Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pan Samochodzik wyrusza na wezwanie najprawdziwszej i pełnej niebezpieczeństw przygody. Wraz z Borówką, Sokolim Okiem, Wiewiórką, Sroką i Wilhelmem Tellem poszukują zaginionego skarbu dziedzica Dunina.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Zbigniew Nienacki
Pan Samochodzik i Wyspa Złoczyńców
Zbigniew Nienacki
Pan Samochodzik i Wyspa Złoczyńców
Wydanie I
Próbka
Redaktor naczelny • Marcin Nowak
Korekta • Artur Marcin Laskowski, Marcin Nowak
Skład i łamanie • Artur Marcin Laskowski
Projekt okładki • Maciej Łazowski
Wydawnictwo
Liber Novus Marcin Nowak
ul. Łaska 43
95–050 Konstantynów Łódzki
www.libernovus.pl
Copyright © • Helena Nowicka
Copyright © for electronic version • Liber Novus
Konstantynów Łódzki 2012
ISBN • 978–83–7741–030–1-demo
Liber Novus 2012
Rozdział pierwszy
Dziwny spadek • Tajemniczy wehikuł wuja Gromiłły • Co to za stwór • Sensacja na ulicy • Larwa obrzydliwego chrabąszcza • Szaleńcza szybkość • Zdumienie automobilistów • Co potrafi wehikuł wuja
Nie trzeba szukać przygody. Nie znajdzie się jej, choćby pojechało się aż na koniec świata, przez siedem rzek i za siedem gór. Nie zjawi się, choćby czekało się na nią dzień i noc, prowokując ją i nastawiając na nią pułapki. Nie przywoła jej żadna prośba i może się okazać, że nie ma jej nawet tam, gdzie tylu już ją spotkało. Czyż nie zdarzyło się niejednemu odbywać podróży przez słynny z burzliwości ocean, gdy był on spokojny jak staw za domem? Czyż nie przydarzyło się niejednemu, że przedzierając się przez najdzikszą dżunglę nie napotkał ani krwiożerczych zwierząt, ani czyhających na jego życie krajowców, a dzika dżungla okazała się tak bezpieczna jak park miejski?
Bo przygody nie trzeba szukać. Ona zjawia się sama. Przychodzi w najbardziej nieprzewidzianych momentach i w nieoczekiwanej postaci, najczęściej, gdy nie spodziewamy się jej, nie pragniemy jej, gdy nie jest nam ona potrzebna. Najpierw daje nam znak — że oto jest, przyszła po ciebie, chce cię ogarnąć i wciągnąć w swą grę. Musisz od razu wiedzieć, że to właśnie jej znak, musisz go rozpoznać wśród tysiąca innych znaków. Nie wolno ci zlekceważyć jej wezwania ani odłożyć go na później. Nie lubi leniwych. Pominie cię, odejdzie i więcej po ciebie nie wróci…
Zadziwiająca przygoda, jaką przeżyłem na Wyspie Złoczyńców, zapukała do mnie pod koniec czerwca. Ubrana była w mundur listonosza, który wręczył mi zapieczętowaną kopertę z nagłówkiem: Zespół Adwokacki nr 3 w Krakowie. W zapieczętowanej kopercie znajdowało się zawiadomienie Zespołu Adwokackiego, że po prawie rok trwającym przewodzie spadkowym na mocy testamentu zmarłego przed rokiem wuja mego — Stefana Gromiłły, stałem się właścicielem znajdującego się w Krakowie murowanego garażu samochodowego oraz znajdującego się w nim pojazdu mechanicznego. Z treści listu wynikało, że po opłaceniu pewnych kosztów związanych z przewodem spadkowym mam obowiązek wejść w prawa posiadacza garażu samochodowego oraz znajdującego się w nim pojazdu mechanicznego.
Wyznaję, że list ów wprowadził mnie w pewne zakłopotanie. Nie czułem potrzeby posiadania w Krakowie „murowanego garażu samochodowego”, mieszkałem bowiem w Warszawie. A o ile dobrze pamiętam, ów „pojazd mechaniczny” był okropnie starym gratem.
Czyż mogłem przypuszczać — czy ktokolwiek z Was spodziewałby się — że list z Zespołu Adwokackiego jest wezwaniem najprawdziwszej i pełnej niebezpieczeństw PRZYGODY?
Zatelefonowałem do swego młodszego brata, zdecydowany darować mu „murowany garaż samochodowy i znajdujący się w nim pojazd mechaniczny”.
Odmówił. Powiedział, że on również otrzymał list z Zespołu Adwokackiego nr 3 w Krakowie i na mocy testamentu wuja Stefana Gromiłły stał się właścicielem książeczki, na której znajduje się osiemdziesiąt tysięcy złotych.
— Za te pieniądze, jeśli zechcę, będę mógł kupić sobie nowy samochód — rzekł mój młodszy brat Paweł. — Po co mi stary grat wuja? A i garaż w Krakowie również nie jest mi do niczego potrzebny. Sprzedaj go — doradził mi.
Zatelefonowałem do kuzynki Franciszki. Okazało się, że i ona otrzymała list z Krakowa i stała się właścicielką kompletu mebli stylowych oraz szafy z książkami, należącymi do naszego wuja.
— Wyjaśnij mi, moja kochana — powiedziałem kuzynce — dlaczego właśnie mnie wuj Gromiłło darował garaż i starego grata? Czyż nie rozsądniej by było zapisać mi w testamencie szafę z książkami? Wyznaję, że najbardziej chciałbym otrzymać osiemdziesiąt tysięcy na książeczce oszczędnościowej.
— Ostatni raz spotkaliśmy się z wujkiem przed dwoma laty — przypomniała mi Franciszka. — To było na pogrzebie ciotki Anny. Czy nie chwaliłeś się wówczas, że właśnie otrzymałeś prawo jazdy?
— No tak. Teraz to już wszystko rozumiem. Wuj myślał, że Bóg wie jak wielką radość sprawi mi swoją darowizną.
I rad nierad zmuszony zostałem „wejść” w posiadanie murowanego garażu samochodowego i znajdującego się w nim pojazdu mechanicznego”. Pojechałem w tym celu do Krakowa, śpieszyłem się zresztą z załatwieniem tej sprawy, ponieważ na początku lipca oczekiwał mnie służbowy wyjazd na dość długi okres.
Zdecydowałem się pójść za radą mego młodszego brata i sprzedać zarówno ów garaż, jak i samochód wuja. „Kto wie — zastanawiałem się — może suma, uzyskana ze sprzedaży, starczy na pierwsze raty za jakiś nowy wóz? Taki pojazd przydałby mi się na urlopie”.
Chętnego do nabycia garażu znalazłem bardzo prędko, gorzej było z nabywcą starego samochodu wuja Gromiłły. Ktokolwiek obejrzał ów wehikuł, uśmiechał się z zakłopotaniem i natychmiast żegnał się ze mną. Nawet nie próbował pytać o cenę.
Bo też był to samochód wystarczająco dziwaczny, aby odstraszyć każdego normalnego człowieka. Jego wygląd wprawiłby w radość kogoś skłonnego do największej ekstrawagancji, kogoś, kto nie przejmowałby się tym, że na widok owego samochodu, poruszającego się na ulicach miasta, będą przystawać zdumieni przechodnie, a każde zatrzymanie go przy chodniku spowoduje gromadzenie się tłumów wydziwiającej dzieciarni. Pojazd mego wuja powodowałby prawdopodobnie zakłócenie spokoju publicznego w mieście również dlatego, iż wraz z jego pojawieniem się na ulicy przerażeni kierowcy warszaw, syren czy moskwiczów przyciskaliby klakson, aby upewnić się, że nie śnią i że „takie coś” nie jest „latającym talerzem” z Marsa.
Wyobraźcie sobie czółno odrapane, zielonkawożółte, z brązowymi i granatowymi zaciekami, na czterech kółkach, z których dwa tylne mają szprychy, a dwa przednie ich nie posiadają. Na tym czółnie znajduje się brezentowy wypłowiały namiot koloru khaki. W namiocie tym są celuloidowe okienka — z tyłu i z boków. Namiocik jest dość duży, w gruncie rzeczy w wehikule owym pomieścić się mogą nawet cztery osoby; reszta namiotu zabudowana jest jakimiś dziwacznymi mechanizmami. Przyznaję, że nawet nie próbowałem uruchomić owego pojazdu — takim napełniał mnie strachem.
— Proszę pana — odezwałem się do pewnego weterynarza, który okazał gotowość nabycia garażu. — Garaż jest duży, murowany, suchy, widny, a do tego z doskonale wyposażonym warsztacikiem reperacyjnym. Myślę, że nie będzie dla pana krzywdą, jeśli za niewielką dodatkową opłatą nabędzie pan ode mnie także i samochód mego wuja.
— To nie samochód — zdecydowanie stwierdził weterynarz.
— Przepraszam, a co to jest?
— Nie wiem. Ale to na pewno nie jest samochód. Gdybym czymś takim pojechał na wieś leczyć konie lub krowy, ludzie uciekliby przede mną. Straciłbym klientelę.
— Niech go pan rozbierze na części — doradziłem.
— Panie — zawołał przestraszony weterynarz — a do jakiego samochodu nadałaby się choć jedna część z tego pojazdu? Chyba, żeby go sprzedać na złom, na kilogramy. Ale to już pan sam zrób.
Weterynarz zajrzał przez celuloidowe okienko do wnętrza wehikułu.
— Patrz pan — rzekł — ten pański wuj to musiał być niezły dziwak. Na desce rozdzielczej jest tyle zegarów, co w nowoczesnym cadillacu. Ten pojazd nie rozwija chyba więcej niż sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, a szybkościomierz ma do dwustu osiemdziesięciu kilometrów. O ile, rzecz jasna — zastrzegł się — ten pojazd w ogóle potrafi ruszyć z miejsca. Tfu — splunął. — Takie coś może się człowiekowi tylko przyśnić, a nie będzie to sen najprzyjemniejszy.
Weterynarz okazał się człowiekiem bardzo ciekawskim. Uniósł maskę pojazdu wuja, potem zajrzał do skrzyni.
— Ma, zdaje się, przedni i tylny napęd — oświadczył, co zresztą i ja równocześnie z nim stwierdziłem.
— Dwanaście cylindrów — dodał.
Obejrzeliśmy skrzynię biegów.
— Owszem, jest pięć biegów przednich i jeden bieg wsteczny — zauważył weterynarz.
Jeszcze tu i ówdzie spojrzeliśmy, sprawdziliśmy przewody elektryczne. Włożyłem kluczyk w stacyjkę. Motor natychmiast począł pracować, czynił to bardzo cicho, prawie niedosłyszalnie.
Weterynarz podrapał się w głowę.
— No, dobra — powiedział łaskawie — dodam panu pięć tysięcy i kupię garaż razem z tym wehikułem.
Ale i ja tymczasem zrobiłem sporo ciekawych spostrzeżeń, które zadecydowały, że z mniejszym niż dotąd przerażeniem spoglądałem na wehikuł wuja Gromiłły.
Postarałem się także przypomnieć sobie sylwetkę mego wuja. Było to dość trudne, ponieważ znajomość z wujem ograniczyła się do kilku rodzinnych spotkań i do tego, co o nim w rodzinie mówiono. Opowiadano zaś o wuju jako o pełnym fantazji dziwaku, wykształconym i bardzo zdolnym, któremu jednak w życiu się nie powiodło. Wuj Gromiłło był inżynierem mechanikiem, kiedyś zarabiał bardzo dobrze, ale większość zarobków pochłaniały wynalazki, które nieustannie opracowywał i których wykorzystanie proponował odpowiednim instytucjom. Wymyślił więc wujek Gromiłło kłódkę, która miała zabezpieczać przed najzmyślniejszymi złodziejami, drzwi wodoszczelne, hamulce kolejowe działające podobno znacznie lepiej od tych zazwyczaj używanych. Wymyślił także jakiś specjalny zmywak do naczyń kuchennych, specjalny rodzaj szkła ognioodpornego. Żaden z tych wynalazków nigdy nie został wykorzystany. Dlaczego? Tego nikt w naszej rodzinie nie wiedział. Prawdopodobnie były to mało praktyczne wynalazki. Wiem, że kiedyś podarował moim rodzicom jedną ze swych fenomenalnych kłódek. Rodzice założyli ją w piwnicy, gdzie tak długo nikomu nie wadziła, aż gosposia zgubiła od niej klucz. Wówczas rzeczywiście żaden ślusarz kłódki tej nie potrafił otworzyć i trzeba było wyrywać drzwi razem z futryną, co bardzo rozgniewało moich rodziców. Odtąd nigdy już nie zdecydowali się założyć kłódki wynalezionej przez mego wuja, choć wuj zaofiarował się z następną.
— No, więc jak, bierze pan te pięć tysięcy? — spytał weterynarz.
Przecząco pokręciłem głową.
— Dam panu dziesięć — podniósł cenę.
To właśnie upewniło mnie w przekonaniu, że pojazd mego wuja jest wart więcej, niż to się mogło z pozoru wydawać.
— Przyszło mi do głowy — powiedziałem do weterynarza — że jednak ten wehikuł stanowi pewnego rodzaju pamiątkę po moim wuju i nie powinienem się z nim tak od razu rozstawać.
Weterynarz zrobił obrażoną minę.
— Jak pan uważa — rzekł. — Ale w Krakowie wszyscy wiedzą, że pański wuj był wariatem. Ten pojazd jest chyba także wariacki.
Westchnąłem z udanym ubolewaniem.
— Trudno. Ale skoro to jest jednak pamiątka rodzinna, zabiorę ją z sobą do Warszawy.
Weterynarz wzruszył ramionami, zapłacił mi za garaż i pożegnał mnie bardzo chłodno. Był na mnie trochę obrażony, ponieważ najpierw gorąco namawiałem go do kupna samochodu, a potem nagle zrezygnowałem ze sprzedaży.
Z odrobiną trwogi zasiadłem za kierownicą wehikułu wuja Gromiłły. Uprzednio zauważyłem, że w baku jest tylko dziesięć litrów benzyny. Nalałem wody do chłodnicy, sprawdziłem poziom oleju silnikowego i stwierdziłem, że oprócz paliwa pojazdowi nie brakuje niczego do odbycia podróży z Krakowa do Warszawy. Hydrauliczne hamulce działały sprawnie, samochód posłusznie poddawał się każdemu drgnieniu kierownicy i natychmiast reagował na przyciśnięcie pedału przyśpieszacza.
Wyjechałem z bramy na ulicę i od razu poczułem się pewnie. Prądnica ładowała akumulator — cóż więcej można było wymagać od tego wehikułu? To prawda, pojazd był dość kłopotliwy, a to dlatego, że budził na ulicy sensację. Gdy zatrzymałem się na skrzyżowaniu przed czerwonym światłem, natychmiast jakiś przechodzień zajrzał do mnie przez celuloidowe okienko i zapytał ironicznie: „Panie, gdzie takie parowozy sprzedają?”. Nawet milicjant kierujący ruchem ulicznym na widok pojazdu wuja zrobił zdumioną minę i aż ręce mu opadły, co na krótko spowodowało dezorientację wśród kierowców znajdujących się na skrzyżowaniu.
Przez miasto przejechałem dość wolno, na trzecim biegu, obiecując sobie dopiero na szosie sprawdzić szybkość pojazdu.
Zajechałem przed stację benzynową, znajdującą się już na przedmieściu. Stały tu w kolejce trzy samochody osobowe — żółty wartburg, zielona simca i moskwicz. Ledwie zajechałem przed stację, z samochodów tych wyskoczyli kierowcy i otoczyli mój wehikuł.
— Uff, ale nas pan przestraszył — zawołał gruby właściciel wartburga, udając, że chwyta się za serce. — Myślałem, że to leci na nas helikopter, któremu się śmigła oberwały.
— E, nie — pokręcił głową właściciel simki — to raczej podobne jest do łodzi podwodnej.
— Albo do drezyny kolejowej — wtrącił kierowca moskwicza.
Nawet pracownik stacji benzynowej, ubrany w wyplamiony oliwą kombinezon, pofatygował się do mnie i zapytał ironicznie:
— Przepraszam, a pan co u nas zamierza tankować? Ropę naftową? Węgiel? Spirytus salicylowy, samogon? A może ten pański pojazd jeździ na zasadzie balonu? Nie sprzedajemy wodoru…
Nie odezwałem się. Wysiadłem z wehikułu i podszedłem do okienka, aby zapłacić za trzydzieści litrów benzyny. Przyznaję, że gdy odchodziłem od okienka i rzuciłem okiem na rząd samochodów przed stacją benzynową, na chwilę aż tchu mi zabrakło. Dopiero tutaj, gdzie stało obok siebie kilka lśniących lakierem aut, uwidaczniała się okropna brzydota pojazdu wuja Gromiłły. To był potwór, a nie samochód. Dziwoląg, skrzyżowanie okropności i brzydoty. To czółno na czterech kołach sterczało wśród opływowych karoserii nowych, lśniących wozów i spoglądało na mnie wyłupiastymi oczami reflektorów. Wydawało się, że to jakaś ogromna larwa szkaradnego chrabąszcza przyczaiła się, aby kogoś pożreć. Przez moment miałem ochotę porzucić ją i cichaczem umknąć ze stacji benzynowej, zostawiając „larwę” swojemu losowi. W końcu jednak przemogłem swą niechęć. Ostatecznie larwa ta bardzo grzecznie niosła mnie przez całe miasto. Może i dalej zachowywać się będzie podobnie?
Gruby właściciel wartburga zatankował mieszankę do swego wozu.
— Panie — zawołał do mnie na odjezdnym — pan chyba do muzeum prowadzisz to bydlę!
Nie odezwałem się.
Właściciel moskwicza zapytał mnie uprzejmie, ale z oczywistą kpiną w głosie:
— Czy można tym samochodem także orać pole?
Teraz również się nie odezwałem. Dali mi więc spokój. Kolejno odjeżdżały samochody sprzed stacji, a gdy zrobiło się miejsce dla mnie, podjechałem pod gumowy wąż z paliwem. Pracownikowi w kombinezonie wskazałem otwór w baku, nalał mi trzydzieści litrów. Gdy zakręciłem wlot baku, ów pracownik szepnął do mnie poufnie:
— Panie, niech się pan przyzna, co to za maszyna?
— Pamiątka rodzinna — powiedziałem.
Gdy ruszyłem z miejsca, krzyknął w moją stronę:
— W pańskiej rodzinie nie wszyscy chyba byli przy zdrowych zmysłach.
Już chciałem zatrzymać wehikuł i nawymyślać mu, ale zrezygnowałem. Pojazd, którym jechałem, był tak dziwaczny, że chyba usprawiedliwiał najgorsze szyderstwa.
Wyjechałem na szosę. Była szeroka, prosta i wyjątkowo pusta. Nie widziało się żadnego pojazdu aż do ciemnej ściany lasu zakrywającej horyzont. Wehikuł wuja Gromiłły miał wspaniały zryw, w ciągu krótkiej chwili miałem już sześćdziesiąt kilometrów na liczniku, potem strzałka wskazała osiemdziesiąt kilometrów. Przy dziewięćdziesięciu wrzuciłem czwarty bieg. Strzałka licznika ciągle wędrowała w prawo — sto, sto dziesięć, sto dwadzieścia, wreszcie sto czterdzieści kilometrów. Nie chciało się wierzyć, że samochód osiągał taką szybkość, bo prawie nie odczuwało się jej wewnątrz wozu. Kadłub wehikułu był stosunkowo wąski i długi, ale koła samochodu rozstawione szeroko, co powodowało, że cały pojazd trzymał się szosy jak wóz wyścigowy.
Wkrótce dogoniłem moskwicza, którego spotkałem przed stacją benzynową. Właściciel jego zobaczył mnie w lusterku i dodał gazu. Jechał środkiem szosy i ani myślał ustąpić mi miejsca. Po prostu wydawało mu się niewiarygodne, abym był zdolny go wyprzedzić. Zatrąbiłem trzykrotnie, zanim zdecydował się zjechać nieco na prawą stronę szosy. Przemknąłem mimo niego, mając sto czterdzieści kilometrów na liczniku, moskwicz nawet nie próbował mnie ścigać.
W dziesięć minut później dopędziłem simcę. Aby się popisać wspaniałą szybkością mojej „larwy”, przycisnąłem pedał przyśpieszacza. Wyprzedziłem simcę jadąc z szybkością stu pięćdziesięciu kilometrów, ale zaraz potem musiałem zwolnić, bo był zakręt, a za zakrętem środkiem jezdni wlokła się chłopska furka, simca dogoniła mnie, po chwili jednak znowu wysforowałem się do przodu i gnałem tak długo, aż natknąłem się na wartburga. Teraz włączyłem piąty bieg i mknąłem sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Wartburg został daleko w tyle, choć jego właściciel zrobił wszystko, żeby tak się nie stało.
Szosa się zaludniła, zwolniłem więc szybkość jazdy. Wiedziałem już, jak wiele wart jest wehikuł wuja Gromiłły, niepotrzebne więc już było narażanie się na niebezpieczeństwo.
Dogonił mnie wartburg i wyprzedził; jego gruby właściciel wychylił rękę przez okienko i dał mi znak, abym się zatrzymał. Zjechałem na brzeg szosy.
Właściciel wartburga truchcikiem dobiegł do mojego pojazdu.
— Panie, panie — mówił gorączkowo — co to za diabeł? Co to za szatan? Sprzedaj mi go pan albo zamieńmy się. Na wartburga.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie sprzedam. To pamiątka rodzinna.
Błagał, żebym mu pozwolił zajrzeć do silnika. Oczywiście pozwoliłem. Nadjechała simca, a potem moskwicz.
Zatrzymały się za nami. Ich właściciele wyleźli z wozów.
— Zatarł pan silnik, co? — pytali z tryumfem, widząc, że maska wozu jest podniesiona.
— Nie, nie, ja tylko tak przez ciekawość patrzę do wnętrza — wyjaśnił gruby właściciel wartburga. — Dwanaście cylindrów. Słuchajcie, panowie, to potwór. Wspaniała maszyna.
Pozdejmowali marynarki, zaglądali do silnika, włazili pod samochód.
— Czy to coś po wodzie także pływać może? — spytał mnie właściciel moskwicza. — Bo tu z tyłu jest kotwica — wskazał zagraconą część wnętrza wehikułu.
— Oczywiście, że może pływać także i po wodzie — powiedziałem z głębokim przekonaniem. Byłem bowiem teraz pewien, że pojazd wuja Gromiłły może wszystko. Lub prawie wszystko.
Rozdział drugi
Ferrari 410 • Na spotkanie przygody • Tajemnica dziwnego wehikułu • Autostopowiczka • Samochodem po Wiśle • Genialny wujek Gromiłło • Ciechocinek • Pożegnanie z Teresą
Przez pięć dni stał na strzeżonym parkingu, szczelnie okryty nieprzemakalną brezentową płachtą. Znajdował się wśród nowoczesnych aut o wspaniałych kształtach i lśniącej karoserii, lecz nikt — poza kierownikiem parkingu — nie domyślał się nawet, jak koszmarnie brzydką larwę kryje ów brezent. W tym czasie w Wydziale Komunikacji zarejestrowałem wehikuł na swoje nazwisko, określając w dowodzie rejestracyjnym typ mojego pojazdu jako „sam” konstrukcji inżyniera Stefana Gromiłły. Dokonałem także wielu przygotowań związanych z oczekującym mnie urlopem, a przede wszystkim zrobiłem kilka zakupów, do czego przydały się pieniądze uzyskane za garaż w Krakowie. „Sam” wuja Gromiłły otrzymał radio. Kupiłem nowoczesny, piękny weekendowy namiot z wielkimi oknami i werandą.
Pewnego wieczoru zdjąłem z „sama” brezentową płachtę i zajechałem nim do warsztatów samochodowych.
Gdy wprowadziłem tam „sama”, najpierw oczywiście powitał mnie wybuch śmiechu mechanika. Potem jednak mechanik przestał się śmiać. A stało się to po otwarciu maski mego wehikułu.
— Dwanaście cylindrów! — to był pierwszy, pełen zdumienia okrzyk mechanika.
Za nim posypały się dalsze, pełne zachwytu:
— Czy pan wie, co to za motor ma ta poczwara? Silnik najnowocześniejszego ferrari 410 Super-America. Widzi pan tę tabliczkę? To silnik od ferrari, jednego z najszybszych w świecie samochodów turystyczno-sportowych. Jego szybkość maksymalna przy przełożeniach, które tu widzę, wynosi 250 kilometrów na godzinę. Panie, to najszybszy samochód, jaki jeździ po polskich drogach! Skąd pański wuj wziął ten silnik?
Nie miałem pojęcia, skąd wuj Gromiłło zdobył silnik samochodu włoskiego ferrari 410. Okazało się zresztą, że nie tylko silnik, ale i podwozie było od tego typu wozu. Tylko karoseria, a właściwie górna obudowa wozu, została zrobiona „domowym systemem”, stąd i straszliwa brzydota całego pojazdu.
— Już wiem — powiedział mechanik — pański wuj mieszkał w Krakowie, tak? Otóż czytałem w gazecie, że jakiś Włoch przed dwoma laty rozbił się na drodze do Zakopanego, jadąc zbyt szybko właśnie wozem ferrari 410. Zapewne pański wuj kupił ten rozbity samochód, odremontował silnik i dorobił sam zniszczoną karoserię.
Przegląd samochodu trwał dość długo. Dopiero o trzeciej nad ranem — przez puste ulice i pod osłoną mroku — wymknąłem się z miasta. Cały tył „sama” wypełniał sprzęt turystyczny, który zabrałem z sobą na urlop; we wnętrzu wozu cicho grało radio. Ale o wiele przyjemniej od muzyki brzmiało mi echo słów mechanika, który powiedział żegnając się ze mną:
— Zbyt mało miałem czasu, aby dokładnie spenetrować pański pojazd. Oświadczam jednak, że jest w nim wiele urządzeń, których przeznaczenia nie zdołałem wyjaśnić. Podczas podróży pański wóz sprawi panu wiele przyjemnych niespodzianek.
Pojazdem, który krył zagadki, wyruszyłem naprzeciw oczekującej mnie przygody — a byłem już pewien, że otrzymałem od niej wezwanie. Przygoda mogła mi się objawić dopiero jutro lub nawet za tydzień. Kryła się może za najbliższym zakrętem drogi lub czekała mnie u celu podróży. Ale wiedziałem: ona czeka na mnie, bo otrzymałem jej znak.
Szosa była pusta, jak to zwykle nad ranem, powleczona srebrzystym blaskiem świtu. Jechałem jednak wolno, uważnie wsłuchując się w rytm pracy silnika, przyglądając się wskazówkom zegarów i przyrządów umieszczonych przy kierownicy. Starałem się zrozumieć ów pojazd, wydawał się on istotą rozumną, posiadającą jakieś własne wewnętrzne życie. Chodziło mi o to, aby wniknąć w istotę tego życia, poznać je i nauczyć się nim kierować.
Dlaczego zamiast jednego są w nim aż dwa zegary wskazujące szybkość? Na jednym znajduje się skala od 10 do 280 kilometrów na godzinę, a na drugim — od 1 do 50 kilometrów. Do czego służy gałka tuż obok ręcznego hamulca? Wygląda to tak, jakby stanowiła rączkę jeszcze jednej skrzyni biegów, ale przecież żaden normalny samochód nie ma aż dwóch skrzyni biegów. Po co są trzy malutkie oczka tuż przy zegarze wskazującym temperaturę w chłodnicy? Oto nagle jedno z tych oczek zamrugało do mnie zielonym światełkiem, a po chwili zabłysło jeszcze jedno — pomarańczowe, potem zgasły obydwa i zapaliło się oczko czerwone… Dokąd prowadzi ta niebieska nitka instalacji elektrycznej, wybiegająca jakby od klaksonu? Po jakie licho w tylnej zagraconej części samochodu znajduje się dziwaczny wiatraczek i kotwica? Tak, zwykła kotwica… Czyżby pojazd ten naprawdę zdolny był poruszać się po wodzie?
W wehikule wuja Gromiłły był także przedmiot po prostu komiczny. Tuż nad szybkościomierzami tkwiła nieduża, drewniana, pomalowana na czarno figurka śmiesznego diabełka, który miał otwarte usta i szklane oczy. Ilekroć włączałem prawy kierunkowskaz, prawe oczko diabełka rozbłyskiwało pomarańczowym światłem i mrugało do mnie filuternie. Lewe oczko mrugało, gdy włączałem lewy kierunkowskaz. Przy naciśnięciu pedału hamulca zapalała się czerwona lampka w otwartej gębie diabełka i wydawało się, że diabeł pokazuje mi czerwony język. A gdy strzałka na szybkościomierzu przekraczała liczbę sto dwadzieścia — diabełek poczynał wahadłowo kręcić głową, jakby wyrażając swoją dezaprobatę dla tak wielkiej szybkości i jakby ostrzegając: „Uważaj, kolego, przy takiej szybkości łatwo o nieszczęście”.
Tak więc podczas jazdy ciągle w tym pojeździe coś mrugało do kierowcy, jakby ostrzegało go i pouczało. Mogło się wydawać, że podczas jazdy samochód po prostu rozmawia z kierowcą. Było to zabawne i przyjemne, choć z początku miałem wrażenie, że rozprasza to trochę uwagę. Później, gdy przyzwyczaiłem się do znaków dawanych mi przez wehikuł, pojąłem, iż właśnie one wzmagają moją czujność. A wówczas z wdzięcznością i szacunkiem pomyślałem o wuju Gromille, niedocenionym wynalazcy. Wyznaję, że po kilku godzinach jazdy twarz diabełka poczynała w mej wyobraźni upodabniać się do twarzy wuja. Tak samo przecież filuternie przymrużał oko, gdy do kogoś przemawiał lub gdy zdradzał tajemnice swego kolejnego wynalazku, miał tak samo długi, haczykowaty nos i pociągłą, prawie trójkątną twarz.
Trzydzieści kilometrów przed Włocławkiem napotkałem młodą dziewczynę w spodniach i czerwonej koszuli. Szosa biegła tu przez środek lasu, dziewczyna stała na pustej drodze i machała chusteczką. Stanąłem, a wówczas wyciągnęła do mnie książeczkę autostopu.
— Podwiezie mnie pan do Ciechocinka? — spytała.
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Zza krzaków obrastających rowy po obydwu stronach drogi wyskoczyła na szosę zgraja chłopaków, poprzebieranych najdziwaczniej w różnego rodzaju kolorowe ciuchy. Bractwo to otoczyło „sama” zwartą gromadą i poczęło się na nim sadowić.
— Hola, panowie — zawołałem oburzony — przecież chyba widzicie, że mój pojazd to nie autobus PKS-u? Jedną osobę mogę zabrać, ale nikogo więcej. Na tył wozu proszę nie wchodzić, ponieważ jadę z dużą szybkością i może ktoś spaść.
Niechętnie poczęli złazić z wehikułu. Teraz, gdy zrozumieli, że nie zabiorę ich z sobą, odkryli pokraczny wygląd mojego pojazdu.
— Ale kometa! — wołali zaśmiewając się. — Kometa Halleya. Strach na wróble. Nie żartuj pan, że z tego można spaść. Ten pański żółw nie robi więcej niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. I pewnie od czasu do czasu musisz pan go popychać.
— Ja zaś dziękuję za zaproszenie. Pojadę — rzekła dziewczyna i otworzyła drzwiczki „sama”. Zadowolona, uśmiechnięta usadowiła się obok mnie. Chłopakom bardzo się to nie podobało. Zaczęli ją namawiać, żeby wysiadła i pozostała z nimi.
— Nie wygłupiaj się, Teresa! — wołali. — Przecież chyba nie zostawisz nas tutaj? Z tobą było weselej. Poczekaj trochę, trafi się jakiś porządny wóz i zabierze nas wszystkich.
Jakiś dowcipniś wsadził głowę do samochodu i krzyknął:
— Teresa, wysiądź, jeśli ci życie miłe! Przecież ten samochód tak wygląda, jakby za chwilę miał wylecieć w powietrze.
Dziewczyna machnęła ręką.
— Cześć, chłopaki, mnie się śpieszy. Do widzenia. — I poprosiła, żebym ruszył.
— Nie puścimy Teresy. Trzymajcie z tyłu ten wóz, to nie ruszy z miejsca. Nie puścimy go, aż Teresa wysiądzie.
Kilkunastu chłopaków uczepiło się z tyłu mojego wehikułu. „A to ci historia” — pomyślałem włączając pierwszy bieg. Wolno popuszczałem pedał sprzęgła i dodawałem gazu. Kilkunastu chłopaków uczepiło się samochodu, a on jakby tego nie odczuł. Ruszył z miejsca bez najmniejszego wysiłku i kilkunastu chłopaków zostało na pustej szosie w środku lasu.
Dziewczyna była brzydka, ruda i bardzo piegowata. Wygodnie usadowiła się na fotelu i powiedziała:
— Pozostawiłam ich, bo się zachowywali coraz gorzej. Już wstyd mi było należeć do ich grupy. Większość to chłopaki z naszej budy, ale po drodze przyłączyło się do nas trochę takiej zbieraniny. Przeklinali jak zbóje, dziś rano kurę ukradli z zagrody pod lasem. Postanowiłam przy pierwszej sposobności odczepić się od nich. W Ciechocinku przebywa na urlopie moja ciotka. Posiedzę u niej kilka dni, a potem znowu ruszę dalej autostopem.
— Ile pani ma lat? — spytałem.
— Szesnaście, a bo co?
— Rodzice pozwolili pani podróżować autostopem? Nie wiem, czy byliby zachwyceni, gdyby, podobnie jak ja, zobaczyli panią na czele tej zgrai w lesie.
— Eeee, austriackie gadanie — powiedziała wzruszając ramionami. — Pewnie, że nie byliby zadowoleni. Rodzice to myślą, że ja już dawno jestem u ciotki w Ciechocinku. Miałam jechać do niej koleją, ale wolałam autostopem. Najpierw zabrał nas w drogę samochód ciężarowy. Przenocowaliśmy w stodole u rolnika, klawo było, śpiewaliśmy do dwunastej w nocy. Potem jechaliśmy na przyczepie z drzewem, którą ciągnął traktor do tartaku. A teraz pan się nawinął. Do Ciechocinka chyba już niedaleko?
— Owszem — skinąłem głową. — A śniadanie dziś panienka jadła?
— Nie. Kury nie starczyło dla wszystkich, a zresztą nie chciałam jej jeść, bo kradziona.
We Włocławku zatrzymałem się przed kawiarnią i zaprosiłem dziewczynę na śniadanie. Gdy wyszliśmy z kawiarni, przekonaliśmy się, że mój „sam”, jak się należało spodziewać, wywołał zbiegowisko. Otaczała go gromada dzieciarni i kilkunastu wyrostków. Rozpoczęły się drwiny, szyderstwa — ale byłem już do nich przyzwyczajony. „Że też ludzie nie mogą wymyślić jakichś bardziej oryginalnych przezwisk dla mojego auta” — pomyślałem, ponieważ znowu wykrzykiwano, że to pojazd „z Księżyca”, „z Marsa” itd.
— Wygląda pan na inteligentnego człowieka — stwierdziła dziewczyna — ale samochód to ma pan rzeczywiście okropny.
Zatrzymałem „sama”.
— Jeśli się pani nie podoba mój pojazd, to może pani wysiądzie.
— O Boże — zawołała — ależ z pana syn obraźnika. O byle co pan się gniewa. No dobra, niech będzie, że to najpiękniejszy samochód na świecie.
— Nie jest piękny, przyznaję — powiedziałem — ale ma bardzo wiele innych zalet.
Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Byłem rzeczywiście obrażony na tę dziewczynę. Nie dość, że okazałem jej grzeczność zabierając ją w lesie, nie dość, że zafundowałem jej śniadanie, to jeszcze zamiast być wdzięczna, wydziwia na mój samochód…
Dzień był bezchmurny, upalny, od rozgrzanej nawierzchni szosy bił żar. Za Nieszawą droga zbliżyła się do Wisły, przyjemnie powiało chłodem i kwaśnym zapachem wody.
— Może się wykąpiemy? — zaproponowała Teresa.
— Umie pani pływać?
— Ba, pewnie, że umiem.
— To zdradliwa rzeka — powiedziałem. — Natomiast umyć się w niej można. Tam w tyle wozu jest neseser z mydłem, leży w nim także ręcznik.
— Uważa pan, że jestem brudna?
— No, rąk nie ma pani zbyt czystych — zauważyłem.
To była prawda. Miała brudne ręce, brudną twarz, co spostrzegłem, gdy jedliśmy śniadanie. Nie powiedziałem jej jednak tego, ponieważ nie chciałem być niegrzeczny. Ale teraz, skoro ona nie żałowała sobie złośliwości pod adresem mojego wehikułu, nie widziałem powodu, aby ją oszczędzać.
Zarumieniła się, posłusznie sięgnęła po neseser z mydłem i ręcznikiem. Zjechałem z szosy aż na sam brzeg rzeki, który w tym miejscu był bardzo niski. Koła samochodu zatrzymały się tuż przy wodzie.
Dziewczyna zakasała rękawy swojej kolorowej koszuli i przyklęknęła na brzegu. Ja także wysiadłem z auta i stanąwszy nad wodą, rozglądałem się po okolicy. Pomyślałem o celu mej podróży, o zagadce, która czekała na wyjaśnienie. Uświadomiłem sobie, że o wiele łatwiej byłoby mi chyba rozwiązać ową zagadkę, gdybym potrafił znaleźć się tam nie zwróciwszy niczyjej uwagi. A właśnie z winy mego dziwacznego pojazdu natychmiast stanę się ośrodkiem zainteresowania wszystkich. Może więc pozostawić „sama” gdzieś w pobliżu celu mej podróży, w stodole jakiegoś rolnika?
Po Wiśle z prądem płynął statek. Na pokładzie brzmiała muzyka, przy burtach stali podróżni, na najwyższym pokładzie na leżakach wypoczywali wczasowicze. Obok statku mknęła szybko motorówka, pozostawiając na wodzie biały, spieniony ślad. „A gdybym tak…” — zastanawiałem się. I natychmiast sięgnąłem do bagażnika. Wyjąłem dziwaczny wiatraczek, który chyba nie był niczym innym jak małą turbiną.
Wydało mi się wprost oczywiste, że samochód wuja Gromiłły potrafi pływać. Świadczyła o tym bardzo szczelna budowa kadłuba, podobnego do czółna.
Wkrótce przekonałem się, że konstrukcja wehikułu wuja podobna była nieco do amfibii. Wiatraczek, który okazał się śrubą napędową, bez trudu udało mi się wkręcić w przygotowane do tego celu miejsce z tyłu wozu. W bagażniku znalazł się także długi kawał blachy, służący jako ster. Gałka przy ręcznym hamulcu okazała się po prostu przyśpieszaczem do jazdy po wodzie. Wystarczyło przesunąć ją wstecz, a umocowany z tyłu wiatraczek, czyli śruba, zaczynał się coraz szybciej obracać. Ilość obrotów uwidaczniała się na specjalnym zegarze.
— Co pan robi? — dopytywała się dziewczyna, przyglądając się, jak przekształcam swój samochód w motorówkę.
— Pogoda jest tak piękna, że warto popłynąć z prądem rzeki — wyjaśniłem.
— Boże drogi! — aż ręce złożyła. — Czy to możliwe, że naprawdę popłyniemy po Wiśle?
Wsunąłem się pod wóz, żeby dokładnie umocować ster. Dziewczyna przykucnęła obok „sama” i zaglądając do mnie nie przestawała pytać:
— I zabierze mnie pan na przejażdżkę po Wiśle? Ja już naprawdę nic złego nie powiem o pańskim aucie. Ono jest cudowne. Ono pewnie także i latać w powietrzu potrafi.
— Nie potrafi — odrzekłem. — Przecież pani widzi, że nie ma skrzydeł.
Zepchnęliśmy samochód do wody. Przyznaję, że gdy siadłem za kierownicą, miałem odrobinę stracha. A jeśli samochód jest dziurawy i zacznie tonąć? Pocieszałem się, że najpierw będę płynął blisko brzegu i jeśli spostrzegę, że czółno moje przecieka, zdołam dobić do lądu.
Dziewczyna usiadła. Wcisnąłem rozrusznik, który znajdował się tuż pod kierownicą steru, silnik zaskoczył. Przesunąłem gałkę przyśpieszacza, z tyłu za samochodem rozległ się plusk śruby roztrącającej wodę. „Sam” płynął po Wiśle posłuszny kierownicy sprzężonej ze sterem.
— Cudownie! Wspaniałe! — wołała dziewczyna.
Pomyślałem, że należałoby odkręcić koła i schować je do bagażnika. Pojazd mój wówczas stawiałby mniejszy opór wodzie i posuwałby się znacznie szybciej. Nie przeciekał. „Jest cudowny” — pomyślałem podobnie jak Teresa. Na wszelki wypadek trzymałem się jednak blisko brzegu.
— Pan jest genialny facet — powiedziała dziewczyna z zachwytem.
— Nie ja, tylko ten, kto zbudował ów pojazd.
— Kto? — spytała.
— Wuj Gromiłło.
— Niech żyje wuj Gromiłło! — zawołała.
— Niestety, proszę pani. Umarł. Właśnie w spadku pozostawił mi ten wehikuł.
— Dokąd pan zamierza nim jechać?
— Na urlop.
— A czy nie mógłby mnie pan zabrać ze sobą? To byłoby znacznie przyjemniejsze niż pobyt z ciotką w Ciechocinku.
— Nie, proszę pani. To nie jest bowiem zwykły urlop. Jeden z moich przyjaciół prosił mnie o wyjaśnienie pewnej zagadkowej sprawy. Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe, napotkam duże trudności, a może i niebezpieczeństwa. Nie mam prawa pani narażać. A poza tym pani powinna, zgodnie z wolą rodziców, znaleźć się u cioci w Ciechocinku.
— A ja się chcę narażać na niebezpieczeństwo — rzekła.
— Nie — uciąłem krótko.
Zrobiła nadąsaną minę i przez długi czas nie odzywała się do mnie. Zresztą oboje zajęliśmy się obserwowaniem rzeki i jej brzegów. Wisła w tym miejscu płynęła w dolinie, jakby w niecce głębokiej, której wysokie, urwiste brzegi rozciągały się po obydwu stronach rzeki. Po prawej — wysoki brzeg porastał sosnowy las, po lewej były wzgórza pokryte uprawnymi polami; na horyzoncie malowniczo zarysował się kościółek z wysmukłą wieżą. Tuż przy samej wodzie zieleniły się łąki przegrodzone wałami przeciwpowodziowymi, a za nimi sterczały kanciaste łby starych wierzb i wysokie topole. Rzeka wydawała się ruchliwa i przez to bardzo wesoła. Od czasu do czasu pojawiały się mielizny i piaszczyste łachy, złociste i białe od wymytego przez wodę piasku. Niekiedy mijaliśmy statki pasażerskie białe jak mewy i rozbrzmiewające muzyką. Obok nas przepływały holowniki ciągnące za sobą barki załadowane faszyną. Napotykaliśmy kolorowe kajaki pełne machających wiosłami wczasowiczów. Ku swemu zadowoleniu stwierdziłem, że mój pojazd nie robił na nikim tak silnego wrażenia, jak wówczas, gdy pędził po szosie. Na wodzie był bardzo podobny do najzwyklejszej motorówki, zdawało się, że jego brzydota i dziwaczność zupełnie zniknęły.
Wkrótce rzeka uczyniła łagodny skręt i po lewej stronie ukazała się prowizoryczna przystań rzeczna, przerobiona ze starej barki, z napisem Ciechocinek. Tuż przed przystanią przybiłem do brzegu i wysadziłem dziewczynę na ląd.
— Jak się nazywa miejscowość, do której pan jedzie? — zapytała na pożegnanie.
— Antoninów nad Wisłą — powiedziałem.
— Do widzenia. Szczęśliwej drogi! — zawołała dziewczyna.
— Do widzenia — odkrzyknąłem.
Odbiłem od brzegu. Przesunąłem gałkę mocno do tyłu i stateczek mój całą siłą swego motoru począł płynąć ku środkowi rzeki. Obejrzałem się i zobaczyłem, że dziewczyna wdrapała się na wysoki wał przeciwpowodziowy i stamtąd kiwa ku mnie ręką na pożegnanie. Przycisnąłem klakson „sama”, zahuczał głucho jak parostatek. Po chwili nowy zakręt rzeki zakrył Teresę przed moim wzrokiem.
Więcej książek
Zbigniewa Nienackiego
znajdziesz na stronie
www.nienacki.pl
Wydanie I
Copyright © • Helena Nowicka
Copyright © for electronic version • Liber Novus
Konstantynów Łódzki 2012
ISBN • 978–83–7741–030–1-demo