć, Mario Aleksandrowno?
– Widzi pan, sam pan to zauważył. A więc nie omyliłam się. Otóż ma ona jakąś dziwną nieufność do dobrych skłonności pana. Jestem matką – czyżbym więc mogła nie odgadnąć serca mojego dziecka? Proszę sobie teraz wyobrazić, że pan, zamiast wbiec do pokoju z wymówkami a nawet z wymysłami, rozdrażnić ją, skrzywdzić, obrazić, ją, czystą, piękną, dumną, i przez to, z natury rzeczy, utwierdzić ją w podejrzeniach co do pańskich złych skłonności, proszę sobie wyobrazić, że pan przyjął tę wiadomość łagodnie, ze łzami żalu, nawet rozpaczy, ale i we wzniosłym nastroju…
– Hm!
– Nie, niech mi pan nie przerywa, Pawle Aleksandrowiczu. Chcę postawić panu przed oczy obraz, który przytłoczy pańską wyobraźnię. Niech pan sobie wyobrazi, że przyszedł pan do niej i mówi: „Zenaido! Kocham cię nad życie, ale racje familijne rozłączają nas. Uznaję te racje. To dla twego szczęścia i dlatego nie śmiałem im się przeciwstawiać, Zenaido! Wybaczam ci. Bądź szczęśliwa, jeżeli możesz!”. I tu utkwiłby pan w niej spojrzenie – spojrzenie zarzynanego jagnięcia, jeżeli można się tak wyrazić – niech pan sobie to wszystko wyobrazi i pomyśli, jaki efekt wywarłyby te słowa na jej sercu.
– Tak, Mario Aleksandrowno, przypuśćmy, że wszystko to tak; ja to wszystko rozumiem… ale cóż – powiedziałbym to, a jednak odszedłbym z niczym…
– Nie, nie, nie, mój przyjacielu! Niech mi pan nie przerywa! Koniecznie chcę odmalować panu całkowity obraz, ze wszystkimi następstwami, żeby w szlachetnym duchu oddziałać na pana. Niech pan sobie wyobrazi, że spotyka się pan z nią później, po jakimś czasie, w wyższym towarzystwie; spotyka ją pan gdzieś na balu, przy rzęsistym oświetleniu, przy upajającej muzyce, pośród najwspanialszych kobiet, i pośród całej świetności, pan samotny, smutny, zamyślony, blady, oparty gdzieś o kolumnę (ale tak, żeby pana było widać), obserwuje ją pan w balowym wirze. Ona tańczy. Wkoło pana przelewają się upajające tony Straussa, sypią się dowcipy wyższego towarzystwa, a pan samotny, blady i przygnębiony swą namiętnością! Co się wówczas stanie z Ziną, niech pan pomyśli? Jakimi oczyma będzie patrzeć na pana? „I ja – pomyśli sobie – i ja mogłam wątpić w tego człowieka, który poświęcił dla mnie wszystko, wszystko, i rozdarł sobie dla mnie serce!” Rozumie się, dawna miłość odżyłaby w niej z niepowstrzymaną siłą!
Maria Aleksandrowna zatrzymała się dla zaczerpnięcia oddechu. Mozgliakow poruszył się tak mocno, że fotel po raz drugi zatrzeszczał. Maria Aleksandrowna ciągnęła dalej:
– Dla zdrowia księcia Zina jedzie za granicę, do Włoch, do Hiszpanii, do Hiszpanii, gdzie mirty, cytryny, gdzie błękitne niebo, gdzie Gwadalkwiwir, do kraju miłości, gdzie nie można żyć, nie kochając; gdzie róże i pocałunki, że tak powiem, unoszą się w powietrzu! Jedzie pan tam za nią; poświęca pan służbę, stosunki, wszystko! Tam rozpoczyna się wasza miłość, młodość. Hiszpania – Boże mój! Rozumie się, miłość wasza jest nieskalana, święta; ale w końcu zaczynacie się męczyć, patrząc na siebie wzajemnie. Pan mnie rozumie, mon ami! Naturalnie, znajdą się podli, podstępni ludzie, nicponie, którzy będą twierdzić, że bynajmniej nie pokrewieństwo i współczucie dla cierpiącego starca sprowadziło pana za granicę. Umyślnie nazwałam waszą miłość nieskalaną, dlatego, że ci ludzie, być może, nadadzą jej zupełnie inny charakter. Ale ja jestem matką, Pawle Aleksandrowiczu, i czyż ja bym mogła nakłaniać was do złego?… Naturalnie, książę nie będzie w stanie patrzeć na was dwoje, ale cóż stąd wynika? Czy można na tym opierać tak podłe oszczerstwo? W końcu umiera, błogosławiąc swój los. Niech pan powie: za kogo wyjdzie Zina, jeżeli nie za pana? Jest pan tak dalekim krewnym księcia, że nie może być żadnych trudności przy zawieraniu małżeństwa. Bierze ją pan, młodą, bogatą, znakomitą, i to kiedy? Wtedy, gdy małżeństwem z nią mogliby się szczycić najznakomitsi z arystokratów! Dzięki niej wchodzi pan do najwyższych sfer towarzyskich, dzięki niej otrzymuje pan nagle poważne stanowisko służbowe, awansuje pan. Teraz ma pan sto pięćdziesiąt dusz, a wówczas będzie pan bogaty; książę załatwi to wszystko w swym testamencie; już ja się do tego zabiorę. I wreszcie, co najważniejsze, ona już w zupełności upewniła się co do pana, co do pańskiego serca, co do pańskich uczuć, i nagle staje się pan w jej oczach bohaterem cnoty i zaparcia się siebie!… I pan po tym wszystkim pyta, jakie są pańskie korzyści? Ale przecież w końcu trzeba być ślepym, żeby nie dostrzec, żeby nie zdać sobie sprawy, żeby nie obliczyć tej korzyści, kiedy stoi o dwa kroki przed panem, patrzy na pana, uśmiecha się i mówi: „To ja, twoja korzyść!”. Pawle Aleksandrowiczu, na miłość boską!
– Mario Aleksandrowno! – zawołał Mozgliakow z niezwykłym wzruszeniem – teraz wszystko zrozumiałem! Postąpiłem ordynarnie, płasko i podle!
Zerwał się z fotela i schwycił się za włosy.
– I bez wyrachowania – dodała Maria Aleksandrowna – to najważniejsze: bez wyrachowania!
– Jestem osioł, Mario Aleksandrowno! – zawołał prawie z rozpaczą. – Teraz wszystko stracone, bo do szaleństwa ją kochałem!
– Być może, że nie wszystko stracone – rzekła pani Moskalewa cicho, jak gdyby nad czymś się namyślając.
– O, gdyby to było możliwe! Niech pani pomoże! Niech pani nauczy! Niech pani wyratuje!
I Mozgliakow rozpłakał się.
– Mój przyjacielu! – ze współczuciem rzekła Maria Aleksandrowna, podając mu rękę. – Pan to zrobił z nadmiernego zgorączkowania, w szale namiętności, a więc z miłości do niej! Był pan w rozpaczy, nie odpowiadał pan za siebie! Przecież ona musi to wszystko zrozumieć…
– Kocham ją do szaleństwa i gotów jestem wszystko dla niej poświęcić! – krzyknął Mozgliakow.
– Niech pan posłucha, wytłumaczę pana przed nią…
– Mario Aleksandrowno!
– Tak, podejmuję się tego! Zetknę was ze sobą. Powie jej pan wszystko, wszystko, tak jak panu teraz mówiłam!
– O Boże! Jaka pani dobra, Mario Aleksandrowno!… Ale… czy nie można by tego zaraz zrobić!
– Broń Boże! O, jaki pan niedoświadczony, mój przyjacielu! Ona taka dumna! Weźmie to za nowe grubiaństwo, za natręctwo! Jutro wszystko załatwię, a teraz – niech pan idzie dokądkolwiek, chociażby do tego kupca… Ostatecznie, mógłby pan przyjść wieczorem; ale nie radziłabym panu!
– Pójdę, pójdę! Mój Boże! Pani mi życie wraca! Ale jeszcze jedno pytanie: co będzie, jeżeli książę nie umrze tak prędko?
– Ach, mój Boże, jaki pan naiwny, mon cher Paul. Przeciwnie, trzeba szczerze prosić Boga o jego zdrowie. Trzeba z całego serca życzyć mu długich dni, temu miłemu, temu poczciwemu, temu rycersko szlachetnemu staruszkowi! Ja pierwsza ze łzami w oczach i w dzień, i w nocy będę się modlić o szczęście mojej córki. Ale niestety! Zdaje się, że zdrowie księcia nie rokuje zbyt dobrych nadziei! Przy tym będzie musiał teraz odwiedzić stolicę, wprowadzić Zinę w świat. Boję się, och, boję się, żeby mu to do reszty nie popsuło zdrowia! Ale – będziemy się modlić, cher Paul, a reszta – w ręku Boga!… Pan już idzie? Błogosławię pana, mon ami! Niech pan nie traci nadziei, cierpi, i będzie mężny, to najważniejsze – niech pan będzie mężny! Nigdy nie wątpiłam w szlachetność pańskich uczuć…
Mocno uścisnęła mu rękę i Mozgliakow na palcach wyszedł z pokoju.
– No, pozbyłam się jednego durnia! – powiedziała z triumfem. – Pozostali inni.
Drzwi się otwarły i weszła Zina. Była bledsza niż zwykle. Oczy jej błyszczały.
– Mamo – rzekła – niech mama prędzej kończy, bo nie wytrzymam! Wszystko to jest do tego stopnia brudne i podłe, że gotowa jestem uciec z domu. Niech mama mnie nie męczy, niech mama mnie nie drażni! Mdło mi, słyszy mama: mdło mi od całego tego błota!