Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Podszedł do Emmy, skrępował jej ręce na plecach i przeciął sznury, którymi była przywiązana do konia. Nie stawiała żadnego oporu. Założywszy jej przepaskę na oczy, Verdoja wziął dziewczynę na ręce. Po odgłosie jego kroków zorientowała się, że są w jakimś głuchym pomieszczeniu. Czuła, że niesie ją to w górę, to w dół; powietrze stawało się coraz cięższe. Wreszcie usłyszała trzask zamykanych drzwi i Verdoja postawił ją na ziemi. Gdy odsłonił jej oczy, w świetle latarki trzymanej przez niego w ręku ujrzała coś w rodzaju skalistej celi, szerokiej na metr i trzy ćwierci, na dwa i pół metra długiej i dwa wysokiej. Nie było w niej nic prócz wiązki słomy, dzbanka, kawałka suchego placka i dwóch łańcuchów przymocowanych do ścian. " (fragment) Tagi: klasyka, przygodowa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Następnego ranka dotarli do upragnionego stawu, przy którym urządzono postój. Konie rozsiodłano. Zwierzęta chciwie piły wodę i pasły się na otaczających staw łąkach. Członkowie wyprawy posilali się również. Po pewnym czasie, gdy konie wypoczęły, ruszono w dalszą drogę. Stopniowo krajobraz zaczął się zmieniać, tu i ówdzie pojawił się skrawek pastwiska lub kępa drzew. Nad wieczorem natrafili nawet na spory las. Następnego ranka dotarli na skraj pustyni. Wjechali w wąską przełęcz, która wkrótce przeszła w dolinkę. Tu się zatrzymali na dłuższy odpoczynek, zamierzali bowiem jechać aż do nocy.
Obok dolinki, w ustronnej szczelinie skalnej, Verdoja zostawił trzech ludzi, aby czatowali na Sternaua; liczył, że zatrzyma się on tu dłużej w poszukiwaniu śladów obozowiska. Nie spodziewano się go wcześniej aniżeli wieczorem dnia następnego, do tego zaś czasu miał Verdoja przysłać resztę swych ludzi.
Znowu ruszyli. Dolina przerodziła się wkrótce w szeroką równinę pokrytą żyznymi pastwiskami. Droga, którą obrali, była bezpieczna, bo prawie nie uczęszczana. Minął dzień. Nie natknęli się na żadną hacjendę, choć można było przypuszczać, że w pobliżu znajduje się jakiś folwark. Gdy zapadł mrok, zatrzymali się przed wysoką, potężną bryłą w kształcie piramidy, której podstawę otaczały odłamy skał i krzewy. Verdoja zagwizdał. Coś poruszyło się w krzakach. Wyszedł z nich jakiś człowiek.
— Czy posłaniec mój był u ciebie? — zapytał Verdoja.
— Tak, panie — odparł zapytany. — Przyniósł mi pański list. Wszystko przygotowane. Mam i światło.
— Więc prowadź mnie. Reszta niech czeka, aż wrócę.
Podszedł do Emmy, skrępował jej ręce na plecach i przeciął sznury, którymi była przywiązana do konia. Nie stawiała żadnego oporu. Założywszy jej przepaskę na oczy, Verdoja wziął dziewczynę na ręce. Po odgłosie jego kroków zorientowała się, że są w jakimś głuchym pomieszczeniu. Czuła, że niesie ją to w górę, to w dół; powietrze stawało się coraz cięższe. Wreszcie usłyszała trzask zamykanych drzwi i Verdoja postawił ją na ziemi. Gdy odsłonił jej oczy, w świetle latarki trzymanej przez niego w ręku ujrzała coś w rodzaju skalistej celi, szerokiej na metr i trzy ćwierci, na dwa i pół metra długiej i dwa wysokiej. Nie było w niej nic prócz wiązki słomy, dzbanka, kawałka suchego placka i dwóch łańcuchów przymocowanych do ścian.
— No, jesteśmy na miejscu — rzekł triumfująco eks-rotmistrz. — Nigdy stąd nie uciekniesz. Dlatego uwolnię cię z więzów.
Zwycięskim spojrzeniem obrzucił od stóp do głów postać Emmy.
— Ależ, senior, cóż takiego uczyniłam, że mnie porwałeś i tutaj umieściłeś? — zapytała pełna lęku i trwogi.
— Ukradłaś moje serce. Będziesz mi za to posłuszna. Wyciągnął rękę, by ją objąć.
— Nigdy, łotrze! — zawołała, odsuwając się z odrazą.
— No, no, zaraz cię przekonam, że się mylisz. Znowu przysunął się do niej. Wtedy chwyciła go za pas i wyciągnęła jego sztylet.
— Precz! Będę się bronić!
Cofnął się o parę kroków. Po chwili chwycił go szyderczy śmiech.
— Sztylet w tej ręce jest mniej groźny od szpilki. No, oddaj go natychmiast!
Chciał jej go odebrać, a ponieważ miał tylko jedną sprawną rękę, postawił na ziemi latarkę. Emma wykorzystując to zamierzyła się na niego, mówiąc:
— Jestem słabą dziewczyną, ale pan ma tylko jedną rękę. Nie waż się mnie dotykać.
Verdoja się zawahał. Wtedy zza drzwi odezwał się służący.
— Czy mam pomóc, senior?
— Tak. Odbierz jej sztylet!
Emma czuła, że nie zdoła się obronić, ale rozpacz dodawała jej sił. Przykładając sztylet do swej piersi, zawołała:
— Jeśli odważysz się mnie dotknąć, zabiję się!
Miała przy tych słowach tak zdecydowany wyraz twarzy, że Verdoja uwierzył. Nie chciał jej śmierci. Dlatego wstrzymał służącego, który już zamierzał wykonać polecenie pana.
— Zostaw ją w spokoju. Głód jest najlepszym środkiem, złamie jej upór. Dopóki nie będzie posłuszna, nie dostanie nic do jedzenia. No, teraz chodźmy!
Podniósł z ziemi latarkę i obaj opuścili więzienie. Drzwi zaryglowali potężnymi zasuwami, by uniemożliwić ucieczkę.
Tak więc Emma pozostała sama w wąskiej, ciemnej celi. Za posłanie miała jej służyć brudna słoma. Świeże powietrze niemal wcale nie docierało tutaj. Była skazana na głód, kawałek bowiem placka ryżowego, leżącego obok dzbana z cuchnącą wodą, nie mógł jej wystarczyć na długo.
Podczas podróży udało się jej zamienić kilka słów z Karią. Indianka radziła, by się w jakiś sposób postarała o broń. Teraz przekonała się, jak słuszna była to rada. Jeszcze kurczowo trzymała sztylet w ręce, zdecydowana nie oddać go nigdy. Długa, męcząca jazda i ostatnie zajście z eks-rotmistrzem tak ją wyczerpały, że z płaczem padła na słomę. Zdana na łaskę i niełaskę bezdusznego łotra, jedyną nadzieję pokładała wre Władcy Skał.
Verdoja wrócił w towarzystwie służącego do najemników, oczekujących u wejścia do piramidy. Była to stara budowla meksykańska, wzniesiona na skalistym fundamencie i zbudowana z cegieł. W skale, jeszcze przed przystąpieniem do budowy piramidy, wydrążono szereg cel połączonych ze sobą za pomocą korytarzy. Piramida miała również krużganki, w których możnowładcy i książęta upadłego państwa przechowywali swe tajemnice i urządzali uczty. Cegły pokruszyły się z biegiem lat i pomiędzy nimi zaczęły rosnąć rośliny. To jeszcze bardziej dewastowało budowlę. Górną jej część uszkodziły wichry, wyglądała więc teraz jak wzgórze od podstawy aż do szczytu porośnięte krzewami. Burze i deszcze nie zdołały jednak zniszczyć wnętrza. Cele i krużganki zachowały się w dobrym stanie, były równie mocne jak przed setkami lat. Budowla ta leżała pośrodku posiadłości należących do przodków eks-rotmistrza. Jeden z nich przez długi czas szukał wejścia do piramidy, aż w końcu znalazł je wśród kupy kamieni i cegieł. Nie rozgłaszał tego wśród ludności; sekret pozostał w rodzie, przechodząc z ojca na syna. Z biegiem lat we wnętrzu piramidy zaczęły dziać się rzeczy, które ukrywano przed światłem dziennym i przed prawem. Służący, który prowadził Verdoja i Emmę, był strażnikiem starej budowli i zaufanym jej obecnego właściciela. Obydwaj strzegli tajemnicy jak najstaranniej i wiedzieli, że mogą liczyć na siebie.
Gdy Verdoja wyszedł z piramidy, odwiązano z konia Indiankę Karię. Zasłonięta jej oczy. To samo uczyniono z porucznikiem Parderem mimo jego protestów. Verdoja oświadczył mu, że nikomu nie może pokazać wejścia do piramidy. Dodał jednak, że wewnątrz piramidy Pardero będzie mógł zdjąć opaskę i poruszać się swobodnie.
Strażnik prowadził Karię, a Verdoja porucznika. Doszli do celi, w której znajdowała się Emma. Obok wydrążona była druga, prawie taka sama, otworzyli ją, aby umieścić w niej Indiankę.
— Pójdę po resztę jeńców — rzekł Verdoja do Pardera. — Zostawiam cię z nią. Gdy skończycie, wyjdź na korytarz i zawołaj.
Po tych słowach oddalił się wraz ze strażnikiem. Pardero zdjął przepaskę z oczu Karii i uwolnił z więzów jej ręce, odzyskała więc swobodę ruchów. Miał przy sobie latarkę, przy jej świetle pożerał namiętnym wzrokiem piękną Indiankę.
— Teraz nikt mi cię nie zabierze — wycedził po chwili. Oczy jej zabłysły dumą i gniewem. Córka sławnego wodza, siostra nie mniej sławnego Bawolego Czoła, nie czuła strachu przed wrogiem, kaleką bez ręki.
— Tchórz! — rzekła z największą pogardą.
— Co takiego? Nazywasz mnie tchórzem? — uśmiechnął się ironicznie. — Czyśmy was nie zwyciężyli? Czy nie pojmaliśmy i nie przyprowadzili aż tutaj?
— Schwytaliście nas podstępem podczas snu. Prawdziwy mężczyzna nie walczy z kobietami. Czy Sternau wam nie umknął? Nie potrafiliście go zatrzymać. Jesteście jak wilki prerii, które rzucają się na ofiary nocą, korzystając z przeważającej siły, i które wyć zaczynają ze strachu, kiedy usłyszą choćby jeden strzał. Jestem dziewczyną, mimo to boję się ciebie mniej niż brzęczącego nad uchem chrząszcza, którego mogę zgnieść dwoma palcami.
— Milcz! Jesteś w mojej mocy i od ciebie tylko zależy, czy cię zniszczę, czy też poprawię twoje położenie.
— Ty mógłbyś mnie zniszczyć?! Nie jesteś tym, który by mógł pokonać siostrę Bawolego Czoła. Będziesz zgubiony, gdy tylko mnie dotkniesz.
Stała przed nim groźnie z podniesionym ramieniem. Podszedł bliżej, chcąc ją objąć. Karia myślała tylko o tym, aby zdobyć jakąkolwiek broń, nie cofnęła się więc ani o krok. Przeciwnie, postąpiła naprzód, błyskawicznym ruchem chwyciła oburącz za jego pas i zanim się zdołał zorientować/wyrwała mu sztylet i rewolwer. Niemal równocześnie zadała Parderowi uderzenie tak mocne, że zamroczony potoczył się ku drzwiom. Skierowała teraz ku niemu lufę rewolweru, trzymając w lewej ręce błyszczący sztylet.
— Bestio! Czekaj, już ja cię poskromię! — wrzasnął zamierzając rzucić się na nią.
— Ani kroku dalej! — krzyknęła.
— Dziewczyny nie strzelają tak prędko! — zawołał. Nim jednak doskoczył do niej, padł strzał! Pardero chwycił się za brodę, głośno zawodząc. Kula Karii przestrzeliła mu szczękę.
— Diablico przeklęta, zapłacisz mi za to! —wykrztusił zachłystując Się krwią. Prawą ręką zasłonił ranę, a lewą zamierzył się na Indiankę.
Błysnął sztylet. Ze straszliwą szybkością kilkakrotnie zanurzyła go aż po rękojeść w piersi napastnika.
— O Dios! — wycharczał Pardero, chwiejąc się na nogach.
— Idź do piekła! — Indianka po raz ostatni dźgnęła go sztyletem trafiając w serce. Pardero padł na kolana, a potem runął ha legowisko ze słomy. Uklękła przy nim, zabrała mu drugi rewolwer, torbę z amunicją, zegarek i torbę z prowiantem, przewieszoną przez ramię.
W tym momencie rozległo się głośne pukanie w ścianę.
— Kto tam? — zapytała.
— To ja, Emma, jestem tu obok.
Karia wydała okrzyk radości i chwyciwszy latarkę, po chwili znalazła się pod drzwiami przyległej celi. Musiała natężyć wszystkie siły, aby odsunąć stare, zardzewiałe rygle. Gdy wreszcie dała sobie z nimi radę, Emma padła jej w objęcia.
— Masz broń i światło? Jesteś wolna?
— Jestem uzbrojona, ale jeszcze nie jestem wolna — odpowiedziała Indianka. — Pukałaś przed chwilą. Czy wiedziałaś, że jestem w pobliżu?
— Słyszałam dwa głosy, męski i kobiecy, pomyślałam więc, że kobiecy należy do ciebie. Później padł strzał. Kto to strzelał?
— Ja. Najpierw przestrzeliłam porucznikowi szczękę, potem przebiłam go sztyletem.
— Mój Boże, to okropne!
— Okropne? O nie! Była to konieczna obrona. Teraz nie pozwolimy się już zamknąć! Czy masz broń przy sobie?
— Mam ten sztylet. Wyrwałam go rotmistrzowi.
— Widzę, że i ty potrafisz zdobyć się na odwagę. Masz tu jeszcze rewolwer. Chodź, przeszukamy korytarz.
Szły przez ponure sklepienie w kierunku, z którego je przyprowadzono. Korytarz był wąski i niski, powietrze w nim duszne i stęchłe. Karia, idąca przodem, nagle stanęła i aż krzyknęła z radości:
— Znalazłam coś! Nie będziemy głodować. Patrz!
Przy podmurowaniu korytarza, w głębokim, kwadratowym otworze leżał zapas tortillas, jak nazywają Meksykanie swe płaskie placki ryżowe. Obok stała wielka butelka napełniona jakimś płynem. Poświeciwszy latarką, Emma stwierdziła, że jest to oliwa.
— Jakie szczęście! — zawołała. — Myślałam już, że umrę z głodu.
— Teraz już głód nam nie grozi. Mamy placki i torbę z żywnością, którą zabrałam Parderowi. Chodźmy dalej!
— Czy nie narażamy się na niebezpieczeństwo, krążąc po tych korytarzach? Nietrudno tu zabłądzić.
— Nie, wiem dokładnie, skąd przyszłyśmy. Miałam wprawdzie oczy zawiązane, ale czułam, że drzwi mojej celi otwierały się w kierunku, z którego nas przyprowadzono.
Posuwały się wolno. Dotarły wreszcie do drzwi z ciężkim, żelaznym ryglem mocno naoliwionym. Drzwi były przymknięte. Gdy je otworzyły, wydostały się na drugi korytarz, tworzący z pierwszym kąt prosty. Karia ostrożnie zbadała drzwi. Miały rygle z obu stron, można je było zamykać od wewnątrz i od zewnątrz.
— Wszystko tu doskonale przygotowano wcześniej — stwierdziła. — Zewnętrzny rygiel miał służyć do tego, aby zamknąć korytarz prowadzący do naszych cel, wewnętrzny zaś miał uniemożliwić wejście tym, którzy by nas chcieli uwolnić.
— Groza mnie przejmuje, jaki to los miał nas spotkać.
— Szczęście, żeśmy go uniknęły.
— Ale co dalej?
— Nie traćmy nadziei. Sternau będzie nas szukać i może odkryje to więzienie. Mamy broń, amunicję, oliwę i żywność. Możemy się bronić. Gdybym tylko wiedziała, gdzie mamy się zwrócić: na prawo czy na lewo?
— Słuchaj! — Emma przerwała jej szeptem. Przyczaiły się, nasłuchując zbliżających się kroków.
— Wracajmy — zdecydowała Karia.
Prędko przekradły się z powrotem i zaryglowały drzwi celi. Ktoś zbliżył się, lecz minął ją. Lekko tylko uderzył w drzwi, jakby chcąc się przekonać, czy są otwarte, czy zamknięte.
— To były kroki kilku ludzi — szepnęła Emma.
— Tak, o ile mnie słuch nie myli, czterech — dodała Karia. — To chyba Verdoja i strażnik, którzy prowadzą Mariana i seniora Ungera. O, zatrzymali się. Słuchaj, o czym mówią!
Rozległ się głos eks-rotmistrza:
— Stać, jesteśmy na miejscu. Jednego tu, drugiego obok. Jazda!
Minęło kilka minut w zupełnej ciszy, po czym rozległ się zgrzyt rygla. Po chwili usłyszały kroki dwóch ludzi. Zatrzymawszy się przed drzwiami celi Karii, usiłowali je otworzyć.
— Ach, zamknął! — roześmiał się Verdoja.
— To już było zbyteczne — mruknął strażnik. — Teraz musimy czekać.
— Nie chce widać, byśmy mu przeszkadzali. Ale nie mam wcale zamiaru liczyć się z Parderem.
— A gdy zechce wrócić?
— Niech czeka cierpliwie na nas!
— A jeżeli zacznie biegać po korytarzach i zabłądzi albo zobaczy coś, czego widzieć nie powinien?
— Zamkniemy kolejne drzwi, wtedy będzie mógł się dostać tylko do następnego korytarza i będzie musiał czekać, aż przyjdziemy po niego.
— A jeżeli wyjdzie z celi tylnym wyjściem?
— Wtedy również niedaleko zajdzie. Tamtych drzwi nie potrafi otworzyć, nie zna przecież ich tajemnicy. Chodź, za godzinę przyjdziesz po niego!
Odeszli. Dziewczyny odetchnęły z ulgą. Na myśl bowiem, że mogą być znowu schwytane, serca biły im niespokojnie. Kiedy kroki umilkły, Emma zapytała:
— Co teraz?
— Uwolnimy Mariana i Ungera. We czworo nie będziemy musieli się ich obawiać.
Emma odryglowała zasuwę i wyszły na poprzeczny korytarz. Szły dość długo, aż znalazły się przed dwojgiem sąsiadujących ze sobą drzwi. Karia zapukała do jednych. Nikt nie odpowiadał. Zapukała więc do sąsiedniej celi — również nikt nie odpowiedział. Odsunęła rygiel i oświetliła latarką wnętrze. Światło padło na męską postać przykutą do ziemi dwoma łańcuchami.
— Senior Unger! — zawołała. — Dlaczego pan nie odpowiadał na moje pukanie?
Zabrzęczały łańcuchy. Unger poruszył się, ogromnie zaskoczony. Nie widział, kto otworzył drzwi, gdyż Karia oświetlając celę, sama stanęła w cieniu.
— Seniorita Karia? — upewnił się, poznając ją po głosie. — W jaki sposób dostała się pani tutaj?
— Jesteśmy wolne!
— Jesteście wolne? O kim pani mówi?
— O sobie i o senioricie Emmie.
— Ach! Więc jest razem z panią?.
— Jestem tutaj — odezwała się Emma, wchodząc do celi. — Dzielna Karia zabiła Pardera, zabrała broń i mnie oswobodziła. Teraz pan również będzie wolny.
— Chwała Bogu! Ale gdzie jest Verdoja?
— Nie wiem. Strażnik wróci dopiero za godzinę.
— Mamy więc czas. Senior Mariano jest w sąsiedniej celi.
— I jego uwolnimy — powiedziała Indianka. — Ale w jaki sposób zdejmiemy pańskie kajdany? Nie mamy przecież kluczy, by otworzyć zamki.
— Łańcuchy nie mają wcale zamków, są tylko przymocowane do kawałków żelaza wbitych w ścianę. Nie mogę ich jednak dosięgnąć. Niech pani je obejrzy, proszę.
Było tak, jak mówił. Leżał na plecach, obie ręce miał przymocowane do ściany za pomocą łańcucha. Łańcuchy były krótkie, więc ręce rozstawiono mu w ten sposób, aby jedna nie mogła dosięgnąć drugiej. Karia zorientowała się w okamgnieniu, jak będzie można zdjąć łańcuchy. Nie minęła minuta, a Unger stał już na nogach i rozprostowywał swe potężne muskuły marynarza, by pobudzić krążenie krwi.
— Ależ to szczęście w nieszczęściu! Nie traćmy czasu na rozmowę i szybko uwolnijmy Mariana.
Otworzyli sąsiednią celę. Mariano znajdował się w takiej samej pozycji jak Unger. Nie odpowiedział na pukanie, przekonany, że któryś z dręczycieli przychodzi drwić z niego. Skrępowany był tak samo jak Unger, dlatego też oswobodzenie z więzów zajęło zaledwie kijka minut. Teraz obie dziewczyny musiały opowiedzieć, w jaki sposób się uwolniły. Unger i Mariano byli pełni podziwu dla ich przytomności umysłu. One zaś miały obok siebie mocnych i odważnych obrońców.
Mariano zaproponował, aby panie zatrzymały sztylety, a rewolwery dały jemu i Ungerowi. Mężczyźni wzięli też naboje zabrane Parderowi, a Unger również flaszkę z oliwą. Zdecydowano też, że wszyscy czworo nie rozstaną się pod żadnym pozorem, każde bowiem rozłączenie mogłoby się okazać ostateczne. Mimo to podzielili zapasy jedzenia na cztery części. Każdy też miał mieć przy sobie dzban z wodą. Nie mogli przecież przewidzieć, co się jeszcze stanie.
Rozdzieliwszy wszystko między siebie, zaczęli badać miejsce swego przymusowego pobytu. Korytarz, w którym znajdowały się cele obu mężczyzn, był u wejścia na głucho zamknięty, u wyjścia zaś kończył się otwartym sklepieniem skalnym. Przez nie przechodziło się do korytarza, przy którym znajdowały się cele Emmy i Karii. Korytarz prowadził prosto do drzwi zamkniętych na dwa zardzewiałe rygle żelazne. Chociaż Unger i Mariano wytężywszy siły odsunęli je, drzwi nie chciały puścić.
O tych właśnie drzwiach powiedział Verdoja, że Pardero nie potrafi ich otworzyć, gdyż nie zna tajemnicy.
— Co robić? — zastanawiał się Unger.
— Podobno mają jakiś tajemniczy mechanizm — powiedziała Karia. — Trzeba dokładnie je obejrzeć, może go znajdziemy.
Przy świetle latarki zaczęli sprawdzać każdy sęk, każde wgłębienie, przeszukali podłogę i ściany — wszystko na próżno.
— To nam niewiele pomoże — rzekł w końcu Unger. — Musimy uciec się do podstępu. Niedługo powinien przyjść strażnik. Trzeba go schwytać, zmusimy go, aby nam pokazał drogę.
— Dobry pomysł — poparł go Mariano. — Mamy krzesiwo Pardera, możemy więc zgasić latarkę, by nas nie zdradziła. Wracajmy. Jeden zostanie w korytarzu, drugi zaś schowa się za uchylonymi drzwiami celi. Gdy tylko wejdzie strażnik, obezwładnimy go.
— A my? — zapytała Karia.
— Panie ukryją się w celi.
Mariano pozostał w ciemnym korytarzu, Unger schował się za drzwiami. Czekali chwilę, zanim usłyszeli jakiś szmer. Niebawem rozległo się głuche uderzenie w drzwi, potem jakieś dziwne szarpnięcie, wreszcie kroki. To szedł strażnik. Mała latarka rzucała niewyraźne światło, które padło po chwili na otwarte drzwi. Strażnik stanął i zawołał półgłosem:
— Senior Pardero!
Nikt nie odpowiedział, podszedł więc bliżej do wejścia i zaczął rozglądać się po korytarzu. Słabe światło padło na postać Mariana, opartego o ścianę korytarza.
— Senior Pardero? — powtórzył strażnik.
— Tak — potwierdził Mariano, zmieniając głos.
— Senior Verdoja odjechał do hacjendy, mam podążyć tam razem z panem.
— A reszta?
Gdyby w korytarzu nie było tak ciemno, strażnik nie dałby się zwieść. Ponieważ jednak postać Mariana była tylko na wpół oświetlona, a głos jego zmieniony, strażnik przekonany, że stoi przed nim porucznik, powiedział:
— Zawrócili wszyscy,
— Wszyscy?
— Tak, senior Verdoja chciał początkowo posłać tylko paru ludzi, ale ponieważ Sternau to siłacz i spryciarz nie lada, więc pojechali wszyscy. Nagrodę otrzymają dopiero wtedy, gdy złapią doktora żywego lub przyniosą jego głowę. Mam nadzieję, że to im się uda.
— Konie mają przecież zmęczone...
Unger zorientował się, że Mariano chce wyciągnąć od strażnika jak najwięcej szczegółów. Zaczął się jednak obawiać, że przedłużanie rozmowy może wywołać niepożądane skutki. Podkradł się więc od drzwi w pobliże strażnika. Ten nic nie podejrzewając, mówił dalej:
— Udali się najpierw do hacjendy, gdzie otrzymają wypoczęte konie. A zresztą te dwa łotry, Mariano i Unger, są zamknięci i przykuci łańcuchami do ściany, o ucieczce nie ma mowy.
— Naprawdę? — zapytał Mariano.
Po tych słowach zbliżył się do strażnika, a Unger od tyłu oburącz chwycił go za gardło. Napadnięty wypuścił z rąk latarkę, jęknął głucho, a ciałem jego wstrząsnął dreszcz. Po chwili osunął się na ziemię.
— W porządku — powiedział Unger. — Zemdlał. Zapalmy światło!
Strażnik leżał bez ruchu. Byt zupełnie sztywny, oczy miał szeroko otwarte, twarz szarą.
— Nie zemdlał, ale umarł — stwierdził Mariano.
— To wykluczone! Przecież tylko trochę go przygniotłem.
— Ależ, senior, to nie jest kolor twarzy człowieka zemdlonego. Umarł naprawdę, ze strachu, bo pochwyciliśmy go tak niespodziewanie.
— Do diabła! Istotnie wygląda jak martwy. Szkoda, że łotr spłatał nam takiego figla. Kto teraz wskaże wyjście?
— Może znajdziemy drogę i bez niego. Wyjdziemy po prostu tamtędy, którędy on wszedł.
— Na pozór to proste, senior, ale korytarze tworzą labirynt, gdzie bardzo łatwo zabłądzić. A poza tym te dziwaczne drzwi, które nie każdy potrafi otworzyć.
— Zobaczymy. Przede wszystkim jednak trzeba stwierdzić, czy rzeczywiście umarł.
Mariano wyjął sztylet zza pasa strażnika i. naciął nim jego rękę. Pojawiło się tylko kilka kropli krwi. Obnażyli mu pierś, słuchali czy oddycha i czy serce bije. W końcu nabrali całkowitej pewności, że Meksykanin nie żyje.
— Trudno to wytłumaczyć — mówił Unger. — Przecież ledwo go tknąłem, a padł niby rażony piorunem. Położymy go obok Pardera.
Przeszukali kieszenie zmarłego. Znaleźli stary tombakowy zegarek, mały scyzoryk i dużo papierosów. Sztylet i dwururkowy pistolet zabrali już wcześniej.
Wezwali panie i opowiedzieli, co się stało.
— Ten człowiek nie wyglądał wcale na tchórza — zauważyła Karia. — Senior Unger zapewne go udusił.
— Skądże znowu — zaprzeczył Unger. — Może nie był tchórzem, ale na pewno miał nieczyste sumienie. A ludzie o nieczystym sumieniu umierają niekiedy od nagłego strachu. Nie sprzeczajmy się. Zobaczmy lepiej, czy zostawił za sobą wolną drogę.
Udali się do położonego prostopadle korytarza. Idąc na prawo natrafili na otwarte drzwi, prowadzące do kolejnego korytarza. Doszli do kamiennej ściany zamykającej dalsze przejście. Wrócili więc i zaczęli przeszukiwać lewą stronę. Wkrótce zobaczyli drzwi zamknięte na dwa rygle. Odsunęli zasuwy, ale drzwi nie można było otworzyć.
— I te kryją jakąś tajemnicę — powiedział Unger rozczarowany.
— Szukajmy dalej — nalegał Mariano.
Z wytężoną uwagą starali się zgłębić zagadkę. Na próżno.
— Wysiłek nasz daremny — rzekł wreszcie Mariano. — Musimy pomyśleć o drugiej zasadzce.
— Na kogo? — spytała Emma.
— A Verdoja, zapomniałaś o nim?
— Mariano ma rację — wtrącił Unger. — Jeżeli strażnik nie przyprowadzi Pardera, Verdoja będzie przekonany, że obu przytrafiło się jakieś nieszczęście. Będzie więc ich szukać w piramidzie. Powinniśmy czatować na niego jak na strażnika.
— A jeżeli i jego senior udusi?
— Nie chwycę go w ogóle za gardło. Obaj z Marianem przytrzymamy go mocno. Zwiążecie go, my zaś postaramy się, aby się nie bronił. Chcąc ratować własne życie, będzie musiał wrócić nam wolność.
— To jedyny sposób na wydostanie się stąd — potwiedził Mariano. — A więc wracajmy do naszego korytarza.
— Mamy dosyć czasu — powiedziała Karia. — Verdoja nie spodziewa się jeszcze strażnika i upłynie kilka godzin, zanim go zacznie szukać.
— Niech więc seniority spróbują się przespać, my będziemy czuwać.
Dziewczęta zaakceptowały tę propozycję. Ponieważ bały się spać w pobliżu zwłok, położyły się w celi, w której wcześniej przebywał Mariano. Oświetlał ją blask latarki. Mężczyźni usiedli pod drzwiami, przy których schwytali strażnika. Tu również spodziewali się ująć rotmistrza.
(...)