Pan Wilk. Pan Wilk i Tajemnica Tajemnic - Jarosław Wilk - ebook

Pan Wilk. Pan Wilk i Tajemnica Tajemnic ebook

Wilk Jarosław

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jest to kontynuacja opowieści o sercowych rozterkach i seksualnych ekscesach, tytułowego bohatera Wilka, które tak rozpaliły i nadal rozpalają tysiące kobiecych głów w naszym kraju. W swojej drugiej książce Jarosław Wilk zaskakuje podwójnie. Znów mamy do czynienia z jego wyjątkowym, specyficznym humorem, bezkompromisowym męskim językiem i ładunkiem emocji, który na pewno po raz drugi poruszy rzeszę serc, jego fanek. To jednak nie wszystko. „Pan Wilk i tajemnice tajemnic” to książka z czwartym wymiarem w tle. Wyjątkowo głęboka, refleksyjna i nie pozostawiająca czytającego obojętnym na świat, który opisuje. Synergia, dnia codziennego czterdziestoletniego mężczyzny, który poszukuje swojej miłości życia z metafizycznym światem, którego elementy mieliśmy już w pierwszej części, dały efekt niesamowity. Czytając ją śmiejemy się, płaczemy, a co najważniejsze zapominamy o wszystkim, co poza nami, a książką. A przecież, po to właśnie kupujemy książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 252

Oceny
4,2 (10 ocen)
5
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1. Pro­log

Pro­log

– Lolu­niu, mój sło­dziaku, muszę powie­dzieć ci coś waż­nego.

– Ja wiem, tatu­siu, ty jesteś chory.

– No wła­śnie, córeczko, chory… bar­dzo chory.

– To ta noga tak cię boli tatu­siu?

– Tak… ta noga, kocha­nie…

Nie pomo­gło ani zagry­zie­nie wargi, ani zaci­śnię­cie dłoni na szpi­tal­nym prze­ście­ra­dle. Pole­ciały łzy.

– Strasz­nie cię boli, tatu­siu?

– Już nie. Biorę lekar­stwa, które poma­gają nie czuć bólu. Musisz mnie uważ­nie wysłu­chać, córeczko…

– Tatu­siu, a kiedy przy­je­dziesz? – Lola prze­rwała, by zaraz odpo­wie­dzieć samej sobie. – Jak noga zupeł­nie prze­sta­nie boleć?

– Lolu­niu, posłu­chaj mnie naj­droż­sza, bo to, co powiem, jest bar­dzo ważne. Skup się przez chwilę i mnie posłu­chaj, bo…

– Ale ja cię słu­cham, tatu­siu.

– Tak, wiem, kocha­nie…

Jedną dło­nią trzy­ma­łem tele­fon, a drugą sta­ra­łem się zetrzeć łzy, które, spły­wa­jąc po policz­kach, wypeł­niały mi usta sło­nym sma­kiem. Nie mia­łem poję­cia, jak prze­ka­zać mojej zale­d­wie pię­cio­let­niej córce to, co powi­nie­nem jej prze­ka­zać.

– Córeczko… – spró­bo­wa­łem kolejny raz. – Ja… ja mogę nie wyzdro­wieć…

– Kie­dyś wyzdro­wie­jesz, tatu­siu! – dziecko znowu mi prze­rwało.

– No wła­śnie, to nie jest takie pewne. Był u mnie dziś pan dok­tor i powie­dział, że jestem bar­dzo, bar­dzo chory i nie wia­domo, czy uda mi się wyzdro­wieć. Córeczko naj­droż­sza, ja… twój tatuś… może umrzeć… Dla­tego dzwo­nię. Bo chcę ci coś powie­dzieć. Coś bar­dzo waż­nego.

Po dru­giej stro­nie słu­chawki usły­sza­łem płacz pię­cio­latki. Wtedy i z moich oczu natych­miast pole­ciało tyle łez, że już nie było sensu ich wycie­rać. Odcze­ka­łem chwilę…

– Słu­chasz mnie córko moja naj­droż­sza?

– Słu­cham tatu­siu… – odparła, wciąż łka­jąc.

– Lola… jak mnie już nie będzie… Posłu­chaj, musisz mnie zapa­mię­tać…

– Prze­cież ja cię pamię­tam, tatu­siu…

– To zapa­mię­taj mnie, córeczko, na zawsze. Musisz mnie zapa­mię­tać. Że bar­dzo cię kocha­łem i że byłaś dla mnie naj­waż­niej­sza w życiu. Obie­caj mi to kocha­nie.

– Obie­cuję, tatu­siu. Zapa­mię­tam.

Nie szedł­bym o zakład, czy to wszystko, co usi­ło­wa­łem prze­ka­zać, dziew­czynka w jej wieku była w sta­nie pojąć. Jed­nak spró­bo­wa­łem. Musia­łem spró­bo­wać.

– Zapa­mię­taj wszystko, co tylko możesz. Zapa­mię­taj pierw­szą pio­senkę, któ­rej cię nauczy­łem.

– Tatu­siu, ja dobrze pamię­tam tę pio­senkę – znowu weszła mi w słowo. – Posłu­chaj.

Zanu­ciła:

– W ste­pie sze­ro­kim, któ­rego okiem nawet soko­lim nie zmie­rzysz. Wstań, unieś głowę, wsłu­chaj się w słowa pie­śni o małym ryce­rzu. Widzisz, tatu­siu, umiem.

– Cudow­nie, naj­droż­sza. Zapa­mię­taj, że śpie­wa­li­śmy ją razem… – wyszep­ta­łem.

Kom­plet­nie się roz­kle­iłem. Dziś nie pamię­tam już tych wszyst­kich waż­nych słów, jakie padły z moich i córki ust. Pamię­tam tylko, że upo­rczy­wie powta­rza­łem „zapa­mię­taj mnie córeczko, pro­szę, zapa­mię­taj mnie, two­jego tatę”. Zabra­kło odde­chu, nad­pły­nął ból. To kazało mi prze­rwać roz­mowę.

– Kocha­nie, muszę już koń­czyć… Kocham cię, moja córko. Tak bar­dzo kocham…

– Tatu­siu, a kiedy przy­je­dziesz?

Mało nie osza­la­łem.

– Nie wiem. Pro­szę, pamię­taj, że byłem, że cię kocha­łem.

– Dobrze, tatu­siu, zapa­mię­tam – głos córki drżał.

– Kocham Cię, Lola.

– Ja cię też kocham, tatu­siu.

Roz­łą­czy­łem się, komórka opa­dła na prze­ście­ra­dło. Na war­szaw­skiej sali bród­now­skiego szpi­tala leża­łem sam. Dopiero po dłuż­szej chwili prze­tar­łem pie­kące od łez oczy. W okno zaglą­dała już noc, a ja, patrząc w tę ciem­ność, odnio­słem dziwne wra­że­nie, że gdzieś tam, w czar­nej toni wie­czoru ktoś jest. Nie widzia­łem, ale czu­łem obec­ność tego kogoś. Przez moment pomy­śla­łem nawet, że to ona.

– Przy­szłaś już po mnie, kurwo? – wysy­cza­łem wście­kle w kie­runku okna.

Nikt nie odpo­wie­dział, a ja, zmę­czony kolej­nym dniem walki o każdy oddech, zasną­łem.

– Myśli, że jeste­śmy śmier­cią. Jego koń­cem – uśmiech­nął się w myślach, sły­sząc ostat­nie słowa Wilka, nim ten zamknął oczy i zasnął.

– W jego poję­ciu jeste­śmy tym wła­śnie… – odrze­kła, także uśmie­cha­jąc się w duchu. – A prze­cież to nie koniec. Raczej kolejny etap podróży i począ­tek w jed­nym. Był prze­cież przed tym wszyst­kim, co pamięta od chwili swo­ich ludz­kich naro­dzin, i będzie zawsze po tym, co zakoń­czy jego żywot jako czło­wieka.

– To dziwne, jak oni przy­wią­zują wagę do świata, w któ­rym żyją, nie sądzisz?

– Dla­czego dziwne? Innego świata prze­cież nie znają. A nawet jeżeli w jakiś tam wie­rzą, to rzadko wie­rzą tak mocno, żeby wycią­gać ku niemu ręce i umie­rać z uśmie­chem na twa­rzy. Po pro­stu się boją.

– Czego naj­bar­dziej?

– Utraty tego, co znane. Tego, co kochają i co czyni ich szczę­śli­wymi. Nor­malne. Żyją prze­cież wła­śnie dla takich rze­czy. To cały ich świat. Przy­naj­mniej tak myślą.

– Gdyby znali całą prawdę byłoby im lżej. Lepiej.

– Tak, na pewno. Ale nawet my prze­cież nie skła­damy się z samych oczy­wi­sto­ści. Oni muszą odbyć swoją podróż na zasa­dach, które sami two­rzą i które ich two­rzą. Są tylko inter­fej­sem dla fizycz­nego aspektu tej wła­śnie drogi. Lokalną świa­do­mo­ścią tu i teraz. Teraź­niej­szo­ścią. Dla­tego się boją i dla­tego tak chcą wie­rzyć. W cokol­wiek.

– Gdyby nie znali reli­gii, żad­nej reli­gii, w co by wie­rzyli?

– W miej­sce, gdzie wszystko jest ze sobą połą­czone. Prze­szłość, teraź­niej­szość i przy­szłość. Trzy w jed­nym.

– Dla­czego?

– Bo wtedy nie baliby się defi­ni­tyw­nego końca.

– Wilk dziś się bał.

– Dla­tego jesz­cze nie czas mu umie­rać. Przyj­dzie na niego pora. Szyb­ciej niż myśli, lecz jesz­cze nie dziś…

2. Dziew­czynka z zapał­kami

Dziew­czynka z zapał­kami

Sie­dzia­łem w przy­chodni, trzy­ma­jąc się za obo­lałe kro­cze i cze­ka­jąc na swoją kolej wej­ścia do lekar­skiego gabi­netu. Myślami wró­ci­łem do wyda­rzeń, z powodu któ­rych tu się zna­la­złem.

W pią­tek, po całym tygo­dniu orki w fir­mie, z przy­jem­no­ścią par­ko­wa­łem pod domem. Wie­czór był ciemny i lodo­wato chłodny. Zima, która długo zwle­kała z odwie­dzi­nami w Wilcz­ko­wie, w końcu zago­ściła we wsi na dobre. Słu­pek Cel­sju­sza wska­zy­wał pra­wie dwa­dzie­ścia stopni na minu­sie.

Roz­pa­li­łem w kominku i otwo­rzy­łem czer­wo­nego wytraw­nego pinota. Wino oddy­chało, a ja zasta­na­wia­łem się, co począć z wycze­ki­wa­nym od ponie­działku week­en­dem. Siłą przy­zwy­cza­je­nia lub może raczej nałogu, odpa­li­łem lap­top i zalo­go­wa­łem się na por­talu, który, nie licząc kil­ku­ty­go­dnio­wych przerw, odwie­dza­łem od pra­wie czte­rech lat. Ostatni raz wcho­dzi­łem tu w oko­li­cach Nowego Roku, zaczą­łem więc od prze­glą­da­nia nowo­ści. Stan­dar­dowo odsia­łem otyłe, bo nie lubię; star­sze, rów­no­latki i młod­sze mniej niż o dekadę, bo szansa na fajne cycki nie­wielka; mężatki, bo to nie w porządku; brzyd­kie, bo nie jestem despe­ra­tem; głu­pie, bo zaraz „po” lubię sobie popier­do­lić o dupie Maryni, a nie w te pędy zama­wiać tak­sówkę. Na końcu jesz­cze skre­śli­łem te, które chcą mieć dzieci, ponie­waż nie jestem kłamcą. Wbrew pozo­rom po takiej selek­cji została cał­kiem spora grupa kobiet, które, w prze­ci­wień­stwie do tych nale­żą­cych do poprzed­niego zbioru, dawały nadzieję na ogra­ni­cze­nie praw­do­po­do­bień­stwa trwo­nie­nia czasu i słów. Słowa w tym dniu nie ode­grały jed­nak naj­mniej­szej roli. Wyjąt­ko­wego zna­cze­nia nabrały nato­miast twa­rze.

Nie­które widy­wa­łem w tym miej­scu od lat. Oglą­da­łem zdję­cie po zdję­ciu, nie zacze­pia­jąc nikogo. Niczym zapro­gra­mo­wany cyborg kli­ka­łem w kolejne pro­file kobiet i ich gale­rie. Pod wpły­wem ryt­micz­nie prze­wi­ja­ją­cych się przed oczyma zdjęć i wypi­tego w tym cza­sie wina zapa­dłem w stu­por. Odwie­si­łem się dopiero po dłuż­szej chwili, wychy­li­łem kie­lich do dna i wsze­dłem w zakładkę „usta­wie­nia”. Tego, czego szu­ka­łem, twórcy apli­ka­cji nie czy­nią widocz­nym na pierw­szy rzut oka, więc zdą­ży­łem się zde­ner­wo­wać, zanim zna­la­złem. Opcję „ska­suj pro­fil” zapi­sano małymi liter­kami w miej­scu, które trudno było doj­rzeć od razu. Tuż obok umiesz­czono rów­nie maleńki napis „zawieś pro­fil”. Eko­no­micz­nie pod­cho­dząc do rze­czy, wybór bramki numer dwa byłby mądrzej­szy, ponie­waż pro­fil mia­łem opła­cony jesz­cze na dobre trzy mie­siące. Ni­gdy nie umia­łem oszczę­dzać. Wybra­łem bramkę numer jeden i posze­dłem spać.

Rano usia­dłem przed kom­pem z kub­kiem kawy, pró­bu­jąc się zalo­go­wać tam, gdzie już mnie nie było. Przy­ła­pu­jąc się na tej czyn­no­ści, roze­śmia­łem się sam do sie­bie. Kawę wypi­łem, słu­cha­jąc Trójki i prze­glą­da­jąc inter­ne­towe sklepy rowe­rowe. Wła­śnie wycho­dzi­łem na siłow­nię, gdy w progu zatrzy­mał mnie dźwięk przy­cho­dzą­cego maila. Spraw­dzi­łem.

Co z naszym sushi, panie Wilku?

Pozdra­wiam! Matylda

Cał­kiem o niej zapo­mnia­łem. Pierw­szy raz napi­sała do mnie jakiś mie­siąc temu, byłem wtedy krótko zalo­go­wany na por­talu. Oka­zało się, że jest czy­tel­niczką mojego bloga. Wymie­ni­li­śmy się adre­sami mailo­wymi i tyle. Wyda­wała mi się wtedy atrak­cyjna. Przy­naj­mniej tak wyni­kało ze zdjęć. Dużym plu­sem był też sto­su­nek do czter­dzie­sto­lat­ków. Lubiła. Nie wie­dzia­łem wtedy jesz­cze, dla­czego, ale odpo­wiedź na to pyta­nie była dla mnie mniej ważna od faktu, że lubiła i już. Mając w per­spek­ty­wie cały wolny week­end, odpi­sa­łem:

Pro­po­nuję nie prze­kła­dać i najeść się suro­wej ryby jesz­cze dziś.

Wilk

Usta­wi­li­śmy się na dwu­dzie­stą. Stu­dio­wała na poli­tech­nice i wspól­nie z kole­żan­kami wynaj­mo­wała miesz­ka­nie w mrów­kowcu na Gaju. Z bramy, pod którą zapar­ko­wa­łem, punk­tu­al­nie o umó­wio­nej godzi­nie wyszła… dziew­czynka. Tro­chę wybiło mnie to z rytmu. Tak­so­wa­łem jej góra sto sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów, dzie­cinną buzię i wyjąt­kowo drobną figurę. Kli­matu Lolity dopeł­niały blond loczki, oku­lary uczen­nicy oraz paletko w kli­ma­cie Karolci, boha­terki uwiel­bia­nej w dzie­ciń­stwie przeze mnie i przez moją sio­strę powie­ści Marii Krüger.

– Jestem – kiedy Karol­cia śmiała się i okrę­cała zwin­nie wokół wła­snej osi, zasta­na­wia­łem się, czy z jej płasz­czyka zaraz nie wypadną cza­ro­dziej­skie kredki.

Sushi zamó­wi­li­śmy w jed­nym z nie­zna­nych mi barów na osie­dlu. Matylda gadała jak najęta. Wbrew temu, co twier­dziła wcze­śniej w mailach, nie znała dobrze tego, co na prze­strzeni roku publi­ko­wa­łem w necie. Wszystko, co wyłu­skała z moich inter­ne­to­wych wypo­cin, doty­czyło tylko jed­nego zagad­nie­nia, czyli rela­cji mię­dzy panem a suką. Oka­zała się bowiem, jak wiele innych cipek w jej wieku, wielką miło­śniczką Greya. Słu­cha­jąc jej zada­wa­łem sobie pyta­nie, w co i po co tym razem się pakuję. Uzna­łem, że w nic, czego nie znam i co mogłoby mnie w jaki­kol­wiek spo­sób zasko­czyć. W gło­wie mia­łem już gotowy sce­na­riusz. Jedno, dru­gie sushi na mie­ście, potem kola­cja w Wilcz­ko­wie, komi­nek, kolek­cja płyt albo cze­go­kol­wiek innego, urok oso­bi­sty, a na koniec dowód na to, że czter­dzie­stocz­te­ro­let­nie, bez kalo­ry­fera jest zaje­bi­ste i rżnie zaje­bi­ście. Potem, o ile będzie faj­nie i Bóg da, zerżnę dziew­czynę jesz­cze raz albo nawet dwa. I to by było na tyle. Plan nie nale­żał do mister­nych, ale, słu­cha­jąc papla­niny Matyldy, nie łudzi­łem się, że będzie miała mi do zaofe­ro­wa­nia coś faj­nego. Oprócz faj­nych cyc­ków, jasna rzecz.

Po sushi odwio­złem ją do domu. Umó­wi­li­śmy się, że jak skoń­czy sesję egza­mi­na­cyjną na uczelni, spo­tkamy się u mnie celem zje­dze­nia pizzy. W sumie mógł­bym powie­dzieć pizdy, zamiast pizzy, bo to, na co się umó­wi­li­śmy, nie ule­głoby zasad­ni­czej zmia­nie, ale chcia­łem być ele­gancki.

Do spo­tka­nia doszło szyb­ciej. Zadzwo­niła już kilka dni po pierw­szym spo­tka­niu z tro­chę zaska­ku­jącą pro­po­zy­cją.

– Tak sobie myśla­łam… – zaczęła nie­pew­nie, jakby chciała zapro­po­no­wać coś kary­god­nego. – Bo wiesz, Wilk, ja ni­gdy nie byłam na bale­cie. Może przed tą pizzą zapro­sił­byś mnie na balet? Mógł­byś?

Spraw­dzi­łem wro­cław­ski reper­tuar bale­towy w necie i zna­la­zł­szy to, czego szu­ka­łem, oddzwo­ni­łem do Matyldy.

– W poło­wie marca wystąpi we Wro­cła­wiu balet z Rosji z Jezio­rem Łabę­dzim. Chyba ide­al­nie?

– Ide­al­nie – ucie­szyła się.

– Jest jed­nak jeden mały waru­nek z mojej strony, Matyldo.

– Jaki?

– Chciał­bym, by kobieta, z którą wybiorę się na balet, wyglą­dała tak sek­sow­nie, że ani przez chwilę nie będę musiał sku­piać się na balet­ni­cach.

– Ha, ha – roze­śmiała się do słu­chawki. – Bo nie lubisz baletu?

– Nie prze­pa­dam. Stąd prośba. Muszę sobie jakoś straty na psy­che powe­to­wać.

– No to będzie trudno, Wilk. Nie wiem, czy dys­po­nuję odpo­wied­nim ciu­chem na taką oka­zję. Zna­czy sukienką.

– Co robisz w następną sobotę, Matyldo?

– Uczę się. Mam poprawkę. Na doda­tek poprawkę poprawki, więc muszę się przy­ło­żyć.

– Ale pew­nie nie uczysz się od rana do wie­czora i w połu­dnie możesz zro­bić sobie prze­rwę na coś do jedze­nia i małe zakupy?

– Chcesz mi kupić sukienkę? Super! Tylko nie wiem, czy to wypada.

– Skoro ty chcesz balet, a ja sek­sow­nie ubraną part­nerkę na balet, to innego wyj­ścia nie widzę – odpar­łem.

Kilka dni póź­niej spo­tka­li­śmy się w cen­trum han­dlo­wym, które prze­mie­rza­li­śmy szla­kiem kolej­nych buti­ków i wie­sza­ków ze szma­tami.

– W czym mogę pań­stwu pomóc? – w jed­nym ze skle­pów pode­szła do nas trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nia, atrak­cyjna eks­pe­dientka.

– Córka nie­długo będzie miała stud­niówkę – uśmiech­ną­łem się do sprze­daw­czyni. – Musimy coś kupić.

Sukienki z wie­sza­ków zdej­mo­wa­li­śmy w trójkę. Pra­cow­nica sklepu wybie­rała te na stud­niówkę, Matylda wybie­rała te, które wyda­wały się jej naj­od­po­wied­niej­sze na balet, a ja wybra­łem kilka takich, które chciał­bym z niej zdjąć. W każ­dym razie roz­jazd stud­niów­ko­wego stylu mię­dzy naszą trójką był ogromny. Bawiła mnie mina sprze­daw­czyni, gdy patrzyła na to, co tatuś suge­ro­wał córce na stud­niów­kowy bal. W końcu do prze­bie­ralni zanie­śli­śmy około dzie­się­ciu sukie­nek.

Roz­sia­dłem się wygod­nie na mięk­kiej pufie, a Matylda zatrza­snęła za sobą drzwi kabiny, by przy­mie­rzyć kre­acje.

– Mam ci poka­zy­wać wszyst­kie, czy tylko te, które według mnie naj­le­piej leżą? – krzyk­nęła.

– Wszyst­kie. I nie spiesz się.

Cie­le­śnie Matylda była istotą wyjąt­kowo ape­tyczną. Kształtne ciałko, umię­śniony, zgrab­nie zaokrą­glony tyłe­czek, brzu­szek bez fałdy tłusz­czyku i dwie cudow­nie ster­czące piersi, które udało mi się zoba­czyć, kiedy poma­ga­łem jej zmie­niać sukienki. Niby nic dziw­nego, bo ledwo skoń­czyła dwa­dzie­ścia jeden lat, jed­nak w cza­sach, w któ­rych nasto­latki zaże­rają się big macami, zgrabna dupa i brak opon wyle­wa­ją­cych się spo­nad za małych dżin­sów nie­zwy­kle cie­szy. Sukienki zmie­niały się, Matylda eks­po­no­wała wdzięki, eks­pe­dientka zacho­dziła w głowę, o co tu naprawdę cho­dzi, a ja, uśmie­cha­jąc się lubież­nie, kar­mi­łem zmy­sły.

Ten sam sche­mat powtó­rzył się w dwóch następ­nych skle­pach. Bawiła mnie grzecz­ność lub raczej ule­głość Matyldy. Mówi­łem „obróć się”, a ona się obra­cała. Mówi­łem „pod­cią­gnij tro­chę sukienkę, bo chyba dłu­gość jest nie ta”, a ona pod­cią­gała sukienkę wysoko, uka­zu­jąc uda o ślicz­nym kolo­rze. Mówi­łem „podejdź bli­żej”, a ona pod­cho­dziła tak bli­sko, że mogłem wygła­dzić nie­wi­doczne fałdki mate­riału, czy popra­wić tka­ninę w miej­scu, w któ­rym opi­nała piersi i mimo­cho­dem musnąć pal­cami twardy biust.

Nagrzany Matyldą jak piec kaflowy węglem pomy­śla­łem, że muszę zaraz, natych­miast, ina­czej się udu­szę. Zakła­dała aku­rat ostat­nią z sukie­nek, gdy wsze­dłem do kabiny. Nie była zasko­czona. Stała tyłem do mnie. Odsu­ną­łem włosy z karku dziew­czyny i powo­lutku pocią­gną­łem suwak zamka wzdłuż linii ple­ców, aż do momentu, gdy zoba­czy­łem rowek na jej tyłku.

– Pomogę ci…

Widzia­łem w lustrze, że dziew­czyna obser­wuje każdy mój ruch. Miękki mate­riał opadł do kostek. Prze­łkną­łem ślinę. Matylda nie miała na sobie sta­nika, a za kształt jej piersi zabi­łaby każda klientka chi­rurga pla­styka. Oglą­da­łem je sobie przez dłuż­szy moment. Posta­no­wi­łem nie burzyć ide­al­nie pięk­nej chwili. Cała bowiem przy­jem­ność jest w gonie­niu kró­liczka, a nie wpier­da­la­niu go, ad hoc, w cało­ści, na raz. W życiu prze­cież cho­dzi o smak.

– Pocze­kam na cie­bie przed skle­pem – powie­dzia­łem więc i opu­ści­łem kabinę.

– Tamta czarna była fajna – po chwili dołą­czyła do mnie Matylda.

– Która?

– Ta w pierw­szym skle­pie. Skó­rzana.

– Fajna, ale tro­chę z kli­matu sado-maso. Takiej poszu­kamy innym razem. Teraz chcemy cze­goś zwiew­nego i ele­ganc­kiego. Moja kole­żanka pro­wa­dzi sklep z krót­kimi seriami od pol­skich pro­jek­tan­tów. Na pewno znaj­dzie dla cie­bie coś odlo­to­wego i wyj­ścio­wego zara­zem.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej par­ko­wa­łem na Włod­ko­wica, tuż pod witry­nami „Ubie­ralni”. Jej wła­ści­cielkę, Karę, pozna­łem kilka lat wcze­śniej. Gdy­bym gusto­wał w czter­dzie­sto­lat­kach i sza­no­wał insty­tu­cję mał­żeń­stwa, pew­nie bym się oświad­czył. Kara była wyjąt­kową kobietą, więc nie­mal żało­wa­łem, że ta opcja nie wcho­dzi jed­nak w rachubę.

– Ty, Wilk, nie prze­sta­jesz mnie zaska­ki­wać – Kara sia­dła obok mnie na sofie pod oknem, sta­wia­jąc fili­żankę z espresso na niskim sto­liku.

– Że niby co? – uda­łem, że nie rozu­miem.

– Zosta­łeś strę­czy­cie­lem czy spon­so­rem gim­na­zja­li­stek?

– Ma dwa­dzie­ścia jeden lat i jest stu­dentką – spro­sto­wa­łem. – Idziemy razem na Jezioro Łabę­dzie. To wszystko.

– Zero seksu? Nie wie­rzę! – Kara roze­śmiała się szy­der­czo.

– Wprost prze­ciw­nie. W nim cała rzecz.

– Czyli to spon­so­ring.

– Jezu… – wku­rzy­łem się. – Jak, kurwa, Grey tej piź­dzie dzie­wi­czej będą­cej dokład­nie w wieku Matyldy kupił kompa, samo­chód, opła­cił siłow­nię i kilka innych rze­czy, to był to roman­tyczny gest, tak? A jak, kurwa, Wilk z Wro­cła­wia kupuje dziew­czy­nie sukienkę, bo Czaj­kow­ski na to zasłu­guje, to jest to spon­so­ring, tak? Co to za poje­bana logika?

– Wilk, nie unoś się i nie gnie­waj, ale do Greya masz daleko. Czy­ta­łam pobież­nie, ale chyba zarówno w uro­dzie, jak i w dola­rach…

– Jaki kraj, taki Grey – wes­tchną­łem.

W „Ubie­ralni” Kary trudno nie dobrać ciu­cha, jak twier­dzą żony moich nie­ża­łu­ją­cych im kasy kole­gów. Mnie i Matyl­dzie też się to udało. Ustrze­li­li­śmy czer­woną, lekko klo­szo­waną sukienkę za kolana, mocno ścią­gniętą w talii i ład­nie eks­po­nu­jącą biust. Kobie­cość z lat sześć­dzie­sią­tych, które uwiel­bia­łem.

Oboje z Karą zapa­trzy­li­śmy się na Matyldę z zachwy­tem.

– Będziesz musiał też zaspon­so­ro­wać szpilki. I to raczej nie z sie­ciówki – stwier­dziła Kara zło­śli­wie.

Nie zdą­ży­łem się odgryźć, bo Matylda, dopiero teraz orien­tu­jąc się, że sala obok jest pijal­nią cze­ko­lady, wykrzyk­nęła:

– Popro­szę podwójną por­cję, Wilk!

Już po chwili uśmie­chała się do mnie uro­czo ustami uma­za­nymi cze­ko­ladą. Sie­działa na wyso­kim krze­śle w swo­jej nowej bajecz­nej sukience, maj­ta­jąc nagimi sto­pami ponad wyka­fel­ko­waną pod­łogą.

– Jak widzę, sama cze­ko­lada też by wystar­czyła, Wilk – szep­nęła mi na ucho Kara, gdy opusz­cza­li­śmy jej małe cen­trum mody.

Szpilki Matylda zamó­wiła w Inter­ne­cie jesz­cze tego wie­czoru. Posłu­gu­jąc się przy tym moją kartą kre­dy­tową.

Tej nocy dużo roz­my­śla­łem. Także o wspo­mnia­nym w roz­mo­wie z Karą Greyu. Jego pro­ble­mem w rela­cji nie były pie­nią­dze, ale fakt, że się zako­chał. Mnie miłość do Matyldy nie gro­ziła, a kupo­wa­nie kogoś nie wcho­dziło w rachubę.

Choć do łabę­dziego tańca zostało sporo czasu, wil­czy pazur zaczął ste­po­wać rado­sną melo­dię już w poło­wie tygo­dnia po week­en­do­wych zaku­pach. W środę rano zadzwo­niła Matylda i zapo­wie­działa się na wie­czór. Na harce wolę week­endy, lecz tym razem nie pro­te­sto­wa­łem. Wie­dzia­łem, że Młoda w week­end zakuwa, bo po raz drugi miała poprawkę na poli­bu­dzie z przed­miotu, któ­rego nazwę trudno byłoby mi powtó­rzyć. Od roz­sta­nia z Wio­sną minęło już kilka mie­sięcy i choć wiara w uczu­cie wyż­sze roz­sy­pała się iden­tycz­nie jak for­te­pian Cho­pina na bruku, to tak jak z koń­cem tego instru­mentu w wier­szu Nor­wida jego muzyka nie zani­kła, tak i mnie na­dal chciało się jebać.

Zaraz po pracy poje­cha­łem pod stan­cję Matyldy, a po następ­nych trzy­dzie­stu minu­tach otwie­ra­łem przed dziew­czyną drzwi domo­stwa w Wilcz­ko­wie.

– Nie prze­bra­łam się w sukienkę, bo zimno – już w samo­cho­dzie tłu­ma­czyła się, choć o to nie pyta­łem.

– Nie szko­dzi. Jak będziemy na miej­scu, dyr­daj od razu do łazienki, a ja przy­go­tuję coś do picia, byś odta­jała.

Prze­glą­da­łem zapas alko­holu. Z wytraw­nych win od razu zre­zy­gno­wa­łem. Na dosła­dza­nie trun­ków szla­chet­nych w moim domu przy­zwo­le­nia nie ma, a innej sytu­acji w wypadku tak mło­dej dziew­czyny nie prze­wi­dy­wa­łem. Mocne alko­hole rów­nież odpa­dały, bo kli­mat na­dal mia­łem na degu­sta­cję, a nie na wiel­kie żar­cie. Szu­ka­łem typo­wego na taką oka­zję, jakby to ujął kuzyn Rollo, „ścią­ga­cza maj­tek”.

– Mam się prze­brać tutaj czy… – wyrwała mnie z zamy­śle­nia Matylda.

– Nie. Idź, jak mówi­łem, na górę do łazienki. Chcę też, byś wzięła prysz­nic.

Moja odpo­wiedź widocz­nie ją poru­szyła.

– Kąpa­łam się. Jestem czy­sta. Zawsze jestem czy­sta – odparła nieco obra­żo­nym tonem.

– Mała… – posta­ra­łem się zabrzmieć deli­kat­nie. – Ja wiem, że zawsze pach­niesz jak świeża poziomka. Pro­blem nie w tobie, a we mnie. Mam na tym punk­cie świra. Zapach, smak i… jesz­cze kilka innych pier­dol­ców takich. Zrób, pro­szę, co mówię.

Pobie­gła na górę, a ja pod scho­dami zna­la­złem to, czego szu­ka­łem. Japoń­skie wino z zie­lo­nej śliwki. W litro­wym słoju, słod­kie, z całymi owo­cami w środku, o bar­dzo deli­kat­nym smaku, a co naj­waż­niej­sze mające szes­na­ście pro­cent alko­holu. Ide­alny ścią­gacz maj­tek.

Ulo­ko­wa­łem wino w zamra­żal­niku, a kawowy tygie­lek na gazie. Sto­jąc nad kuchenką i wdy­cha­jąc zapach gotu­ją­cej się kawy, myśla­łem o Matyl­dzie. Dziś widzia­łem ją po raz trzeci. Nie wie­dzia­łem o niej nic poza tym, że była młoda i ładna. Niczego nie usta­la­li­śmy, na nic się nie uma­wia­li­śmy. A jed­nak była tu. Z wła­snej woli, godząc się na wszystko, co ją z mojej strony spo­tka. Powo­dów dla takiego zacho­wa­nia widzia­łem kilka. Zaczy­na­jąc od zbyt­niego wpływu mod­nej ostat­nimi czasy lite­ra­tury, opi­su­ją­cej rela­cje pana i suki, poprzez wiele dewia­cji, a koń­cząc na tym, co zasy­gna­li­zo­wała mi Kara, czyli kwe­stiach zwią­za­nych ze spon­so­rin­giem. Na scho­dach usły­sza­łem stu­kot szpi­lek. W czer­wo­nej sukience, takie­goż samego koloru buci­kach i szmince na ustach, z góry zszedł do mnie anio­łek z blond locz­kami. Prze­my­śle­nia prze­ło­ży­łem na póź­niej.

– Stań na środku salonu – rzu­ci­łem.

– Tutaj?

– Tak, tutaj.

Była posłuszna w każ­dym ruchu i geście. Poda­łem jej wielki kie­lich do połowy wypeł­niony winem.

– Wypij kilka porząd­nych łyków, Mała.

– Pyszne – obli­zała wargi, a po kolej­nym łyku dodała:

– Ostat­nio byłam na impre­zie z jed­nym face­tem. Też star­szym. I kupo­wał mi w barze takie gorz­kie. Krzy­wi­łam się po nim cho­ler­nie, a jak nie widział, dosy­py­wa­łam cukru.

– Co to za facet? – zain­te­re­so­wa­łem się.

– Taki jeden. Przy­cze­pił się do mnie kie­dyś w Rynku. Z nudów się z nim umó­wi­łam. Nie ma o czym gadać. Oka­zał się gnoj­kiem.

Nie cią­gną­łem tematu. Uzna­łem, że jeśli z jakie­goś powodu będę chciał wie­dzieć wię­cej, zapy­tam póź­niej.

– Odłóż kie­li­szek – pole­ci­łem.

Odło­żyła.

– Odwróć się do mnie tyłem.

Odwró­ciła się posłusz­nie.

Roz­pią­łem suwak sukienki do wyso­ko­ści bio­der. Skóra dziew­czyny była jasna, wręcz mleczna. I ide­al­nie pasu­jąca do opa­da­ją­cych na plecy blond kosmy­ków. Przy­ło­ży­łem usta do jej ple­ców. Nie wiem, czy to był zapach pozio­mek, ale na pewno owo­ców. Zsu­ną­łem z ramion czer­wony mate­riał. Sto­jąc na­dal za nią, poło­ży­łem dło­nie na pier­siach. Twar­dych, wiel­ko­ści zie­lo­nych gra­pe­fru­itów swe­etie, a jak dane mi było chwilę póź­niej się prze­ko­nać – rów­nie słod­kich.

– Pośliń swoje paluszki, a potem piersi. Sutki…

Grzecz­nie wło­żyła palce do ust, a potem zmo­czyła śliną małe, ster­czące bro­dawki.

– Roze­pnij mi roz­po­rek. Nie odwra­caj się. Włóż mi ręce w spodnie. Obej­mij go.

Chwilę roz­cie­ra­łem pal­cami ślinę na jej pier­siach, pod­czas gdy Matylda przy­jem­nie ugnia­tała mojego kutasa. Ścią­gną­łem sukienkę niżej, aż zatrzy­mała się na kost­kach. Matylda ani przez chwilę się nie poru­szyła, nie pró­bo­wała obró­cić, grzeczna, w mil­cze­niu godząca się na wszystko, jakby jakaś nie­wi­dzialna siła ode­brała jej wszelki opór i zdol­ność do mówie­nia „nie”. Zabawa nią, jej cia­łem, była niczym szam­pan dla zmy­słów.

– Usiądź, Matyldo, na stole.

Zawa­hała się, nie­pewna, jak ma wyko­nać pole­ce­nie. Pod­nio­słem ją więc, sukienkę zosta­wi­łem na pod­ło­dze, a Matyldę, tylko w cie­li­stych poń­czo­chach i strin­gach, posa­dzi­łem na wiel­kim, drew­nia­nym stole sto­ją­cym pod oknem. Następ­nie pozby­łem się nie­ja­dal­nych maj­te­czek i popa­trzy­łem na danie wie­czoru.

– Chwyć się za kostki, Matyldo, i roz­szerz nogi naj­moc­niej jak potra­fisz.

– Tak?

– Tak.

Grejp­frut swe­etie ustą­pił tru­skaw­kom i mali­nom. Chcia­łem spraw­dzić, czy nie mam lodów w zamra­żal­niku, ale uprzy­tom­niw­szy sobie, że jestem na die­cie, sku­pi­łem się na całej gamie lek­ko­straw­nych owo­ców.

Leżała obok, z głową na moim kro­czu, patrząc mi w oczy. Gra wstępna była dla mnie sza­łem zmy­słów, a tego, co nastą­piło potem, już dziś nie pamię­tam. Zapo­mnia­łem. Matylda oka­zała się ide­al­nie posłusz­nym biorcą, a mnie takie coś zawsze bawi tylko w poło­wie. Nie znaj­du­jąc sym­biozy, czuję się jak paso­żyt.

– Pojadę na week­end do domu, do Gnie­zna. Umó­wi­łam się z przy­ja­ciółką, która ma tro­chę kło­po­tów. Muszę jej pomóc – powie­działa, nie zmie­nia­jąc pozy­cji.

– Rodzice się ucie­szą – pogła­ska­łem ją po gło­wie. – Pamię­tam, że jak stu­dio­wa­łem, każdy mój przy­jazd do domu dla moich był zawsze świę­tem.

– Faj­nych mia­łeś rodzi­ców?

– Mam. W poło­wie. Mama ode­szła ponad trzy lata temu. Wiesz, Matyldo… Dopiero po czter­dzie­stce zro­zu­mia­łem, że moimi naj­więk­szymi przy­ja­ciółmi byli rodzice. No może że mama, to wie­dzia­łem wcze­śniej. Ale o ojcu jako po pro­stu o przy­ja­cielu zaczą­łem myśleć nie tak dawno. Nie z jego winy. Z mojej. Wcze­śniej byłem za głupi, by to zro­zu­mieć. Zawsze go bar­dzo kocha­łem, ale żeby przy­ja­ciel? Wyda­wało mi się, że to może doty­czyć innych ludzi. Nie ojca. A kim, jeżeli nie przy­ja­cielem, jest czło­wiek, który zawsze był ze mną i który ni­gdy się ode mnie nie odwró­cił, nawet gdy miał ku temu powody? W każ­dej sytu­acji, gdy byłem na dnie, wycią­gał do mnie rękę. Pamię­tam… Jakieś dwa­na­ście lat temu… Zabrał mnie, doro­słego chłopa, do sklepu i kupił mi buty. Niby zwy­kła sprawa. Zawsze mi dawał, ile mógł, a cza­sem i wię­cej. Tylko że wtedy liczy­łem sobie trzy­dzie­ści lat. Była zima. Moja córka skoń­czyła roczek, a ja zamy­ka­łem zban­kru­to­wany inte­res. Wszystko, co mia­łem, a nie mia­łem prak­tycz­nie nic, prze­zna­cza­łem dla Loli. Tato odkrył kie­dyś, że codzien­nie suszę buty, w któ­rych cho­dzi­łem jesz­cze wio­sną. I kupił. Zwy­kłe, nie mar­kowe. Cie­płe, porządne. Przecho­dzi­łem w nich dwie zimy. Tata. Mój naj­lep­szy przy­ja­ciel w życiu.

– Nie mam taty… – zamy­śliła się Matylda – To zna­czy mam, ale jakby go nie było. Dla niego pro­ble­mem jest zapła­cić kilka stów ali­men­tów. Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio go widzia­łam.

– Pije? – zapy­ta­łem.

– Nie. Jest rad­nym w okręgu Gnie­zna. Stara się ukry­wać dochody, jak tylko może, żebym przy­pad­kiem za dużo nie dostała.

– Kochasz go?

– Sama nie wiem. Chyba tak. Cho­ciaż nie rozu­miem, za co.

– A mama?

– Umarła. Jak twoja, Wilk. Tylko, że dawno temu już. Na raka.

– To gdzie ty miesz­kasz? – zain­te­re­so­wa­łem się.

– U dziad­ków. Są bar­dzo kochani. To w sumie moi rodzice. Miesz­kam z nimi od bar­dzo dawna.

Słu­cha­łem z mie­sza­nymi uczu­ciami.

– Stać cię na stu­dia? – zapy­ta­łem.

– Jest mała renta po mamie. Od ojca gro­sze. Od dziadka zawsze coś wpad­nie. Wystar­cza na stu­dio­wa­nie i coś mi tam na jedze­nie zostaje. Cza­sem nie star­cza, więc sta­ram się doro­bić jako kel­nerka. Nie zawsze jed­nak mogę, bo na poli­bu­dzie sporo zajęć.

Wcze­snym ran­kiem przed pracą odwio­złem Matyldę na uczel­nię.

– Jak wrócę z Gnie­zna, zadzwo­nię i się spo­tkamy, tak? – zapy­tała.

– Jasne – skła­ma­łem tak prze­ko­nu­jąco, jak­bym nie brał pod uwagę innego sce­na­riu­sza.

A prze­cież bra­łem.

– Masz za co doje­chać do Gnie­zna?

– Spo­koj­nie, Wilk. Mam pięć dych. Wystar­czy mi, a w Gnieź­nie dostanę pie­nią­dze od dziadka. Pojadę sto­pem.

– Nie jedź sto­pem. Pojedź pocią­giem – wyją­łem z kie­szeni stówę.

Znów mia­łem mętlik w gło­wie. Z jed­nej strony czu­łem dys­kom­fort, wrę­cza­jąc jej pie­nią­dze, a z dru­giej strony włą­czyła mi się jakaś popier­do­lona odpo­wie­dzial­ność za tę jej podróż. Ode mnie do domu. Pie­nią­dze przy­jęła z zaże­no­wa­niem. Zasta­na­wia­łem się, czy uda­wała, ale chyba naprawdę miała z tym pro­blem. Taki sam jak ja z daro­wa­niem. Fak­tem jed­nak jest, że do trans­ak­cji osta­tecz­nie doszło.

Week­end spę­dzi­łem z Lolą. Wysko­czy­li­śmy na deski do cze­skich Koutów.

– Lola… Sądzisz, że jestem twoim przy­ja­cie­lem? – zapy­ta­łem w dro­dze powrot­nej, kiedy odwo­zi­łem córkę do matki.

– No co ty, tato? Prze­stań! Ja mam przy­ja­ciół. Ty jesteś tatą.

Nie byłem zasko­czony. Nor­malna odpo­wiedź trzy­na­sto­latki. Jed­nak kiedy wysia­da­łem z auta w Wilcz­ko­wie, wie­dzia­łem, że chcę, by kie­dyś moja córka powie­działa o mnie to, co ja dziś mogę powie­dzieć o moim ojcu.

– Co u Cie­bie, Wilk? – kiedy odpa­li­łem kom­pu­ter, zoba­czy­łem na komu­ni­ka­to­rze wia­do­mość od Matyldy.

– Dobrze. Wró­ci­łaś?

– Nie. Zostaję do ponie­działku. Ale muszę się pil­nie z tobą upić.

– No jak trzeba, to trzeba ☺. Coś się stało?

– Chło­pak mnie zosta­wił.

Podra­pa­łem się po gło­wie.

– Kto cię zosta­wił?

– Adrian. Opo­wia­da­łam ci o nim.

W nie­dziele zazwy­czaj sobie to odpusz­czam, ale teraz włą­czy­łem mózg na pełne obroty. Adriana przy­po­mnieć sobie jed­nak nie potra­fi­łem. Odpi­sa­łem po dłuż­szej chwili.

– Z tym wspól­nym piciem będzie trudno, Matyldo. Mam sporo zajęć. Kilka szko­leń, kilka spo­tkań z klien­tami i dostaw­cami. W tygo­dniu więc odpada. W week­end nato­miast mam córkę. Temat święty.

W kwe­stii week­endu kła­ma­łem, w kwe­stii tygo­dnia tro­chę też. Zadzia­łała zasada: „co się stało raz, nie stało się ni­gdy”. Matylda prze­szła do histo­rii. Przy­naj­mniej tak mi się wtedy wyda­wało.

Kilka dni póź­niej wpadł Kozak. Zaba­lo­wa­li­śmy. Każdy męż­czy­zna zna przy­pa­dło­ści kaca. Na ból głowy pomoże aspi­ryna, na suszę piwko, a na powrót do żywych talerz żuru, barsz­czu na zakwa­sie lub ogór­ko­wej. Wtedy naj­czę­ściej pozo­staje nam jesz­cze jeden demon do poko­na­nia. I tak tego dnia było ze mną. Leżąc na sofie i sącząc zimne piwo z małego, cze­skiego bro­waru, prze­glą­da­łem kon­takty w tele­fo­nie, zasta­na­wia­jąc się nad wybo­rem egzor­cystki. Ni­gdy nie przy­pi­sy­wa­łem sobie zdol­no­ści tele­pa­tycz­nych, ale dokład­nie w tym samym momen­cie dosta­łem ese­mesa od Matyldy.

– Już nie mogę z tymi książ­kami, kuję trzeci dzień, należy mi się prze­rwa. Co robisz?

– Leczę kaca.

– Może się zoba­czymy?

Chwilę ze sobą wal­czy­łem, ale w końcu, choć warunki nale­żały do trud­nych, górę wziął roz­są­dek. Wykrę­ci­łem numer do Matyldy.

– Matyldo, nasze spo­tka­nie nie ma więk­szego sensu.

– Dla­czego tak mówisz, Wilk? Zro­biło mi się przy­kro.

– Masz dwa­dzie­ścia lat, ja czter­dzie­ści cztery. To chyba wystar­cza­jący powód. Róż­nimy się bar­dzo. Znaj­du­jemy się w róż­nych momen­tach życia, mamy różne ocze­ki­wa­nia.

– Ale ja niczego, Wilk, nie ocze­kuję. Dobrze mi było i tyle. Bez­piecz­nie. Lubię cię słu­chać. Lubię cie­bie…

– Mała, za jakiś czas umó­wimy się na kawę – znowu kła­ma­łem. – Poroz­ma­wiamy na neu­tral­nym grun­cie. Nie w Wilcz­ko­wie, bo z góry wiem, jak to się skoń­czy. Znam sie­bie. Ok?

– Dobrze. Jak chcesz.

Poże­gna­li­śmy się. Mogłem być z sie­bie dumny, bo wła­śnie oka­zało się, że nie jestem takim chu­jem, jak można by się po mnie spo­dzie­wać. Skom­ple­men­to­wa­łem sam sie­bie:

– Na spo­rej chcicy pogo­nić mało­latkę? No, no, Wilk, mądrze­jesz.

Ale zaraz już mniej rado­śnie doda­łem:

– Albo się sta­rze­jesz.

Wró­ci­łem do prze­szu­ki­wa­nia kon­tak­tów. Potrze­bo­wa­łem świa­do­mej, doj­rza­łej umy­słowo egzor­cystki, która mi obcią­gnie i nie pozo­stawi z wyrzu­tami sumie­nia. Komu­ni­ka­tor smart­fona wydał dźwięk. To Matylda prze­słała plik. Po nim kolejny, a potem jesz­cze kilka. Wie­dzia­łem, co zawie­rały, już przed ich otwar­ciem, ale prze­gląd­ną­łem wszyst­kie z lubieżną przy­jem­no­ścią. Tę małą obiek­tyw wyjąt­kowo lubił. Tylko przez krótki moment zasta­no­wiło mnie, kto wyko­nał te zdję­cia, bo sel­fie to na pewno nie były.

Roz­są­dek poszedł precz, Matylda miała zbyt ładną buźkę, zbyt zaje­bi­ste cycki i zbyt ster­czący mło­do­ścią tyłek. Godzinę póź­niej wysia­dła z tak­sówki pod moim domem.

– Choć papier­ków po cukier­kach tu i ówdzie ślad, marzy ci się bom­bo­nierka taka jak ja – grało mi w gło­wie.

Jed­nak i tym razem po zdję­ciu pięk­nej czer­wo­nej kokardy, świe­cą­cej folii oraz sze­lesz­czą­cego przy­jem­nie złotka zasta­łem sło­dycz krót­ko­trwałą, a nadzie­nia w cze­ko­ladce tyle co nic.

W ten sam spo­sób spę­dzi­łem jesz­cze dwa wie­czory. Mała opo­wia­dała mi o swoim życiu. Z opo­wie­ści o rodzi­nie, któ­rej poza dziad­kami nie miała, o przy­ja­cio­łach, któ­rzy przy­ja­ciółmi nie powinni się nazy­wać, o towa­rzy­stwie nie­stro­nią­cym od dra­gów i będą­cym dla niej rów­nią pochyłą, wyła­niał się typowy obraz pogu­bio­nej dziew­czyny. Dziew­czyny w kurio­zalny spo­sób szu­ka­ją­cej gruntu, na któ­rym mogłaby się oprzeć. W błot­nym grzę­za­wi­sku życia pró­bo­wała wyma­cać dno małą, gołą stópką w nadziei, że wszech­ogar­nia­jące bagno jed­nak jej nie pochło­nie.

Czu­łem, że pie­prze­nie Matyldy jest złe. Etatu życio­wego prze­wod­nika prze­cież nie szu­ka­łem. Nie mia­łem pro­blemu z jej wie­kiem, nie w tym rzecz. W kry­tyce pier­do­le­nia dwa­dzie­ścia lat młod­szych dziew­cząt prym wiodą ich rodzice, co jako ojciec nawet rozu­miem, oraz nie­go­dzące się z prze­mi­ja­niem żony nie­któ­rych moich kole­gów, gdyż w takich akcjach widzą zagro­że­nie dla sie­bie samych. O kabo­ty­nach wszel­kiej maści z ich fał­szywo poj­mo­waną moral­no­ścią nie wspo­mnę. Dla mnie naj­więk­szym hamul­cem w tej sytu­acji była świa­do­mość, że nie łączy mnie z Matyldą żadna więź i że żadna połą­czyć nas nie może. Utrzy­my­wa­nie stanu rze­czy opar­tego na rżnię­ciu i drob­nych gra­ty­fi­ka­cjach za takowe w rachubę nie wcho­dziło. Pozo­sta­wia­łem to innym debi­lom w moim wieku. Poza tym zaczy­na­łem rozu­mieć, że dla Matyldy seks ze mną był dru­go­pla­nową sprawą. Drob­nym uzu­peł­nie­niem, grzecz­nym dygnię­ciem, formą „dzię­kuję” za mój czas i uwagę, które jej poświę­ca­łem. Smutne. I poni­ża­jące. Smutne dla świata i poni­ża­jące dla mnie. Posta­no­wi­łem defi­ni­tyw­nie z tym sko­czyć.

Kiedy jakiś czas póź­niej zadzwo­niła, doma­ga­jąc się spo­tka­nia, zapy­ta­łem:

– Potra­fisz, Matyldo, okre­ślić, czego ode mnie chcesz?

– Lubię cię, Wilk.

– Widzisz we mnie kan­dy­data na chło­paka?

– No… nie. Jesteś moim przy­ja­cie­lem i men­to­rem. Lubię cię słu­chać, bo mądre rze­czy opo­wia­dasz, dobrze mnie trak­tu­jesz.

– Wiesz co, Mała? Znasz mnie zale­d­wie kilka tygo­dni. Nie jestem twoim przy­ja­cie­lem. Ow­szem, lubię cię, ale do przy­jaźni sporo bra­kuje. Z tymi mądro­ściami też bym nie prze­sa­dzał, cza­sem gadam je wyłącz­nie po to, by z cie­bie majtki ścią­gnąć, a to już z mądro­ścią nie­wiele ma wspól­nego. Jak wyobra­żasz sobie dalej naszą zna­jo­mość, Matyldo? Opo­wia­da­łaś mi o tylu dup­kach, któ­rych pozna­łaś. Masz do tego wyjąt­kowy talent. I do liczby, i do dup­ków. Każde roz­sta­nie prze­ży­wasz, jak­byś stra­ciła miłość życia. Pomi­jam fakt, że związki powy­żej mie­siąca nazy­wasz poważ­nymi, a przy­pad­ko­wych ludzi przy­ja­ciółmi. W końcu jed­nak kogoś poznasz. Kogoś cie­ka­wego i odpo­wied­niego dla cie­bie. Ja być może też. I co wtedy?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki