Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest to kontynuacja opowieści o sercowych rozterkach i seksualnych ekscesach, tytułowego bohatera Wilka, które tak rozpaliły i nadal rozpalają tysiące kobiecych głów w naszym kraju. W swojej drugiej książce Jarosław Wilk zaskakuje podwójnie. Znów mamy do czynienia z jego wyjątkowym, specyficznym humorem, bezkompromisowym męskim językiem i ładunkiem emocji, który na pewno po raz drugi poruszy rzeszę serc, jego fanek. To jednak nie wszystko. „Pan Wilk i tajemnice tajemnic” to książka z czwartym wymiarem w tle. Wyjątkowo głęboka, refleksyjna i nie pozostawiająca czytającego obojętnym na świat, który opisuje. Synergia, dnia codziennego czterdziestoletniego mężczyzny, który poszukuje swojej miłości życia z metafizycznym światem, którego elementy mieliśmy już w pierwszej części, dały efekt niesamowity. Czytając ją śmiejemy się, płaczemy, a co najważniejsze zapominamy o wszystkim, co poza nami, a książką. A przecież, po to właśnie kupujemy książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Prolog
– Loluniu, mój słodziaku, muszę powiedzieć ci coś ważnego.
– Ja wiem, tatusiu, ty jesteś chory.
– No właśnie, córeczko, chory… bardzo chory.
– To ta noga tak cię boli tatusiu?
– Tak… ta noga, kochanie…
Nie pomogło ani zagryzienie wargi, ani zaciśnięcie dłoni na szpitalnym prześcieradle. Poleciały łzy.
– Strasznie cię boli, tatusiu?
– Już nie. Biorę lekarstwa, które pomagają nie czuć bólu. Musisz mnie uważnie wysłuchać, córeczko…
– Tatusiu, a kiedy przyjedziesz? – Lola przerwała, by zaraz odpowiedzieć samej sobie. – Jak noga zupełnie przestanie boleć?
– Loluniu, posłuchaj mnie najdroższa, bo to, co powiem, jest bardzo ważne. Skup się przez chwilę i mnie posłuchaj, bo…
– Ale ja cię słucham, tatusiu.
– Tak, wiem, kochanie…
Jedną dłonią trzymałem telefon, a drugą starałem się zetrzeć łzy, które, spływając po policzkach, wypełniały mi usta słonym smakiem. Nie miałem pojęcia, jak przekazać mojej zaledwie pięcioletniej córce to, co powinienem jej przekazać.
– Córeczko… – spróbowałem kolejny raz. – Ja… ja mogę nie wyzdrowieć…
– Kiedyś wyzdrowiejesz, tatusiu! – dziecko znowu mi przerwało.
– No właśnie, to nie jest takie pewne. Był u mnie dziś pan doktor i powiedział, że jestem bardzo, bardzo chory i nie wiadomo, czy uda mi się wyzdrowieć. Córeczko najdroższa, ja… twój tatuś… może umrzeć… Dlatego dzwonię. Bo chcę ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego.
Po drugiej stronie słuchawki usłyszałem płacz pięciolatki. Wtedy i z moich oczu natychmiast poleciało tyle łez, że już nie było sensu ich wycierać. Odczekałem chwilę…
– Słuchasz mnie córko moja najdroższa?
– Słucham tatusiu… – odparła, wciąż łkając.
– Lola… jak mnie już nie będzie… Posłuchaj, musisz mnie zapamiętać…
– Przecież ja cię pamiętam, tatusiu…
– To zapamiętaj mnie, córeczko, na zawsze. Musisz mnie zapamiętać. Że bardzo cię kochałem i że byłaś dla mnie najważniejsza w życiu. Obiecaj mi to kochanie.
– Obiecuję, tatusiu. Zapamiętam.
Nie szedłbym o zakład, czy to wszystko, co usiłowałem przekazać, dziewczynka w jej wieku była w stanie pojąć. Jednak spróbowałem. Musiałem spróbować.
– Zapamiętaj wszystko, co tylko możesz. Zapamiętaj pierwszą piosenkę, której cię nauczyłem.
– Tatusiu, ja dobrze pamiętam tę piosenkę – znowu weszła mi w słowo. – Posłuchaj.
Zanuciła:
– W stepie szerokim, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz. Wstań, unieś głowę, wsłuchaj się w słowa pieśni o małym rycerzu. Widzisz, tatusiu, umiem.
– Cudownie, najdroższa. Zapamiętaj, że śpiewaliśmy ją razem… – wyszeptałem.
Kompletnie się rozkleiłem. Dziś nie pamiętam już tych wszystkich ważnych słów, jakie padły z moich i córki ust. Pamiętam tylko, że uporczywie powtarzałem „zapamiętaj mnie córeczko, proszę, zapamiętaj mnie, twojego tatę”. Zabrakło oddechu, nadpłynął ból. To kazało mi przerwać rozmowę.
– Kochanie, muszę już kończyć… Kocham cię, moja córko. Tak bardzo kocham…
– Tatusiu, a kiedy przyjedziesz?
Mało nie oszalałem.
– Nie wiem. Proszę, pamiętaj, że byłem, że cię kochałem.
– Dobrze, tatusiu, zapamiętam – głos córki drżał.
– Kocham Cię, Lola.
– Ja cię też kocham, tatusiu.
Rozłączyłem się, komórka opadła na prześcieradło. Na warszawskiej sali bródnowskiego szpitala leżałem sam. Dopiero po dłuższej chwili przetarłem piekące od łez oczy. W okno zaglądała już noc, a ja, patrząc w tę ciemność, odniosłem dziwne wrażenie, że gdzieś tam, w czarnej toni wieczoru ktoś jest. Nie widziałem, ale czułem obecność tego kogoś. Przez moment pomyślałem nawet, że to ona.
– Przyszłaś już po mnie, kurwo? – wysyczałem wściekle w kierunku okna.
Nikt nie odpowiedział, a ja, zmęczony kolejnym dniem walki o każdy oddech, zasnąłem.
– Myśli, że jesteśmy śmiercią. Jego końcem – uśmiechnął się w myślach, słysząc ostatnie słowa Wilka, nim ten zamknął oczy i zasnął.
– W jego pojęciu jesteśmy tym właśnie… – odrzekła, także uśmiechając się w duchu. – A przecież to nie koniec. Raczej kolejny etap podróży i początek w jednym. Był przecież przed tym wszystkim, co pamięta od chwili swoich ludzkich narodzin, i będzie zawsze po tym, co zakończy jego żywot jako człowieka.
– To dziwne, jak oni przywiązują wagę do świata, w którym żyją, nie sądzisz?
– Dlaczego dziwne? Innego świata przecież nie znają. A nawet jeżeli w jakiś tam wierzą, to rzadko wierzą tak mocno, żeby wyciągać ku niemu ręce i umierać z uśmiechem na twarzy. Po prostu się boją.
– Czego najbardziej?
– Utraty tego, co znane. Tego, co kochają i co czyni ich szczęśliwymi. Normalne. Żyją przecież właśnie dla takich rzeczy. To cały ich świat. Przynajmniej tak myślą.
– Gdyby znali całą prawdę byłoby im lżej. Lepiej.
– Tak, na pewno. Ale nawet my przecież nie składamy się z samych oczywistości. Oni muszą odbyć swoją podróż na zasadach, które sami tworzą i które ich tworzą. Są tylko interfejsem dla fizycznego aspektu tej właśnie drogi. Lokalną świadomością tu i teraz. Teraźniejszością. Dlatego się boją i dlatego tak chcą wierzyć. W cokolwiek.
– Gdyby nie znali religii, żadnej religii, w co by wierzyli?
– W miejsce, gdzie wszystko jest ze sobą połączone. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Trzy w jednym.
– Dlaczego?
– Bo wtedy nie baliby się definitywnego końca.
– Wilk dziś się bał.
– Dlatego jeszcze nie czas mu umierać. Przyjdzie na niego pora. Szybciej niż myśli, lecz jeszcze nie dziś…
Dziewczynka z zapałkami
Siedziałem w przychodni, trzymając się za obolałe krocze i czekając na swoją kolej wejścia do lekarskiego gabinetu. Myślami wróciłem do wydarzeń, z powodu których tu się znalazłem.
W piątek, po całym tygodniu orki w firmie, z przyjemnością parkowałem pod domem. Wieczór był ciemny i lodowato chłodny. Zima, która długo zwlekała z odwiedzinami w Wilczkowie, w końcu zagościła we wsi na dobre. Słupek Celsjusza wskazywał prawie dwadzieścia stopni na minusie.
Rozpaliłem w kominku i otworzyłem czerwonego wytrawnego pinota. Wino oddychało, a ja zastanawiałem się, co począć z wyczekiwanym od poniedziałku weekendem. Siłą przyzwyczajenia lub może raczej nałogu, odpaliłem laptop i zalogowałem się na portalu, który, nie licząc kilkutygodniowych przerw, odwiedzałem od prawie czterech lat. Ostatni raz wchodziłem tu w okolicach Nowego Roku, zacząłem więc od przeglądania nowości. Standardowo odsiałem otyłe, bo nie lubię; starsze, równolatki i młodsze mniej niż o dekadę, bo szansa na fajne cycki niewielka; mężatki, bo to nie w porządku; brzydkie, bo nie jestem desperatem; głupie, bo zaraz „po” lubię sobie popierdolić o dupie Maryni, a nie w te pędy zamawiać taksówkę. Na końcu jeszcze skreśliłem te, które chcą mieć dzieci, ponieważ nie jestem kłamcą. Wbrew pozorom po takiej selekcji została całkiem spora grupa kobiet, które, w przeciwieństwie do tych należących do poprzedniego zbioru, dawały nadzieję na ograniczenie prawdopodobieństwa trwonienia czasu i słów. Słowa w tym dniu nie odegrały jednak najmniejszej roli. Wyjątkowego znaczenia nabrały natomiast twarze.
Niektóre widywałem w tym miejscu od lat. Oglądałem zdjęcie po zdjęciu, nie zaczepiając nikogo. Niczym zaprogramowany cyborg klikałem w kolejne profile kobiet i ich galerie. Pod wpływem rytmicznie przewijających się przed oczyma zdjęć i wypitego w tym czasie wina zapadłem w stupor. Odwiesiłem się dopiero po dłuższej chwili, wychyliłem kielich do dna i wszedłem w zakładkę „ustawienia”. Tego, czego szukałem, twórcy aplikacji nie czynią widocznym na pierwszy rzut oka, więc zdążyłem się zdenerwować, zanim znalazłem. Opcję „skasuj profil” zapisano małymi literkami w miejscu, które trudno było dojrzeć od razu. Tuż obok umieszczono równie maleńki napis „zawieś profil”. Ekonomicznie podchodząc do rzeczy, wybór bramki numer dwa byłby mądrzejszy, ponieważ profil miałem opłacony jeszcze na dobre trzy miesiące. Nigdy nie umiałem oszczędzać. Wybrałem bramkę numer jeden i poszedłem spać.
Rano usiadłem przed kompem z kubkiem kawy, próbując się zalogować tam, gdzie już mnie nie było. Przyłapując się na tej czynności, roześmiałem się sam do siebie. Kawę wypiłem, słuchając Trójki i przeglądając internetowe sklepy rowerowe. Właśnie wychodziłem na siłownię, gdy w progu zatrzymał mnie dźwięk przychodzącego maila. Sprawdziłem.
Co z naszym sushi, panie Wilku?
Pozdrawiam! Matylda
Całkiem o niej zapomniałem. Pierwszy raz napisała do mnie jakiś miesiąc temu, byłem wtedy krótko zalogowany na portalu. Okazało się, że jest czytelniczką mojego bloga. Wymieniliśmy się adresami mailowymi i tyle. Wydawała mi się wtedy atrakcyjna. Przynajmniej tak wynikało ze zdjęć. Dużym plusem był też stosunek do czterdziestolatków. Lubiła. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, dlaczego, ale odpowiedź na to pytanie była dla mnie mniej ważna od faktu, że lubiła i już. Mając w perspektywie cały wolny weekend, odpisałem:
Proponuję nie przekładać i najeść się surowej ryby jeszcze dziś.
Wilk
Ustawiliśmy się na dwudziestą. Studiowała na politechnice i wspólnie z koleżankami wynajmowała mieszkanie w mrówkowcu na Gaju. Z bramy, pod którą zaparkowałem, punktualnie o umówionej godzinie wyszła… dziewczynka. Trochę wybiło mnie to z rytmu. Taksowałem jej góra sto sześćdziesiąt centymetrów, dziecinną buzię i wyjątkowo drobną figurę. Klimatu Lolity dopełniały blond loczki, okulary uczennicy oraz paletko w klimacie Karolci, bohaterki uwielbianej w dzieciństwie przeze mnie i przez moją siostrę powieści Marii Krüger.
– Jestem – kiedy Karolcia śmiała się i okręcała zwinnie wokół własnej osi, zastanawiałem się, czy z jej płaszczyka zaraz nie wypadną czarodziejskie kredki.
Sushi zamówiliśmy w jednym z nieznanych mi barów na osiedlu. Matylda gadała jak najęta. Wbrew temu, co twierdziła wcześniej w mailach, nie znała dobrze tego, co na przestrzeni roku publikowałem w necie. Wszystko, co wyłuskała z moich internetowych wypocin, dotyczyło tylko jednego zagadnienia, czyli relacji między panem a suką. Okazała się bowiem, jak wiele innych cipek w jej wieku, wielką miłośniczką Greya. Słuchając jej zadawałem sobie pytanie, w co i po co tym razem się pakuję. Uznałem, że w nic, czego nie znam i co mogłoby mnie w jakikolwiek sposób zaskoczyć. W głowie miałem już gotowy scenariusz. Jedno, drugie sushi na mieście, potem kolacja w Wilczkowie, kominek, kolekcja płyt albo czegokolwiek innego, urok osobisty, a na koniec dowód na to, że czterdziestoczteroletnie, bez kaloryfera jest zajebiste i rżnie zajebiście. Potem, o ile będzie fajnie i Bóg da, zerżnę dziewczynę jeszcze raz albo nawet dwa. I to by było na tyle. Plan nie należał do misternych, ale, słuchając paplaniny Matyldy, nie łudziłem się, że będzie miała mi do zaoferowania coś fajnego. Oprócz fajnych cycków, jasna rzecz.
Po sushi odwiozłem ją do domu. Umówiliśmy się, że jak skończy sesję egzaminacyjną na uczelni, spotkamy się u mnie celem zjedzenia pizzy. W sumie mógłbym powiedzieć pizdy, zamiast pizzy, bo to, na co się umówiliśmy, nie uległoby zasadniczej zmianie, ale chciałem być elegancki.
Do spotkania doszło szybciej. Zadzwoniła już kilka dni po pierwszym spotkaniu z trochę zaskakującą propozycją.
– Tak sobie myślałam… – zaczęła niepewnie, jakby chciała zaproponować coś karygodnego. – Bo wiesz, Wilk, ja nigdy nie byłam na balecie. Może przed tą pizzą zaprosiłbyś mnie na balet? Mógłbyś?
Sprawdziłem wrocławski repertuar baletowy w necie i znalazłszy to, czego szukałem, oddzwoniłem do Matyldy.
– W połowie marca wystąpi we Wrocławiu balet z Rosji z Jeziorem Łabędzim. Chyba idealnie?
– Idealnie – ucieszyła się.
– Jest jednak jeden mały warunek z mojej strony, Matyldo.
– Jaki?
– Chciałbym, by kobieta, z którą wybiorę się na balet, wyglądała tak seksownie, że ani przez chwilę nie będę musiał skupiać się na baletnicach.
– Ha, ha – roześmiała się do słuchawki. – Bo nie lubisz baletu?
– Nie przepadam. Stąd prośba. Muszę sobie jakoś straty na psyche powetować.
– No to będzie trudno, Wilk. Nie wiem, czy dysponuję odpowiednim ciuchem na taką okazję. Znaczy sukienką.
– Co robisz w następną sobotę, Matyldo?
– Uczę się. Mam poprawkę. Na dodatek poprawkę poprawki, więc muszę się przyłożyć.
– Ale pewnie nie uczysz się od rana do wieczora i w południe możesz zrobić sobie przerwę na coś do jedzenia i małe zakupy?
– Chcesz mi kupić sukienkę? Super! Tylko nie wiem, czy to wypada.
– Skoro ty chcesz balet, a ja seksownie ubraną partnerkę na balet, to innego wyjścia nie widzę – odparłem.
Kilka dni później spotkaliśmy się w centrum handlowym, które przemierzaliśmy szlakiem kolejnych butików i wieszaków ze szmatami.
– W czym mogę państwu pomóc? – w jednym ze sklepów podeszła do nas trzydziestokilkuletnia, atrakcyjna ekspedientka.
– Córka niedługo będzie miała studniówkę – uśmiechnąłem się do sprzedawczyni. – Musimy coś kupić.
Sukienki z wieszaków zdejmowaliśmy w trójkę. Pracownica sklepu wybierała te na studniówkę, Matylda wybierała te, które wydawały się jej najodpowiedniejsze na balet, a ja wybrałem kilka takich, które chciałbym z niej zdjąć. W każdym razie rozjazd studniówkowego stylu między naszą trójką był ogromny. Bawiła mnie mina sprzedawczyni, gdy patrzyła na to, co tatuś sugerował córce na studniówkowy bal. W końcu do przebieralni zanieśliśmy około dziesięciu sukienek.
Rozsiadłem się wygodnie na miękkiej pufie, a Matylda zatrzasnęła za sobą drzwi kabiny, by przymierzyć kreacje.
– Mam ci pokazywać wszystkie, czy tylko te, które według mnie najlepiej leżą? – krzyknęła.
– Wszystkie. I nie spiesz się.
Cieleśnie Matylda była istotą wyjątkowo apetyczną. Kształtne ciałko, umięśniony, zgrabnie zaokrąglony tyłeczek, brzuszek bez fałdy tłuszczyku i dwie cudownie sterczące piersi, które udało mi się zobaczyć, kiedy pomagałem jej zmieniać sukienki. Niby nic dziwnego, bo ledwo skończyła dwadzieścia jeden lat, jednak w czasach, w których nastolatki zażerają się big macami, zgrabna dupa i brak opon wylewających się sponad za małych dżinsów niezwykle cieszy. Sukienki zmieniały się, Matylda eksponowała wdzięki, ekspedientka zachodziła w głowę, o co tu naprawdę chodzi, a ja, uśmiechając się lubieżnie, karmiłem zmysły.
Ten sam schemat powtórzył się w dwóch następnych sklepach. Bawiła mnie grzeczność lub raczej uległość Matyldy. Mówiłem „obróć się”, a ona się obracała. Mówiłem „podciągnij trochę sukienkę, bo chyba długość jest nie ta”, a ona podciągała sukienkę wysoko, ukazując uda o ślicznym kolorze. Mówiłem „podejdź bliżej”, a ona podchodziła tak blisko, że mogłem wygładzić niewidoczne fałdki materiału, czy poprawić tkaninę w miejscu, w którym opinała piersi i mimochodem musnąć palcami twardy biust.
Nagrzany Matyldą jak piec kaflowy węglem pomyślałem, że muszę zaraz, natychmiast, inaczej się uduszę. Zakładała akurat ostatnią z sukienek, gdy wszedłem do kabiny. Nie była zaskoczona. Stała tyłem do mnie. Odsunąłem włosy z karku dziewczyny i powolutku pociągnąłem suwak zamka wzdłuż linii pleców, aż do momentu, gdy zobaczyłem rowek na jej tyłku.
– Pomogę ci…
Widziałem w lustrze, że dziewczyna obserwuje każdy mój ruch. Miękki materiał opadł do kostek. Przełknąłem ślinę. Matylda nie miała na sobie stanika, a za kształt jej piersi zabiłaby każda klientka chirurga plastyka. Oglądałem je sobie przez dłuższy moment. Postanowiłem nie burzyć idealnie pięknej chwili. Cała bowiem przyjemność jest w gonieniu króliczka, a nie wpierdalaniu go, ad hoc, w całości, na raz. W życiu przecież chodzi o smak.
– Poczekam na ciebie przed sklepem – powiedziałem więc i opuściłem kabinę.
– Tamta czarna była fajna – po chwili dołączyła do mnie Matylda.
– Która?
– Ta w pierwszym sklepie. Skórzana.
– Fajna, ale trochę z klimatu sado-maso. Takiej poszukamy innym razem. Teraz chcemy czegoś zwiewnego i eleganckiego. Moja koleżanka prowadzi sklep z krótkimi seriami od polskich projektantów. Na pewno znajdzie dla ciebie coś odlotowego i wyjściowego zarazem.
Dwadzieścia minut później parkowałem na Włodkowica, tuż pod witrynami „Ubieralni”. Jej właścicielkę, Karę, poznałem kilka lat wcześniej. Gdybym gustował w czterdziestolatkach i szanował instytucję małżeństwa, pewnie bym się oświadczył. Kara była wyjątkową kobietą, więc niemal żałowałem, że ta opcja nie wchodzi jednak w rachubę.
– Ty, Wilk, nie przestajesz mnie zaskakiwać – Kara siadła obok mnie na sofie pod oknem, stawiając filiżankę z espresso na niskim stoliku.
– Że niby co? – udałem, że nie rozumiem.
– Zostałeś stręczycielem czy sponsorem gimnazjalistek?
– Ma dwadzieścia jeden lat i jest studentką – sprostowałem. – Idziemy razem na Jezioro Łabędzie. To wszystko.
– Zero seksu? Nie wierzę! – Kara roześmiała się szyderczo.
– Wprost przeciwnie. W nim cała rzecz.
– Czyli to sponsoring.
– Jezu… – wkurzyłem się. – Jak, kurwa, Grey tej piździe dziewiczej będącej dokładnie w wieku Matyldy kupił kompa, samochód, opłacił siłownię i kilka innych rzeczy, to był to romantyczny gest, tak? A jak, kurwa, Wilk z Wrocławia kupuje dziewczynie sukienkę, bo Czajkowski na to zasługuje, to jest to sponsoring, tak? Co to za pojebana logika?
– Wilk, nie unoś się i nie gniewaj, ale do Greya masz daleko. Czytałam pobieżnie, ale chyba zarówno w urodzie, jak i w dolarach…
– Jaki kraj, taki Grey – westchnąłem.
W „Ubieralni” Kary trudno nie dobrać ciucha, jak twierdzą żony moich nieżałujących im kasy kolegów. Mnie i Matyldzie też się to udało. Ustrzeliliśmy czerwoną, lekko kloszowaną sukienkę za kolana, mocno ściągniętą w talii i ładnie eksponującą biust. Kobiecość z lat sześćdziesiątych, które uwielbiałem.
Oboje z Karą zapatrzyliśmy się na Matyldę z zachwytem.
– Będziesz musiał też zasponsorować szpilki. I to raczej nie z sieciówki – stwierdziła Kara złośliwie.
Nie zdążyłem się odgryźć, bo Matylda, dopiero teraz orientując się, że sala obok jest pijalnią czekolady, wykrzyknęła:
– Poproszę podwójną porcję, Wilk!
Już po chwili uśmiechała się do mnie uroczo ustami umazanymi czekoladą. Siedziała na wysokim krześle w swojej nowej bajecznej sukience, majtając nagimi stopami ponad wykafelkowaną podłogą.
– Jak widzę, sama czekolada też by wystarczyła, Wilk – szepnęła mi na ucho Kara, gdy opuszczaliśmy jej małe centrum mody.
Szpilki Matylda zamówiła w Internecie jeszcze tego wieczoru. Posługując się przy tym moją kartą kredytową.
Tej nocy dużo rozmyślałem. Także o wspomnianym w rozmowie z Karą Greyu. Jego problemem w relacji nie były pieniądze, ale fakt, że się zakochał. Mnie miłość do Matyldy nie groziła, a kupowanie kogoś nie wchodziło w rachubę.
Choć do łabędziego tańca zostało sporo czasu, wilczy pazur zaczął stepować radosną melodię już w połowie tygodnia po weekendowych zakupach. W środę rano zadzwoniła Matylda i zapowiedziała się na wieczór. Na harce wolę weekendy, lecz tym razem nie protestowałem. Wiedziałem, że Młoda w weekend zakuwa, bo po raz drugi miała poprawkę na polibudzie z przedmiotu, którego nazwę trudno byłoby mi powtórzyć. Od rozstania z Wiosną minęło już kilka miesięcy i choć wiara w uczucie wyższe rozsypała się identycznie jak fortepian Chopina na bruku, to tak jak z końcem tego instrumentu w wierszu Norwida jego muzyka nie zanikła, tak i mnie nadal chciało się jebać.
Zaraz po pracy pojechałem pod stancję Matyldy, a po następnych trzydziestu minutach otwierałem przed dziewczyną drzwi domostwa w Wilczkowie.
– Nie przebrałam się w sukienkę, bo zimno – już w samochodzie tłumaczyła się, choć o to nie pytałem.
– Nie szkodzi. Jak będziemy na miejscu, dyrdaj od razu do łazienki, a ja przygotuję coś do picia, byś odtajała.
Przeglądałem zapas alkoholu. Z wytrawnych win od razu zrezygnowałem. Na dosładzanie trunków szlachetnych w moim domu przyzwolenia nie ma, a innej sytuacji w wypadku tak młodej dziewczyny nie przewidywałem. Mocne alkohole również odpadały, bo klimat nadal miałem na degustację, a nie na wielkie żarcie. Szukałem typowego na taką okazję, jakby to ujął kuzyn Rollo, „ściągacza majtek”.
– Mam się przebrać tutaj czy… – wyrwała mnie z zamyślenia Matylda.
– Nie. Idź, jak mówiłem, na górę do łazienki. Chcę też, byś wzięła prysznic.
Moja odpowiedź widocznie ją poruszyła.
– Kąpałam się. Jestem czysta. Zawsze jestem czysta – odparła nieco obrażonym tonem.
– Mała… – postarałem się zabrzmieć delikatnie. – Ja wiem, że zawsze pachniesz jak świeża poziomka. Problem nie w tobie, a we mnie. Mam na tym punkcie świra. Zapach, smak i… jeszcze kilka innych pierdolców takich. Zrób, proszę, co mówię.
Pobiegła na górę, a ja pod schodami znalazłem to, czego szukałem. Japońskie wino z zielonej śliwki. W litrowym słoju, słodkie, z całymi owocami w środku, o bardzo delikatnym smaku, a co najważniejsze mające szesnaście procent alkoholu. Idealny ściągacz majtek.
Ulokowałem wino w zamrażalniku, a kawowy tygielek na gazie. Stojąc nad kuchenką i wdychając zapach gotującej się kawy, myślałem o Matyldzie. Dziś widziałem ją po raz trzeci. Nie wiedziałem o niej nic poza tym, że była młoda i ładna. Niczego nie ustalaliśmy, na nic się nie umawialiśmy. A jednak była tu. Z własnej woli, godząc się na wszystko, co ją z mojej strony spotka. Powodów dla takiego zachowania widziałem kilka. Zaczynając od zbytniego wpływu modnej ostatnimi czasy literatury, opisującej relacje pana i suki, poprzez wiele dewiacji, a kończąc na tym, co zasygnalizowała mi Kara, czyli kwestiach związanych ze sponsoringiem. Na schodach usłyszałem stukot szpilek. W czerwonej sukience, takiegoż samego koloru bucikach i szmince na ustach, z góry zszedł do mnie aniołek z blond loczkami. Przemyślenia przełożyłem na później.
– Stań na środku salonu – rzuciłem.
– Tutaj?
– Tak, tutaj.
Była posłuszna w każdym ruchu i geście. Podałem jej wielki kielich do połowy wypełniony winem.
– Wypij kilka porządnych łyków, Mała.
– Pyszne – oblizała wargi, a po kolejnym łyku dodała:
– Ostatnio byłam na imprezie z jednym facetem. Też starszym. I kupował mi w barze takie gorzkie. Krzywiłam się po nim cholernie, a jak nie widział, dosypywałam cukru.
– Co to za facet? – zainteresowałem się.
– Taki jeden. Przyczepił się do mnie kiedyś w Rynku. Z nudów się z nim umówiłam. Nie ma o czym gadać. Okazał się gnojkiem.
Nie ciągnąłem tematu. Uznałem, że jeśli z jakiegoś powodu będę chciał wiedzieć więcej, zapytam później.
– Odłóż kieliszek – poleciłem.
Odłożyła.
– Odwróć się do mnie tyłem.
Odwróciła się posłusznie.
Rozpiąłem suwak sukienki do wysokości bioder. Skóra dziewczyny była jasna, wręcz mleczna. I idealnie pasująca do opadających na plecy blond kosmyków. Przyłożyłem usta do jej pleców. Nie wiem, czy to był zapach poziomek, ale na pewno owoców. Zsunąłem z ramion czerwony materiał. Stojąc nadal za nią, położyłem dłonie na piersiach. Twardych, wielkości zielonych grapefruitów sweetie, a jak dane mi było chwilę później się przekonać – równie słodkich.
– Pośliń swoje paluszki, a potem piersi. Sutki…
Grzecznie włożyła palce do ust, a potem zmoczyła śliną małe, sterczące brodawki.
– Rozepnij mi rozporek. Nie odwracaj się. Włóż mi ręce w spodnie. Obejmij go.
Chwilę rozcierałem palcami ślinę na jej piersiach, podczas gdy Matylda przyjemnie ugniatała mojego kutasa. Ściągnąłem sukienkę niżej, aż zatrzymała się na kostkach. Matylda ani przez chwilę się nie poruszyła, nie próbowała obrócić, grzeczna, w milczeniu godząca się na wszystko, jakby jakaś niewidzialna siła odebrała jej wszelki opór i zdolność do mówienia „nie”. Zabawa nią, jej ciałem, była niczym szampan dla zmysłów.
– Usiądź, Matyldo, na stole.
Zawahała się, niepewna, jak ma wykonać polecenie. Podniosłem ją więc, sukienkę zostawiłem na podłodze, a Matyldę, tylko w cielistych pończochach i stringach, posadziłem na wielkim, drewnianym stole stojącym pod oknem. Następnie pozbyłem się niejadalnych majteczek i popatrzyłem na danie wieczoru.
– Chwyć się za kostki, Matyldo, i rozszerz nogi najmocniej jak potrafisz.
– Tak?
– Tak.
Grejpfrut sweetie ustąpił truskawkom i malinom. Chciałem sprawdzić, czy nie mam lodów w zamrażalniku, ale uprzytomniwszy sobie, że jestem na diecie, skupiłem się na całej gamie lekkostrawnych owoców.
Leżała obok, z głową na moim kroczu, patrząc mi w oczy. Gra wstępna była dla mnie szałem zmysłów, a tego, co nastąpiło potem, już dziś nie pamiętam. Zapomniałem. Matylda okazała się idealnie posłusznym biorcą, a mnie takie coś zawsze bawi tylko w połowie. Nie znajdując symbiozy, czuję się jak pasożyt.
– Pojadę na weekend do domu, do Gniezna. Umówiłam się z przyjaciółką, która ma trochę kłopotów. Muszę jej pomóc – powiedziała, nie zmieniając pozycji.
– Rodzice się ucieszą – pogłaskałem ją po głowie. – Pamiętam, że jak studiowałem, każdy mój przyjazd do domu dla moich był zawsze świętem.
– Fajnych miałeś rodziców?
– Mam. W połowie. Mama odeszła ponad trzy lata temu. Wiesz, Matyldo… Dopiero po czterdziestce zrozumiałem, że moimi największymi przyjaciółmi byli rodzice. No może że mama, to wiedziałem wcześniej. Ale o ojcu jako po prostu o przyjacielu zacząłem myśleć nie tak dawno. Nie z jego winy. Z mojej. Wcześniej byłem za głupi, by to zrozumieć. Zawsze go bardzo kochałem, ale żeby przyjaciel? Wydawało mi się, że to może dotyczyć innych ludzi. Nie ojca. A kim, jeżeli nie przyjacielem, jest człowiek, który zawsze był ze mną i który nigdy się ode mnie nie odwrócił, nawet gdy miał ku temu powody? W każdej sytuacji, gdy byłem na dnie, wyciągał do mnie rękę. Pamiętam… Jakieś dwanaście lat temu… Zabrał mnie, dorosłego chłopa, do sklepu i kupił mi buty. Niby zwykła sprawa. Zawsze mi dawał, ile mógł, a czasem i więcej. Tylko że wtedy liczyłem sobie trzydzieści lat. Była zima. Moja córka skończyła roczek, a ja zamykałem zbankrutowany interes. Wszystko, co miałem, a nie miałem praktycznie nic, przeznaczałem dla Loli. Tato odkrył kiedyś, że codziennie suszę buty, w których chodziłem jeszcze wiosną. I kupił. Zwykłe, nie markowe. Ciepłe, porządne. Przechodziłem w nich dwie zimy. Tata. Mój najlepszy przyjaciel w życiu.
– Nie mam taty… – zamyśliła się Matylda – To znaczy mam, ale jakby go nie było. Dla niego problemem jest zapłacić kilka stów alimentów. Nie pamiętam, kiedy ostatnio go widziałam.
– Pije? – zapytałem.
– Nie. Jest radnym w okręgu Gniezna. Stara się ukrywać dochody, jak tylko może, żebym przypadkiem za dużo nie dostała.
– Kochasz go?
– Sama nie wiem. Chyba tak. Chociaż nie rozumiem, za co.
– A mama?
– Umarła. Jak twoja, Wilk. Tylko, że dawno temu już. Na raka.
– To gdzie ty mieszkasz? – zainteresowałem się.
– U dziadków. Są bardzo kochani. To w sumie moi rodzice. Mieszkam z nimi od bardzo dawna.
Słuchałem z mieszanymi uczuciami.
– Stać cię na studia? – zapytałem.
– Jest mała renta po mamie. Od ojca grosze. Od dziadka zawsze coś wpadnie. Wystarcza na studiowanie i coś mi tam na jedzenie zostaje. Czasem nie starcza, więc staram się dorobić jako kelnerka. Nie zawsze jednak mogę, bo na polibudzie sporo zajęć.
Wczesnym rankiem przed pracą odwiozłem Matyldę na uczelnię.
– Jak wrócę z Gniezna, zadzwonię i się spotkamy, tak? – zapytała.
– Jasne – skłamałem tak przekonująco, jakbym nie brał pod uwagę innego scenariusza.
A przecież brałem.
– Masz za co dojechać do Gniezna?
– Spokojnie, Wilk. Mam pięć dych. Wystarczy mi, a w Gnieźnie dostanę pieniądze od dziadka. Pojadę stopem.
– Nie jedź stopem. Pojedź pociągiem – wyjąłem z kieszeni stówę.
Znów miałem mętlik w głowie. Z jednej strony czułem dyskomfort, wręczając jej pieniądze, a z drugiej strony włączyła mi się jakaś popierdolona odpowiedzialność za tę jej podróż. Ode mnie do domu. Pieniądze przyjęła z zażenowaniem. Zastanawiałem się, czy udawała, ale chyba naprawdę miała z tym problem. Taki sam jak ja z darowaniem. Faktem jednak jest, że do transakcji ostatecznie doszło.
Weekend spędziłem z Lolą. Wyskoczyliśmy na deski do czeskich Koutów.
– Lola… Sądzisz, że jestem twoim przyjacielem? – zapytałem w drodze powrotnej, kiedy odwoziłem córkę do matki.
– No co ty, tato? Przestań! Ja mam przyjaciół. Ty jesteś tatą.
Nie byłem zaskoczony. Normalna odpowiedź trzynastolatki. Jednak kiedy wysiadałem z auta w Wilczkowie, wiedziałem, że chcę, by kiedyś moja córka powiedziała o mnie to, co ja dziś mogę powiedzieć o moim ojcu.
– Co u Ciebie, Wilk? – kiedy odpaliłem komputer, zobaczyłem na komunikatorze wiadomość od Matyldy.
– Dobrze. Wróciłaś?
– Nie. Zostaję do poniedziałku. Ale muszę się pilnie z tobą upić.
– No jak trzeba, to trzeba ☺. Coś się stało?
– Chłopak mnie zostawił.
Podrapałem się po głowie.
– Kto cię zostawił?
– Adrian. Opowiadałam ci o nim.
W niedziele zazwyczaj sobie to odpuszczam, ale teraz włączyłem mózg na pełne obroty. Adriana przypomnieć sobie jednak nie potrafiłem. Odpisałem po dłuższej chwili.
– Z tym wspólnym piciem będzie trudno, Matyldo. Mam sporo zajęć. Kilka szkoleń, kilka spotkań z klientami i dostawcami. W tygodniu więc odpada. W weekend natomiast mam córkę. Temat święty.
W kwestii weekendu kłamałem, w kwestii tygodnia trochę też. Zadziałała zasada: „co się stało raz, nie stało się nigdy”. Matylda przeszła do historii. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Kilka dni później wpadł Kozak. Zabalowaliśmy. Każdy mężczyzna zna przypadłości kaca. Na ból głowy pomoże aspiryna, na suszę piwko, a na powrót do żywych talerz żuru, barszczu na zakwasie lub ogórkowej. Wtedy najczęściej pozostaje nam jeszcze jeden demon do pokonania. I tak tego dnia było ze mną. Leżąc na sofie i sącząc zimne piwo z małego, czeskiego browaru, przeglądałem kontakty w telefonie, zastanawiając się nad wyborem egzorcystki. Nigdy nie przypisywałem sobie zdolności telepatycznych, ale dokładnie w tym samym momencie dostałem esemesa od Matyldy.
– Już nie mogę z tymi książkami, kuję trzeci dzień, należy mi się przerwa. Co robisz?
– Leczę kaca.
– Może się zobaczymy?
Chwilę ze sobą walczyłem, ale w końcu, choć warunki należały do trudnych, górę wziął rozsądek. Wykręciłem numer do Matyldy.
– Matyldo, nasze spotkanie nie ma większego sensu.
– Dlaczego tak mówisz, Wilk? Zrobiło mi się przykro.
– Masz dwadzieścia lat, ja czterdzieści cztery. To chyba wystarczający powód. Różnimy się bardzo. Znajdujemy się w różnych momentach życia, mamy różne oczekiwania.
– Ale ja niczego, Wilk, nie oczekuję. Dobrze mi było i tyle. Bezpiecznie. Lubię cię słuchać. Lubię ciebie…
– Mała, za jakiś czas umówimy się na kawę – znowu kłamałem. – Porozmawiamy na neutralnym gruncie. Nie w Wilczkowie, bo z góry wiem, jak to się skończy. Znam siebie. Ok?
– Dobrze. Jak chcesz.
Pożegnaliśmy się. Mogłem być z siebie dumny, bo właśnie okazało się, że nie jestem takim chujem, jak można by się po mnie spodziewać. Skomplementowałem sam siebie:
– Na sporej chcicy pogonić małolatkę? No, no, Wilk, mądrzejesz.
Ale zaraz już mniej radośnie dodałem:
– Albo się starzejesz.
Wróciłem do przeszukiwania kontaktów. Potrzebowałem świadomej, dojrzałej umysłowo egzorcystki, która mi obciągnie i nie pozostawi z wyrzutami sumienia. Komunikator smartfona wydał dźwięk. To Matylda przesłała plik. Po nim kolejny, a potem jeszcze kilka. Wiedziałem, co zawierały, już przed ich otwarciem, ale przeglądnąłem wszystkie z lubieżną przyjemnością. Tę małą obiektyw wyjątkowo lubił. Tylko przez krótki moment zastanowiło mnie, kto wykonał te zdjęcia, bo selfie to na pewno nie były.
Rozsądek poszedł precz, Matylda miała zbyt ładną buźkę, zbyt zajebiste cycki i zbyt sterczący młodością tyłek. Godzinę później wysiadła z taksówki pod moim domem.
– Choć papierków po cukierkach tu i ówdzie ślad, marzy ci się bombonierka taka jak ja – grało mi w głowie.
Jednak i tym razem po zdjęciu pięknej czerwonej kokardy, świecącej folii oraz szeleszczącego przyjemnie złotka zastałem słodycz krótkotrwałą, a nadzienia w czekoladce tyle co nic.
W ten sam sposób spędziłem jeszcze dwa wieczory. Mała opowiadała mi o swoim życiu. Z opowieści o rodzinie, której poza dziadkami nie miała, o przyjaciołach, którzy przyjaciółmi nie powinni się nazywać, o towarzystwie niestroniącym od dragów i będącym dla niej równią pochyłą, wyłaniał się typowy obraz pogubionej dziewczyny. Dziewczyny w kuriozalny sposób szukającej gruntu, na którym mogłaby się oprzeć. W błotnym grzęzawisku życia próbowała wymacać dno małą, gołą stópką w nadziei, że wszechogarniające bagno jednak jej nie pochłonie.
Czułem, że pieprzenie Matyldy jest złe. Etatu życiowego przewodnika przecież nie szukałem. Nie miałem problemu z jej wiekiem, nie w tym rzecz. W krytyce pierdolenia dwadzieścia lat młodszych dziewcząt prym wiodą ich rodzice, co jako ojciec nawet rozumiem, oraz niegodzące się z przemijaniem żony niektórych moich kolegów, gdyż w takich akcjach widzą zagrożenie dla siebie samych. O kabotynach wszelkiej maści z ich fałszywo pojmowaną moralnością nie wspomnę. Dla mnie największym hamulcem w tej sytuacji była świadomość, że nie łączy mnie z Matyldą żadna więź i że żadna połączyć nas nie może. Utrzymywanie stanu rzeczy opartego na rżnięciu i drobnych gratyfikacjach za takowe w rachubę nie wchodziło. Pozostawiałem to innym debilom w moim wieku. Poza tym zaczynałem rozumieć, że dla Matyldy seks ze mną był drugoplanową sprawą. Drobnym uzupełnieniem, grzecznym dygnięciem, formą „dziękuję” za mój czas i uwagę, które jej poświęcałem. Smutne. I poniżające. Smutne dla świata i poniżające dla mnie. Postanowiłem definitywnie z tym skoczyć.
Kiedy jakiś czas później zadzwoniła, domagając się spotkania, zapytałem:
– Potrafisz, Matyldo, określić, czego ode mnie chcesz?
– Lubię cię, Wilk.
– Widzisz we mnie kandydata na chłopaka?
– No… nie. Jesteś moim przyjacielem i mentorem. Lubię cię słuchać, bo mądre rzeczy opowiadasz, dobrze mnie traktujesz.
– Wiesz co, Mała? Znasz mnie zaledwie kilka tygodni. Nie jestem twoim przyjacielem. Owszem, lubię cię, ale do przyjaźni sporo brakuje. Z tymi mądrościami też bym nie przesadzał, czasem gadam je wyłącznie po to, by z ciebie majtki ściągnąć, a to już z mądrością niewiele ma wspólnego. Jak wyobrażasz sobie dalej naszą znajomość, Matyldo? Opowiadałaś mi o tylu dupkach, których poznałaś. Masz do tego wyjątkowy talent. I do liczby, i do dupków. Każde rozstanie przeżywasz, jakbyś straciła miłość życia. Pomijam fakt, że związki powyżej miesiąca nazywasz poważnymi, a przypadkowych ludzi przyjaciółmi. W końcu jednak kogoś poznasz. Kogoś ciekawego i odpowiedniego dla ciebie. Ja być może też. I co wtedy?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki