Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść fantastyczna z elementami historycznymi, wprowadza czytelnika w świat przed powstaniem Państwa polskiego. „Dagome Iudex” jest trylogią złożoną z trzech książek: „Ja, Dago”, „Ja, Dago Piastun” i „Ja, Dago Władca”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 513
Zbigniew Nienacki
Ja, Dago
Dagome Iudex
Tom I
Zbigniew Nienacki
Ja, Dago
Dagome Iudex
Tom I
Wydanie I
Próbka
Redaktor naczelny • Marcin Nowak
Korekta • Artur Marcin Laskowski, Marcin Nowak
Skład i łamanie • Artur Marcin Laskowski
Projekt okładki • Maciej Łazowski
Wydawnictwo
Liber Novus Marcin Nowak
ul. Łaska 43
95–050 Konstantynów Łódzki
www.libernovus.pl
Copyright © • Helena Nowicka
Copyright © for electronic version • Liber Novus
Konstantynów Łódzki 2014
ISBN • 978–83–7741–055–4–demo
Liber Novus 2014
Nie istnieje człowiek, sprawa, zjawisko, a nawet żadna rzecz, dopóty, dopóki w sposób swoisty nie zostały nazwane. Władzą jest więc moc swoistego nazywania ludzi, spraw, zjawisk i rzeczy tak, aby te określenia przyjęły się powszechnie. Władza nazywa, co jest dobre, a co złe, co jest białe, a co czarne, co jest ładne, a co brzydkie, bohaterskie lub zdradzieckie; co służy ludowi i państwu, a co lud i państwo rujnuje; co jest po lewej ręce, a co po prawej, co jest z przodu, a co z tyłu. Władza określa nawet, który bóg jest silny, a który słaby, co należy wywyższać, a co poniżać.
Księga Grzmotów i Błyskawic, rozdział: „O sztuce rządzenia ludźmi”
Rozdział pierwszy
VINDOS
Czwartego dnia nieśpiesznej jazdy, prowadząc ze sobą konia obładowanego jukami i białego ogiera zdobytego na Sasach, w samo południe, dotarł wreszcie Dago do brzegu wielkiej rzeki, która na jednej z trzech srebrnych tablic, należących kiedyś do potężnego cesarza Karola, nosiła nazwę Swebskiej albo Viaduy. Potocznie jednak mówiono o niej Rzeka Zapomnienia, ponieważ ludy, jakie za nią żyły, dotąd jeszcze nie weszły do historii. A kogo nie odnotuje historia, ten jak gdyby trwał w pomroce dziejów, był w zapomnieniu. Nie istnieje bowiem coś, co nie zostało nazwane. To zaś, co zostało nazwane może być bliskie a nawet przyjazne, zostać oswojone, opanowane albo zawładnięte. Tak więc nikt nie znał nazw ziem rozciągających się na wschód od Viaduy, nie wiedział ile tam mieszkało ludów, jakie miały obyczaje, w jakich bogów wierzyły; czy posiadały władców, czy też rządziły się każdy po swojemu. Nawet kupcy, przeważnie z państwa Abbasydów, którzy przez owe ziemie jeździli po glesum zwane też gintaras, zresztą rzadko i ostrożnie, wybierając raczej drogę morską przez ocean zwany ongiś Wschodnim, potem Sarmackim, a wreszcie Swebskim (dopóki ich piraccy Ascomannowie nie wystraszyli) — przemykali chyłkiem przez ogromne puszcze i skraje rozległych moczarów, unikając spotkania z ludźmi, bo ani ich mowy, ani zwyczajów nie znali i dlatego na ogół wieści przywozili bałamutne. Opowiadano Dagonowi, że cesarz Karol często myślał z niepokojem o owych zapomnianych ludach, obawiając się, że kiedyś dla swej liczby urosną w potęgę i zagrożą państwu Franków. Dlatego zakazał sprzedaży wszelkiej broni na wschód: żelaznych hełmów, kolczug, a przede wszystkim słynnych frankońskich mieczy, wykonywanych nad środkowym Renem. I słał szpiegów. Ale oni albo nigdy nie wracali, albo przynosili sprzeczne informacje.
Mistrz z Akwizgranu, Alkuin, wygrzebał ze starych ksiąg wiadomości, że za Viaduą żyją Neurowie, lud potężny i wilczy, gdyż raz do roku każdy z Neurów miał się zamieniać w wilka, a potem ludzką postać odzyskiwał. Obok Neurów istniał ponoć Kraj Kwen, czyli Kraj Kobiet, dalej mieszkali Androfagowie pożerający ludzkie mięso, Malenchlajnowie, ubierający się zawsze na czarno, łysogłowi Agripajowie i Issedonowie oraz zamieszkujące w odległych górach kozionogie i jednookie plemiona, które wraz z gryfami strzegły złota. Późniejsze jednak zapiski powiadały, że Neurów można zwać także Sklavinami i dzielą się oni na wiele potężnych ludów. Tedy Karol bez rezultatu walcząc z Omajadami, gdy ujarzmił Sasów, Bawarów i rozbił Longobardów oraz podjął wyprawy przeciw Awarom, niszcząc ich potężne państwo — napotkał wreszcie plemiona Sklavinów, którzy razem z nim przeciw Awarom stanęli do walki. Plemion tych naliczono aż piętnaście: Luczianów, Lemuzów, Liutomirców, Dieczan, Pszowan, Charwatów, Zliczan, Dudlebów, Netoliców, Sedliczan i innych, a wśród nich najpotężniejszych — Bohemów i Morawian. Od nich wziął Karol daninę i utworzył na dawnych ziemiach awarskich swoją Marchię Wschodnią, co im się nie spodobało. Zbuntowali się przeciw Frankom i aż dwie wyprawy musiał podjąć cesarz, aby ich uspokoić, co się jednak nie całkiem udało. Kronikarze-pochlebcy zapisali w żywocie Karola, że trybut płaciły i zwierzchnictwo Franków uznały także trzy inne ludy na wschód od rzeki zwanej ongiś Albis, co się wydawało nieprawdopodobnym, ponieważ owe ludy silne związki plemienne tworzyły, jako Sorbowie, Obodryci i Lutycze, zwani także Wieletami lub Wilkami, i faktycznie granica państwa Franków kończyła się na rzece Albis. Tak więc o Sorbach, Obodrytach i Lutyczach coś niecoś już wiedziano, szczególnie w czasach Ludwika Pobożnego, kiedy to przybyli na zjazd do Frankfurtu, aby formalnie uznać władzę Franków. Lecz ziemie tych plemion leżały między rzeką Albis i Viaduą. Co znajdowało się dalej — wciąż nikt nie miał pojęcia, a po śmierci Ludwika Pobożnego, który miał dość trosk od Omajadów i Ascomannów, znikła wszelka zależność także Lutyczów, Obodrytów i Sorbów. Na Morawach zaś zaczął rządzić książę Mojmir, samodzielny władca. Tymczasem Viadua wciąż pozostawała Rzeką Zapomnienia, kryła się za nią tajemnica, a ona zawsze budzi niepokój, a nawet grozę.
Dago ujrzał więc wreszcie Viaduę i stojąc na wysokiej skarpie mógł spojrzeć na rozciągającą się u jego stóp ogromną pradolinę, która ryła ziemię przez setki lat, czyniąc z niej nie kończącą się podłużną nieckę. Wiosenny przybór wód już dawno opadł, główny nurt niebieszczył się gdzieś daleko, osłonięty wierzbami i olchami. Między skarpą a rzeką pozostały duże rozlewiska wody i małe oczka pokryte rzęsą oraz zielona puszysta jak kobierzec płaszczyzna porośnięta sitowiem, trawą i turzycą. Wydawało się czymś niezwykle łatwym zjechać po łagodnej pochyłości skarpy i pognać przez ową zieleń aż do brzegu rzeki, tam napoić konie, dać się im popaść wśród wierzb i olch. Ale Dago pochodził z kraju Spalów, którzy przez wieki żyli wśród bagien i mokradeł, stawiali domy na palach i pływali po rozlewiskach w lekkich łódkach ze skóry żubrów. Wiedział więc, że ta dolina wabiąca zielenią kryła otchłanie; wystarczyło stanąć gdziekolwiek, a koń i podróżnik otwierali pod sobą wciągającą ich na zawsze zdradliwą głębię błota. Tylko człowiek dobrze obeznany z okolicą, jak on był kiedyś w kraju Spalów, mógł bezpiecznie poprowadzić trzy konie niewidocznymi ścieżkami przez mokradła aż do brzegu rzeki, do wierzb i olch, a tam wskazać płytki bród. Lecz jeśli znajdował się gdzieś w pobliżu ów bród, zapewne strzegło go obronne grodzisko Lutyczów. Spotkanie z Lutyczami wymagało zaś ostrożności, okazania pokojowych zamiarów, dogadania się co do opłaty za przejście przez płyciznę. A on był sam z dwoma końmi, jukami pełnymi bogactwa i białym ogierem. Czy nie mogło im przyjść do głowy, że zamiast wziąć myto, lepiej zabić go podstępnie i zabrać dobytek?
Lecz Dago nie musiał działać pospiesznie i mógł dokładnie rozejrzeć się po okolicy. Kraj Spalów leżał po drugiej stronie rzeki, kto wie jak daleko; może o kilkanaście, a może nawet o kilkadziesiąt dni konnej jazdy. Dago nie był pewien, czy w ogóle zdoła tam trafić, skoro pięć lat temu opuścił ów kraj zupełnie innym szlakiem. Nikt tam na niego nie czekał, niczyja twarz nie miała się na jego widok rozjaśnić ze szczęścia radością. W zdradzieckim napadzie Estów zginęli wszyscy jego najbliżsi i tylko on ocalał, ponieważ już wówczas posiadał miecz zwany Tyrfingiem. Nigdy nie zwątpił, że zechce powrócić w rodzinne strony, gdyż wciąż z nową siłą odzywała się w nim pewna straszna choroba zwana Żądzą Czynów, zapadali na nią ci, którzy nosili w sobie krew olbrzymów. Lecz jeśli pięć lat go nie było w tamtych stronach, jeśli nie miał spotkać nikogo bliskiego, co znaczył dzień, tydzień, a nawet miesiąc zwłoki, skoro dopiero spłynęły wiosenne wody i nastała pora zbierania poczwarek czerwia do barwienia tkanin.
Nie spodziewał się pogoni z powodu białego ogiera. Sas, który uciekł ratując własne życie, nie tak łatwo zdoła trafić na ludzi gotowych do pościgu. Przez cztery dni przebył Dago wiele strumieni i za każdym razem długo jechał wzdłuż koryta, aby woda rozmyła ślady kopyt jego koni. Jeśli czegoś się wówczas obawiał, to jedynie strzały wypuszczonej z gęstej puszczy albo oszczepu rzuconego silną ręką, gdyż Lutycze, podobnie jak wszyscy Sklavinowie, nigdy nie stawali do otwartej walki, a napadali z ukrycia. Biały ogier zwracał uwagę w zieleni krzewów i drzew, a samotny wojownik mógł się wydawać łatwą ofiarą. Dlatego starał się omijać gęstwiny leśne i samotne sioła, a także grody i osady obronne, szukając drogi przez łąki i polany, przez skrawki stepów, gdzie z rzadka tylko rosły potężne buki lub dęby. Ale trzeciego dnia musiał jednak zagłębić się w puszczę, która mimo wielu kryjących się w niej niebezpieczeństw, właśnie jemu mogła dać teraz ochronę. Wychował się na mokradłach i w wielkim lesie, jak mało kto znał jego tajemnice. Otaczający go ludzie na ogół bali się tego, co nazywali „szmerem lasu”, czyli dziwnych, a niekiedy niesamowitych odgłosów dolatujących z puszczy; nieliczni mieli odwagę samotnie przemierzać las, a tym bardziej nocować w jego gęstwinie. W lesie mieszkały duchy zmarłych, złośliwe trolle, straszliwi Waldleuten, czyli Leśni Ludzie, a także dzikie zwierzęta, przede wszystkim krwiożercze i nieustraszone wilki. Czy nie zdarzyło się, o czym opowiadano szeroko, że pewnej zimy wygłodzony wilk wpadł nawet do kościoła w Senonais i rzucił się na rozmodlonych ludzi? Dago jednak jeszcze jako dziecko spędził surową zimę zupełnie samotnie w leśnym wykrocie — na jego widok, ponieważ był synem Bozy, uciekła groźna wilczyca. U progu młodości zabił Leśnego Człowieka. Puszcza nie przerażała go więc tak, jak innych, „szmer lasu” był dla niego zrozumiały jak ludzka mowa.
Przez puszczę prowadziło kilka dróg porytych kołami wozów kupieckich karawan, ciągnących od czasu do czasu z Zachodu na Wschód, przeważnie do kraju Estów. Wybrał najmniej wyraźną, czyli rzadko uczęszczaną, gdyż nie wiodła chyba do żadnego grodu lub osiedla. Ludzi należało bać się bardziej niż wilków, o czym przekonał się wkrótce. Po kilku godzinach jazdy przed jakimś zakrętem nagle parsknął ostrzegawczo biały ogier i Dago pojął, że wyczuł on albo drapieżne zwierzę, albo też człowieka. Natychmiast zeskoczył z siodła, pozwalając, aby konie szły dalej same, on zaś uzbrojony tylko w okrągłą tarczę i krótki miecz, uskoczył w bok, w krzaki leszczyny. Potem ostrożnie i bezszelestnie dostał się od tyłu poza ów zakręt, właśnie w chwili gdy dwóch ubranych w wilcze skóry wojowników chwytało jego konie za uzdy i z niepokojem rozglądało się za jeźdźcem. Uderzył na nich z zaskoczenia. Dwa razy machnął swoim Tyrfingiem odcinając im głowy. Tak znowu spełniła się klątwa Odyna, na drodze pozostały dwa drgające konwulsyjnie ciała ludzkie. Dago zabrał jedną wilczą skórę, wskoczył na siodło i trzy konie poprowadził dalej przez samo serce puszczy, przez największą gęstwinę, mimo że posuwał się przez to bardzo wolno i przez cały dzień atakowały ich ogromne gzy. „Vind, Vindos” — szeptał wtedy czule do białego ogiera, co w języku Celtów znaczyło „biały”, gdyż jak mówili Sasi, ogier był kupiony od Celtów, tedy celtycka mowa była mu najbliższa.
Jednak biały ogier pozostawał wciąż wrogi. Gdy Dago zbliżał się do niego, ten aż dygotał z gniewu, wyszczerzał zęby i starał się go ukąsić jak wilk albo też podnosił się na tylnych nogach, aby przednimi zmiażdżyć człowieka. Gryzł też pozostałe dwa konie i opornie szedł jako ostatni, uwiązany na długiej lince uczepionej do konia z jukami. Od olbrzymki Zely nauczył się Dago mowy ciała, która była najstarszym z języków i podobno porozumiewali się nią kiedyś ludzie nie tylko między sobą, ale i ze zwierzętami. Przemawiał więc Dago do ogiera łagodnym ruchem dłoni, lekkim pochyleniem i kołysaniem się tułowia, stosował grę spojrzeń i uśmiechów, choć to nie na wiele się zdało. Łamał też dumę białego ogiera wykorzystując jego głód i na każdym postoju karmił go z ręki garściami owsa, który trzymał w jednej ze skórzanych sakw. Czasami wpadał w gniew i wówczas długo obsypywał Vindosa najgorszymi przekleństwami w języku Rhomajów, Franków, Sklavinów i Ascomannów, groził, że poderżnie mu gardło, połamie golenie, w pierś wbije straszliwego Tyrfinga. Czy od tego wszystkiego zmiękło choć na chwilę serce białego ogiera, czy w jego duszy zatliła się odrobina miłości? Tego Dago nie wiedział, a bał się sprawdzić, ponieważ to mogło oznaczać walkę na śmierć i życie. Pokochał Vindosa od pierwszego wejrzenia i pragnął go jak najpiękniejszej kobiety, a kiedy biały ogier ostrzegł go przed niebezpieczeństwem, miłość ta stała się jeszcze silniejsza. A wszystko to być może dlatego, że i jego przez wiele lat, za przyczyną bardzo jasnych włosów i jasnej skóry, nazywano niekiedy Biały. Dopiero potem, z powodu pragnienia władzy, dał się ochrzcić i przyjął imię Dagobert. Ale ponieważ nie ufał Bogu, który pozwolił, aby go zamęczono na krzyżu, kazał nazywać się Dago, co się przyjęło. U Rhomajów, a także wśród Franków wielu było takich, którzy podobnie jak on, znakiem krzyża się żegnali, lecz w głębi duszy wierzyli w swoich domowych bogów.
Vindosa przywiązał na brzegu polany do grubego buka rzucającego głęboki cień. Zdjął juki i siodło z dwóch koni i po łagodnej pochyłości skarpy poprowadził je na dół, do dużego oczka, które miało czystą wodę, bo chyba biło tam źródło. Konie piły chciwie, gdyż dzień był upalny i zmęczyła je droga. Vindos też pewnie czuł pragnienie. Lecz Dago nie zamierzał dodawać mu sił przed czekającą ich walką. Jeśli nie zdoła ujarzmić Vindosa, był zdecydowany go zabić. I tak zbyt długo narażał się na niebezpieczeństwo prowadząc ze sobą białego ogiera, który każdemu musiał wydawać się świętym.
Napojone konie spętał i puścił luzem na trawę wśród młodych brzózek na polanie. Potem jeszcze raz zszedł na dół i zaczerpnął wody do blaszanego kubka. Wyjął z juków kawał jęczmiennego placka, suchego już jak kora drzewna, rozmoczył go w wodzie i zjadł, pamiętając, aby kilka kropel wody i kilkanaście okruchów placka rozrzucić wokół siebie. Ta wypalona polana, ta skarpa wznosząca się nad pradoliną rzeki posiadały zapewne jakiegoś swojego ducha czy bożka i Dago nie chciał mieć w nim wroga.
Nasyciwszy głód zrzucił z siebie skórzany kaftan, odłożył krótki miecz i nagi do pasa, niby to bez żadnego zainteresowania, zbliżył się do Vindosa, który aż zadygotał z nienawiści, czy też trwogi. Najpierw zawiązał mu pętlę na przednie, a potem na tylne nogi. Następnie zarzucił mu na grzbiet siodło, mimo że koń rwał się na lince uwiązanej do buka i chciał go stratować kopytami. Był jednak bezradny w pętach krępujących nogi.
Teraz Dago chwycił krótkie lejce i odwiązał linkę od drzewa. Jednym rzutem ciała, nie dotykając strzemion, znalazł się w siodle. Biały ogier znowu zadygotał, a potem wygiąwszy grzbiet w pałąk, zaczął skakać w miejscu, aby zrzucić z siebie jeźdźca. Biec nie mógł, gdyż nogi miał spętane, więc tylko skakał w górę, coraz bardziej czując uścisk wędzidła. W innej sytuacji Dago rozciąłby więzy na nogach konia i pozwolił mu biec w szalonym pędzie. Ale polana była za mała, a w puszczy, między drzewami, groziło zrzucenie z grzbietu przez jakąś nisko rosnącą gałąź. Zresztą, kto wie dokąd by go poniósł oszalały z wściekłości ogier, nie znajdowali się w przyjacielskim kraju, ale wśród wrogów. Podskakiwał więc Dago na wygiętym pałąkowato grzbiecie ogiera i boleśnie czuł swoje wnętrzności; wydawało mu się, że jeszcze chwila a ustami wyrzuci z siebie dopiero co przełknięte jedzenie.
Było upalne popołudnie, pot pokrył opalone na złocisty kolor plecy Dagona, biała sierść ogiera też pokryła się pianą. Nie napojony — czuł pragnienie i zaczynał słabnąć, ciągle jednak w gwałtownych podskokach rozwiewała się jego gęsta biała grzywa i jasne długie włosy jeźdźca. Ale podskoki stawały się coraz rzadsze i nie tak wysokie. Minęła jednak chyba wieczność, zanim biały ogier wreszcie znieruchomiał, oddychając gwałtownie swoją szeroką klatką piersiową. „Vind, Vindos” — uspokajał go Dago i głaskał po spoconym karku. A potem przemawiał cicho w mowie Spalów:
— Kocham cię jak kobietę. Kocham ciebie jak siebie samego. Będziesz miał brązowe napierśniki, aby nie przebiła cię czyjaś włócznia. Na grzbiet narzucę ci skórzany czaprak, aby cię nie dosięgnął grot strzały. Vind, Vindos...
Dago wierzył, że biały ogier rozumie jego słowa i jego obietnice. Nie chciał łamać jego dumy, pragnął tylko posłuszeństwa i cudownego przeżycia dla mężczyzny, że ma się między udami tak wspaniałe i piękne zwierzę. „Vind, Vindos, kochany” — nie przestawał powtarzać słów jak zaklęcia.
Znieruchomiały ogier wreszcie nisko zwiesił głowę. Czy został pokonany, czy też zdradziecko udawał spokój? Dago zeskoczył z siodła i ostrożnie dotknął różowych chrapów, a potem spróbował zajrzeć w jego niebieskie oczy. Jakże rzadko trafia się ogier albinos. Dla niego Dago zabił już dwóch ludzi. Ilu jeszcze zabije? A może ten ogier wiedział, że mógł być wolny w jakimś chramie i tylko z rzadka zaprzęgany do świętego wozu, aby z ruchu jego nóg, ciała i parskania wróżowie mogli przepowiadać losy ludzi? Może naprawdę nie chciał połączyć swojej doli z pełnym niebezpieczeństw i walki życiem Dagona?
Ogier zaczął oddychać głośno i chrapliwie. Dago wytarł jego spienione boki swoją lnianą koszulą. Dopiero po dłuższym czasie, wciąż spętanego, sprowadził na dół do wody i pozwolił się napić. Gdy wracali pod górę, ogier mógł ugryźć Dagona w ramię, ale tego nie uczynił, Dago odpowiedział mu uśmiechem i pogłaskał po szyi. Na polanie wyjął mu uzdę z pyska i podał z ręki ostatni kawałek jęczmiennego placka, skazując siebie na noc bez posiłku. Potem puścił go, aby mógł skubać trawę między brzózkami na polanie. Ogier pozostawał spętany i nie był w stanie uciec daleko. Zresztą w każdej chwili mógł Dago zrobić arkan i schwytać go, albowiem i ta sztuka nie była mu obcą.
Usiadł na brzegu polany w cieniu grubego buka i przyglądał się trzem pasącym się spokojnie koniom. Uważnie też nasłuchiwał szelestów puszczy; takiemu jak on niebezpieczeństwo groziło zawsze i wszędzie. To stare wypalenisko świadczyło, że kiedyś żyli tutaj ludzie, a gdy ziemia przestała rodzić, przenieśli się gdzieś dalej, ale może niezbyt daleko. Brzegi rzek zawsze przyciągały, a to był kraj wrogich Frankom Wilków.
To z ich powodu, gdy przebył bród na rzece Albis, natychmiast zdjął z głowy swój hełm, który w mowie Spalów nazywano szlomem, czterema złotymi blachami pokryty i ujęty dołem obręczą z otworami na siatkę z kółek, osłaniającą szyję. Schował hełm do juków, podobnie uczynił z pozłacanym pancerzem Rhomajów i włożył prosty kaftan skórzany. Ukrył w jukach również czaprak i napierśniki konia. Ale nie mógł pozbyć się pozłacanych ostróg i długiego frankońskiego miecza z rękojeścią inkrustowaną srebrem, miedzią i złotem, z pochwą wprawdzie drewnianą, ale z trzewikiem z brązu, misternie zdobionym. Ów długi miecz, dobry do walki z konia, nie bardzo dał się schować między jukami, mimo tego — jak sądził — na pierwszy rzut oka nikt Dagona nie powinien brać za Franka, a co najwyżej za zamożnego Wilka. Tym bardziej że pozostawił sobie tylko krótkiego Tyrfinga w pochwie z lichych lipowych deszczułek okrytych skórą i okrągłą tarczę zwaną szczytem, ponieważ miała ostry brązowy dziób. Tarcza wyglądała skromnie, ale jej drewniane wnętrze wypełniały trzy warstwy cienkiej blachy i guzy z brązu. Tylko ten, kto by tę tarczę wziął do ręki, po jej ciężarze, mógłby podejrzewać, że nie ma miecza ani włóczni zdolnych ją przebić czy rozkruszyć.
Wilki, podobnie jak wszystkie plemiona zamieszkujące na wschód od rzeki Albis, nienawidzili Franków i ich potęgi. Dago nie był Frankiem i nie pragnął ich nienawiści. Dlatego przez cały czas jechał na wschód ostrożnie, unikając spotkania z ludźmi. Nagle zauważył na drodze ślady jeźdźców, trzech jechało na koniach, a jeden koń biegł luzem, gdyż ślad był płytszy. Znajdowali się około pół dnia drogi przed Dagonem; nie chciał ich dopędzić. Ale natknął się niespodziewanie na ich obozowisko wieczorne na małej polanie pod starym dębem. Trzech uzbrojonych mężczyzn siedziało przy ognisku, a obok nich pasły się trzy konie i spętany biały ogier, który wywołał u Dagona kurcz w krtani. Cudowny albinos o wspaniałej białej grzywie, szerokich piersiach, długich wysmukłych nogach stworzonych do szybkiego biegu, ogromnej sile, której można było się spodziewać po mocno rozwiniętych mięśniach pod białą sierścią.
Trzej mężczyźni zerwali się ze swych miejsc i chwycili za miecze, ale Dago zdjął z prawej dłoni skórzaną rękawicę i podniósł rękę na znak, że pragnie pokoju. Usiedli przy ognisku. Dago też usiadł, tylko że po drugiej stronie ognia.
— Dokąd jedziesz, panie? — zapytał go grzecznie wojownik w żelaznym szlomie i z długą rudą brodą. Mówił w języku Sklavinów, jak Wilk, ale akcent miał twardy, teutoński.
Dago poznał go od razu, choć tylko przelotnie i z okna zamkowej komnaty widział go w Ratyzbonie. To był szpieg teutoński. Może król Ludwik Teutoński szykował w tajemnicy jakąś nową wyprawę wojenną, tym razem przeciw Wilkom? Dwaj pozostali milczeli, ale Dago podejrzewał, że też są Sasami, choć nosili tylko skórzane kaftany, a na głowach krowie czerepy z rogami.
— Jadę przed siebie, na wschód — odparł krótko.
— To nie po drodze nam będzie — stwierdził rudobrody. — Kupcami jesteśmy i jedziemy na północ, do Rujanów. Białego celtyckiego ogiera chcemy im sprzedać do świętego chramu.
Kłamali. Nosili miecze i tarcze, byli wojownikami jak Dago. Być może rzeczywiście zamierzali sprzedać białego ogiera do świętego chramu Rujanów, ale przede wszystkim kazano im się rozejrzeć po kraju Lutyczów zwanych Wilkami i przynieść wiadomości o grodach obronnych i drużynach bojowych, o brodach przez rzeki, o szlakach przez puszcze i bagna.
— Jestem wolnym człowiekiem i służby szukam — oświadczył Dago.
Czy mu uwierzyli? Jeśli wysłano ich jako szpiegów, musieli być bystrymi obserwatorami. Zauważyli od razu biedny skórzany kaftan Dagona i to, że nawet hełmu nie miał, tylko gołą głowę z długimi włosami. Jego tarcza wyglądała nędznie, tak samo krótki miecz, który zwyczajem Ascomannów nosił nie u pasa, ale na rzemieniu zwisającym z ramienia. Między jukami na koniu natychmiast chyba dostrzegli długi miecz Franków. I zaraz rudobrody wskazał na niego palcem.
— Sprzedaj go. Widać od razu, że jest roboty Ulfbertha znad środkowego Renu. Piękny frankoński miecz. Zdobyłeś go w walce?
— Tak — skinął głową Dago. — Dam go wam za tego białego ogiera.
— On nie jest na sprzedaż.
— Przecież mówiliście, że go prowadzicie do Rujanów, aby go sprzedać.
— To prawda. Ale w chramie więcej za niego dadzą niż wart jest miecz frankoński.
— To ogier celtycki? — zapytał.
— Tak. Kupiony od Celtów i po celtycku go zwą Vindos. Jest ujeżdżony, ale jeźdźca niechętnie nosi. Zrzuca i gryzie.
Dago poczuł, że pożąda tego konia całą duszą i całym ciałem, i że musi go mieć, choćby miał stracić swoje bogactwo.
Wstał od ogniska, podszedł do swojego konia i z sakwy przy siodle wyciągnął złoty łańcuch z krzyżem, który wraz z tytułem hrabiego darował mu król Ludwik Teutoński, gdy pokonał jego niepokornego wasala z rodu Nibelungów. Rzucił łańcuch w pobliże ogniska, pod nogi rudobrodemu.
— Aż tyle za ogiera? — wyrwało się jednemu z milczących dotąd wojowników. Jego mowa też była twarda, teutońska.
Rudobrody posłał mu karcące spojrzenie, a potem powiedział do Dagona:
— Bogaty jesteś, panie. Czy to złoto?
— Tak.
— Rękojeść miecza też zdobiona złotem. Dużo dobra musisz mieć w swoich jukach. Obrabowałeś jakiegoś możnego Franka? A może sam jesteś jakimś władcą?
— Może — skinął głową Dago. — Pochodzę z Kraju Spalów.
— Wiele podróżuję, ale nie słyszałem o Kraju Spalów.
— Bo to bardzo daleko stąd.
— W którą stronę?
— Na wschód, panie.
— Tam jest kraj Wendów i Estów. O Estach słyszałem, bo jantarem handlują i niewolnikami. O Wendach zaś, że żelaznej broni nie znają. A może, panie, należysz do jakiegoś plemienia Sklavinów, którzy od „Slova”, to jest błota, imię swoje wzięli? Najbardziej jednak wyglądasz mi na Ascomanna, który lubi grabić.
I zaczął mówić w języku Teutonów, mową starych Sasów, ale Dago udawał, że nie rozumie, choć teutońskiego języka dobrze się nauczył. Chłonął natomiast mowę ciała rudobrodego, spojrzenia jakie rzucał dwóm swoim towarzyszom. Pojmował, że nie myślą mu sprzedać białego ogiera, opanowała ich chciwość. Trzem uzbrojonym wojownikom wydał się łatwym przeciwnikiem. Skąd mogli wiedzieć, że Kraj Spalów należał ongiś do olbrzymów, których stary Hlodr nazywał Gigantami, a to znaczyło, że w Dagonie płynęła ich krew. To olbrzymka Zely nauczyła go walki na krótkie i długie miecze oraz posługiwania się wszelką bronią. Potem miał i innych nauczycieli w mieście Byzisa i na dworze króla Ludwika. Nie zląkł się więc i siedząc po drugiej stronie ogniska tylko nieznacznie przysunął do siebie okrągłą tarczę i położył na rękojeści Tyrfinga. Słuchał jak rudobrody podnieca się do walki obrzucając Dagona po sasku obelżywymi wyzwiskami i nie drgnął nawet, gdy tamten raptem zerwał się ze swego miejsca i wyciągnąwszy miecz z pochwy postąpił w jego kierunku. Zamachnął się, a wówczas z dołu, z siedzącej pozycji, zadał mu Dago cios Tyrfingiem prosto w brzuch, jednocześnie osłaniając się tarczą. Rudobrody zwalił się na ziemię obok ogniska i wtedy Dago skoczył na nogi i rzucił się na dwóch wojowników, którzy dopiero teraz wstawali z ziemi, ponieważ nie sądzili, że ich udział w walce będzie potrzebny. Zamachnął się Tyrfingiem i okrytą czerepem krowim głowę odciął od tułowia, krew bluznęła na ognisko. Trzeci zaczął wycofywać się na czworakach, potem podniósł się i popędził w głąb puszczy. Dago go nie gonił. Rudobrody żył jeszcze i leżał skurczony, trzymając się rękami za brzuch. Myślał, że Dago zechce go dobić i coś wybełkotał po sasku, ale zabójca tylko wytarł o jego kaftan swój zakrwawiony miecz. Następnie podszedł do złożonych pod dębem tobołów i rozciął je kilkoma ruchami miecza.
Nie wieźli żadnego dostatku oprócz owsa dla koni i żywności. Biały ogier stanowił całe ich bogactwo. Dago zabrał więc trochę ich żywności do swoich juków, następnie trzem spętanym koniom przeciął sznury na nogach, aby mogły rozbiec się po puszczy i chwycił za kantar białego ogiera. Vindos odniósł się do niego wrogo, starał się wspiąć na tylnych nogach i zmiażdżyć go przednimi. Lecz Dago nauczył się od Rhomajów właściwego obchodzenia z końmi, uczepił się kantara i zdołał nałożyć Vindosowi uzdę. Potem uwiązał go na lince do jucznego konia. Z miejsca walki zabrał tylko dwa frankońskie miecze, należące do rudobrodego i jego towarzysza z uciętą głową.
Kiedy zbliżał się po miecz do Teutończyka, ten go prosił:
— Dobij mnie, panie.
Dago przecząco pokręcił głową.
— Nie dobijam rannych. Mój miecz już otrzymał jedną ofiarę. Może przeżyjesz? A jeśli tak będzie, to powiedz margrabiemu Radborowi, hrabiemu Teodorychowi i komornikowi Meginfrydowi, a przede wszystkim Ludwikowi Teutońskiemu, że to ja zabiłem hrabiego Fredegara, a to dlatego, że z powodu mojej przyjaźni z Karlomanem rozkazał, aby mnie otruto. Ja, hrabia Dago, gnany Żądzą Czynów odchodzę w świat, aby stać się władcą ludów, które kryją się w mroku dziejów.
Gdy skończył mówić, przekonał się, że Teutończyk skonał. Zawstydził się swojej chełpliwości. Wskoczył na konia, chwycił lejce luzaka i prowadząc za nim białego ogiera znowu zanurzył się w puszczę...
A teraz, po czterech dniach od tamtego wydarzenia, siedział oto w cieniu starego buka i odpoczywając po walce z Vindosem patrzył na drugi brzeg Rzeki Zapomnienia, gdzie żyły liczne ludy pogrążone w mroku dziejów. Może rację miała Zely, że w każdym człowieku, w którym płynie krew Spalów tkwi ciągle tęsknota do wielkich czynów? Nie chciał ich śmierci, pragnął tylko kupić białego ogiera. Zgubiła tamtych chciwość i żądza mordu. Ilu wojowników pozostających w służbie wielkich panów i nieustannie toczących z kimś walkę budziło się pewnego dnia z ową żądzą mordu? Od kilku lat drogę, którą kroczył Dago pokrywały trupy zabitych przeciwników. Zabijał, ponieważ musiał to czynić. Zabijał, gdyż w przeciwnym razie to on straciłby życie. Ale przecież zawsze uważał czy nie budzi się w nim owo straszliwe uczucie przyjemności z samego zabijania, dlatego często przeciwnikom okazywał łaskę. Coś silniejszego bowiem już dawno opanowało Dagona. Dziwne, słodkie doznanie, powodujące wrażenie nieustannego nienasycenia — żądza władzy. Ono było silniejsze niż więzy krwi, niż miłość rodzicielska, niż najszczersze przyrzeczenia i poczucie wdzięczności. Czy pod Fontenoy-en-Pulsaye nie starli się ze sobą trzej rodzeni bracia: Ludwik, Lotar i Karol tylko dlatego, że pożądali cesarskiej korony? Żądza władzy kazała walczyć i zabijać bez litości, nawet żonę, matkę, ojca lub syna, ale uczyła także chować miecz do pochwy i okazywać łaskawość. Pierwszym gestem władcy powinna być pokojowo uniesiona dłoń, gdy druga sięgała po nóż. Tak czynił cesarz Karol. A potem wnukowie rozdarli na części jego ogromną posiadłość, gdyż każdy był chciwy władzy. On, Dago, też zapragnął posiąść białego ogiera, potem rzucił złoty łańcuch. A dopiero później — zabił. Dlatego nie trapiła go śmierć tych Sasów. Człowiek, który chce być władcą musi się nauczyć zapominać o trupach na swej drodze. Władca powinien mieć setki oczu i setki uszu, nawet kamienne mury potrafią mówić o czyjejś zdradzie i czyjejś przyjaźni.
Ktoś doniósł Ludwikowi Teutońskiemu, że Dago umiłował jego krnąbrnego syna, Karlomana, i w największej tajemnicy zawarł z nim braterstwo. Powiedzieli sobie wtedy, że jeśli Karloman zostanie cesarzem, on, Dago, podporządkuje sobie ludy za rzeką Albis i będzie ich królem. Czyjeś usta przemówiły jednak do Ludwika. Dlatego hrabia Fredegar przez piękną mniszkę Rychildę zalecił podać mu truciznę do wypicia. Szkoda więc, że ów Sas umarł z rozprutym brzuchem. Zaniósłby Ludwikowi i Karlomanowi wieść, że Dago, żywy i zdrowy, wyruszył samotnie na Wschód, aby obudzić uśpione ludy i zostać ich władcą, podobnie jak przed laty uczynił to Mojmir. Czy nie do tego przygotowywał go Wielki Koniuszy, Bazyli? Czym były gorsze ludy za rzeką Viaduą od tych, co żyły bardziej na południu i dały się zjednoczyć w Wielką Morawę? Za Viaduą aż po rzekę Visulę drzemało wielu olbrzymów. Któż inny mógł ich obudzić do życia i wprowadzić do historii, jeśli nie on, Dago, syn olbrzyma Bozy z rodu Spalów.
Więcej książek
Zbigniewa Nienackiego
znajdziesz na stronie
www.nienacki.pl
Wydanie I
Copyright © • Helena Nowicka
Copyright © for electronic version • Liber Novus
Konstantynów Łódzki 2014
ISBN • 978–83–7741–055–4–demo