Osman Pasza - Karol May - ebook

Osman Pasza ebook

Karol May

0,0

Opis

dkryj magiczny świat Bliskiego Wschodu w szóstym tomie cyklu "W kraju Srebrnego Lwa" autorstwa Karola Maya, zatytułowanym "Osman Pasza". Ta pasjonująca podróż po orientalnych krainach zabierze Cię w niezwykłą wyprawę ku nieznanemu. W tej opowieści spotkasz bohaterów stawiających czoła różnorodnym wyzwaniom, testującym ich siłę i odwagę w obliczu losu. Czy zdołają przezwyciężyć wszystkie przeciwności? Przeniknij do tajemniczego Orientu, poznając fascynujące krajobrazy i spotykając wyjątkowych ludzi. Zanurz się w bogatej kulturze Bliskiego Wschodu, odczuwając dreszczyk emocji na każdej stronie tej wciągającej opowieści. "Osman Pasza" to niezwykła książka, której nie będziesz mógł oderwać się od lektury. Jeśli pragniesz zapierających dech w piersiach przygód, poruszających wątków i zaskakującego zakończenia, ta historia spełni Twoje oczekiwania. Kup swój egzemplarz już dziś i wyrusz w niezapomnianą podróż przez krainy tajemniczego Orientu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 94

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

Osman Pasza

 

cykl: W kraju Srebrnego Lwa

tom VI 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

– https://beta.dreamstudio.ai/

 

Tekst wg edycji z roku 1928. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-567-8

 

 

 

OSMAN PASZA

 

Bądź spokojny stary przyjacielu! — powtórzył Osman Pasza. — Wie pan, u nas, nawet w tej zapadłej prowincji zdarzają się rzeczy, które gdzie indziej zdarzyćby się nie mogły. Chcę więc pana pocieszyć, że nie będzie mi trudno nietylko przedstawić go alai emini lub bimbasziemu, ale i podnieść go do tej rangi. Zechce mi pan powiedzieć, w jaki sposób się panu tak zasłużył?

 — Pozwolę sobie zrobić to później, bowiem w tej chwili brak mi czasu. Każda minuta jest teraz wyliczona, bo chodzi o ujęcie wysoce niebezpiecznej bandy i o zdobycze, jakich dotąd nie było jeszcze.

 — Czy to ma związek z pobytem pana w Birs Nimrud, z jego uwięzieniem i późniejszą ucieczką?

 — Owszem, nawet bardzo ścisły.

 — Opowiedz-że mi pan prędko, ale krótko i zwięźle, bo nie ma pan przecież czasu! O Ile pana znam, przygoda musi być interesująca, i będę rad, jeżeli mi się uda choć raz wziąć udział w przeżyciach Kara ban Nemzis.

 — O, jeśli o to chodzi, to Ekscelencja już jest zamieszany w przygodę — uśmiechnąłem się — i z trudem panu przyjdzie nie wziąć w niej czynnego udziału!

 Stosując się do jego życzenia, zdałem mu ze wszystkiego sprawę, co ten wysłuchał z natężoną uwagą. Łatwo sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarł na obecnych jego przyjazny do mnie stosunek. Nie zrozumieli ani słowa z naszej rozmowy w języku niemieckim, ale musieli stwierdzić, że nietylko się znamy, ale także jesteśmy w bliższej zażyłości.

 Ów generał nie jest bynajmniej wprowadzonym z woli autora, powieściowem Deus ex machina; gdyby chodziło jedynie o fantazję awanturniczą, byłoby to zbytecznem odchyleniem, zupełnie bezcelową stratą papieru, atramentu i farby drukarskiej, albowiem dawno już figurujący namiestnik mógłby tu oddać te same usługi, jak za włosy wyciągnięty „generał”. Ten ostatni, którego powinienem nazwać swoim przyjacielem, jest wybitną postacią militarną, nawet autorytetem i, ze względu na swe burzliwe życie, wysoce interesującą.

 Adolf Farkas, urodzony Czech, później oficer węgierski, był podczas ich powstania adjutantem Bema i jako taki zasłużył się chlubnie swym rodakom. Po tych zamieszkach obydwaj zaciągnęli się na turecką służbę i przeszli na Islam. Bem pod imieniem Amurat Paszy, Farkas zaś obrał imię Osman, które dzięki późniejszemu pozyskaniu przezeń stopnia Paszy, zamieniło się w Osman Pasza. W czasie wojny 1853-go roku Omer Pasza naznaczył go swym adjutantem; w kampanji lat 1877-78 Farkas wybił się na czoło swem męstwem i sprawnością. Za te zasługi mianowany został pułkownikiem, a wkrótce potem generałem; był równocześnie profesorem wyższej szkoły wojskowej w Konstantynopolu. Cieszył się zaufaniem Padyszacha, dowodem czego jest jego misja do Bagdadu i Hilleh. Poznałem go w Stambule i w jego towarzystwie przy ciekawych pogawędkach wypiłem niejedną filiżankę kawy, niejeden wypaliłem cybuch. Teraz oto stanęliśmy tak nieoczekiwanie nawprost siebie w pokoju namiestnika! Słuchał ze wzrastającą uwagą opowieści o naszych przeżyciach. Kiedy skończyłem, pocierał ręce z zadowoleniem i rzekł:

 — Jakież to ciekawe, niezwykle ciekawe; rozumiem, że nie ma pan czasu do stracenia. Jakże chętnie wyruszyłbym razem z panem, aby uczestniczyć w tej wyprawie, cóż, kiedy obowiązek trzyma mnie tutaj. Nie mogę spuścić z oka namiestnika, a nie cierpiące zwłoki badania zajmą mi całą noc. Lecz daję panu do dyspozycji wszystko, czego pan zapragnie. Proszę mi powiedzieć, czem mogę panu służyć? Czy ma pan już plan ataku?

 — Czy nie powinienem raczej pozostawić Ekscelencji tę pracę, godną Cezara albo Napoleona? Zależy mi tylko na wydobyciu mego Halefa całego i nietkniętego, reszta jest sprawą tutejszej władzy, której chętnie ustępuję tego zaszczytu.

 — Dyplomata z pana! W razie niepowodzenia nie ponosi pan żadnej odpowiedzialności! Czy namiestnik wie już o napadzie na Piszkhidmet Baszi i o wymordowaniu jego ludzi?

 — Nie ma o tem pojęcia!

 — A więc nie powiemy mu nic. Od czasu, gdy wysłuchałam opowieści pana, nie przestaję o tem myśleć, że namiestnik z racji swych stosunków z Persją jest wspólnikiem Sefira. Ten ostatni jest pośrednikiem. Jak pan myśli?

 — Tak, on albo Peder-i-Baharat, a może obaj jednocześnie. To, że zwrócono się właśnie do namiestnika, ma, mojem zdaniem, dwie przyczyny.

 — Jakie?

 — Po pierwsze — wiedziano o namiestniku, że jest przekupny, po drugie miejsca święte, o które przecież przedewszystkiem chodzi, znajdują się w jego obrębie.

 — To słuszne. Otwiera mi pan oczy na prawdę.

 — I to jest podejrzane, że stosunek jego do Sefira jest tak niezwykły, tak wyjątkowy! Pozwolił mu, obcemu, nietylko wejść do składu mehkeme, ale i zabierać głos w dochodzeniu. To coś mówi o ich stosunkach.

 — Zgadzam się z panem; powrócimy do tych dociekać. Teraz zwracam panu uwagę, że nie jesteśmy sami, o czem zupełnie zapomnieliśmy. Winien jestem obecnym pewne wyjaśnienie.

 Odwróciwszy się ode mnie do namiestnika, jął mówić, oczywiście, nie po niemiecku:

 — Mówiłeś niedawno o przemytnikach, złodziejach, bandytach i mordercach. Podobnie jak dotąd w wielu punktach, tak i teraz nie zgadzam się z tobą. Ten europejczyk jest moim przyjacielem, i to niespodziane spotkanie sprawia mi prawdziwą radość. Nazywa się Kara ben Nemzi effendi i cieszy się szczególnymi względami Padyszacha. Mówił ci o tem, a nawet udowodnił, lecz tyś nie raczył wziąć tego pod uwagę. Wysłuchałem teraz jego zażaleń i włączę je do innych punktów oskarżenia, które na tobie ciążą; przybędą i inne prawdopodobnie.

 Widać było, że od chwili serdecznego przywitania generała ze mną namiestnik znajdował się w najwyższej konsternacji. Usiłował znaleźć jakieś wytłumaczenie, ale przeszkodził mu mój stary kol agasi, który wszedł i zameldował, że trzej jacyś ludzie chcą mówić z namiestnikiem.

 — Co za ludzie? — zapytał generał,

 — Nie wiem; nie chcieli podać swych imion. Są ubrani po persku; jeden z nich oświadczył, że przybywa wśród nocy, bo ma wręczyć bardzo ważny list namiestnikowi i donieść mu o wielkiem morderstwie, która zaszło w Birs Nimrud.

 — Kto został zamordowany?

 — Piszkhidmet Baszi wraz ze swymi ludźmi.

 — Przez kogo?

 — Przez dwóch obcokrajowców, którzy dzisiaj uciekli — przez Kara ben Namzi i Haddedihna z Beduinów.

 Generał spojrzał na mnie, a ja na kol agasi’ego. Ci trzej z perska ubrani ludzie mogli być tylko kompanami Sefira. Zrazu pomyślałem o Peder-i-Baharacie i jego dwuch towarzyszach. Jeżeli to oni istotnie, to rozpoczęli wysoce niebezpieczną grę, bo nie wiedzieli, po pierwsza, ze uciekłem wraz z ochmistrzem, po drugie, że sytuacja namiestnika uległa gruntownej zmianie. Przemądrzały Sefir chciał z powodów, nie wymagających komentarzy, napad i mord zwalić na mnie i na Halefa, a więc na chrześcijanina i na prawdopodobnie, aby w ten sposób zrzucić ze siebie i swej bandy wszelkie podejrzenia.

 — Gdzie znajdują się ci trzej Persowie? — zapytałem kol agasi’ego.

 — Na dole, przy drzwiach, — odrzekł.

 — Więc widzieli nasze konie?

 — Nie, effendi. Ponieważ ogiery należą do ciebie, otoczyłem je opieką i kazałem je umieścić w achor, stajni naszego pałacu, gdzie ich napojono i nakarmiono.

 — Dobrze! Czy powiedziałeś tym ludziom, że jestem tutaj.

 — Ani słowa nie mówiłem! Co sądzisz o moim rozumie, skoro przypisujesz mi takie głupstwa?

 — Ale wartownicy na pewno wygadali się?

 — Ani słowa! W czasie twojej obecności tutaj, zostali zmienieni, a znajdujący się w tej chwili na warcie nic o tobie nie wiedzą.

 — Czy mówiłeś im co o przybyciu wysłannika Padyszacha?

 — Nie. Ci trzej ludzie są bezmyślni, jak barany, które prą do drzwi rzeźni, gdzie mają być zarżnięte.

 — Porównanie nie jest złe. Poczekaj tu chwilę!

 — Zwróciłem się do generała, który uprzedził mnie pytaniem:

 — Nasz ideę — widzę to po tobie. Czy mam rację?

 — Tak.

 — Jaką to?

 Mówił po arabsku, zatem zwracał się na ty. Zanim mogłem odpowiedzieć, wtrącił się do rozmowy namiestnik:

 — Słyszę, że karawana Piszkhidmet Baszi została napadnięta, i on wraz z ludźmi zamordowany. Tymczasem on tu stoi. Czem to się tłumaczy.

 — Bardzo zwyczajnie, tak, jak i wiele innych rzeczy ci się dzisiaj wyjaśni. — odparłem.

 — Ale gdzie jest Haddedihn? Dlaczego nie sprowadzasz go ze sobą? — spytał zjadliwym tonem. — Coś musiało się zdarzyć, cobyś chciał ukryć!

 — Życzę ci, abyś miał tak mało do ukrycia, jak ja! Będzie lepiej dla ciebie, jeżeli wogóle przestaniesz mówić!

 Wziąłem generała na stronę i omówiłem z nim plan działania; zatwierdził go i przystąpił odrazu do wykonania, wydając odpowiednie zarządzenia. Został sam w pokoju; inni udali się do sąsiedniego gabinetu. Również i kapral z jego żołnierzami zostali wezwani, gdyż byli nam potrzebni do aresztowania Persów; widok bowiem podobnie wzmocnionej warty przed mieszkaniem namiestnika mógłby ich spłoszyć. Namiestnikowi polecono, aby milczał i zachowywał się spokojnie, jeśli nie chce narazić godności swego wysokiego stanowiska. Jakkolwiekbądź, było mu bardzo ciężko, jako jedynemu tutaj wszechwładcy okazać to posłuszeństwo, jakiego wymagaliśmy. Co do mnie, stanąłem na posterunku za kotarą, aby móc słyszeć każde słowo Persów i obserwować ich przez szparę.

 Zaledwie skończyliśmy te przygotowania, Persowie wkroczyli do pokoju. Spodziewali się ujrzeć namiestnika, to też niemało się stropili widokiem generała, którego obecności nie przypuszczali. Byli bardzo zmieszani. Nie omyliłem się; byli to Peder i dwaj jego towarzysze.

 — Chcieliście, aby was przyjęto. Czego sobie życzycie teraz wśród nocy? — zapytał Osman Pasza.

 — Prosiliśmy o rozmowę z namiestnikiem — odrzekł Peder

 — Nie może was przyjąć, ja go zastępuję. O co wam chodzi?

 Spojrzał nań tak przenikliwie, że ten nie śmiał się oprzeć. Peder zaczął więc zcicha:

 — Nasze doniesienie jest właściwie przeznaczone dla zarządcy tego namiestnictwa, ale skoro utrzymujesz, że pełnisz jego funkcje, mogę ci zdać sprawę z wypadków.

 — Wyrażajcie się grzeczniej i ostrożniej! Nic nie utrzymuję, ale to, co mówię, jest obowiązujące. Zapamiętajcie to sobie! Co to za wypadki, o których macie donieść? Mam nadzieję, że są dość ważne, aby wytłumaczyć to nocne wtargnięcie!

 — Są bardzo ważne. Chodzi o napad na karawanę i o mord dwunastu ludzi.

 — Co za karawana?

 — Karawana Piszkhidmet Baszi, który był gościem tutejszego namiestnika. Została przed paru godzinami napadnięta nieopodal ruin i obrabowana, przyczem Piszkhidmet Baszi i jego jedenastu żołnierzy stracili życie.

 — Kim są mordercy?

 — Pewien chrześcijanin i sunitski Haddedihn, którzy byli już pociągnięci do mehkeme za morderstwa, pohańbienie grobów i szmugiel, ale uciekli.

 — Czy możecie tego dowieść?

 — Tak.

 — Czem?

 — Jesteśmy świadkami. Byliśmy przy tem i jedynie nam udało się ujść tej krwawej kąpieli.

 — Opowiecie mi przebieg tych wydarzeń. Teraz przejdźmy do sprawy listu, o którym była mowa.

 — Jest dla namiestnika — wywinął się Peder.

 — Zastępuję go!

 — Zawiera pismo, które musi być przez niego podpisane!

 — Mamy odwieźć to pismo zpowrotem, więc musi nam być zwrócone.

 — Nie mam nic przeciwko temu!

 — Ale musimy je doręczyć tylko jemu, nikomu innemu!

 — Chodzi więc o tajemnicę.

 — Nie wiem. Mam wyraźny rozkaz, do którego muszę się stosować.

 — Od kogóż ten rozkaz?

 — Nie mogę powiedzieć.

 — Skąd pochodzi ten list?

 — Tego też nie mogę powiedzieć.

 Peder trząsł się ze strachu; skręcał się w ogniu tych pytań i lżej odetchnął dopiero, gdy generał nareszcie wyrzekł obojętnym tonem:

 — Niech i tak będzie... Jak chcecie, tak się stanie! Opowiedzcie mi teraz o napadzie na karawanę. Jakże to się stało?

 — Było tak: my trzej odbywamy pielgrzymkę do miejsc świętych. Przybyliśmy tutaj wczoraj i spotkaliśmy rodaka, z którym zaprzyjaźniliśmy się. Gdy zapadł wieczór, chcieliśmy skorzystać z chłodu, aby powędrować dalej, i poprosiliśmy rodaka, żeby nas odprowadził,

 — Jak się nazywa ten człowiek?

 — Nie pytaliśmy go o nazwisko. Nazwał się def’em, gościem namiestnika i tak będę go dalej nazywał, jeśli łaska.

 Miał, oczywiście, na myśli Sefira, i z jego strony było bardzo roztropnie ominąć w ten sposób konieczność podania prawdziwego, czy fałszywego nazwiska. Ciągnął dalej:

 — Def zgodził się odprowadzić nas do ruin. Po drodze spotkaliśmy karawanę Piszkhidmet Baszi, która krótko przed nami wyruszyła z Hilleh, i poprosiliśmy o pozwolenie przyłączenia się do niej, czego nam nie odmówiono. ByIiśmy z tego zadowoleni, bo słyszeliśmy o niepewności tej okolicy oraz o jakimś europejczyku i Haddedihnie, którzy są przywódcami rozbójniczych Beduinów i napadają na każdego napotkanego pielgrzyma.

 — Czy znasz nazwiska tych rabusiów? — zapytał generał — Tak, europejczyk nazywa się Kara ben Nemzi, a Haddedihn — Halef.

 — Co za łotry! Trzeba ich przyłapać, niestety, niewiadomo, jak wyglądają!

 — O, wiemy, — wtrącił prędko Peder — określono ich nam; dzisiaj nawet widzieliśmy obydwóch.

 — Więc jak wyglądają?

 Człowiek ten opisał Halefa i mnie tak dokładnie, że sam nie byłbym tego zrobił lepiej, i opowiadał dalej:

 — Niedaleko