Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tomasz, zwany Panem Samochodzikiem, zostaje kierownikiem Samodzielnego Referatu do Zadań Specjalnych. Wraz z nową asystentką, pannę Moniką, usiłują rozwikłać tajemnicę ukrytych skrzyni ze zbiorami dr Hansa Gottlieba. W trakcie swoich przygód wpada na trop przestępczych gangów przemytników zwanych Niewidzialnymi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Zbigniew Nienacki
Pan Samochodzik i Niewidzialni
Zbigniew Nienacki
Pan Samochodzik i Niewidzialni
Wydanie I
Próbka
Redaktor naczelny • Marcin Nowak
Korekta • Artur Marcin Laskowski, Marcin Nowak
Skład i łamanie • Artur Marcin Laskowski
Projekt okładki • Maciej Łazowski
Wydawnictwo
Liber Novus Marcin Nowak
ul. Łaska 43
95–050 Konstantynów Łódzki
www.libernovus.pl
Copyright © • Helena Nowicka
Copyright © for electronic version • Liber Novus
Konstantynów Łódzki 2012
ISBN • 978–83–7741–048–6-demo
Liber Novus 2012
ROZDZIAŁ PIERWSZY
TAJEMNICA NOWEGO BIURKA • SAMODZIELNY REFERAT DO ZADAŃ SPECJALNYCH • KWALIFIKACJE DETEKTYWA • DLACZEGO JESTEM STARYM KAWALEREM? • POJAWIA SIĘ „KTOŚ” • METODY DETEKTYWÓW • SMUTNE PRZEWIDYWANIE • PO CO PRZYJECHAŁ JOHANN SCHREIBER? • PANNA MONIKA
Pewnego wiosennego dnia do mojego pokoju w Ministerstwie Kultury i Sztuki wniesiono drugie biurko. Zaniepokoił mnie ten fakt i natychmiast zameldowałem się u zwierzchnika, aby wyjaśnić tę sprawę.
Trzeba wam bowiem wiedzieć, że w pokoju tym, który jak dotąd zajmowałem samotnie, mieścił się Samodzielny Referat do Zadań Specjalnych, podległy Centralnemu Zarządowi Muzeów i Ochrony Zabytków, którym kierował dyrektor Marczak. Drzwi z niewiele znaczącym napisem zamykały dostęp do pomieszczenia z moim biurkiem i kilkoma starannie zamykanymi szafami, gdzie mieściły się skoroszyty, pełne dokumentów i notatek dotyczących zaginionych podczas wojny zbiorów muzealnych i prywatnych kolekcji dzieł sztuki oraz kartoteki międzynarodowych fałszerzy obrazów i handlarzy antyków. Tu, w tym małym pokoiku na Krakowskim Przedmieściu, zajmowałem się wyjaśnianiem zagadek, związanych z zaginięciem niektórych bezcennych przedmiotów zabytkowych, pracowałem nad rozwikłaniem misternie splecionych nici, które prowadziły do przestępczych gangów przemytników i zwykłych rabusiów. Zazwyczaj wykonywałem zadania o charakterze poufnym i bardzo delikatnym, gdy granica między przestępstwem a nieświadomością bywała czasami prawie nieuchwytna.
Rosły wciąż ceny zabytkowych przedmiotów na międzynarodowych aukcjach. Coraz więcej ludzi odkrywało materialną wartość zabytkowych rzeczy, chciało w nich lokować pieniądze, posiadać je, cieszyć się nimi w swych domach. Popyt na stare dzieła sztuki czynił niezwykle opłacalnym przemyt tych przedmiotów. Polska, której dobra kulturalne zostały tak bardzo zubożone przez lata wojny i hitlerowskiej okupacji, musiała się bronić przed narastającą przestępczością. Muzea, kryjące skarby kultury narodowej, otrzymywały coraz doskonalszy system zabezpieczeń przed kradzieżami, zwiększono zainteresowanie prywatnym handlem dziełami sztuki, celnicy zwrócili większą uwagę na walizki podróżnych. Wypowiedziano walkę fałszerzom dzieł sztuki, którzy starali się wzbogacić kosztem niefachowości naiwnych zbieraczy różnego rodzaju staroci.
Walkę z przestępczością w tej dziedzinie prowadziły wyspecjalizowane komórki w Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej, urzędy celne, pracownicy muzeów. Samodzielny referat, którego byłem szefem oraz jedynym pracownikiem, także odgrywał dość poważną rolę i miał wiele zadań do spełnienia. Skoroszyty i kartoteki w moim pokoju kryły niejedną historię, godną być może pióra autora sensacyjnych powieści.
Nie muszę chyba podkreślać, że z uwagi na dość delikatny charakter tej pracy działalność referatu okryta została tajemnicą i tylko niewielu urzędników Ministerstwa Kultury i Sztuki domyślało się, co kryło się za drzwiami mojego pokoju. Dlatego też zaniepokoiłem się, gdy dwaj woźni z ministerstwa wnieśli nagle drugie biurko.
— Niech się pan przygotuje na dużą niespodziankę — powiedział do mnie dyrektor Marczak, wskazując mi miejsce w wygodnym fotelu naprzeciw jego ogromnego biurka. — Czeka pana awans. Do tej pory zajmował pan stanowisko starszego referenta. Od dziś jest pan kierownikiem Samodzielnego Referatu do Zadań Specjalnych. Cieszy się pan?
— Oczywiście! — zawołałem z entuzjazmem. — Wstawiono jednak do mojego pokoju jeszcze jedno biurko. To mnie niepokoi.
Dyrektor Marczak uśmiechnął się wyrozumiale. Miał okrągłą, pucołowatą twarz o różowych policzkach i wielką łysinę nad czołem. Na jego twarzy zawsze rysował się wyraz ogromnej poczciwości, ale był to człowiek niezwykle sprytny i przebiegły. Niejednego przestępcę wyprowadził w pole niewinnym spojrzeniem niebieskich oczu.
— Czy słyszał pan kiedy, panie Tomaszu, aby kierownik był zarazem jedynym swym pracownikiem? Czy byłoby w porządku, aby pan sam sobie wydawał polecenia i sam przed sobą zdawał sprawozdania? Skoro został pan kierownikiem, to pomyślałem także o tym, aby miał pan pracownika.
Nie czułem się powołany do kierowania innymi ludźmi. Charakter pracy był bardzo specjalny. Nowy pracownik musiałby znać się nie tylko na sztuce, jej historii, ale także odznaczać się zdolnościami detektywistycznymi. Praca wiązała się z wieloma przygodami, niekiedy bardzo niebezpiecznymi. Człowiek taki oprócz specjalistycznego wykształcenia powinien był także odznaczać się sprawnością fizyczną, odwagą i przedsiębiorczością. Winien to być człowiek samotny, nie obarczony rodziną, gdyż ten typ pracy wymagał często wielodniowych wyjazdów służbowych poza Warszawę.
Dyrektor Marczak jak gdyby czytał w moich myślach.
— Proszę się nie obawiać, panie Tomaszu. Znaleźliśmy kogoś bardzo odpowiedniego. Ów „ktoś” jest samotny, ukończył historię sztuki, odbył praktykę w Muzeum Narodowym, a także muzeum regionalnym. Umie świetnie fechtować się i jeździć konno, na mistrzostwach juniorów otrzymał pierwsze miejsce w strzelaniu z małokalibrowego karabinka sportowego...
W tym momencie mój kaszel przerwał wywód dyrektora.
— Pan się zaziębił? — w głosie Marczaka zabrzmiała troska.
— Nie — odparłem. — Ale pozwalam sobie przypomnieć, panie dyrektorze, że w samodzielnym referacie nie jeździ się konno, nie strzela z karabinu ani z armat. Potrzebny jest raczej spryt, inteligencja i wiedza.
— Tak, tak, naturalnie — zgodził się dyrektor. — Wydaje mi się, że ten „ktoś” posiada również i te cechy. Jeszcze w szkole podstawowej zorganizował i prowadził Kółko Młodych Detektywów, które w czasie wakacji zdemaskowało bandę złodziejaszków, kradnących jabłka z sadów miejscowych rolników. Nasz „ktoś” trochę się nudził pracując w muzeach, inwentaryzując i odkurzając zabytki, jak napisał w podaniu: „pożąda przygód i mocnych wrażeń”. Tak więc, panie Tomaszu, nie znaleźliśmy żadnych przeciwwskazań, aby odrzucić podanie, tym bardziej że rosną zadania w walce z przestępczością i musimy podwoić swoje wysiłki. Poza tym kandydat do pracy odznacza się niebagatelną cechą, przydatną do wykonywania zawodu detektywa. Może świetnie wprowadzić w błąd każdego przestępcę.
— Jakąż on posiada niezwykłą cechę? — zaciekawiłem się.
— Jest to po prostu osoba bardzo piękna — stwierdził Marczak.
Niemal zapadłem się w głębi fotela.
— A więc to kobieta... — wyszeptałem zgnębiony.
Z twarzy dyrektora Marczaka zniknął wyraz poczciwości. Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie surowo.
— Czyżby pan miał jakieś uprzedzenia? — oburzył się. — Nie wie pan, że kobiety niemal na każdym polu dorównują nam, mężczyznom? A może to starokawalerska nieufność każe panu wrogo odnosić się do myśli o współpracy z kobietą? Pańskie godne potępienia starokawalerstwo jest pańską prywatną sprawą. Nie pozwolimy jednak, aby uprzedzenia do kobiet miały wpływ na działalność Referatu do Zadań Specjalnych.
— Nie jestem uprzedzony do kobiet — wybąkałem.
— To czemu się pan nie ożenił? — podchwytliwie zapytał Marczak. — Czy przykład szczęśliwego pożycia małżeńskiego pańskiego szefa nie miał na pana wpływu?
Zwiesiłem głowę.
— Przecież pan wie, dyrektorze, że już parę razy o mało nie zostałem małżonkiem. Ale tak się składało, że pan mnie zawsze wtedy wysyłał w teren na długi czas i nigdy nie mogłem tych spraw doprowadzić do końca. Nie każda kobieta chce za męża człowieka, który większą część roku spędza poza domem.
— Niech pan nie zwala winy na charakter swojej pracy — zagrzmiał groźnie bas dyrektora. — Marynarze również wyjeżdżają dość często i to na długo, a jednak zakładają rodziny. Jest pan po prostu uprzedzony do kobiet. Ale to się musi skończyć.
To mówiąc dyrektor Marczak stuknął dłonią w biurko, dając mi do zrozumienia, że nie zamierza dłużej dyskutować na temat nowego pracownika. Zgnębiony podniosłem się z fotela, aby wrócić do swego pokoju i w samotności przemyśleć sprawę, która spadła na mnie tak nieoczekiwanie. Ale gest Marczaka osadził mnie w fotelu.
— Chwileczkę, panie Tomaszu — uśmiechnął się chytrze, jak gdyby przewidując, że zamierzam czmychnąć z jego gabinetu. — Ta młoda osoba czeka w sąsiednim pokoju. Pragnę ją panu przedstawić. Wdroży ją pan w przyszłe obowiązki. Ona pracuje u nas już od dzisiaj.
I do gabinetu dyrektora weszła wysoka dziewczyna lat około dwudziestu czterech. Była rzeczywiście ładna, jakąś cukierkową, pomadkowo-marmoladkową urodą z reklam przekrojowej mody. Ubrana była w stylu „retro”, w długą sukienkę. Jasnoblond włosy układały się w misterne loki. Biała cera, malutkie usta w kształcie serduszka, niebieskie oczy mocno podmalowane.
— Monika — powiedziała do mnie, podając mi wiotką dłoń o ostrych paznokciach, polakierowanych na czerwono. Odnosiło się wrażenie, iż przed chwilą rozdzierała na sztuki krwawiące kawały wołowiny.
Z taką panienką ewentualnie można by się wybrać do dyskoteki, ale absurdalna wydawała mi się myśl, aby ją wtajemniczać w sprawy referatu, zlecać zadania wymagające sprytu i siły fizycznej. Nonszalancki styl, z jakim mnie przywitała, ten pełen kokieterii uśmieszek, którym obdarowała dyrektora Marczaka, był zapewne na miejscu w jakimś rozrywkowym lokalu, ale nie tutaj, w Centralnym Zarządzie Muzeów i Ochrony Zabytków.
Powiedziałem z powagą:
— Tomasz jestem, starszy referent.
— Kierownik — przypomniał Marczak. — Od dziś został pan kierownikiem, a panna Monika pełnić będzie funkcję młodszego referenta.
Dyrektor Marczak wyszedł zza biurka i z ogromną galanterią podsunął panience przepastny fotel, jednocześnie posyłając mi pełne nagany spojrzenie. Zapewne to ja powinienem był podsunąć ów fotel, gdy tymczasem zgnębiony zupełnie sterczałem pod ścianą.
Monika sprawiała na mnie wrażenie osóbki, która marzy o strojach, kosmetykach, podbojach miłosnych. Nietrudno było wyobrazić sobie, że gdy skończy pracę, przed ministerstwem będzie na nią czekał sznur długowłosych młodzieńców z propozycjami najróżniejszych rozrywek. Już widziałem ją w kawiarni, jak niefrasobliwie opowiada przyjaciółkom o swoim szefie i sprawach, którymi musi się zajmować. Na wieść, że mam taką współpracowniczkę, przed ministerstwem zaparkują swoje piękne samochody handlarze antyków. Będą jej oni proponować przejażdżki nad Zalew Zegrzyński i „party” w willach podmiejskich, aby wyłudzić wiadomość o przedsięwzięciach referatu, który miał za zadanie między innymi wnikanie w ich ciemne interesy.
Sprawiałem chyba wrażenie przyciśniętego nieszczęściem człowieka, innymi słowy miałem zapewne głupi i tępy wyraz twarzy. Toteż młoda osóbka zaczęła się odnosić do mnie z zupełnym lekceważeniem. Całe jej zainteresowanie skupiało się na dyrektorze Marczaku.
— Bardzo się cieszę, że moje podanie zostało uwzględnione — oświadczyła mu z promiennym uśmiechem, z wielką gracją zakładając nogę na nogę i wyjmując papierosa ze skórzanej papierośnicy. — Zawsze marzyłam, aby pracować w charakterze detektywa. Zajęcie w muzeum jest nudne, monotonne, nie można wykazać swoich zdolności.
Pracowałem przez dłuższy czas w muzeum i byłem tym zachwycony. Nie było dla mnie nic piękniejszego niż przebywanie wśród starych, zabytkowych przedmiotów odznaczających się niezwykłym pięknem. Ta panienka też była niezwykle ładna, ale ja wolałem ładne stare obrazy, meble, starą piękną biżuterię.
— Znam biegle francuski, niemiecki, angielski — szczebiotała panna Monika, zaciągając się papierosem. — Gdy jako stypendystka przebywałam w Londynie, z wielką pasją oglądałam filmy z Jamesem Bondem. Wtedy to postanowiłam zostać Bondem w spódnicy.
— A któż to jest Bond? — zapytałem z głupia frant, aczkolwiek i ja widziałem wiele filmów z Jamesem Bondem, a nawet zdarzyło mi się raz zmierzyć z nim osobiście w słynnej sprawie zaginionego pamiętnika hitlerowskiego zbrodniarza.
— Nie słyszał pan o Bondzie? — tym razem już wyraźne lekceważenie zabrzmiało w jej głosie. — To tajny agent 007 angielskiego wywiadu, który przeżył mnóstwo fascynujących przygód. Coś w rodzaju Stirlitza i kapitana Klossa. O tych pan pewnie słyszał lub oglądał ich w telewizji.
— Oczywiście — przytaknąłem gorliwie — ale to postacie fikcyjne. A my tu mamy szarą, nieciekawą rzeczywistość. Będzie pani urzędnikiem, młodszym referentem, a nie tajnym agentem Centralnego Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków. Czy nie pomyślała pani raczej o pracy w filmie? Słyszałem, że właśnie będą kręcić film o kontrwywiadzie.
— Ach, nie! — zawołała młoda osoba. — Ja nie chcę przeżywać przygód wyimaginowanych.
— Tak, tak, rozumiem panią. — Dyrektor Marczak jeszcze raz serdecznie uśmiechnął się do panny Moniki, a potem powiedział do mnie rozkazująco:
— Proszę panią Monikę zapoznać z jej obowiązkami. Myślę, że będzie mogła u nas wykazać swoje zdolności.
Sztywno jak automat podniosłem się z fotela i wyszeptałem:
— Chodźmy do naszego referatu. Otrzyma pani zadanie do wykonania.
Na korytarzu panna Monika zapytała mnie:
— Jaką metodą pan pracuje? Sherlocka Holmesa, komisarza Maigreta czy Pierre Mansona?
— Pana Samochodzika — odparłem z powagą.
— A któż to jest Pan Samochodzik?
Aż przystanąłem na czerwonym chodniku, jaki leży na korytarzu w każdym szanującym się ministerstwie.
— Nie słyszała pani o Panu Samochodziku? To bardzo źle. Proszę do jutra uzupełnić luki w swoich wiadomościach o najsławniejszych detektywach i metodach ich pracy.
Gdy otwierałem drzwi pokoju, znowu zapytała:
— Czy będę miała pistolet dostatecznie mały, aby się zmieścił w mojej torebce? Lubię bowiem bardzo małe torebki.
— Pistolet? — wyjąkałem. I taki wyraz wstrętu pojawił się na mojej twarzy, że po raz pierwszy uśmiechnęła się do mnie. — Nie używamy takich staroświeckich narzędzi — wyjaśniłem. — Pistolety wyszły już z mody.
— A czego się teraz używa?
Stuknąłem się palcem w czoło.
— Głowy, proszę pani. Trzeba zmusić do działania szare komórki w mózgu.
— Ach, już wiem. To metoda detektywa Herkulesa Poirot.
— O, nie tylko — odparłem z oburzeniem. — Pan Samochodzik też używa przede wszystkim szarych komórek.
Usadowiłem pannę Monikę za nowym biurkiem. Sam zasiadłem przy swoim i długo w milczeniu przyglądałem się współpracowniczce zastanawiając się, jakie zadanie powinienem jej powierzyć. Moje milczenie przedłużało się, co trochę zaniepokoiło Monikę. Zaczęła wiercić się na krześle, nerwowo zapaliła papierosa.
— Nie jest pan zachwycony moją osobą — stwierdziła.
— Nie — przyznałem szczerze i dodałem — w wydziale kadr znajduje się zapewne teczka z pani aktami personalnymi. Jest tam życiorys, wszelkie dane dotyczące pani osoby. Wolałbym jednak z pani ust dowiedzieć się o niej coś niecoś.
— Proszę pytać — wydęła pogardliwie usta.
— Ma pani narzeczonego?
— Nawet kilku.
— Co to znaczy? — zdumiałem się.
Wzruszyła ramionami.
— Kręci się koło mnie kilku młodych ludzi, nawet proponowali mi małżeństwo, ale jak na razie nie myślę o założeniu rodziny. Pan też jest kawalerem?
Udałem, że nie usłyszałem pytania.
— Ma pani przyjaciółki, koleżanki?
— Nie, nie lubię konkurencji.
— Mieszka pani sama czy z rodzicami?
— Z rodzicami, ale już wpłaciłam na samodzielne mieszkanie. Jeszcze w tym roku mam otrzymać pokój z kuchnią.
— Kim są pani rodzice?
Wymieniła bardzo sławne nazwisko w świecie aktorskim i roześmiała się głośno:
— Pyta mnie pan w taki sposób, że gotowam pomyśleć, iż zamierza pan umówić się ze mną na kolację.
Zaczerwieniłem się.
— Lubię wiedzieć, z kim mam współpracować.
I otworzyłem kluczykiem górną szufladę biurka. Rozłożyłem przed sobą tekturową teczkę i wyjąłem z niej notatkę, którą otrzymałem z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
— Pani Moniko. Dziś wieczorem przyjedzie do Warszawy i zamieszka w hotelu „Forum” na ósmym piętrze Johann Schreiber. To obywatel niemiecki z Berlina Zachodniego. Jest właścicielem dużego salonu aukcyjnego, gdzie sprzedaje się dzieła sztuki oraz antyki. Pan Schreiber przybywa do Polski, gdyż od naszych władz uzyskał zezwolenie na odstrzał wilka w Bieszczadach. Zapłacił za to dużo pieniędzy, a nam dewizy są potrzebne. Być może pan Schreiber jest rzeczywiście zapalonym myśliwym, ale powinniśmy być czujni. Otrzymuje pani pierwsze zadanie: proszę ustalić, po co naprawdę przyjechał do Polski właściciel salonu aukcyjnego. Nie muszę chyba zaznaczać, że obowiązuje panią tajemnica służbowa.
— A jak wygląda pan Schreiber?
— Mam nadzieję, że dowiem się tego właśnie od pani.
Zgasiła papierosa i powiedziawszy mi grzecznie „do zobaczenia” wyszła z pokoju zgrabnie kołysząc biodrami.
Po chwili jednak wróciła. Zajrzała przez wpółotwarte drzwi i rzekła:
— Przypomniałam sobie, szefie, że wiem jednak coś niecoś o Panu Samochodziku i jego metodach działania. Pan Samochodzik sprawia wrażenie naiwnego, ograniczonego, zabawnego dziwaka. W rzeczywistości jest sprytny, inteligentny i bezwzględny wobec swoich przeciwników. To dobra metoda. Ciekawi mnie, czy mogłabym i ja się nią posłużyć.
— I co? — zapytałem.
— Świetnie mi wyszło. Nawet pewien sprytny człowiek dał się nabrać.
— Chwileczkę, panno Moniko! — zawołałem, widząc, że zamierza zamknąć drzwi i odejść. — Proszę wrócić na chwilę do pokoju.
A gdy usiadła znowu za swoim biurkiem, otworzyłem kluczykiem dolną szufladę w biurku, wyjąłem segregator, w którym były odpisy mojej urzędowej korespondencji.
— Pani pozwoli, że zapoznam ją z treścią pewnego mojego poufnego pisma — oświadczyłem.
I przeczytałem głośno:
Do Kierownika Wydziału Kadr w Centralnym Zarządzie Muzeów i Ochrony Zabytków.
W związku z propozycją zatrudnienia nowego pracownika w kierowanym przeze mnie referacie, uprzejmie informuję, że z osób wymienionych w Waszym piśmie najbardziej, moim zdaniem, nadaje się ob. Monika S., lat 24, historyk sztuki, zatrudniona do tej pory w Muzeum Narodowym. Zna trzy języki, wykazuje zdolności detektywistyczne oraz wyraża wielką chęć pracy w naszej komórce. Wnioskując z załączonej Waszej opinii ma także duże znajomości w środowisku tak zwanej „bananowej młodzieży”, handlarzy antyków i „niebieskich ptaszków”, co pozwoli nam na zasięganie informacji o nielegalnych transakcjach dziełami sztuki. Poza tym odznacza się zdolnościami aktorskimi odziedziczonymi po swoim ojcu...
Przerwałem czytanie.
— Myślę, że to wystarczy, panno Moniko...
— Tak, to wystarczy — szepnęła. — Znakomicie pan zagrał swoją rolę, szefie. Sądziłam, że dyrektor Marczak...
— Ach — przerwałem jej — dyrektor Marczak i ja lubimy robić sobie przeróżne niespodzianki. I on, i ja od czasu do czasu odgrywamy przed sobą różne role, aby nie wyjść z wprawy, co ułatwia nam walkę z przestępcami.
— Rozumiem, szefie — westchnęła.
— Czuje się pani dotknięta? — zapytałem.
— Nie lubię, jak się ze mnie robi idiotkę. Jeden zero dla pana, szefie. Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze pracować.
Skinąłem głową. Ja także miałem podobną nadzieję.
ROZDZIAŁ DRUGI
LIST OD ANNY VON DOBENECK • HISTORIA UKRYCIA BEZCENNYCH ZBIORÓW • DZIWNE MILCZENIE • SZANSA JEDNA NA TYSIĄC • PANNA MONIKA W AKCJI • ARESZTOWANIE ZŁODZIEJKI • Z KIM SPOTKAŁ SIĘ ZACHODNIOBERLIŃSKI ANTYKWARIUSZ? • PODARTA SERWETKA • „FORT LYCK” I CO Z TEGO WYNIKA? • DLACZEGO MIAŁEM DOSYĆ WSPÓŁPRACOWNICZKI?
Następnego dnia wezwał mnie dyrektor Marczak.
— Chciałbym, aby zapoznał się pan z treścią pewnego listu, który na ręce ministra kultury przyszedł do nas przed trzema miesiącami. Pragnę także usłyszeć pana sąd o przedstawionej w liście sprawie.
To mówiąc dyrektor Marczak wręczył mi napisany po niemiecku list.
Szanowny Panie Ministrze
Nazwisko moje brzmi Anna von Dobeneck, z domu Gottlieb. Mieszkam we Frankfurcie nad Menem przy ulicy Zygfryda 7. Przed kilkoma dniami przeczytałam w niemieckiej gazecie artykuł o tym, jak wygląda obecnie życie na terenie dawnych Prus Wschodnich, należących do Polski. Dowiedziałam się, że w moim rodzinnym mieście, Morągu, istnieje Muzeum imienia Johanna Gottfrieda Herdera, wielkiego filozofa niemieckiego. Przez wiele lat wmawiano nam, że Polacy niszczą na terenie dawnych Prus wszelkie ślady po Niemcach, nawet tych, którzy w dawnych czasach wnieśli wkład do ogólnoludzkiej myśli. Teraz dowiedziałam się, że to nieprawda. Właśnie w Morągu, w starym ratuszu znajduje się Muzeum Herdera, który się urodził w tym mieście. A to znaczy, że ocala się od zapomnienia i otacza opieką miejsca związane z życiem i działalnością naprawdę wielkich synów narodu niemieckiego. Ten właśnie fakt skłonił mnie bezpośrednio do napisania tego listu.
Dowiedziałam się z gazety, że Muzeum Herdera jest ubogie w eksponaty. Czy mogłabym umrzeć w spokoju wiedząc, że zabieram z sobą do grobu tajemnicę, której wyjaśnienie może przyczynić się do wzbogacenia zbiorów tego muzeum? Myślę, że z mojej decyzji byłby zadowolony mój świętej pamięci ojciec, dr Hans Gottlieb. On to bowiem przez całe lata gromadził i kolekcjonował stare manuskrypty, listy i rękopisy sławnych ludzi oraz stare druki związane z historią dawnych Prus Wschodnich. To ja mu pomogłam w 1938 roku spakować zbiory do dwóch skrzynek i ukryć je starannie w miejscu do tego specjalnie przygotowanym. Ojca mego w rok później zmobilizowano do wojska i w 1941 roku zginął na froncie wschodnim. Tylko ja jedna wiem, gdzie są ukryte skrzynie ze zbiorami.
Ojciec mój był wziętym lekarzem, doskonałym znawcą przeróżnych ziół. Obok zainteresowania medycyną i ziołolecznictwem pasjonował się także zbieraniem listów sławnych ludzi oraz zbieraniem przeróżnych manuskryptów. Nie podzielałam tej pasji, szybko zresztą wyszłam za mąż, opuściłam dom rodzinny i przeniosłam się do męża. Ilekroć jednak przebywałam u ojca, pokazywał mi swoje zbiory. Pamiętam, że posiadał listy Herdera do Goethego; kupił je od kogoś za pokaźną sumę. Pokazywał mi także rękopis jednej z prac Schopenhauera, kilka listów Mozarta, listy pani Walewskiej z okresu, gdy przebywała ona w Kamieńcu. W zbiorach mego ojca znajdował się oryginalny szkic Davida d’Angersa do medalionu Adama Mickiewicza, zrobiony w dniach, gdy przebywał on w Weimarze. Był też sztambuch słynnej Jenny von Gustedt, która mieszkała w Gardzieniu i korespondowała ze słynnym rewolucjonistą francuskim L. A. Blanquim. W papierach po Jenny von Gustedt znajdował się jeden z ostatnich wierszy Goethego. Napisał go w podzięce za darowane mu pięknie haftowane pantofle. Zbiory mego ojca zawierały także pierwsze egzemplarze „Poczty Królewieckiej”, pisany po polsku stary egzemplarz katechizmu Seklucjana, egzemplarz dawnego polskiego podręcznika szkolnego Hieronima Małeckiego, stary kancjonał mazurski, pierwsze egzemplarze ostródzkiego „Mazura” i „Gazety Olsztyńskiej” i wiele innych starych druków polskich. Ojciec mój nie był pruskim szowinistą i zbierał wszystko, co w jakiś sposób wiązało się z historią ziemi, na której żył.
Dlaczego ojciec ukrył swoje zbiory? Historia tego jest dość zawiła. Otóż w niedalekim Neudeck w 1934 roku umarł prezydent Rzeszy, feldmarszałek Paul von Hindenburg. Neudeck to majątek w „dobrach rycerskich” Hindenburga. Hitler przyjeżdżał tam dwukrotnie, aby zyskać aprobatę starego feldmarszałka dla swoich planów podboju świata. Traf zdarzył, że przy ostatniej rozmowie Hitlera z Hindenburgiem był obecny mój ojciec, jako lekarz nie odstępujący od łoża umierającego feldmarszałka. Albowiem gdy zawiodły rady lekarzy z Berlina, wezwano do Neudeck także i mojego ojca, sławnego zresztą w tych stronach.
Nie wiem, jak wyglądała ostatnia rozmowa Hindenburga z Hitlerem. Ojciec nigdy na ten temat nic mi nie mówił. Hitler obwieścił potem, że Hindenburg dał mu pełne błogosławieństwo dla jego planów, ale z upływem czasu gestapo zaczęło się interesować moim ojcem, dyskretnie wypytując, czy nie zamierza on pisać pamiętników lub nie opowiada o rozmowie Hitlera z Hindenburgiem.
Mój mąż, Johann von Dobeneck, sympatyzował z faszystami. Z uwagi jednak na moją miłość do ojca ostrzegał mnie, że wokół ojca zagęszcza się atmosfera podejrzliwości i że najlepiej będzie, jeśli jako lekarz i pruski oficer wstąpi do wojska, co też uczynił. Spodziewając się jednak rewizji w poszukiwaniu owych rzekomych notatek z rozmowy Hitlera z Hindenburgiem i obawiając się, że gestapo znajdzie w jego mieszkaniu bogate zbiory dotyczące nie tylko kultury niemieckiej, ale także polskiej, co mogło być przeciwko niemu wykorzystane, ojciec za moją namową zdecydował się ukryć zbiory. Tak też i zrobiliśmy, starannie przygotowując kryjówkę, aby nawet przez długie lata nie ulegały one zniszczeniu.
Wybuchła wojna. Zginął mój ojciec, a później także mąż i dwaj moi synowie. Pozostałam na świecie sama i przez wiele lat żyłam w nienawiści do Polski, mąż mój bowiem został zabity w Warszawie na ulicy w lutym 1943 roku. Czas jednak zasklepia rany i wiadomość o Muzeum imienia Herdera, o stosunku Polaków do niemieckich pamiątek, wzbudziła we mnie pragnienie, aby ocalić od bezpowrotnego zapomnienia i zniszczenia pamiątki po wielkich synach narodu polskiego i niemieckiego. Zdecydowałam się więc wskazać miejsce, gdzie są ukryte zbiory mego ojca.
Stawiam jednak kilka warunków. Pod koniec 1944 roku, uciekając przed Rosjanami z Prus Wschodnich, w kryjówce mego ojca schowałam rodzinną biżuterię Dobenecków. Chcę, aby została ona zwrócona memu wnukowi Alfredowi von Dobeneck. Pamiątki dotyczące kultury niemieckiej, jak listy i wiersze Goethego — proszę o przekazanie do Domu Goethego we Frankfurcie nad Menem. Pamiątki dotyczące Herdera niech wzbogacą muzeum w Morągu, a resztę zbiorów, mających wartość dla kultury polskiej, proszę rozdzielić według Waszego uznania i ich wartości.
Oczekując z niecierpliwością na Waszą decyzję, pozostaję z szacunkiem
Anna von Dobeneck
— I co pan sądzi o tym liście? — zapytał mnie Marczak, gdy skończyłem lekturę.
Zastanowiłem się:
— Starsza pani bardzo wzruszająco pisze o wyrzutach sumienia, które się w niej obudziły oraz o trosce o polskie i niemieckie pamiątki z przeszłości. Z uznaniem też wyraża się o naszej polityce kulturalnej na polskich Ziemiach Północnych. Ale w gruncie rzeczy chodzi jej chyba o odzyskanie biżuterii, którą zamierza przekazać wnukowi.
— Jak, pana zdaniem, powinniśmy zareagować na ten list?
— Myślę, że pan i ludzie bardziej kompetentni ode mnie podjęli już decyzję w tej sprawie. Ale jeśli pan chce znać moje zdanie, wyrażę je krótko: należy przyjąć jej warunki. Pod względem prawnym wszystko co znajduje się na terenie Polski należy do naszego państwa jako tak zwane „mienie poniemieckie”. Ale jeśli nie przyjmiemy warunków, być może na zawsze stracimy szansę odzyskania nie publikowanych oryginalnych wierszy i listów Goethego, Herdera, pamiątek po Mickiewiczu i innych bezcennych dla kultury przedmiotów, które są po stokroć droższe niż biżuteria Dobenecków.
— Słusznie, panie Tomaszu. Tak też zdecydowały nasze władze natychmiast po liście pani Dobeneck. Napisałem do niej w tej sprawie oficjalne pismo, niestety, jak do tej pory — a minęły od tego czasu trzy miesiące — nie ma odpowiedzi. Ciekawe, prawda?
— Owszem — przytaknąłem.
— Jak pan sądzi, dlaczego pani Dobeneck nie zareagowała na nasz list, mimo że przyjęliśmy jej warunki?
To było bardzo trudne pytanie.
— Przyczyn może być kilka — powiedziałem ostrożnie. — Pani Dobeneck mogła wyjechać za granicę na kilka miesięcy. Mógł też znaleźć się ktoś, kto wytłumaczył jej, że biżuteria Dobenecków, choć być może bardzo wartościowa, jest jednak znacznie mniej warta niż zbiory jej ojca. Ceny starych manuskryptów wzrastają przecie z roku na rok. Za list Chopina pisany z Anglii do córki George Sand uzyskano ostatnio na aukcji w Paryżu aż czternaście tysięcy franków. Pani Dobeneck wspomina o rękopisie Schopenhauera. Otóż jeden z zachodnich antykwariuszy, słynny pan Eggert ze Stuttgartu, zapowiedział ostatnio wystawienie na sprzedaż rękopisu Schopenhauera „Pererga und Paralipomena: kleine philosophische Schriften”. Cena wywoławcza manuskryptu wynosi aż ćwierć miliona marek. Na wielkiej aukcji rękopisów w Kolonii wystawiono na sprzedaż list Mozarta, w którym ten słynny kompozytor, będący właśnie na skraju nędzy, prosi o wsparcie. List sprzedano za dwadzieścia jeden tysięcy marek. W tej sytuacji być może pani Dobeneck, widząc ugodowość naszych władz, zażąda nie tylko biżuterii, ale i niektórych cennych manuskryptów. Nie jest także wykluczone, że zechce odzyskać wszystko i przyśle tu kogoś, kto po cichu wydobędzie zbiory ze schowka i po dokonaniu ich selekcji najcenniejsze rzeczy spróbuje przemycić za granicę. Sądzę jednak, że ta ostatnia ewentualność jest raczej wątpliwa.
— Ja też tak myślę — powiedział Marczak. — To zbyt duże ryzyko. Zresztą, skoro nie uczyniła tego przez trzydzieści lat, dlaczego właśnie teraz miałaby się chwycić aż takiego środka? Tylko w kiepskich sensacyjnych filmach pokazuje się, jak to o północy na rozstajne drogi podjeżdża biały mercedes z zagraniczną rejestracją, kilku dżentelmenów wykopuje tajemniczą skrzynkę i uwozi ją w siną dal, tak jakby Polska była pustynią, na której wiatr zaciera wszelkie ślady. Smutna rzeczywistość mówi, że raczej tego rodzaju czynu dokonałby jakiś skorumpowany Polak na zlecenie obcego mocodawcy. Część rzeczy sprzedano by na miejscu, a część ostrożnie usiłowano by przemycić i to być może przy pomocy naszych obywateli. W każdym kraju znajdzie się przecież zawsze jakiś drań.
— Nie mam złudzeń, panie dyrektorze — odezwałem się. — List pani Dobeneck jest zbyt rzeczowy, zbyt handlowy, abym nie podejrzewał, że i pani Dobeneck nie próbowała tego ryzykownego środka. Tylko że on nie przyniósł rezultatu. Schowek być może jest w takim miejscu, że nie można dostać się do niego bez zwrócenia ogólnej uwagi.
— Zgadzam się z panem. Musimy jednak założyć dobrą wiarę autorki listu. Jeszcze trochę poczekamy na odpowiedź pani Dobeneck, a jeśli nie nastąpi, trzeba będzie pojechać do Frankfurtu, aby porozumieć się z nią osobiście. Pojedziemy chyba obydwaj. Chciałbym mieć pana przy sobie, ponieważ ta sprawa wygląda dość tajemniczo. A poza tym pan specjalizuje się w historiach zaginionych, ukrytych podczas wojny zbiorów. Ale to nie znaczy, że mamy teraz siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż pani Dobeneck raczy nam udzielić odpowiedzi. Czytał pan jej list? Czy są jakieś możliwości odnalezienia schowka doktora Gottlieba bez pomocy pani Dobeneck?
Jeszcze raz uważnie zapoznałem się z treścią listu.
— Powiem szczerze — oświadczyłem po namyśle. — List pani Dobeneck daje bardzo mało danych do wszczęcia poszukiwań na własną rękę. Istnieje szansa jedna na sto, a może nawet jedna na tysiąc, że uda się nam bez pomocy pani Dobeneck odnaleźć schowek jej ojca. Cóż bowiem wiemy w tej sprawie? Znamy nazwisko właściciela zbiorów: doktor Hans Gottlieb. Znamy rejon kraju, gdzie schowano zbiory: dawne Prusy Wschodnie. Pani Dobeneck wspomina, że pochodzi z Morąga, może więc to gdzieś w tamtych stronach? Ale nie każdy przez całe swoje życie mieszka w jednej miejscowości. Wiemy, że wzywano doktora Gottlieba do chorego Hindenburga, był więc lekarzem znanym i cenionym, zapewne ktoś go pamięta, ktoś będzie mógł udzielić informacji o jego osobie lub o tym, gdzie mieszkał. Być może ukrył swoje zbiory w miejscu, do którego miał łatwy i częsty dostęp, skoro, jak pisze pani Dobeneck, kryjówkę przygotowano bardzo starannie. Ale dodatkową trudność stwarza fakt, że w ukryciu zbiorów Gottlieba pomagała mu córka, która wyszła za mąż za von Dobenecka, prawdopodobnie pruskiego junkra. Nie jest wykluczone, że to córka w którymś ze swych majątków albo pałaców przygotowała kryjówkę na zbiory ojca, a to znacznie poszerza rejon poszukiwań.
— Jedna szansa na sto? — zakpił Marczak. — Moim zdaniem nie ma żadnych szans, panie Tomaszu. Musi pan jednak wszcząć poszukiwania. Chodzi o zdobycie jak największej liczby informacji, dotyczących Gottlieba i Dobenecków. Ten materiał przyda się nam w pertraktacjach z autorką listu. Damy jej do zrozumienia, że bez żadnych wskazówek, prędzej czy później, trafimy na ślad schowka, wiemy już bowiem bardzo wiele. Być może to właśnie skłoni ją do większej ugody.
— Słusznie — przytaknąłem. — Innymi słowy mam wyruszyć na Mazury i zająć się zebraniem potrzebnych informacji.
— Tak.
— Muszę mieć trochę czasu na przygotowanie listów do kilku ludzi, którzy interesują się przeszłością tego regionu. Być może dostarczą nam oni informacji o Gottliebie i Dobeneckach. Z niektórymi postaram się porozumieć telefonicznie. Zanim pojadę na Mazury, chciałbym mieć już choćby najskromniejszy trop.
— Słusznie. A teraz proszę mi powiedzieć, jak się sprawuje i jakie zadania dał pan na początek pannie Monice. Coś mi się zdaje, że będziemy mieli z niej ogromną pociechę.
— Poleciłem jej śledzić niejakiego Johanna Schreibera, właściciela salonu aukcyjnego z Berlina Zachodniego. Wczoraj wieczorem przyjechał on do Warszawy, aby w Bieszczadach zapolować na wilka. Chcę wiedzieć, czy rzeczywiście chodzi mu tylko o skórę wilczą.
— Do licha! — dyrektor Marczak aż złapał się za głowę. — Co pan wyprawia, panie Tomaszu. Zabraniam! Kategorycznie zabraniam podobnych kroków. Czyżby pan zapomniał, że nie po to zapraszamy do naszego kraju setki, ba, tysiące zagranicznych gości i turystów, aby ich tu podejrzewać o najgorsze? Nie żyjemy w państwie policyjnym, panie Tomaszu, a poza tym nie jesteśmy funkcjonariuszami milicji. Nie mamy prawa nikogo śledzić tylko dlatego, że ten ktoś posiada dom aukcyjny, gdzie sprzedaje się antyki i dzieła sztuki. A co będzie, jeśli Schreiber zauważy, że jest śledzony i da o tym znać milicji lub Ministerstwu Spraw Wewnętrznych? Wyobrażam sobie te telefony i groźne interwencje. Jesteśmy od ochrony zabytków, a nie od afer kryminalnych, panie Tomaszu. Zabraniam! Zabraniam podobnych kroków — grzmiał dyrektor Marczak.
W tym momencie na biurku Marczaka odezwał się telefon. Dyrektor podniósł słuchawkę, a potem twarz jego robiła się na przemian to blada, to czerwona z wściekłości.
— Tak jest, obywatelu komendancie. Jest naszą pracownicą i rzeczywiście otrzymała pewne specjalne zadania do wykonania — jąkał się do słuchawki. — Zaraz wyślę naszego przedstawiciela, który wszystko wyjaśni.
Dyrektor odłożył słuchawkę tak ostrożnie, jakby była zrobiona ze szkła. Przez dłuższą chwilę patrzył na mnie jak bazyliszek, aż wreszcie syknął ze złością:
— Monikę aresztowano w kawiarni hotelu „Forum”. Jest podejrzana o usiłowanie kradzieży pieniędzy. Proszę natychmiast jechać do komendy i wyjaśnić sprawę.
I dyrektor Marczak, teraz już pąsowy z gniewu, pokazał mi palcem drzwi swego gabinetu.
Pełen najgorszych przeczuć wskoczyłem do swego wehikułu, zaparkowanego przed Ministerstwem Kultury i Sztuki, i pojechałem do komendy, gdzie dość długo i wyczerpująco tłumaczyłem, że panna Monika nie jest złodziejką kawiarnianą, ale pracownicą Centralnego Zarządu Muzeów i Ochrony Zabytków.
— Chciałam tylko wziąć podarty papierek z popielniczki na stoliku, który opuścił pewien cudzoziemiec i rozmawiający z nim Polak. On na nim coś napisał, dał do przeczytania, a potem podarł — wyjaśniła Monika.
Cudzoziemiec, właśnie Schreiber, opuszczając stolik pozostawił na nim nie tylko podarty papierek w popielniczce, ale i zapłatę za śniadanie zjedzone w towarzystwie Polaka. Kelnerka myślała, że panna Monika podeszła do nie sprzątniętego stolika, aby wziąć pieniądze. Wszczęła więc alarm. W ten sposób Monika znalazła się w komendzie.
— Ach, detektywi amatorzy... — pomrukiwał oficer dyżurny zwracając Monice dokumenty. — A czy chociaż udało się pani wziąć ten tajemniczy papierek z popielniczki?
— Oczywiście — wyprostowała się dumnie. — Mam go w torebce.
I pokazała nam podartą papierową serwetkę do ust.
Oficer dyżurny okazał pobłażliwą ciekawość.
— Jeśli pani pozwoli, koleżanko — zatytułował ją w ten sposób z uwagi na charakter zadania, które wykonywała — przekażę te skrawki do naszego laboratorium i za chwilę będziemy wiedzieli, co napisano na serwetce.
— Proszę uprzejmie — wyraziła zgodę Monika.
W laboratorium zlepiono skrawki, a ja tymczasem opowiadałem oficerowi dyżurnemu, czym się zajmuje prowadzona przeze mnie komórka w ministerstwie.
Przyniesiono sklejoną serwetkę, na której widniał napis Fort Lyck.
— Czy mówi to coś panu? — zapytał oficer.
— Nie — wyznałem szczerze.
— Mnie też nie — stwierdziła Monika.
— Wygląda to na tytuł książki o Dzikim Zachodzie — roześmiał się milicjant. — Czytałem kiedyś powieść pod tytułem „Fort Cansas”. Może ów cudzoziemiec radził Polakowi, żeby przeczytał jakąś książkę? Albo to jego adres. Tylko dlaczego serwetkę natychmiast podarł?
— Dziwne — pomyślałem głośno.
Serwetka powędrowała do kosza, a my wyszliśmy z komendy. Monika była tak zgnębiona, że nawet mój pokraczny wehikuł nie wzbudził jej zainteresowania.
— Dlaczego w książkach i filmach sensacyjnych tak łatwo bohater kogoś śledzi, a w życiu wygląda to zupełnie inaczej? — zapytała mnie w drodze do ministerstwa.
— Nie wiem — westchnąłem. — Może dlatego, że żaden z autorów czy reżyserów filmowych nigdy czymś podobnym się nie zajmował?
— Powiedział pan, że Schreiber przyjedzie wieczorem. Usiadłam w poczekalni hotelu „Forum” i czekałam na niego. Trwało to długo. On nie przyjeżdżał, a ja siedziałam i siedziałam, co wzbudziło zainteresowanie służby hotelowej. Wreszcie się zjawił. Starszy siwy pan. Był zmęczony podróżą i zaraz poszedł do swego pokoju, każąc sobie podać kolację do numeru. W pewnym sensacyjnym filmie, widziałam, że w takim wypadku kobieta detektyw przebiera się za pokojówkę albo kelnerkę. Zaproponowałam więc pokojówce z ósmego piętra, że ją zastąpię. Niestety, stanowczo odmówiła. Wobec tego poszłam do domu i postanowiłam zacząć działać od samego rana. Zjawiłam się w kawiarni hotelu „Forum” spodziewając się, że pan Schreiber zejdzie tutaj, aby zjeść śniadanie. I tak się stało. Przyszedł koło południa, miał na sobie brązowy garnitur i jaskrawozielony krawat, który bardzo rzucał się w oczy. Pomyślałam, że to może jakiś znak rozpoznawczy. I rzeczywiście, po chwili podszedł do niego jakiś mężczyzna, jasny blondyn. Obydwaj usiedli przy stoliku i zjedli śniadanie. O czym rozmawiali, nie wiem, bo siedziałam dość daleko. Zauważyłam tylko, że w pewnym momencie Schreiber napisał coś na serwetce, dał to do przeczytania blondynowi, a następnie serwetkę podarł. Skończyli śniadanie, blondyn pożegnał się i wyszedł, Schreiber zaś wziął do ręki rachunek uprzednio podany mu przez kelnerkę, położył na stoliku pieniądze i także opuścił lokal. Wtedy jak tygrysica rzuciłam się do stolika i wyjęłam z popielniczki podartą serwetkę, ale kelnerka myślała, że chcę ukraść pieniądze pozostawione przez Schreibera. Dalszy ciąg tej historii pan już zna — westchnęła. — Mój Boże, a na serwetce tylko dwa dziwne słowa Fort Lyck. Naprawdę nic panu one nie mówią?
— Nie — potrząsnąłem głową. — Choć wydają mi się znajome. Jakbym je już gdzieś od kogoś słyszał. Niestety, nie mogę sobie teraz przypomnieć, w jakich to było okolicznościach.
— Szkoda, bo to znaczy, że mój trud poszedł na marne. Jak pan sądzi, kim był ten blondyn?
— Może to był ktoś z biura podróży? Albo ktoś, kto będzie pilotował Schreibera w jego polowaniach na wilka? To zresztą już nie ma żadnego znaczenia. Zwijamy całą akcję. Pani otrzyma nowe zadanie.
— Jakie? — ożywiła się.
— Wkrótce wyjeżdżam w teren. Podczas mojej nieobecności będzie pani odbierać telefony i zapisywać, kto i po co do mnie dzwonił.
— A więc to tak? — krzyknęła Monika. — Mam być po prostu zwykłą sekretarką?
I rozpłakała się. A że, jak wspomniałem, miała zdolności aktorskie, więc był to płacz gigantyczny, rozpaczliwy, chwytający za serce, ze strumieniami łez i spazmami.
Podjechaliśmy właśnie pod gmach ministerstwa; akurat skończyły się godziny urzędowania i tłum urzędników opuszczał miejsce pracy. Gdyby padał deszcz albo trwała zamieć śnieżna, nikt nie zwróciłby na nas uwagi, bo każdy śpieszyłby do autobusu. Ale jak na złość było piękne, kwietniowe, słoneczne popołudnie; urzędnicy zatrzymywali się na ulicy i z przyjemnością spoglądali na świat. Każdy więc mógł widzieć płaczącą dziewczynę, która wysiadała z mojego wehikułu. A że ten i ów znał mnie osobiście, patrzyli na Monikę ze współczuciem, a na mnie z oburzeniem.
— Nie chcę być sekretarką — łkała Monika. — Postanowiłam zostać detektywem.
— Ależ tak, panno Moniko — zapewniałem ją gorliwie, szukając po kieszeniach chusteczki do nosa, aby wytarła sobie zapłakane oczy. — Zapewniam panią, że po moim powrocie do Warszawy otrzyma pani bardzo niebezpieczne zadanie.
— Nie, nie wierzę panu — zawodziła płaczliwie Monika.
Coraz więcej kolegów z ministerstwa zatrzymywało się na ulicy i przyglądało się nam. Co należało uczynić w tej sytuacji?
— Odwiozę panią do domu — zdecydowałem. — Proszę mi powiedzieć, gdzie pani mieszka?
— Nie powiem panu. Nic panu nie powiem — ryczała Monika, urządzając mi teatralną scenę przed miejscem urzędowania.
Brakowało tylko, żeby nas w tej sytuacji zobaczył dyrektor Marczak i pomyślał, że znęcam się nad swoją pracownicą.
— Zgoda. Jeśli poda mi pani swój adres, dam pani poważne zadanie.
— Naprawdę? — natychmiast przestała szlochać. — Mieszkam na Mokotowie. Może wstąpi pan do nas na obiad? Mamusia i tatuś bardzo się ucieszą z poznania tak wybitnego człowieka.
— Wolę, aby nasza znajomość utrzymywała się jedynie na płaszczyźnie służbowej — powiedziałem i tak gwałtownie ruszyłem wehikułem, że aż zapiszczały opony. — A co do pani nowego zadania, to musi pani poświęcić na nie swoje wolne popołudnia i wieczory. Natomiast w godzinach pracy, niestety, będzie pani musiała odbierać telefony.
— A co to za zadanie?
— Podobno ma pani znajomości w świecie handlarzy antyków i różnego rodzaju niebieskich ptaszków, co to nigdzie nie pracują, a jednak nieźle żyją. Proszę się zorientować, czy przyjazd Schreibera nie wzbudził ich zainteresowania i czy nie będą usiłowali mu czegoś sprzedać. Pani zadanie nosi fachową nazwę: „penetracja przestępczego środowiska”.
— Znakomicie — ucieszyła się Monika. — Znam kilku młodych plastyków, którzy temu i owemu usiłują sprzedać podrobione płótna starych mistrzów. Znam kilku handlarzy lamp naftowych i stylowych mebli. Także zresztą przeważnie handlują falsyfikatami.
Zadowolona z nowego zadania wyjęła z torebki puderniczkę, aby wytrzeć ślady rozmazanego na policzkach tuszu do rzęs.
— Ktoś nas śledzi, szefie — stwierdziła nagle, spoglądając w lusterko puderniczki. — Jakiś młody człowiek jedzie za nami na skuterze „Jawa 50” aż od ministerstwa.
Zerknąłem w lusterko. Rzeczywiście jechał za nami młody długowłosy blondyn.
— Zaraz go zgubię — oświadczyłem z przechwałką w głosie. Należało chyba nareszcie zaimponować czymś mojej współpracowniczce.
Zgubienie jawy nie wydawało mi się trudne. Rozwijała szybkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, a mój samochód potrafi przekraczać szybkość dwustu kilometrów. Czy nie oglądałem zresztą dziesiątków filmów sensacyjnych, w których ukazywano, jak się takie sprawy załatwia?
Dodałem gazu, skręciłem w Aleje Jerozolimskie, później w Kruczą. Młodzieniec na skuterze zniknął mi z oczu, ale na skrzyżowaniu Kruczej i Hożej, tuż koło „Grand Hotelu” zatrzymał mnie milicjant.
— To będzie pana kosztowało sto złotych — powiedział. — Wprawdzie pana samochód wygląda tak, jakby ciągnął ostatkiem sił, ale mimo to jeździ za szybko.
Zapłaciłem mandat i pomyślałem melancholijnie, że na żadnym z oglądanych przeze mnie filmów żaden z bohaterów nie płacił mandatu, choć jeździł jak szatan.
Odwiozłem Monikę pod jej dom i zawróciłem do siebie, na Stare Miasto. Jechałem oczywiście wolno, jestem bowiem skromnie zarabiającym urzędnikiem.
Zaparkowałem wehikuł przed swoim domem i właśnie wtedy podjechał do mnie „Jawą 50” młodzieniec o długich, jasnych włosach i ponurym spojrzeniu.
— Chciałem pana ostrzec burknął do mnie młodzieniec. — Monika jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie i niech się pan od niej odczepi. Wozi ją pan po mieście pokracznym pudłem i do tego jeszcze znęca się nad nią. Widziałem, jak płakała. Pan jest sadystą.
— Przepraszam, ale co to pana obchodzi?
— Jestem jej narzeczonym — dumnie wyprężył się młodzieniec.
— Osobistym? — zaciekawiłem się.
— Na razie nie. Osobistym narzeczonym jest Jacek. Ale ponieważ przebywa za granicą, ja go teraz zastępuję i poczuwam się do opieki nad Moniką.
Pokiwałem smutnie głową i pozostawiwszy młodzieńca na chodniku poszedłem do swego mieszkania. Obudziły się we mnie złe przeczucia co do współpracy z Moniką, która tak bardzo chciała zostać detektywem. Miała wiele talentów i urodę, ale chyba zbyt wielu narzeczonych.
Przyrządziłem sobie obiad. Potem długo w nocy czytałem i późno położyłem się spać. Po północy obudził mnie telefon.
— Jak się masz, Tomaszu — rozpoznałem głos Waldemara Batury, największego i najsprytniejszego handlarza antyków, który za moją przyczyną powędrował na jakiś czas za kratki, ale wkrótce za dobre sprawowanie opuścił warunkowo miejsce odosobnienia. — Chciałem ci uprzejmie przypomnieć, że nie zajmuję się już poszukiwaniem skarbów. Warunkowe zwolnienie z więzienia do czegoś zobowiązuje, chyba to rozumiesz.
— Oczywiście, ale dlaczego dzwonisz? I to o tak późnej porze?
— Każda pora jest dobra, aby powiedzieć sobie kilka słów prawdy — stwierdził Batura. — A ja pragnę ci wyjaśnić, że postanowiłem kroczyć drogą uczciwości i prawa. Nie znam żadnego Schreibera i nie zamierzam go poznać.
— Rozumiem — westchnąłem ciężko.
— A co się tyczy twojej nowej współpracowniczki — ciągnął Batura — jest bardzo wykształcona, inteligentna i prześliczna. Gratuluję.
I odłożył słuchawkę. Nie zasnąłem aż do rana. Dusiła mnie bezsilna wściekłość. Panna Monika mimo najszczerszych wysiłków z jej strony nie nadawała się do pracy detektywa-muzealnika. Ośmieszyła mnie w oczach Waldemara Batury. To z jej powodu jakiś długowłosy młodzieniec ścigał mnie na „Jawie 50”, groził i nazwał sadystą. Miałem przez nią także kłopoty z milicją. A co zyskałem?
— Fort Lyck, Fort Lyck... — powtarzałem bez końca.
I nagle doznałem olśnienia. Przypomniałem sobie drewnianą chatę nad jeziorem, płonący bierwionami kominek i siedzącego przed nim mężczyznę w zamszowej kurtce. Przypomniałem sobie przygody na „Moby Dicku”, moje imię, które brzmiało „Szara Sowa”. Czy to nie z ust tego człowieka o szlachetnej twarzy i ciemnych, gładko zaczesanych włosach usłyszałem kiedyś słowa Fort Lyck?
Wstałem z łóżka i pośpiesznie zredagowałem długi telegram.
Więcej książek
Zbigniewa Nienackiego
znajdziesz na stronie
www.nienacki.pl
Wydanie I
Copyright © • Helena Nowicka
Copyright © for electronic version • Liber Novus
Konstantynów Łódzki 2012
ISBN • 978–83–7741–048–6-demo