Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Flynn, jeden z czterech braci Winslow, był milczącym przystojniakiem o stoickim usposobieniu. Roztaczał wokół siebie aurę tajemnicy. Uwielbiał jeździć harleyem, co dodawało mu niepokojącego uroku. Zawsze wyglądał olśniewająco, nawet po czterdziestu ośmiu godzinach szalonej pijackiej imprezy w Vegas urządzonej z okazji ożenku jego najmłodszego brata. Tamtego dnia właściwie nie chciał w niej brać udziału - od szaleństw, klubów ze striptizem i kasyn od zawsze wolał spokój.
Kanadyjka Daisy Diaz przeprowadziła się do Los Angeles, by pracować w jednej z najbardziej prestiżowych firm z branży nieruchomości. Była utalentowaną dekoratorką wnętrz, a poza tym wystrzałową pięknością z ognistym temperamentem. Praca w EllisGrey miała być jej przepustką do kariery. Dlatego chętnie pojawiła się na imprezie firmowej w Vegas. I właśnie wtedy otrzymała koszmarną wiadomość. Czy to z powodu pomyłki, czy własnego roztargnienia jej marzenia zawisły na włosku. Potrzebowała pilnego ratunku.
Niespodziewanie tym ratunkiem okazało się małżeństwo zawarte w Happy Chapel. Ceremonię poprowadziła transseksualistka przebrana za Marilyn Monroe, a mężem Daisy został nie kto inny, jak tajemniczy przystojniak Flynn Winslow. Oczywiście nie było w tym nic romantycznego. Flynn zgodził się na ten układ z prostego powodu: nie chciał mieć prawdziwej żony. A Daisy desperacko pragnęła zachować prawo do pracy w Stanach. Była gotowa nawet przeprowadzić się do domu Flynna.
Plan idealny. Ale aby się powiódł, Daisy musiała spełnić jeden warunek: nie zakochać się we własnym mężu...
Nie zawsze to, co wydarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas!
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Max Monroe
Pakt.
Bracia Winslow #2
Przekład: Tomasz F. Misiorek
Tytuł oryginału: The Pact (Winslow Brothers #2)
Tłumaczenie: Tomasz F. Misiorek
ISBN: 978-83-283-9375-2
Copyright © 2021 Max Monroe
Polish edition copyright © 2024 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lubfragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
https://editio.pl/user/opinie/pakbw2_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion S.A.
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Pakt to pełnowymiarowa komedia romantyczna i niezależna powieść będąca częścią cyklu „Bracia Winslow”. Książka jest po prostu przezabawna, a ponadto Flynn to bohater wyjątkowy — jest seksowny, tajemniczy, lubi świntuszyć, do tego sprawi, że twoje jajniki po prostu eksplodują.
Mówiąc szczerze, zamierzałyśmy zarekomendować używanie środków antykoncepcyjnych podczas czytania, ale najwyraźniej producenci prezerwatyw nie mają w ofercie produktów dla urządzeń elektronicznych. Niech więc zamiast rekomendacji będzie ostrzeżenie. Wielkie ostrzeżenie. Pakt sprawi, że uśmiejecie się po pachy, ale poziom PIKANTERII wychodzi w tej książce POZA SKALĘ, więc istnieje ryzyko, że czytając ją, zajdziecie w ciążę przez osmozę.
Ponadto, ze względu na to, jak wciągająca i zabawna jest niniejsza książka, odradzamy: czytanie jej podczas czekania na dziecko przed szkołą, czytanie tuż obok małżonka/zwierzaka/dziecka mających lekki sen, czytanie w dniu ślubu, czytanie na pierwszej randce, czytanie tej książki podczas świątecznego obiadu u teściów zamiast obsypywania teściowej komplementami dotyczącymi jej zapiekanki, czytanie podczas występu sportowego/artystycznego/szkolnego twojego dziecka, sprezentowanie tej książki teściowej na Święta (chyba że twoja teściowa to gorąca babka, która kocha komedie romantyczne), czytanie jej podczas jedzenia/picia, czytanie w pracy, czytanie swojemu szefowi i/lub czytanie podczas obsługiwania ciężkich maszyn. Co więcej, jeśli masz problemy z pęcherzem spowodowane zaawansowanym wiekiem/ciążą/ urodzeniem dziecka itp., rekomendujemy noszenie stosownych zabezpieczeń higienicznych i/lub czytanie podczas posiedzenia na toalecie.
Miłej lektury!
Kochamy was
Max & Monroe
Tajemniczym facetom o niewyparzonym języku: A niech was, kochamy wasz styl!
Słowu, które zaczyna się na P, a kończy na I-E-P-R-Z-Y-Ć: Odwalasz zajebistą robotę, tak trzymaj.
Czterech braci Winslow w Vegas. Co mogłoby pójść nie tak?
Ha! Praktycznie-kurwa-wszystko może pójść nie tak, gdy trzech moich braci uznaje, że zakrapiany branczyk to świetny pomysł na rozpoczęcie dnia.
Jak dotąd ich pijackie grzechy ograniczyły się do zataczania się i zachowania odrobinę zbyt głośnego jak na gości kasyna wczesnym popołudniem, ale znałem ich od małego i doświadczenie podpowiadało mi, że lepiej zapiąć pasy, bo ten dzień skończy się chaotyczną jazdą.
Powiedział gość, który zawsze stara się być tym odpowiedzialnym i trzeźwym spośród braci.
— Która jest godzina? — zapytał Ty, ale szybko sam sobie odpowiedział, spoglądając na ekran swojego telefonu. — Jasna cholerka, dopiero południe?
Jude, wciąż w opasce, która zasłaniała mu oczy, parsknął znacząco.
— Moi kochani, to znaczy, że jest południe, a ja czuję się już dobrze zrobiony. Jak do tego doszło, nie wiem.
Omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem. Jak do tego doszło, nie wiem? No cóż, według mnie źródłem problemu były wielkie szklanki margarity, które ta trójka głupków radośnie opróżniała podczas brunchu. Nie wspominając o kolejkach tequili zamawianych przez Tya… Trzy, kurwa, razy.
— Z ust mi to wyjąłeś, braciszku — zgodził się Ty i wziął Jude’a pod ręce, niezgrabnie próbując przeprowadzić Pana Opaskę przez kasyno.
Fakt, że te błazny potrzebowały przyzwoitki, był tak oczywisty, że to aż bolało.
Niestety to ja nią zostałem, a odpowiedzialność za to ponosiła tylko jedna osoba: mój brat Jude. Ten sam drań, który postanowił się zakochać i żyć długo i cholernie szczęśliwie, poczynając od przyszłego miesiąca, kiedy to powie niesławne „tak” — do czego mnie nic w życiu nie zmusi, choćby się waliło i paliło — i wejdzie w związek małżeński z Sophie, swoją narzeczoną.
— Wszystko, co muszę wiedzieć — wymamrotał niewyraźnie Jude — to gdzie idziemy i kiedy mogę zdjąć tę opaskę?
Czy on z każdą chwilą robił się coraz bardziej pijany? Cholera.
Mój najstarszy brat Remy — aktualnie najmniej pijany — westchnął ciężko, co idealnie oddawało mój aktualny stan ducha.
— Jude, to ty założyłeś sobie opaskę na oczy.
— Co? — zaprotestował Jude, rozglądając się dookoła, choć przecież absolutnie nic nie widział. — Wcale nie!
— Tak, młody, tak zrobiłeś — oświadczył Remy, a w jego głosie ewidentnie słychać było zniecierpliwienie.
— Ja sobie zasłoniłem oczy? — prychnął Jude. — To nie ma żadnego sensu, braciszku.
No co ty, kurna, nie powiesz?
Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, dlaczego Jude upierał się przy tej opasce. To, co miało służyć jednorazowo, gdy zrobiliśmy mu niespodziankę lotem do Vegas, by uczcić jego nadchodzący ożenek, zamieniło się w stały element garderoby, który nosił w imię „dochowywania wiary” swojej narzeczonej, Sophie, niczym pas cnoty noszony na twarzy. Nie wiedziałem, dlaczego poruszanie się po kasynie hotelu Wynn przedstawiało jakiekolwiek ryzyko, ale też nigdy nawet nie udawałem, że rozumiem, co siedzi w głowie mojego najmłodszego brata.
W wyniku zaskakującego obrotu spraw zamienił się z playboya, u którego drzwi stała zawsze kolejka kobiet, w kogoś, kogo niektórzy nazywali „pantoflem”, czyli faceta zakochanego po same uszy w przyszłej żonie. Może nie jestem typem gościa zainteresowanego związkami, małżeństwem i całym tym szajsem, ale nie mogę zaprzeczyć, że mój mały braciszek był stuprocentowo zaangażowany w związek z Sophie.
Tak bardzo zaangażowany, że oświadczał się jej czterokrotnie, zanim powiedziała „tak”.
Cztery pieprzone oświadczyny. Jeśli to nie świadczy o zaangażowaniu, to kopnijcie mnie w jaja i nazwijcie najbardziej szalonym spośród braci Winslow.
Jude zbył tylko śmiechem słowa Rema, wciąż nie zdejmując idiotycznej opaski, po czym wymamrotał coś, co najwyraźniej usłyszał tylko Ty.
— Proooszę — skomentował Ty za moimi plecami, zanosząc się od sarkastycznego śmiechu i na równi z Jude’em chwiejąc od nadmiaru gorzały. — Remy pewnie spędza większość czasu, fantazjując o sprawianiu, by kobiety wyglądały jak ciastko z lukrem.
Jude zarechotał, a Remy odwrócił się i popchnął Tya w ramię.
— Aua! — zaprotestował Ty teatralnie. — Za co to było?
— Za wygadywanie o mnie głupot, których nie rozumiem i chyba nawet nie chcę zrozumieć.
Moje brwi się uniosły, a wargi wykrzywił lekki półuśmiech. Wiedziałem dokładnie, o czym Ty mówił — choć cholernie nie chciałem wiedzieć — i na jego miejscu napisałbym osobiste podziękowania dla Pana Boga za to, że Remy wykazał się dość nieoczekiwaną niewinnością, przy okazji wspominając o wymazaniu wszystkich przyszłych i przeszłych przewinień. Mogłem zagwarantować, że gdyby Remy wiedział, o czym naprawdę mówił Ty, miałbym na głowie nieplanowaną wizytę z braćmi w szpitalu. Nie wiem, co jest z Tyem i alkoholem, ale zmieszanie tych dwóch składników skutkuje pojawieniem się jednego z najbardziej nieprzyzwoitych mężczyzn na tej planecie. To było niemal chorobliwe.
Aktualnie był to nasz trzeci dzień przedłużonej imprezy kawalerskiej najmłodszego brata i jak dotąd zniosłem ponad czterdzieści osiem godzin pijackich wybryków, pełnych chaosu nocnych klubów i klejących się do nas striptizerek.
Nie zrozumcie mnie źle. Byłem więcej niż zadowolony, mogąc świętować razem z Jude’em. Po prostu wolałbym nie musieć w tym celu przebywać w samym środku nieznośnego dla mnie klimatu nocnych klubów Las Vegas.
Osobiście zdecydowanie preferuję spokojniejsze otoczenie. Luźną atmosferę. Trzeźwych ludzi. I choć należę pewnie w tej kwestii do mniejszości mężczyzn, kluby ze striptizem nigdy mnie nie pociągały. Po prostu wolę, gdy takie sprawy pojawiają się naturalnie, bez pieniędzy, napiwków i pieprzonych prywatnych tańców do piosenek, dzięki którym Magic Mike stał się kinowym hitem.
I właśnie dlatego Ty nie powinien być odpowiedzialny za planowanie tego weekendu.
Każdy mądry po szkodzie, co?
Można by pomyśleć, że skoro wszyscy bracia Winslow przekroczyli cholerny trzydziesty piąty rok życia, wycieczka do Vegas nie będzie jednym wielkim cyrkiem, ale cóż, nie dało się jej nazwać inaczej.
Szczerze mówiąc, po dwóch dniach znoszenia wybryków moich braci sam nie wiedziałem, co mnie skłoniło, żeby towarzyszyć im trzeciego dnia. Gdybym miał choć trochę oleju w głowie, wyprowadziłbym swój motocykl i zostawił ich samych z problemami, nie oglądając się za siebie.
Co prawda tak jak reszta moich braci i młodsza siostra, Winnie, mieszkałem i żyłem w Nowym Jorku, ale, cholera, miałem też dom położony jakieś dwadzieścia minut drogi od Strip w Vegas. Dzięki temu mogłem bez trudu odłączyć się od towarzystwa na kilka godzin, żeby odzyskać trochę poczytalności.
Ale nie, byłem tu razem z nimi, w samym środku cyrku. Przez moją miłość do tych klaunów czasami doznawałem uszczerbku na zdrowiu psychicznym.
Prowadząc za sobą pijanych, zataczających się i rechoczących braciszków, podszedłem do stolika, który wyglądał najbardziej obiecująco, dookoła niego panowało podniecenie i błyskały światła kasyna. Podsunąłem krupierowi chyba więcej banknotów, niż powinienem był, i usiadłem. Ty kilkakrotnie próbował, nim w końcu też usiadł na krześle, co wytrąciło Jude’a z równowagi. Kompletnie zdezorientowany wreszcie zdjął opaskę i włożył ją do tylnej kieszeni spodni.
Prychnąłem i potrząsnąłem głową, gdy usiedli przy mnie i zaczęli przeczesywać kieszenie, szukając pieniędzy, które mogliby postawić. Na ich nieszczęście opróżniłem te kieszenie zaraz po tym, jak zobaczyłem, że wychylają trzecią kolejkę tequili o cholernej jedenastej rano, zdając sobie sprawę z tego, jak mocno ucierpi u nich zdolność trzeźwego myślenia w miarę upływu czasu.
— Do diaska — sapnął Ty, wywracając kieszenie na drugą stronę i wyciągając z nich cienki, biały materiał. — Przysiągłbym, że miałem w nich jeszcze trochę sztosów, eee, sztonów.
Rzuciłem krupierowi spojrzenie mówiące: „Proszę ich zignorować”, a jego brwi tylko lekko się uniosły, gdy wziął moje pieniądze i w zamian podsunął mi kupkę sztonów. Jude natychmiast sięgnął, żeby kilka z nich zwędzić dla siebie, ale trzepnąłem go w rękę jak matka w Święto Dziękczynienia broniąca świeżo wyciągniętego z piekarnika indyka.
Remy się roześmiał.
— Ooo! ODMOWA!
Odchrząknąłem i cała trójka prześmiewczo wyprostowała się na swoich siedzeniach.
— Chłopaki, chyba Flynn daje nam znać, że mamy się zachowywać — powiedział Jude swoim normalnym, jowialnym głosem. Mimo ich prowokacji nie mogłem się powstrzymać przed tym, żeby nie uśmiechnąć się kątem ust na widok tego, jak próbowali spełnić moje niewypowiedziane życzenie.
Puściłem każdemu pięćsetdolarowego sztona, starannie celując. Jude i Remy praktycznie zwalili się na stół, próbując je złapać i dając znaki, by krupier dołączył ich do gry, natomiast Ty wziął swojego i ostrożnie, niemal metodycznie wsunął go do kieszeni.
— Nie grasz, Ty? — zapytałem powoli niczym rodzic pytający dziecka. To był tak naprawdę jedyny skuteczny sposób rozmawiania z ludźmi na tym etapie upojenia.
— Nie. Oszczędzam na coś wyjątkowego.
Skinąłem głową. Jak dla mnie w porządku. Gdy grupa się uspokoiła, krupier zaczął żonglować kartami.
Nie mam żyłki hazardzisty i nie przepadam za podejmowaniem ryzyka, gdy szanse są przeciw mnie, ale mając do wyboru w ten weekend zabawę w klubach albo granie w karty, w ciemno wybieram oczko. Znałem tę grę, wiedziałem, jak w nią grać, i miałem o dziewięćdziesiąt dziewięć procent mniejsze ryzyko bycia nagabywanym przez jakąś obcą, napaloną cipkę. A dodatkowo moi bracia przynajmniej starali się jakoś zachowywać przy stoliku, żeby ich nie wyrzucono z kasyna.
Jeśli miałbym być zupełnie szczery, przyznałbym, że potrafię też liczyć karty na tyle, by z grubsza wiedzieć, co jeszcze może znajdować się w taliach krupiera. Dzięki temu mógłbym częściej wygrywać, ale to Vegas i podobnie jak większość ludzi — zdawałem sobie sprawę, że liczenie kart jest tu nielegalne.
Co, jeśli oficjalnie przyznasz się, że liczysz karty? Możesz już się szykować na to, że zabiorą cię do pokoju bez okien, gdzie poćwiczysz mieszane sztuki walki z kilkoma napakowanymi kolesiami na sterydach z ochrony kasyna.
Krupier pokazał ósemkę kier, a ja dwie dziesiątki, jedną pik i jedną karo.
Strategia gry w oczko kazała mi trzymać pozycję na mocnych dwudziestu punktach.
Niektórzy mogliby pomyśleć, że rozdwojenie ręki byłoby dobrym pomysłem, ale dam wam dobrą radę i powiem, że rozdwojenie ręki przynosi tylko hazardowego pecha i niemal zawsze kończy się utratą pieniędzy. Mnóstwa pieniędzy, jeśli będziecie iść na całego w oba zestawy kart.
Reszta moich współgraczy — w tym dwóch braci biorących udział w grze — pokazała swoje karty. Remy i Jude postanowili trzymać osiemnastkę i dziewiętnastkę, jakiś facet ze złotym sygnetem przestrzelił, dobierając siódemkę do ładnej szesnastki, a ostatni, starszy gość w czapeczce Jankesów wyglądający, jakby grał bez przerwy od trzech dni, trafił znienacka oczko po tym, jak dobrał siódemkę pik do waleta kier i czwórki trefl.
Krupier pokazał swoje karty i dziesiątkę, co oznaczało, że ja z dwudziestką wygrałem, a Remy i Jude wyszli na zero. Ogólnie wyszliśmy na swoje, kasyno niekoniecznie.
Dalej gra toczyła się w podobny sposób. Facet, który miał furę w pierwszym rozdaniu, przestrzelił jeszcze w trzech z pięciu kolejnych. Gość w czapeczce ryzykował w typowych układach, co ostatecznie przynosiło mu korzyści. A ja opierałem swoje decyzje na statystycznych szansach wyciągnięcia kart, dzięki czemu kupka moich sztonów rosła.
Gdy kolejny gracz dosiadł się do naszego stolika, krupier przerwał na chwilę, by przyjąć sztony, a ja rozsiadłem się wygodnie, podczas gdy reszta uprawiała niezobowiązujące pogaduszki, opowiadając, skąd są, jakie mają plany na wieczór i które kasyno ma najlepszy bufet. W sumie była to czcza gadanina, w której nie miałem najmniejszej ochoty brać udziału.
Zdecydowanie nie jestem gościem, który lubi sobie pogadać.
Z boku mignęła mi rozwichrzona grzywa jasnobrązowych włosów i poczułem się zaintrygowany. Wzmiankowana właścicielka loków była drobną kobietą ubraną w dżinsy, białe adidasy i biały T-shirt, odsłaniający skrawek płaskiego brzucha. Wyglądała na mniej niż trzydzieści lat i wszystko w jej wizerunku idealnie do siebie pasowało, łącznie z białymi walizkami na kółkach, które za sobą ciągnęła.
W pierwszym odruchu dałem jej minusa. To perfekcyjne zestawienie było sygnałem ostrzegawczym przed uciążliwą drobiazgowością i niemożliwymi wymaganiami wobec każdego spotkanego mężczyzny. Wyglądała na taką, która oczekuje kosztownych prezentów i pięknych słówek, a zżyma się na jedzenie na kanapie, nawet przekąsek.
— Ech, cholera — zawołał Jude, rzucając karty na stół i przerywając moje obserwacje. — Ta ręka jest warta tyle, co para starych, obwisłych jajec.
Ty parsknął śmiechem i odchylił się na krześle, a gdy zachwiał się na nim niepewnie, Remy palnął go w plecy wyprostowaną ręką, popychając do przodu na stół. Nozdrza krupiera zaczęły zdradzać zniecierpliwienie.
— Przepraszam — powiedziałem za nich, choć wątpiłem, by pijani idioci byli czymkolwiek nowym dla kogoś, kto pracuje w kasynie przy Strip w Las Vegas. — Nie zostali właściwie ułożeni w szczenięcych latach.
Udobruchany na tyle, by nie wzywać ochrony, krupier wydał z siebie długie westchnienie i wrócił do swojej pracy, a moje spojrzenie ponownie powędrowało w stronę kobiety z niesfornymi lokami. Wydawały się żyć własnym życiem, niezależnym od właścicielki.
Gdy tak ciągnęła za sobą dwie mniejsze walizki, w pewnym momencie jej oczy spoczęły na automacie do gry i zrobiły się wielkie z podniecenia.
Natychmiast jej krok nabrał sprężystości, pośpieszyła do pustego miejsca i usiadła przed maszyną ozdobioną złotymi światełkami i wizerunkiem bizona, a po paru chwilach zaczęła ją karmić monetami. Gdy zaświecił się wielki ekran, niecierpliwie zastukała palcem w jeden z przycisków, by podać stawkę dla pierwszej gry.
Patrzyłem na nią, marszcząc brew, i niemal podskoczyłem w miejscu, gdy po uruchomieniu automatu zaklaskała i głośno zawołała:
— Jedziemy!
Była tam zupełnie sama, nikt się nią nie interesował, ale zachowywała się tak, jakby wszyscy patrzyli tylko na nią. To było coś zupełnie innego, niż się po niej spodziewałem. Nie wydawała się już taka wyrafinowana, sztywna ani przejęta tym, jak wypada w oczach innych.
Szczerze mówiąc, ta kobieta była jak powiew świeżości.
Ponownie stuknęła w guzik i podniosła na chwilę ręce, kibicując maszynie:
— Dalej, bizony! Lecicie! Ruszcie te swoje włochate tyłki i pokażcie mi kasę!
Osobiście nie cierpię jednorękich bandytów. To największe pożeracze pieniędzy, przy jakich mogą usiąść ludzie wchodzący do kasyna, i gdybym był facetem, który swoje emocje prezentuje publicznie, pewnie kręciłbym teraz głową, widząc jej ślepy entuzjazm wobec tej głupiej gry.
Ale przecież to ten sam entuzjazm, który sprawia, że lekko się uśmiechasz…
— Tak! Tak! Taaak! — Długie, niesforne loki tańczyły na jej plecach, gdy ona tańczyła na krześle. Wielki ekran się rozświetlił, a z głośników zaczął dobiegać zaśpiew „Bizony!” wraz z głosem galopującego stada.
Gdy usłyszałem, jak facet siedzący o dwie kolejki ode mnie mówi krupierowi: „Jeszcze”, szybko przeniosłem spojrzenie na pokryty suknem stół. Przeliczyłem karty krupiera, swoje i reszty uczestników, ale moją uwagę znowu przykuł przeklęty jednoręki bandyta, a przy nim kobieta, która coś wołała, skakała w miejscu i pokazywała zaciśniętą pięścią gest zwycięstwa.
Znajdujący się przed nią wielki ekran świecił się podczas czegoś, co wyglądało jak runda dodatkowa, a inni odwiedzający kasyno o tak wczesnej porze zaczęli się zatrzymywać przy maszynie z bizonami, żeby popatrzeć sobie na spektakl, jaki dawała kobieta.
Spektakl, który kompletnie przykuł także twoją uwagę.
Zachowywała się teatralnie, ale nie mogłem zaprzeczyć temu, że jej konsekwentnie entuzjastyczne reakcje nie rozczarowywały. Cholera, sam się z tego zaśmiewałem. Przynajmniej w duchu.
Jej pukle podskakiwały na plecach, gdy ona się kręciła, kibicowała i nawet przybijała piątki przypadkowym przechodniom i obsłudze kasyna.
— Proszę pana? — Krupier przy moim stoliku zwrócił się do mnie, a gdy na niego spojrzałem, zrozumiałem, że oczekuje mojego kolejnego ruchu. Szybko oceniłem karty: król kier i kolejna dziesiątka. A potem zobaczyłem, że krupier ma na stole dziewiątkę.
— Wystarczy — uznałem i kolejka przeszła do Remy’ego.
Ale moje oczy znowu powędrowały do tej głupiej jak kilo gwoździ maszyny, przy której wciąż podskakiwała z radości najszczęśliwsza kobieta w całym Vegas. Ty, który siedział naprzeciwko, złapał moje spojrzenie i powędrował za nim, by dostrzec obiekt mojego zainteresowania.
Ledwo zwracałem uwagę na resztę rozdania, nawet na moich braci robiących hałas, gdy okazało się, że przebiłem karty krupiera, a on podsunął mi kolejne sztony.
Zdając sobie doskonale sprawę z tego, że dekoncentracja nie pasuje do gry w oczko, chyba że bardzo chcemy stracić pieniądze, uznałem, że trzeba się wycofać.
— Chooolera, śliczna jest — zamruczał głośno Ty.
Zakładam, że zamierzał zachować ten komentarz dla siebie, ale ilość alkoholu, jaką w siebie wlał, nie sprzyjała kontrolowaniu tonu głosu. Remy odwrócił się powoli, by też spojrzeć, a Jude w dramatycznym geście zasłonił oczy, zawodząc:
— O nie, nie, nie! Ja nie patrzeć na piękna kobieta!
Bez ostrzeżenia Ty poderwał się z miejsca, potrącając niegrzecznie stół. Mogłem niemal dostrzec, jak macha ogonem, gdy ruszył przez kasyno w stronę kobiety przy jednorękim bandycie.
Oho, zaczyna się…
Remy spojrzał na mnie z głupkowatym uśmiechem, a ja skinąłem głową, wzdychając. Zgarnąłem Jude’a z krzesła i sam wstałem, by podążyć za naszym ogarem w stronę burzy niesfornych loków.
Niech Bóg ma nas w swojej opiece, bo potrafiłem sobie wyobrazić, co będzie wyprawiał.
* * *
Chyba zakochałam się w Vegas.
Pewnie to dlatego, że dopiero co dotarłam do Miasta Grzechu i nie zdążyłam się jeszcze nawet zameldować w hotelu, a Pani Fortuna już się do mnie uśmiechnęła. Błysnęła perełkami, potrząsnęła obfitym biustem i powiedziała mi, że ze wszystkich dziewczyn na świecie to ja mam największe szczęście do automatów.
— Bizony! Runda bonusowa! — śpiewała moja maszyna, gdy ja z entuzjazmem patrzyłam, jak świeci się ekran, a wielkie koło kręci, dodając kolejne dolary do mojego konta.
Technicznie rzecz biorąc, byłam tu w pracy, a nie dla przyjemności, ale, kurka wodna, to było fantastyczne!
Normalnie nie przepadam za hazardem i nie miałam pojęcia, co sprawiło, że zatrzymałam się przy tym automacie w drodze do pokoju, ale rany, cieszyłam się, że to zrobiłam.
Moje uszy wypełnił huk kopyt przebiegającego stada, gdy wygrałam jakiś potrójny bonus, a ekran wypełnił się bizonami. Prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia o tej grze. Nie wiedziałam, co to wszystko oznacza ani dlaczego wygrywam, ale gdy spoglądałam na stan swojego konta, widziałam tylko cyferki, coraz wyższe i wyższe.
— Iiihaaa! — zawołałam i odtańczyłam kowbojski taniec wokół krzesła. Spojrzałam przez ramię i zobaczyłam, jak ktoś z obsługi kasyna opróżnia kosz na śmieci, więc zmusiłam go, by przybił mi piątkę.
Ponieważ wyglądałam jak wariatka albo skacząca dookoła szalona zjawa, facet był tym faktem nieco zaskoczony, choć ostatecznie obdarzył mnie nawet lekkim uśmiechem.
— Życzę pani dalszego szczęścia — powiedział i usunął się w głąb kasyna, oddalając się ode mnie i mojego szczęśliwego automatu.
— Jasny szlag, nie mogę w to uwierzyć — wyszeptałam do samej siebie i zmusiłam się, by znowu usiąść przy maszynie i spojrzeć, jak kończy się naliczanie mojego bonusu i podliczanie wygranej.
Na samym środku widniało: 135,13 $ Fantastyczna wygrana!
Jakoś tak się stało, że wrzuciłam w ten automat dwudziestkę, a wygrałam ponad sto dolarów.
Viva Las Vegas, kochana!
Adrenalina płynąca w moich żyłach sprawiła, że zrozumiałam, dlaczego ludzie tak kochają Vegas. Wystarczy spojrzeć na mnie, ledwie wysiadłam z samolotu, którym przyleciałam z Los Angeles, a już oficjalnie stałam się zwyciężczynią.
Teraz jednak pozostawało odpowiedzieć na ważne pytanie: czy powinnam zostać, czy powinnam już iść?
Czy grać dalej? Albo może zabrać wygraną i pójść do pokoju, by wziąć prysznic i się przespać, zanim będę musiała przyszykować się na służbową imprezę, która mnie tu czekała?
No wiesz, właśnie przyleciałaś porannym lotem z Los Angeles i prawdopodobnie pachniesz potem i czerstwymi precelkami…
— Nie rozpędzaj się za bardzo — powiedział za moimi plecami jakiś mężczyzna, na co natychmiast odwróciłam głowę. Był ewidentnie ładniutki, miał czuprynę jasnobrązowych włosów i wielki uśmiech, ale szkliste spojrzenie zdradzało od razu, jak bardzo był pijany. — Uwierz mi, Fortuna uwielbia kopać po jajach zbyt śmiałych sukinsynów. Wiem to doskonale, bo jestem jednym z nich.
Po tych słowach nastąpił głośny śmiech ze strony dwóch obrzydliwie atrakcyjnych facetów, którzy mu towarzyszyli, a z których jeden w dziwny sposób zasłaniał sobie oczy dłonią.
— Ty — odezwał się jeden z nich, ten z ciemniejszymi włosami. — Przestań nagabywać ludzi.
— Kogo nagabuje? — zapytał ten zakrywający oczy, za co został skarcony klepnięciem w tył głowy przez ciemnowłosego.
— Po prostu odsłoń oczy, Jude. Jestem praktycznie pewien, że Sophie była świadoma tego, że możesz coś zobaczyć. Nie zdradzasz jej w ten sposób, do jasnej cholery.
— Sophie to bogini — powtórzył następnie, sprawiając, że po raz pierwszy od rozpoczęcia tej rozmowy uśmiechnęłam się szeroko. Wszyscy byli kompletnie zawiani, co powinno wywołać u kobiety zrozumiałe obawy, ale równocześnie byli zabawni, co przyjmowałam jako dobry znak.
Być może fakt, że trochę się rozluźniłam, sprawił, że kompletnie zaskoczyło mnie, gdy podszedł do nas czwarty mężczyzna. A może stało się tak po prostu dlatego, że wydawał się inny niż pozostali.
Jego mocna szczęka, oczy o barwie głębiny błękitnego oceanu, idealnie niepoukładane ciemne włosy oraz ciało wyglądające na wysportowane i gibkie pod dżinsami i białą koszulą sprawiały, że ani jedna moja komórka nie czuła się zagrożona jego obecnością.
Zainteresowana uniosłam brew, spoglądając w jego kierunku, i zwróciłam się do pierwszego z nich, tego zabawnego, który, jak właśnie się dowiedziałam, miał na imię Ty:
— Czyli… radzisz mi, żebym wzięła wygraną, zanim automat mnie jej ze szczętem pozbawi?
Pan Małomówny pozostał milczący, ale mogłam przysiąc, że kąciki jego ust niemal się uniosły.
— Właśnie tak — odparł Ty nieco zbyt głośno, zważywszy na to, jak blisko siebie staliśmy. — Nieważne jednak, co postanowisz — ciągnął dalej, wkładając mi do ręki czarnego sztona. — Jest moim patriotycznym obowiązkiem dopilnować, abyś wyszła stąd jako zwyciężczyni.
— Patriotycznym obowiązkiem? — zapytałam, ale on tylko do mnie mrugnął. Jego pijani towarzysze wybuchnęli śmiechem, ale moje spojrzenie ponownie powędrowało w stronę czwartego, tego, który jak dotąd nie odezwał się ani razu.
Spojrzałam na trzymany w ręce szton. Kurka wodna. Pięćset dolarów?Zdecydowanie wyglądało na to, że Fortuna nie ma najmniejszego zamiaru kopać mnie dziś po jajach.
— Rany. Dziękuję! To bardzo hojny podarunek i nie jestem pewna, czy mo…
— Jak najbardziej możesz — przerwał mi mężczyzna ze swadą i uśmiechem. — Nie płacę ci za seks ani nic takiego. Spełniam tylko patriotyczny obowiązek. — Podkreślił te słowa, salutując mi, jakbym była oficerką w mundurze, co sprawiło, że nie mogłam się powstrzymać i parsknęłam śmiechem.
— Jezu — westchnął ciemnowłosy z irytacją, łapiąc Tya za ramię i odciągając go na bok. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, na jego twarzy pojawił się przepraszający uśmiech. — Chciałbym powiedzieć, że zwykle się tak nie zachowuje, ale szpetnie bym skłamał.
— Remy mówi prawdę — zgodził się Ty z pijackim grymasem. — Zawsze mam taki odparty urok.
— Odparty? — Jude, facet, który cały czas zasłaniał oczy, wybuchnął śmiechem. — Może i jestem ślepy, ale coś mi się widzi, że wybrałeś niewłaściwe słowo.
— Nie, sądzę, że w tym przypadku pasowało idealnie — dopowiedział z szerokim uśmiechem Remy, najwyższy i nie do końca jeszcze pijany członek grupy.
Jak dotąd, w toku tej zwariowanej rozmowy, w której uczestniczyłam tylko częściowo, zorientowałam się, jak mają na imię trzej spośród czterech mężczyzn: Ty, Jude i Remy.
Co tylko sprawiało, że tym bardziej byłam zaciekawiona najmniej wylewnym z całej grupy. Nie odezwał się jeszcze ani słowem, ale w jakiś sposób jego obecność była niemożliwa do przeoczenia. Emanował pewnością siebie, nie odzywając się w ogóle ani nie okazując żadnych emocji. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu byłam nim przez to jeszcze bardziej zaintrygowana.
Już otwierałam usta, by zapytać go o imię, ale zuchwały prowodyr i ofiarodawca sztona pokłonił mi się głęboko, mówiąc:
— Moja pani, pozwól, że opuścimy twe towarzystwo.
Dwaj pozostali zaczęli się śmiać, ale po milczącym geście czwartego rosłego towarzysza odwrócili się i odeszli, lekko się przy tym zataczając.
Bez słowa wyjaśnienia Pan Tajemniczy i jego drużyna po prostu… zniknęli.
Nie mam pojęcia, co tu się właśnie wydarzyło, ale zważywszy na fakt, że ostatecznie dzięki temu wzbogaciłam się o pięćset dolarów, może powinnam częściej przyjeżdżać do Vegas.
— Daisy, moja droga! — Mój szef Damien przywitał mnie wielkim uśmiechem na swoim przystojnym obliczu i podszedł do mnie, by na modłę europejską niemal musnąć moje policzki dwoma całusami. — Jak ci minął lot?
— Było w porządku — odpowiedziałam, wygładzając delikatnie swoją satynową bluzkę. Przysięgam, założyłam ją zaledwie pięć minut temu, ale cholerstwo już zaczęło się gnieść.
— W porządku? — powtórzył z niedowierzaniem. — Dziewczyno, leciałaś połączeniem rejsowym z lotniska w LA. Może otchłań piekielną też oceniłabyś jako „w porządku”, ale ja dobrze wiem, że musiałaś przeżyć swoje.
Damien Ellis miał wyszukane gusta, był bogaty i w stu procentach rozpieszczony przez życie, do tego stopnia, że nie miał pojęcia, jak spędza je większości ludzi. Szczerze sądzę, że gdy osiąga się pewien poziom sukcesu i dochodów, kompletnie traci się z oczu to, jak wygląda codzienność osób nie posiadających ośmiocyfrowej sumy na kontach bankowych i w profilach inwestycyjnych.
— Zachowujesz się, jakby loty rejsowe były czymś potwornym. — Przewróciłam oczami. — Wiesz, nie wszyscy opływamy w luksusy. Poza tym przypominam, że to ty podpisujesz czeki z moją wypłatą i zatwierdzasz dla mnie loty i zakwaterowanie.
Choć faktycznie nie mogłam zaprzeczyć, że komercyjne loty nie są już takie jak dawniej. Każda linia lotnicza oszczędza, ile może, maksymalnie zmniejszając ilość dostępnej dla każdego przestrzeni i żądając sutych opłat za bagaż, choć samoloty zabierają tak wielu pasażerów, że czasem trzeba bagaż podręczny przewozić w ładowni.
Nie mówiąc już o tym, że przekąski i napoje to pieśń przeszłości. Masz ochotę napić się podczas lotu coca-coli? Wyskakuj z dziesięciu dolców.
Tak czy inaczej, ten lot oszczędził mi ładnych paru godzin w samochodzie, więc nie zamierzałam narzekać.
— Jak tam uważasz, kochana. — Skrzywił się w uśmiechu i teatralnie wzruszył ramionami. — Jak tam prace w Malibu?
— Chodzi ci o ten dom na plaży kosztujący dziesięć milionów z główną garderobą większą od mojego mieszkania? — zapytałam prowokująco. — Och, wszystko tip-top. W ogóle nie zaczęłam marzyć, by się tam wprowadzić, no wcale.
Parsknął śmiechem.
— Nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co z nim zrobiłaś.
— Frederick był już na miejscu i robił zdjęcia, zanim pojechałam na lotnisko, więc jestem pewna, że w poniedziałek rano dostaniesz pełny materiał do obejrzenia.
— Fantastycznie — podsumował. — Zmuszenie cię, żebyś wyemigrowała z Kanady i dołączyła do mojego zespołu, było najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjąłem. Nigdy nie dam ci odejść.
Zmuszenie mnie? Ha. Praca w zespole Damiena Ellisa była Mount Everestem kariery w moim zawodzie. Sprzedałabym obie nerki na czarnym rynku i obiecała pierworodne dziecko, byle tylko trafić do jednej z najlepszych firm w branży nieruchomości w Stanach.
— Cóż, dobrze to słyszeć, bo łatwo się mnie nie pozbędziesz.
Los Angeles, Nowy Jork, Las Vegas, Miami, w każdym z tych miast EllisGrey to jeden z najważniejszych graczy na rynku nieruchomości. Jeśli nie jesteś częścią zespołu Damiena Ellisa i Thomasa Greya, to chciałbyś być. A jeśli masz do tego niegroźną obsesję na punkcie Patricka Dempseya, podobnie jak ja, to jeszcze bardziej fantazjujesz o tym, by mieć na wizytówce nazwę firmy. A tak na serio, dla kogoś, kto specjalizuje się w urządzaniu wnętrz i projektowaniu wystroju w domach na sprzedaż — a tym się właśnie zajmowałam — poza założeniem własnej firmy i oszałamiającym sukcesem na własną rękę nie ma lepszego miejsca pracy.
Był to wyłączny powód, dla którego przeniosłam się z Vancouver do LA, i dokładnie to, co chciałam osiągnąć, rozkręcając w social mediach Daisy Designs.
— O której udało ci się dotrzeć na miejsce?
— Chwilę przed południem.
— Maleńka, jesteś tu już prawie cały dzień. Co ty w tym czasie robiłaś? Powinnaś była zadzwonić.
— Och, nie martw się. Potrafię się sobą zająć. — Poruszyłam sugestywnie brwiami. — Konkretnie był prysznic, drzemka, jednoręki bandyta, pyszny lunch w hotelu. Choć nie do końca w tej kolejności.
— Jednoręki bandyta? Na serio? — zapytał, śmiejąc się. — I jak ci poszło?
— Jestem pięć setek do przodu.
Uniósł gwałtownie głowę.
— Wygrałaś pięćset dolców na cholernych automatach?
— Cóż, technicznie rzecz biorąc, wyszłam na zero w bardzo wciągającej grze z bizonami, ale najwyraźniej dałam taki popis podczas gry, że przypadkowy facet podarował mi pięćsetdolarowego sztona.
— Przypadkowy facet? — dopytywał się. — Dziewczyno, powiedz mi, że był wysoki, ciemnowłosy, przystojny, miał wielkiego fiuta i wzięłaś jego numer.
— Właściwie to owszem, był wysokim i przystojnym szatynem. No, takim jasnym szatynem.
— A jego przyrodzenie?
— No cholera. — Strzeliłam palcami. — Wiedziałam, że o czymś zapomniałam. Kompletnie wyleciało mi z głowy, żeby ściągnąć mu spodnie i rzucić sobie okiem.
Damien uśmiechnął się drapieżnie.
— Wzięłaś przynajmniej jego numer? Każdy facet, który szasta forsą, bo wpadłaś mu w oko, to poważny kandydat na sponsora.
— O mój Boże! — zawołałam z oburzeniem, ale też zachichotałam. — Nie chcę żadnego sponsora!
— Ale ja chcę.
— Damien, nie chcę cię martwić, ale to ty jesteś sponsorem.
— Uważasz, że Mateo wykorzystuje mnie dla pieniędzy?
— Nie zrozum mnie źle, Dami, jesteś przystojniakiem. Ale twój chłopak to dwudziestopięcioletni brazylijski model z najładniejszą buźką i najjędrniejszym tyłkiem, jakie w życiu widziałam.
Puścił mi oczko.
— I ma wielkiego fiuta.
— Za dużo informacji! — Zakrztusiłam się własną śliną. — Za dużo!
— Nie bądź taką cnotką, Dais. — Damien się roześmiał i pocałował mnie lekko w policzek. — Idź, weź sobie drinka i baw się dobrze na imprezie.
Po czym zniknął wśród obecnych, zajmując się tym, czym zwykle Damien się zajmował, czyli konwersacją i robieniem wrażenia na wszystkich obecnych. Przysięgam, że nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak on. Odnosił sukcesy, miał niesamowity zmysł mody, był przezabawny, wysmakowany, będąc przy tym w stu procentach sobą, i czuł się z tym doskonale.
Emanował pewnością siebie i samozadowoleniem, które mogą przyjść tylko z wiekiem i doświadczeniem. Bardzo chciałabym móc nałapać ich trochę i dodawać do swojej codziennej porcji witamin.
Dostrzegłszy bar, ruszyłam w jego stronę i porwałam kieliszek darmowego szampana, którym mogli się raczyć wszyscy goście. Przechyliłam szkło, wzięłam łyk i rozkoszowałam się uczuciem bąbelków łaskoczących moje gardło i spływających wprost do brzucha.
— Daisy Diaz. — Do moich uszu dobiegł znajomy męski głos i odwróciłam się, by zobaczyć jak Duncan Jones sunie w moją stronę ze swoim firmowym uśmiechem na ustach. — Właśnie się zastanawiałem, kiedy wreszcie dotrzesz.
Uniosłam do góry kieliszek i posłałam mu wymuszony uśmiech.
— Cóż, właśnie dotarłam.
— Bardzo się z tego cieszę. — Uścisnął mnie po przyjacielsku, utrzymując kontakt o jakieś pięć sekund dłużej, niż uznawałam za stosowne. — Cały czas mam nadzieję, że w ten weekend w końcu dasz mi się zabrać na kolację.
— Wziąwszy pod uwagę to, że jest już sobota wieczorem, a Damien i Thomas mają liczne plany na dziś i cały jutrzejszy dzień, wydaje mi się, że jeszcze tym razem będziesz musiał obejść się smakiem.
Od czasu, gdy Damien mnie zatrudnił, jeden z jego najlepszych agentów, Duncan Jones, nie ustawał w podrywaniu mnie i roztaczał nade mną swoje uroki, bylebym się z nim umówiła.
Nie żeby nie był przystojny. Miał blond włosy, błękitne oczy i atrakcyjną powierzchowność, więc zdecydowanie mógł być uznany za pożądanego kawalera do wzięcia, ale po prostu nie chciałam się teraz skupiać na randkowaniu.
Nie wykluczałam tego, ale nie szukałam przypadkowego faceta do wypełnienia wolnego czasu. Czekałam na kogoś, kto sprawi, że znajdę dla niego czas.
Niektórzy mogliby stwierdzić, że jestem zbyt wybredna, ale osobiście uważałam, że to kwestia odpowiedniego etapu w życiu. A ten nie wydawał mi się odpowiedni. Miałam dopiero dwadzieścia dziewięć lat, a moja kariera była dla mnie o wiele ważniejsza niż znalezienie kogoś, z kim mogłabym się ustatkować.
Nie wspominając już o tym, że kilka dziewczyn, z którymi pracowałam, ostrzegało mnie od samego początku, że Duncan Jones uderza do wszystkich przedstawicielek płci żeńskiej z firmy. Dla mnie to sygnał alarmowy zniechęcający do pogłębiania znajomości.
— Naprawdę? Obejść się smakiem? — Jego usta wygięły się w grymasie oznaczającym pewność siebie. — A kiedy wreszcie będę miał okazję posmakować?
Zadziornie wzruszyłam ramionami.
— Nie mam pojęcia.
Uśmiechnął się drapieżnie i sięgnął dłonią, by założyć niesforny kosmyk włosów za moje ucho.
— Pewnego dnia, już niedługo, pozwolisz mi się zabrać na kolację. I obiecuję, nie będziesz rozcza… — urwał w pół zdania, gdy odezwał się naglący dzwonek jego komórki, po czym wyciągnął ją z kieszeni marynarki. Cały czas wskazując mnie uniesionym palcem, z oczami wlepionymi w ekran powiedział: — Wrócimy do tego. Mam pilne połączenie do odebrania.
Chciało mi się przewrócić oczami, tak bardzo kontrastowały ze sobą jego nachalność i niemożność przedłożenia rozmowy ze mną nad rozmowę przez telefon choćby na tyle, by dokończyć rozpoczęte zdanie. Zamiast tego jednak uśmiechnęłam się tylko lekko i skinęłam głową, podczas gdy Duncan oddalił się, szukając w tłumie nieco spokojniejszego miejsca. Szczerze mówiąc, pozbycie się go na jakiś czas sprawiło mi ulgę.
Gdy on był zajęty rozmową na temat jakiejś nieruchomości w Los Angeles z kimkolwiek, kto znajdował się na drugim końcu połączenia, ja ruszyłam, by oddalić się od niego niepostrzeżenie. Udało mi się zrobić tylko kilka kroków w stronę stołu z przystawkami, gdy tym razem to mój aparat zawibrował w torebce i przyciągnął moją uwagę.
Gwen: Jak tam w Vegas, kochana?
Znałam Gwendolyn Ross, odkąd byłam piętnastolatką skazaną przez los na tułanie się do pełnoletności po rodzinach zastępczych, a ona wzięła mnie do siebie. W praktyce stanowiła jedyną rodzinę, jaką miałam, ale traktowałam ją bardziej jak najlepszą przyjaciółkę niż matkę. Nie miałam pewności, co by ze mnie wyrosło, gdyby nie jej opieka.
Ja: Jest bajecznie. Jak tam twoja sobota?
Gwen: Równie bajecznie. A niedziela będzie taka sama. Rano mam lekcję malowania z dziewczynami, a potem koło południa umówiłam się na brunch z Davidem.
Ja: Z Davidem? Rozumiem, że tak ma na imię twoje nowe znalezisko miesiąca?
Uśmiechnęłam się na myśl o tym, jak bogate życie towarzyskie prowadziła. W moich oczach to jedna z jej największych zalet.
Nie pozwalała, by to życie nią kierowało, ona sama kierowała swoim życiem.
Gwen: To mój nowy szpakowaty ogier, który nie pozwala mi płacić w restauracjach. Kto wie? Może nawet zgodzę się, by zabawiał mnie przez dwa miesiące, zamiast tylko przez jeden. ;)
Potrząsnęłam głową i się zaśmiałam.
Gwen nigdy nie wyszła za mąż i nie licząc przygarnięcia mnie, gdy miałam piętnaście lat, nigdy nie dorobiła się swoich dzieci. Ale jej życie uczuciowe zawsze kwitło i z całą pewnością było o wiele ciekawsze niż moje.
Może i przekroczyła już sześćdziesiąt lat, ale nigdy nie miała problemów ze znajdowaniem kolejnych mężczyzn na randki. Po prostu nigdy nie zatrzymywała ich na długo.
Ja: No dobra, Pani Hrabino, lepiej wrócę na swoją służbową imprezę. Pogadamy wkrótce przez telefon?
Gwen: Oczywiście. Zadzwoń, jak bezpiecznie wrócisz do LA. Buziaki, kochana.
Zanim schowałam telefon do torebki, otworzyłam skrzynkę pocztową, żeby sprawdzić, czy Frederick wysłał mi jakieś zdjęcia z tych, które zrobił w domu na plaży w Malibu. Powiedzieć, że byłam dumna z tego, co stworzyłam we wnętrzach tej cudownej rezydencji, to nic nie powiedzieć. Natomiast oprócz dumy miałam też dobry powód, by zająć się przeglądaniem skrzynki pocztowej, zamiast snuć się wśród uczestników imprezy.
Przez cały miesiąc wkładałam w pracę nad tym domem całe serce i duszę. Każdy jeden szczegół był starannie dobierany, by stworzyć lekką, swobodną i wysmakowaną atmosferę, która sprawi, że zamożni kupcy będą się ślinić na samą myśl o zamieszkaniu w tym miejscu.
Przesunęłam palec w dół, by sprawdzić maile, ale choć pojawiło się pięć nowych, ani jeden nie pochodził od Fredericka.
Niech to. Można by pomyśleć, że wziął sobie wolny weekend czy coś.
Większość z tych maili to był zwyczajny spam, który każdy dostaje, bo przekazuje sklepom swój adres w zamian za te głupie, bezwartościowe karty lojalnościowe. Ale jedna wiadomość odznaczała się wśród pozostałych jak okazały wzwód w ciasnych dżinsach.
Od: Urząd Imigracyjny Stanów Zjednoczonych (USCIS)
Temat: Pilna informacja dotycząca wygaśnięcia wizy pracowniczej
Moje serce zaczęło gwałtownie walić w piersi, gdy stukałam w ekran, by otworzyć mail. Natychmiast pojawiło się też to okropne uczucie, gdy ze stresu wszystko podchodzi człowiekowi do gardła. Nie, nie, na pewno chodzi o coś innego, niż mi się wydaje.
Kliknęłam w panice i przełknęłam ślinę, czekając aż treść maila załaduje się poprzez ślamazarny publiczny internet dostępny w hotelu Wynn. Czułam, jak kurczy mi się kręgosłup, i nerwowo oblizywałam wargi. Gdy treść wreszcie się pojawiła, absolutnie nie towarzyszyło temu uczucie ulgi.
Droga Pani Daisy Diaz,
Niniejszym informujemy Panią, że Pani wiza pracownicza wygasła czterdzieści pięć dni temu, a biuro USCIS w Los Angeles nie otrzymało formularza I-765 z wnioskiem o jej przedłużenie.
Jasna dupa! Moja wiza pracownicza wygasła? To… Nie. Niemożliwe. Nie ma takiej możliwości, że mieszkam w LA już od ponad roku…
Jaki mamy miesiąc? Wiem, że już po Walentynkach, bo zorganizowałam sobie z tej okazji wieczór z chińskim żarciem i podziwianiem, jak Jennifer Garner rozwala piñatę Jessiki Biel w filmie Walentynki. A mój sąsiad, Baran Bob, zarzygał całą klatkę schodową na okoliczność Dnia Świętego Patryka, więc musiał być co najmniej późny marzec.
Cholera. Nie. Jestem na imprezie w Vegas, która miała się odbyć... cóż, w Vegas, a była zaplanowana na kwiecień… Co znaczy… O mój Boże, czy to już kwiecień?
O Boże, o Boże, nie.
Nie może Pani już legalnie mieszkać ani pracować w Stanach Zjednoczonych. Jeśli chce Pani przedłużyć wizę pracowniczą, musi Pani dostarczyć wypełniony formularz I-765. Średni czas oczekiwania na wydanie decyzji wynosi od dwunastu do czternastu miesięcy.
O mój Boże. Jasna cholera.
Nie byłam nawet w stanie doczytać reszty maila, bo serce waliło mi w piersi tak mocno, że miałam mroczki przed oczyma, i tak prosta czynność jak oddychanie zdawała się przekraczać moje możliwości.
Tym razem naprawdę to spieprzyłaś, Daisy.
Miałam wrażenie, że ściany pomieszczenia zbliżają się do mnie niebezpiecznie, oddychałam z wysiłkiem jak zasapane, wystraszone zwierzątko.
Moja pieprzona wiza pracownicza wygasła i miałam pewność, że była to wyłącznie moja wina.
Wziąwszy pod uwagę, że aby wiza pozostała aktywna, byłaś zobowiązana do wysyłania co dwanaście miesięcy wniosku o jej przedłużenie, a jesteś w LA od lutego poprzedniego roku, spokojnie można stwierdzić, że sama sobie zgotowałaś ten los.
Jak, u diabła, mogłam być taka głupia? Na pewno wysłali mi ponaglenie, które zignorowałam.
Czy zostało oznaczone jako spam? Nie, to by było idiotyczne. Niemożliwe, żeby wysłali mi jedyne ostrzeżenie o wygasającej wizie tylko mailem, prawda? Musiało też przyjść fizycznie, zwykłą pocztą. Którą oczywiście zawsze ostentacyjnie ignoruję.
Rany. Dlaczego tak bez skrępowania wyrzucam papierowe listy do śmieci? Powinnam zachowywać każdy cholerny skrawek papieru, który zaszczycił swoją obecnością moją skrzynkę. Powinnam te papiery szeregować po datach, chronologicznie, jak w wielkiej szufladzie z fiszkami, a potem ustawić przypomnienie w telefonie, żeby co miesiąc sprawdzać każdą teczkę. Powinnam przykładać wagę do tych cholernie ważnych dokumentów, od których zależy moje życie, i, nie wiem, załatwić sobie może na nie skrytkę depozytową, jak dorosła osoba.
Cóż, teraz to już nie ma znaczenia, Dais. Jest już za późno. Właśnie samodzielnie spieprzyłaś swoją karierę.
— To jak, Daisy, na czym to skończyliśmy? — Duncan wrócił i natychmiast zajął całą moją przestrzeń osobistą, uśmiechając się, szczerząc zęby i emanując tymi wszystkimi emocjami, których w tej chwili akurat zupełnie nie czułam.
Sięgnął, by powtórnie założyć mi lok włosów za ucho, co wywołało u mnie tak cholernie silną chęć ucieczki, że się jej nie oparłam.
Po prostu uciekłam.
Jak najdalej od Duncana.
Jak najdalej od wielkiej imprezy, którą Damien i Thomas urządzili dla swoich pracowników i na której obecność była obowiązkowa.
— Daisy! — Głos Duncana rozległ się tuż za mną, ale nie przystanęłam.
Gdy wypadłam na teren samego kasyna, pobiegłam tak szybko, jak poniosły mnie nogi. I nie miałam zamiaru się zatrzymać, póki nie zabraknie mi tlenu albo póki nie przebiję kontinuum czasoprzestrzennego i nie wyląduję w przeszłości, kilka miesięcy temu — niezależnie od tego, co nastąpi najpierw.
Było krótko po ósmej, gdy skręciłem w prawo do bramy hotelu Wynn i skierowałem się prosto do parkingowego.
Oczywiście nie zamierzałem pozwolić dwudziestoparoletniemu chłopaczkowi wskoczyć na jedną z moich ulubionych zabawek, by ją dla mnie zaparkować. Potrzebowałem tylko biletu i sam mogłem to zrobić, dziękuję, kurwa, bardzo.
Parkingowi byli dość zajęci, więc zdławiłem silnik i postawiłem prawą stopę na płycie parkingu, czekając cierpliwie w sznurku samochodów.
Wyciągnąłem telefon z tylnej kieszeni, rzuciłem okiem na ekran i zobaczyłem kilka nieprzeczytanych wiadomości od moich braci, którzy po południu wreszcie skończyli odsypiać poranne pijaństwo i pewnie pytali, kiedy będę na miejscu, by zacząć wieczorną część imprezy. Ponieważ byłem już na miejscu, a wkrótce miałem wejść do środka, nie zadałem sobie trudu pisania odpowiedzi.
Gdy skończyliśmy jeść brunch i grać w oczko, wróciliśmy do obszernego apartamentu, który wynajęliśmy na weekend, a ci dranie posnęli pijackim snem w trakcie planowania wyjścia na basen.
I jak matka, która — by odpocząć w ciszy i spokoju od dzieci — wyrywa się z domu w tym samym momencie, gdy mąż wraca z pracy, ja też skorzystałem z okazji, by przez kilka godzin nacieszyć się swoim motocyklem, pustą drogą i świeżym powietrzem.
Porównanie moich bardzo dorosłych braci do dzieci może wydawać się zbyt surowe, ale z pewnością zgodziłby się ze mną każdy, kto miał okazję widzieć wielki debiut Tya w tańcu erotycznym dla półnagiej striptizerki o imieniu Sapphire w samym środku klubu ze striptizem w Vegas, podczas gdy Jude i Remy rzucali mu jednodolarowe banknoty. Trzeba przy tym nadmienić, że na tym etapie Jude miał już opaskę na oczach i jego banknoty lądowały na stoliku jakichś studenciaków, którzy skwapliwie chowali je po kieszeniach.
Sznur samochodów przesunął się do przodu i ja też ruszyłem z miejsca po schowaniu komórki z powrotem do kieszeni dżinsów.
— O kurczę! Przepraszam! — Moją uwagę przyciągnął kobiecy głos i spojrzałem w stronę drzwi wejściowych do Wynn, by zobaczyć kaskadę niesfornych loków i ich właścicielkę prezentującą się niczym elfia zjawa. Wpadała na kolejne osoby, usiłując wydostać się na zewnątrz. Kolejne przeprosiny usłyszałem, gdy omal nie przewróciła starszego dżentelmena w kowbojskim kapeluszu.
Mężczyzna nie był zachwycony, ale jego irytacja jej nie zatrzymała. Wypadła na podjazd, gdzie potknęła się na absurdalnie wysokich szpilkach, uparcie jednak biegła w nieodgadnionym kierunku.
I wtedy ją poznałem: to była piękność, którą spotkaliśmy rano przy automacie do gry. Ta, której Ty zasalutował i którą obdarował pięćsetdolarowym sztonem.
Zatrzymała się jak wryta pośrodku podjazdu, w samym centrum sznura samochodów i zaledwie metr, może dwa, od mojego motocykla, po czym potoczyła dookoła wielkimi, zielonymi oczami, w których widać było czysty obłęd.
Co ona wyprawia?
Biorąc pod uwagę samą estetykę, wciąż była piękna jak pieprzona królewna i miała na sobie strój, który aż ociekał seksem i elegancją.
Ale psychicznie? Wyglądało to, jakby w przyśpieszonym tempie traciła zmysły. Oddychała krótko, nieregularnie i chaotycznie usiłowała odsuwać nieposłuszne loki opadające jej na twarz.
— Wszystko gra? — zapytałem nie do końca świadomie, a ona odwzajemniła moje spojrzenie.
Patrzyła na mnie tak, jakbym właśnie zażądał od niej rozwiązania zadania z algebry, więc podniosłem zasłonę kasku i powtórzyłem pytanie:
— Wszystko gra?
Potrząsnęła głową i przygryzła pełne, pomalowane na czerwono wargi. Gdy jednak w końcu zebrała się do odpowiedzi, z drzwi wejściowych wypadł mężczyzna w mocno dopasowanym garniturze, wołający za nią:
— Daisy!
Piękna, ale z dużym prawdopodobieństwem szalona kobieta zamknęła oczy z ciężkim westchnieniem, jej ramiona opadły, a wargi się skrzywiły. Coś mi mówiło, że to ona jest tą Daisy, za którą wołał ten facet.
— Daisy! Skarbie! Poczekaj!
— Cholera — wymruczała i nie trzeba było geniusza, żeby zorientować się, że Szalona Daisy nie chciała mieć z tym gościem nic wspólnego.
Może to on był powodem jej pośpiesznego wyjścia i chaotycznej ucieczki z kasyna?
Mógł być jej chłopakiem. Narzeczonym. Mężem. Tego, do cholery, nie wiedziałem. Ale kimkolwiek był, chciała trzymać się od niego z daleka. To było ewidentne.
I chociaż za dziesięć minut miałem spotkać się z braćmi w jednym z barów hotelu Wynn, odruch niesienia pomocy potrzebującej wydawał się zbyt silny, bym mógł go zignorować.
To nie była naturalna reakcja dla faceta takiego jak ja. Nie mieszam się w bagno, jakie urządzają sobie inni, ale spanikowany wyraz jej twarzy sprawił, że zapragnąłem zaoferować jej możliwość ucieczki, której tak desperacko potrzebowała.
Zanim jednak się zorientowałem, zanim zdążyłem zaproponować jej swoją pomoc, ona wzięła ją sobie sama.
Wskoczyła na tylne siedzenie mojej maszyny, objęła mnie w pasie, mocno przycisnęła się do moich pleców i oświadczyła bez chwili wahania:
— Potrzebuję podwózki.
Czekałam, trzęsąc się i dygocząc, przyciśnięta do pleców obcego człowieka niczym niechciana małpka. Wydawało się, że zastygł z butem na płycie parkingu. Jego oczy w kolorze burzowego nieba wpatrywały się we mnie przez ramię.
Rany. Potrzebowałam tego bardziej niż powietrza w płucach i myśl o tym, że mógłby mi odmówić, była jak nóż przecinający wrażliwe wnętrze mojego brzucha. Szczerze mówiąc, potrzebowałam czegoś więcej niż tylko podwózki, by naprawić to, co tak spektakularnie spieprzyłam, ale nie potrafiłam w tej chwili myśleć przyszłościowo. Koncentrowałam się na tu i teraz, tej chwili, na tym, jak cudownie będzie poczuć chłodny wiatr owiewający moje rozpalone policzki. Tak naprawdę byłam autentycznie zaskoczona tym, jak dobry wydał mi się pomysł wskoczenia na tylne siedzenie motocykla należącego do obcego człowieka.
— Proszę — powiedziałam, a to, jak trząsł mi się głos, było ewidentne nawet dla mnie samej.
Za podniesioną ciemną przyłbicą czarnego hełmu widziałam tylko intensywnie niebieskie i niepokojąco znajome oczy, ale połączenie tychhipnotyzujących oczu, ewidentnie wysportowanego ciała odzianego w ciemne dżinsy, czarne buty i czarną skórzaną kurtkę, jakby zdartą z Jamesa Deana w Buntowniku bez powodu, było… całkiem zachęcające. Gdyby fantazje wszystkich kobiet na świecie o sztandarowym bad boyu, z którym można doświadczyć ostrej i niebezpiecznej jazdy, połączyły się w jedno, wyszedłby właśnie ten facet.
— Daisy, co ty wyprawiasz? Wracaj tu zaraz! — Rzuciłam okiem przez ramię, dostrzegłam Duncana stojącego w drzwiach wejściowych hotelu Wynn i z mojej piersi wydobyło się głośne westchnienie.
Nie miałam nic przeciwko Duncanowi Jonesowi, ale równocześnie nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Szczególnie w tej chwili. Nie istniał konkretny powód, dla którego reagowałam tak, a nie inaczej, ale nic na to nie mogłam poradzić. Był ostatnią osobą na świecie, z którą chciałam w tej chwili mieć do czynienia.
Spojrzałam ponownie na Pana Tajemniczego, a on zdjął kask, ukazując resztę twarzy, która była tak samo intrygująca jak jego oczy. Mocna szczęka, seksowne, pełne wargi — ten facet mógłby stawać w szranki z Jamesem Deanem w jego najlepszych czasach. A gdy jeszcze dodać do tego idealnie zmierzwione ciemne włosy, to stawało się zbyt piękne, by było prawdziwe.
Ja nie mogę, skąd on się wziął? Z cholernych kobiecych fantazji?
I w tym momencie mnie olśniło. To był on! Milczący, tajemniczy mężczyzna, który bez jednego słowa przewodził swoim pijanym towarzyszom rozdającym pięćsetdolarowe sztony.
— Ja ciebie znam — oświadczyłam. — Twoi koledzy zaczepiali mnie dzisiejszego popołudnia przy automacie. Jeden dał mi nawet sztona za pięćset dolarów.
— Nie koledzy, a bracia — poprawił mnie.
Bracia? Nic dziwnego, że cała czwórka była obłędnie przystojna. Tylko naprawdę dobre geny mogły doprowadzić do takiego zbiegu okoliczności.
— Załóż to. — Odwrócił się, by podać mi kask, a potem wrzucił bieg stopą. — I trzymaj się mocno — dodał cicho, a ja natychmiast posłuchałam. Założyłam kask i ponownie mocno objęłam go w pasie. Materiał czarnej skórzanej kurtki ocierał się o moje przedramiona, ale z jakiegoś powodu nie było to nieprzyjemne uczucie.
Gdy silnik zbudził się do życia, ponownie spojrzałam na wejście i zobaczyłam Duncana, który stał tam z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. A zanim zdążył otworzyć też usta i coś powiedzieć, Pan Tajemniczy puścił hamulec, dodał gazu i ruszyliśmy z kopyta.
Zacisnęłam ręce mocniej wokół jego talii, gdy slalomem wyjeżdżał z hotelowego parkingu. Nie minęło wiele czasu, a już znaleźliśmy się na głównej drodze przechodzącej przez Las Vegas i ruszyliśmy w nieznane.
Jasna cholera. Na co ja się właśnie zdecydowałam?
Niepewny co do tego, gdzie chciała jechać moja niespodziewana pasażerka ani co wzburzyło ją tak bardzo, że salwowała się ucieczką na tylnym siedzeniu motocykla, zjechałem na stację benzynową jakieś półtora kilometra od centrum. Gdy zatrzymałem harleya, sama zeszła z siodła.
Kilka chwil później zdjęła kask i nawet nie udawałem, że nie gapię się na grzywę jej opadających na ramiona loków i zieleń oczu błyszczącą wśród agresywnych neonów stacji.
Daisy. Bezgłośnie wymówiłem jej imię. Co dziwne, imię to pasowało do niej idealnie. Piękne, a równocześnie trochę dzikie. Wyczuwałem, że jest typem kobiety pełnej niespodzianek.