Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bycie niziołkiem w szeregach policji to nie jest bajka. Odo Peterkin przekonuje się o tym niemal każdego dnia służby. Znosi jednak uszczypliwe komentarze elfów, ludzi i krasnoludów, gdyż tym, co sprawia mu największą przyjemność, jest rozwiązywanie skomplikowanych zagadek kryminalnych.
Tuur Brokk jest na pierwszy rzut oka przeciwieństwem Peterkina. To uosobienie idealnego policjanta. Krasnolud, weteran wojenny, bokser i postrach przestępczego świata, jak również, o czym wie niewielu, poeta i niepoprawny romantyk.
Pierwszym wspólnym zadaniem Odona i Tuura jest wyjaśnienie tajemniczej śmierci znanego muzyka Viventa Rossiego. Na ich drodze staje armia ożywieńców, powołana do życia w czasach Wielkiej Wojny, magowie i wilkołaki, dziennikarze i eugenicy, a nawet, o zgrozo, dziewki wszeteczne! A to bynajmniej nie koniec niespodzianek…
Z daleka detektyw Peterkin i śledczy Brokk przypominają najsłynniejszy tandem literackich detektywów XIX stulecia z opowiadań Artura Conan Doyle’a. Kiedy jednak przybliżyć lupę, na plan pierwszy wychodzą nie podobieństwa, ale te wszystkie smakowite różnice, które sprawiają, że ich śledztwa są tak intrygujące.
Michał Cetnarowski, publicysta, redaktor Nowej Fantastyki, autor zbioru opowiadań Bestia najgorsza
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 452
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Część I - Drobina serca
Część I
Drobina serca
Tuur byłzły.
Maszerując, wściekle miesił błoto ulicy podkutymipodeszwami.
Specjalnie zerwał się o czwartej rano, aby przyłapać Ganebę w tych cichych godzinach przed brzaskiem, nim rozdzwonią się konne tramwaje, rozwarkoczą przędze w fabrykach bawełny, rozwrzeszczą gazeciarze i przekupnie. Lubił poranki, wilgotną woń powietrza, mgłę kotłującą się za oknem i to dziwne brzęczenie myśli we wpół uśpionym mózgu. Wtedy najlepiej mu się pisało. Znajdował rymy, przypominał sobie słowa, których za dnia nigdy nie pomyślałbyużyć.
A wszak miał do dokończeniaballadę.
Niestety, ledwie wstał z łóżka i rozsiadł się w fotelu – jedynym drogim meblu, jaki posiadał – w podwórcu zaczął się rumor. Chwilę później w drzwiach mieszkania stanął rozziewany stróż. Za jego plecami czaił się młody konstabl, krasnolud – podobnie jakTuur.
– Jest pan potrzebny – powiedział młodzik. – Pilnie.
Tuur ubrał się pospiesznie. Przez chwilę się łudził, że będzie na nich czekać dorożka, ale policjant najwyraźniej przyszedł piechotą. Do posterunku nie byłodaleko.
Ruszyli żwawym krokiem. Konstabl raz po raz oglądał się na starszego krasnoluda. Zdawał siępodekscytowany.
Szli dość długo ulicą Rymarską, aż przecięli brukowaną aleję Valemuth i dotarli wpierw do alei Pików, a później do alei Serc, nieopodal Filharmonii. Tam, przed bramą nowoczesnej kamienicy o zaokrąglonych oknach i kratach wijących się niby żelazny bluszcz, ujrzeli grupę policjantów i powoli rosnący, mimo wczesnej pory, tłumekgapiów.
– Panie Brokk, czy to prawda? – Wysoki mężczyzna, który wyłonił się spośród zebranych, napadł na Tuura z ołówkiem i notesem w rękach. Tuur poznał go od razu: Ciaran Cahoun, półelf, lordowski bękart, dziennikarz, menda.
– Nie mam jeszcze nic dopowiedzenia.
– Panie Brokk, gdy chodzi o osobę tej rangi, opiniapubliczna…
– Później, panie Cahoun. Później.
Przecisnęli się przez zbiorowisko i weszli do kamienicy. Na klatce schodowej Tuur posłyszał głosy rozmawiającychkonstabli.
– …podobno posłali też poPeterkina.
– Tego gajera przeniesionego z czwartego posterunku? Ciekawe, co to za typ. Widziałeś gojuż?
– Nie, ale chodzą słuchy, że to łebski facet. Alchemik, tak mówią. Przedstawsobie…
– Czy sierżant nie był wcześniej na czwartymposterunku?
– Gdzie tam, pieronie, na czternastym. Ale wystaw sobie, że ten Peterkin, jak tomówią…
– Dziwne, dałbym głowę, że jednak naczwartym.
– A do diabła z tą twoją zakutą pałą! Dasz midokończyć?
– Ciii, sierżant!
Tuur stanął przedkonstablami.
– A co to za babskie ploty, co?! – huknął.
– Nic, nic, panie sierżancie, tak się tylkozastanawiamy…
– Lepiej prowadźcie mnie donieboszczyka.
– Oczywiście, panie sierżancie. Tędy. Tylko…
– Coznowu?
– Bo myśmy słyszeli, że sprawę ma przejąć ten nowy detektyw, Peterkin, i tak się właśniezastanawialiśmy…
– Detektyw Peterkin to znakomity oficer i dżentelmen godny najwyższego szacunku. Nie wypada, aby brały go na języki takie stare przekupy jak wydwaj.
– Więcjednak…
– Tak, służyłem pod nim na czwartymposterunku.
– Jaki onjest?
– Czy ja mówię niewyraźnie, konstablu? Bądźcie, panowie, tak uprzejmi i pokażcie mitrupa.
– Tak jest. Ale…
– To nieprzyjemnywidok.
Tuur wiele widział – wpierw na walederskiej wojnie, później w mordowniach i palarniach opium w dzielnicy Satindo – lecz musiał przyznać konstablowi rację. Widok do przyjemnych nienależał.
Ciało znajdowało się w niewielkim gabinecie. Z głowy nie zostało nic poza kawałkiem żuchwy upiornie sterczącym z rozerwanej szyi. Ściany ciasnego pomieszczenia były obryzgane krwią i mózgiem. Tuur z niesmakiem odnotował, że w eleganckiej boazerii z palisandru, obok fragmentów kości, tkwią także pojedynczezęby.
Z wrażenia aż szarpnął zabrodę.
– To my tu pana zostawimy – odezwał się jeden z funkcjonariuszy nieco słabymgłosem.
– Chwileczkę. Kto znalazłciało?
Policjanci wymienilispojrzenia.
– Pewna dama… jak to się mówi… wątpliwejreputacji.
– Dziwka?
– No, na to bywychodziło.
– I to naprawdę on? ViventoRossi?
– Tak nam powiedziała. Sądzi pan, że może być ktoś inny? Przecież to jegoapartament.
– Niczego nie można wykluczyć. Gdzie jest teraz takobieta?
– Miller zabrał ją na posterunek. Zdaje się, że pan Rossi zamówił usługi tej pani przez swojego służącego, niejakiego… chwilkę, mam tu zapisane… Jak on sięnazywał?
– Medu Eliszyn – podpowiedział drugi konstabl. – Ork, najwyraźniej. Podejrzany osobnik, jeśli pyta mnie pan o zdanie.
Tuur kiwnął głową. Waledowie w czasie wojny korzystali z orczych grasowników. Gdy napadali na wsie, kobiety rzucały się na kosy, żeby tylko nie wpaść w ichłapy.
– Więc ork i dziwka… – mruknął krasnolud. – Nikogowięcej?
– Nikt się niezgłosił.
– Zacznijcie przepytywać sąsiadów. Znajdźcie też tego Eliszyna. Aha, i pewnie przydałoby się skontaktować z wdową. Może będzie w stanie potwierdzić, że to jej mąż, chociaż…
Tuur ponownie szarpnął za brodę i nawinął na palec garść gęstego rudego włosia. Gdyby mógł, chętnie oszczędziłby kobiecie makabrycznegowidoku.
– Coś jeszcze, paniesierżancie?
– Nie. Ruszcie się, czas nie czeka. Dopóki nie przyjdzie Peterkin, sam się trochęrozejrzę.
Konstable z przesadnym entuzjazmem oddalili się z miejsca zbrodni. Tymczasem krasnolud wszedł do gabinetu i ostrożnie omijając brunatne plamy na dywanie, zbliżył się dociała.
Vivento Rossi, pomyślał. Największy artysta naszej epoki. Skrzypek ze względu na swój niepojęty talent podejrzewany o zawarcie paktu z demonami. Skandalista. Rozpustnik. Geniusz. A zostało z niego tylko tyle. Padlina.
Tuur kucnął. Przekrzywiłgłowę.
Co by zrobił Peterkin? Co zrobi, gdy już tuprzybędzie?
Detektyw słynął ze swych niezwykłych metod śledczych. W czasie wspólnej służby Tuur zawsze obserwował go z fascynacją. Nie znał nikogo o tak błyskotliwym umyśle i rozległej wiedzy. Alchemik? Dobre sobie. Brokk był krasnoludem i wiedział, że żaden szaleniec w gwieździstych szatach nie byłby w stanie posiąść tak niesamowitych umiejętności analitycznych. To była domena inżynierów. Peterkin stosował ulubiony oręż krasnoludzkiego plemienia: naukę i technikę. Szkoda, że sambył…
– Hej, hej, hej, a ty dokąd, cwaniaczku?
– Ej, łokietek, przyszedłeś cośzwinąć?
– O, nie – burknął Tuur i pobiegł dowyjścia.
Dwaj konstable już wyjęli pałki i właśnie ruszali w stronę niziołka, który zamarł u szczytu schodów, gdy dosięgnął ich gniewsierżanta.
– Czemcie pyski, ladaco! Baczność! Schować te pałki, bo nogi z dupy…!
Policjanci na sekundę zamarli z wpółotwartymi ustami. Tuur się nie patyczkował. Szarpnął jednego za ramię, aż jęknęły szwy munduru. Drugiego szturchnął. Następnie postąpił krok w stronęniziołka.
– Najmocniej przepraszam za tych zatraconych osłów, panie Peterkin – powiedział.
Niziołek wydawał się odrobinę zakłopotany. Na jego twarzy pojawiły się wypieki, ale Tuur jak zwykle nie był w stanie stwierdzić, czy spowodowała je złość, czy wstyd. Jeśli przez lata wcześniejszej pracy dowiedział się czegoś o swym przełożonym, to tego, że nie sposób powiedzieć, co kryje się w spojrzeniu jego wielkich, wszechwidzącychoczu.
– Nic nie szkodzi, panie Brokk. – Peterkin machnął ręką i ruszył w stronę wejścia doapartamentu.
– Proszę wybaczyć konstablom, z pewnością wzięli pana za kogoś z prasy. Prawda, chłopcy?
Tuur łypnął gniewnie ku policjantom, którzy właśnie chowalipałki.
– Racja. Jak panmówi.
– Takbyło.
– Zrozumiały błąd. – Peterkin uśmiechnął się enigmatycznie. – Nic nie szkodzi. Sierżancie, byłby pan łaskaw pokazać mi miejscezbrodni?
– Tak jest. Proszę za mną. Tutaj, w gabinecie.
– Hm… – Detektyw minął ciało i podszedł do biurka. – Futerał?
– Pan Rossi byłskrzypkiem.
– Wiem. – Niziołek przekrzywił głowę. – Jestpusty.
Tuur spojrzał przełożonemu przez ramię i zaklął w duchu. Powinien był to od razuzauważyć.
– Sądzi pan, że ktoś zabrałinstrument?
– Pan Rossi grał na stuletnich skrzypcach wykonanych własnoręcznie przez Pierluigiego Stelargento. To jeden z dwunastu takich instrumentów, które przetrwały do naszych czasów. Wyobrażam sobie, że mogą być warte parękoron.
– Sądzi pan, że morderstwo miało charakterrabunkowy?
– To możliwe. Jak wszystko na tym etapie. Co wiemy o okolicznościach śmierci panaRossiego?
– Na razie niewiele. Dopiero zaczęliśmy przesłuchania. Ciało znalazła… ekhm… z przeproszeniem pańskim… ladacznica. Możliwe, że ostatnią osobą, która widziała Rossiego żywym, był niejaki Medu Eliszyn. Ork.
– Rozumiem.
Peterkin obrócił się w stronę ciała. Lekko uniósł głowę, rozłożył ręce na boki. Wyglądał trochę jak węszący królik. Tuur mógłby przysiąc, że jeszcze chwila, a detektyw zacznie strzyc spiczastymiuszami.
– Jak pan sądzi, panie Brokk, jakiej broni tuużyto?
Krasnolud podrapał się po okazałym nosie. Powiódł wzrokiem po umazanych krwiąścianach.
– Czy ja wiem? Żaden pistolet nie spowodowałby tak znacznych szkód, więc raczej strzelba. Duży kaliber. Z bliska.
– Gdzie zatem kula? Albo śrut? Przy tak niewielkich odległościach zrobiłaby sporą dziurę w ścianie albo oknie za biurkiem. I proszę spojrzeć tutaj. – Peterkin zbliżył się do ciała i schylił. – Przy strzale z niewielkiej odległości na ubraniu pana Rossiego znaleźlibyśmy ślady spalonegoprochu.
– Ale w takim razie jak, u diabła, to się stało? Jego głowa praktycznie przestałaistnieć.
– O, to jeszcze nie koniec zagadek. Jeśli założymy, że napastnik strzelał od strony wejścia, to krew powinna się znaleźć głównie na ścianie naprzeciwko drzwi i oknie. Tymczasem ochlapane są wszystkie ściany i drzwi. Zupełnie jakby coś rozsadziło głowę pana Rossiego odwewnątrz.
– O ku… źnia. Czyli co? Ktoś nakarmił gogranatem?
– Bardzo obrazowo pan to ujął. Ale nie, nie sądzę. – Niziołek wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza parę skórzanych rękawiczek. Następnie uniósł dłoń nieboszczyka i zaczął się jej przyglądać. – Żadnych śladów walki, a raczej nie dałby sobie niczego wepchnąć do ust po dobroci. Nie widzę też innych obrażeń, co znaczy, że nie próbował sięosłonić.
– A zatem morderca zaatakował z zaskoczenia.
– Ciało jest zwrócone przodem do drzwi i spoczywa całkiem blisko nich. Jednak na biurku leżą pióro, otwarty kałamarz i częściowo zapisana partytura. Sądzę zatem, że pan Rossi mógł znać napastnika. Prawie na pewno sam go tuwpuścił.
– Sługa…
Peterkin podniósł wyżej dłoń martwego mężczyzny i zaczął po kolei zginaćpalce.
– Stężenie pośmiertne jeszcze nie chwyciło, więc zgon nastąpił nie więcej niż trzy godziny temu. Należy ustalić, kto poza panem Rossim mógł przebywać w tym czasie w budynku.
– Takjest.
Niziołek odsunął się od ciała, wsparł pod boki, westchnął, ostatni raz omiótł wszystko spojrzeniem, a w końcu ponownie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wyciągnął z niej pędzelek i niewielkiepuzderko.
– A to co? – zapytał zdziwionyTuur.
– Proszę tylkozobaczyć.
Peterkin otworzył puzderko. Wewnątrz znajdował się jakiś ciemny proszek. Detektyw nabrał odrobinę substancji na pędzelek i powoli zaczął ją rozprowadzać po stojącym na biurkufuterale.
– Widzipan?
Sierżant schylił się i dostrzegł okrągły ślad, jakby odcisk korka od butelki albo czegoś w tymrodzaju.
– Kidiabeł?
Peterkin sięuśmiechnął.
– Pański pobratymiec, niejaki Hugo Utryk, jakiś czas temu odkrył, że linie na palcach każdego z nas tworzą unikalny wzór. Ponadto odciskają się na wszystkich powierzchniach, których dotykamy, choć nieraz są niewidoczne. Dzięki temu mogą służyć do identyfikacji podejrzanych. Co więcej, wzorce linii posiadają pewne charakterystyczne cechy typowe dla poszczególnych ras. Wyjątek stanowią elfy, które najwyraźniej nie mają tych linii. Już teraz mogę stwierdzić, że futerału dotykały przynajmniej dwie osoby: człowiek i ork. Żeby powiedzieć coś więcej, będę potrzebował materiałuporównawczego.
– No niech mnie ściśnie! – mruknął Tuur. – I powiada pan, że to krasnolud odkrył te całe linie? Nie powiem, żeby mnie to dziwiło, ale czego to niewymyślą!
– Przepraszam… panie sierżancie. – W drzwiach gabinetu pojawił się jeden z konstabli, który desperacko starał się nie patrzeć na stojącego obok Tuura Peterkina. – Jest panpotrzebny.
– Co sięstało?
– To pani Rossi. Czeka w podwórcu.
– Chce wejść? Nie może tegozobaczyć…
– Nie, panie sierżancie, nie chce wejść. Ta pani… jest jakaś dziwna. Lepiej, żeby pan przyszedł, pan będzie wiedział, co z niązrobić.
Tuur i Peterkin wymienili spojrzenia. Detektyw kiwnął głową. Ruszyli zakonstablem.
Na podwórcu czekało na nich kolejnych dwóch policjantów. Między nimi stała wysoka kobieta. Brokk momentalnie zrozumiał, co miał na myśli konstabl, kiedy mówił, że jest dziwna. Trwała w idealnym bezruchu, ale coś w jej ubiorze i niedbałej fryzurze sprawiało, że oko patrzącego nie mogło się na dłużej zatrzymać w jednym miejscu. Poza tym jejtwarz…
Tuur nie mógł się oprzeć wrażeniu, że zna tę twarz, że widział ją tuziny razy, u tuzinów innych kobiet. Była to twarz rozpaczy… Choć nie, nie rozpaczy, czegoś gorszego, głębszego, ciemniejszego. Była to twarz dręczonych głodem dziwek z Satindo, które potrafiły się oddać kilku orkom naraz, żeby tylko dostać choć jedną, tę ostatnią działkęopium.
– Pani Rossi… – odezwał się miękkoPeterkin.
– Wiem. On nieżyje.
– Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje. Niestety, dla jej własnego dobra nie możemy pani wpuścić na miejscezbrodni.
– Nie chcę tam wchodzić – przerwała ostrokobieta.
– Może w takim razie pozwoliłaby pani, żeby jeden z konstabli odprowadził ją do domu? Rozumiem, że posiadacie państwo drugą rezydencję. W Grenval, jeśli się nie mylę. Obawiam się, że będziemy musieli zadać pani kilka pytań, ale to może na raziepoczekać.
Nie odpowiedziała. Uniosła wzrok ku oknom kamienicy, ponad głowami znacznie od niej niższych policjantów.
– PaniRossi…
Detektyw chwycił kobietę za rękę. Pani Rossi wzdrygnęła się. Jej twarz skurczyła się w wyrazie przestrachu i… odrazy? Tuur był pewny, że Peterkin zaraz zostanie spoliczkowany. Lecz wtem dama spojrzała w dziwne, hipnotyzujące oczy niziołka i zaraz się rozluźniła. Zniknęło to niepokojące wrażenie uwięzionegoruchu.
– Dobrze. Proszę przyjechać, jak tylko będzie pan chciał zadać mi pytania. Jestemgotowa.
– Oczywiście. Sierżancie?
Tuur wyekspediował jednego z konstabli, aby odwiózł panią Rossi. Gdy tylko się oddaliła, odetchnął. Uświadomił sobie, że w jej obecności czuł się niezwyklespięty.
– I co pan o tym sądzi, panie Brokk? – zapytałPeterkin.
– W sensie: o paniRossi?
– Tak.
Tuur się zawahał. Nie chciał zdradzić, jakie wspomnienia przywołała twarzkobiety.
– To chyba w jednej czwartej orczynka – rzekłwymijająco.
– Ma pan rację, cechuje ją nieco egzotyczna uroda. Ale coś w jej obliczu wydało mi sięznajome.
– Doprawdy?
– Tak. Tylko nie mogę… – Peterkin nagle strzelił palcami. – Już wiem! Kojarzy mi się z tym słynnym obrazem Humbelsa, Królowa elfów. Chodzi oczywiście o królową Fae Cuillin Laellan, nazywaną Królową Rozpaczy. Czy mi się wydaje, czy w swoim czasie poświęcił jej pan jeden ze swoich poematów? Och, proszę nie robić takiej miny. Pseudonim przejrzałem błyskawicznie. Nie sądzi pan, że to trafneskojarzenie?
– Tak – wymamrotał Tuur. – W rzeczysamej.
***
Odo Peterkin w ponurej zadumie ssał ustnik fajki. Nie palił, żar w cybuchu dawno zgasł. Myślał o Eddzie Rossi, żonie Viventa Rossiego. I o zmianach. Niziołki z zasady nie lubią zmian, bo uprawiana przez nie ziemia jest niezmienna. Tymczasem świat pędzi naprzód i nie ogląda się na tych, którzy nienadążają.
Peterkin również nie lubił zmian, ale nie potrafił trwać w miejscu. Nowy przydział, nowa sprawa, nowi ludzie. Wszystko obce, straszne. Uzależniające.
Rozległo się pukanie. Drzwi się uchyliły, a w szparze pokazała się wielka kwadratowa głowa TuuraBrokka.
Niziołek się uśmiechnął. Cieszył się, że znów natrafił na swego dawnego podkomendnego. To miało coś wspólnego z tą ziemią. Powroty…
Zresztą kto by się połapał w uczuciach Oda Peterkina. Na pewno nie onsam.
– Sierżancie, proszę usiąść. Zapali pan ze mną? Przedni tytoń, Lahm-Finesse. Bez towarzystwa jakoś mi nieidzie.
– Pięknie dziękuję, panie Peterkin. Niepogardzę.
Brokk wydobył z odmętów surduta krótką, bardzo starą fajkę o glinianej główce. Peterkin podał mu kapeć z tytoniem, a gdy Tuur nabił – zapałkę. Detektyw też ożywił żar w swoim cybuchu. Głęboko zaciągnął siędymem.
– To jużwszyscy?
– Tak. – Krasnolud kiwnął głową. – Nikogo więcej nie udało nam się znaleźć. Została tylko pani Rossi. I ork.
– Nadal nie możemy gonamierzyć?
– Przywarował gdzieś, psiajucha. Ale wywęszymy go, panie Peterkin. Wywęszymy. Na podstawie zeznań służby udało nam się stworzyć rysopis. Już rozprowadzamy go po wszystkichposterunkach.
– Jest pan przekonany, że to on jest winien, prawda?
– Nie przeczę. To najbardziej prawdopodobnypodejrzany.
– Ale w tej sprawie jest tak wiele niewiadomych. Motyw?
– Rabunkowy.
– Mógł poczekać na lepszą okazję. Z tego, co wiemy, Eliszyn doskonale znał rozkład dnia swojego pana, przez większość czasu nie odstępował Rossiego na krok. Więc dlaczego go zamordował? No i druga kwestia, broń. To nie daje mispokoju.
– Nie możemy też wykluczyć udziału Marii Kodyn, prostytutki, która znalazłaciało.
– Racja. Chociaż prędzej podejrzewałbym ją o kradzież niż morderstwo na tle rabunkowym. Ten trop wydaje mi się słaby. Ewidentnie była wstrząśnięta, więc mogłoby jej nie starczyć zimnej krwi. Czasu na ukrycie skrzypiec też miała stosunkowo niedużo. No i nie zapominajmy, że nie zginęły żadne inne cenne przedmioty, jak choćby złoty zegarek, który Rossi wciąż miał przy sobie. Nie przypomina to raczej kradzieżyoportunistycznej.
Obaj przez chwilę palili w milczeniu. W końcu odezwał sięBrokk.
– Pozostaje jeszcze pani Rossi – powiedział z pewnym ociąganiem. – Sąsiedzi widzieli w okolicach domu kogoś, kto odpowiadał jej ogólnemuopisowi.
– Motyw?
– Zazdrość. Dowiedziała się, że mąż korzysta z wiadomych usług. Wpadła w szał. I gozabiła.
– Ale po co w takim razie zabierałabyskrzypce?
Krasnolud wzruszyłramionami.
– Ci artyści mają różne pomysły. Może chciała zniszczyć instrument, żeby pokaraćmęża?
– Wierzy pan w to?
– Nie.
– Ja też nie. Niemniej chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o pani Rossi, zanim się z nią spotkam. Ta kobieta ma coś w sobie, jakąś… energię. Myślę, że zrozumienie jej relacji z mężem może nam dużodać.
– Hm… Jest ktoś, z czyjej pomocy moglibyśmyskorzystać.
– Ktotaki?
– Mówi coś panu nazwisko CiaranCahoun?
– Dziennikarz… Tak, rozumiem, do czego pan zmie-rza. Świetna myśl, sierżancie! Potrzebujemy kogoś, kto zawodowo babrze się w brudach. Proszę mi gosprowadzić.
– To akurat nie będzie problem. Od godziny czeka w korytarzu. Pomyślałem, że dam mu trochę dojrzeć. – Brokk obnażył żółte zęby w brzydkimuśmiechu.
– Znakomicie! Zaraz goprzyjmę.
– Tylko proszę uważać przy tej mendzie na słowa, szefie. Cahoun to śliskakreatura.
– Zapamiętam to sobie. Tymczasem dla pana też mam zadanie. Za wszelką cenę musimy znaleźć skrzypce. Proszę przeszukać wszystkie lombardy, zapukać do drzwi znanych nam paserów. Jeśli morderca będzie na tyle głupi, żeby spróbować je sprzedać, chcę o tym wiedziećnatychmiast.
– Tak jest. Chyba nawet wiem, gdziezacząć.
– W porządku. W takim razie nie będę pana dłużej zatrzymywał. I proszę zawołać mi tu tegoCahouna.
Brokk skłonił się lekko, na krasnoludzką modłę. Wyszedł. Peterkin posłyszał głosy w korytarzu. Chwilę później w biurze pojawił się dziennikarz. Usiadł bez zaproszenia. Rzucił elegancki, trochę damski w kroju kapelusz na blat. Uśmiechnąłsię.
– Sławny detektyw Peterkin – powiedział. – To zaszczyt wreszcie panapoznać.
– I wzajemnie. – Niziołek poświęcił chwilę na studiowanie twarzy swojegogościa.
Oblicze półelfa było bez wątpienia piękne: prosty nos, idealna symetria oczu i brwi, szlachetny krój ust, podbródek mocny, władczy, ale nie nadto ciężki. Jednak detektyw nie mógł się oprzeć wrażeniu, że za tą idealną maską kryje się… co właściwie? Nie zło. Raczej jakaś zimna pustka, dla której zło i dobro to pojęcia pozbawione sensu. W umyśle Peterkina na chwilę zagościło irracjonalne, bo niepoparte żadnymi logicznymi argumentami przekonanie, że oto siedzi w jednym pokoju z mordercą.
Jednak wrażenie to zarazzniknęło.
– Sierżant Brokk był łaskaw wspomnieć, że życzył pan sobie widzieć się ze mną – powiedział dziennikarz. – Czym mogęsłużyć?
– Proszę mi powiedzieć, panie Cahoun, jak dużo wie pan o Vivencie Rossim i jegożonie?
– Och, bardzo dużo. Naprawdę bardzo, bardzo dużo, panie Peterkin. Vivento Rossi mógłby wyżywić plotkami całe stada wygłodniałychpismaków.
– Doprawdy? Oczywiście, to i owo obiło mi się o uszy…
– Obiło? Czyżby nie doceniał pan potęgi gazet? A zwłaszcza tych brudnych, dalszych stroniczek, tych, na które z taką lubością wylewamy najsilniej sfermentowane, najbardziej zjadliwe słownedekokty?
– Nie ukrywam, że od plotek bardziej interesują mniefakty.
Półelf pogardliwie machnąłręką.
– To przecież to samo. Słowo odczuwa perwersyjne ciągoty ku temu, by jak najszybciej stawać sięciałem.
– Być może. Więc jakie słowo w tym przypadku stało sięciałem?
Cahoun uśmiechnął się, a w błysku jego bieluchnych zębów było coś tysiąckroć brzydszego niż w nikotynowym grymasie Brokka. Peterkin niemal widział obracające się za pięknymi oczamiliczydła.
– Zanim cokolwiek panu powiem, chciałbym, żebyśmy się dobrzezrozumieli.
– Zamieniam się w słuch.
– Jestem kapitalistą, panie Peterkin. A jedyny kapitał wart posiadania toinformacja.
– Proszękontynuować.
– Dobijmy zatem targu. Przyklepmy, spluńmy w dłoń, jeśli tak pan woli. Będę służył panu swoją wiedzą tak długo, jak długo będzie to opłacalne dla obu stron. Zaczynając od teraz, od brudów na temat pana Rossiego i paniRossi.
– A w zamian?
– O, proszę mi wierzyć, nie zażądam zbyt wiele. Chodzi tylko o to…
– Tak?
Cahoun pochylił się nad biurkiem, wbił wzrok w Peterkina.
– Z apartamentu Rossiego zniknęły skrzypce, prawda?
– Tak. Skąd…
– Cicho! Żadnych pytań. Później. Chcę wiedzieć, gdy tylko znajdziecie skrzypce. Chcę wiedzieć, gdy znajdziecie tego, kto jezabrał.
– Towszystko?
Półelf ponownie rozparł się nakrześle.
– Wszystko. Mówiłem, cena nie jestwygórowana.
– Dobrze. Zgadzamsię.
– Znakomicie. Więc co chce panwiedzieć?
– A copowinienem?
Cahoun sięroześmiał.
– W porządku. To po kolei. Rossi fascynuje się orkami. Dziad jego żony był orkiem, ona sama wychowała się w Waledere. Była śpiewaczką operową. Podobno diabelnie dobrą. Ale gdy poznała Rossiego, zrezygnowała z kariery. Wzięli ślub. Zaszła w ciążę. I mniej więcej tak długo udało jej się utrzymać zainteresowaniemęża.
– Co sięstało?
– Zostawił ją. Pojechał na tournée po Twinii, zaczynające się od wielkiego koncertu właśnie tutaj, w Ganebie. Powiedział, że przyśle jej bilety później, gdy wszystko będzie już gotowe. Nie przysłał. Powiedział, że przyśle jej pieniądze. Nie przysłał. Edda popadła w nędzę. Zachorowała. Poroniła.
– I co?
– Po prawie roku wrócił, jakby nigdy nic. Nieważne, że od kilku miesięcy nie miała od niego żadnych wiadomości. Przyjechał, wyciągnął ją z przytułku, przepraszał, obsypywał kwiatami. W Twinii chwilowo nie było dla niego miejsca. Zdaje się, że, jak to mówią, skradł tu wianek córce pewnego księcia. Musiał się zaszyć w Waledere, przeczekać skandal. Potem przez parę miesięcy wiedli sielski żywot. I znów zaczęły się kłopoty. Ta sama bajka, od nowa. Koncerty, wyjazdy, powroty i samotna żona zostawiona w domu. Tym razem trwało to trochę dłużej. W końcu, po jakichś dwóch latach, Rossi znowu ją zostawił. Tym razem oficjalnie. Pojawiły się plotki o możliwości rozwodu. Chodziło o to, że po poronieniu Edda rzekomo stała siębezpłodna.
– Znowu została nabruku?
– Nie całkiem. Jej losem zainteresował się niejaki hrabia Ludd, Aleksander bodajże. Był od niej starszy, bogaty, nie miał żony anidzieci.
– Została jego… metresą?
Półelf wzruszyłramionami.
– Oczywiście. Aczkolwiek hrabia twierdził, że jego miłość jest czysta. W każdym razie podarował pani Rossi dom i wykupił dla niej dożywocie. Próbował ją namówić, aby wróciła na operową scenę. Zdaje się, że nawet dała kilka kameralnychwystępów.
– Przypuszczam, że i tym razem sielanka nie trwała zbytdługo?
– W rzeczy samej. Po kolejnym roku Rossi ponownie pojawił się w życiu żony. Wrócił jako wcielenie skruchy i miłości. A Edda przyjęła go, pomimo protestów Ludda. Co ciekawe, wzgardzony kochanek bynajmniej nie zażądał zwrotu swoich prezentów. Trzeba przyznać hrabiemu, że do końca okazał się dżentelmenem. Tym sposobem państwo Rossi zyskali nowy, piękny dom i wcale elegancki dochód. Niestety, w tym czasie popularność Rossiego chwilowo osłabła. Dostawał coraz mniej angażów, a proszę mi uwierzyć, nie odmawiał sobie niczego. Kawior, szampan, kurtyzany i żigolacy, którym nawet wąs się jeszcze nie sypał. Plotki o ekscesach nie milkły. Doszło nawet do tego, że kanclerz Waledere osobiście nakazał Rossiemu opuścić kraj, aby nie siałzgorszenia.
– Wrócili do Twinii? – zapytałPeterkin.
– Nie od razu. Na jakiś czas wyjechali na wschód. Magia orientu miała się okazać dla nich przekleństwem. Pamięta pan, że wspominałem o fascynacji Rossiego orkami. Wtedy osiągnęła ona apogeum. Rossi brał udział w najbardziej wyuzdanych obrzędach animistycznych, przechodził inicjacjew różnych mniej lub bardziej tajnych zakonach. I, co najważniejsze, zaczął palić opium. Wkrótce roztrwonił cały majątek, sprzedał nawet dożywocie żony. Stał się wrakiem. Inny człowiek prawdopodobnie by tego nie przeżył, ale musi pan wiedzieć, że on miał iście diabelską konstytucję. Niemniej gdyby nie żona, która w pewnym momencie podobno zaczęła nawet kupczyć własnym ciałem, aby mieli co jeść, z pewnością oboje zginęliby marnie. A tak przetrwali najgorsze. Po wojnie z Waledere zmieniła się koniunktura. Ktoś sobie nagle przypomniał o wielkim wirtuozie sprzed lat i Rossi wrócił do Twinii w blasku chwały. Przez ostatnią dekadę jego popularność właściwie nie słabła, jednak skandali nie brakowało. Weźmy choćby MeduEliszyna…
– Sługę? – zdziwił się Peterkin. – A cóż w nim może byćszokującego?
– Eliszyn bynajmniej nie był sługą Rossiego. Biorąc pod uwagę naturę ich związku, powiedziałbym wręcz, że za zaciągniętymi kotarami byłpanem.
– Co chce pan przez topowiedzieć?
Cahoun się roześmiał.
– Ależ pan jest rozkosznie naiwny i drobnomieszczański! Eliszyn i Rossi bylikochankami.
– I pani Rossi wiedziała o tym?
– Oczywiście.
– Tolerowałato?
– Drogi panie Peterkin, po wszystkim, co panu opowiedziałem, to jedno akurat nie powinno pana dziwić. Edda Rossi była w stanie znieść każdą torturę, każde poniżenie, które zgotował jejmąż.
***
Przechodząc przez posterunek, Tuur nie mógł nie usłyszeć rozmów konstabli. Gdybyż tylko miał czas, o!, zachrzęściłyby kości, posypałoby się parę zębów. Tymczasem jednak musiał się zadowolić zaciskaniem pięści i gryzieniembrody.
Na języki trafił oczywiściePeterkin.
– Do czego to doszło, łokietki w policji!
– Przedstaw sobie, ten Peterkin, coby rączek nie powalać, w rękawiczkach trupamacał.
– A… a… a… słyszałem, że-e on nosi prz-prz-przy sobie zawszepuuuderniczkę.
– Żeby tylko! I pędzel! I manikiur serobi!
– Tak, tak, przedstawsobie…
– Łokietki, wszędzie łokietki, złodzieje, anarchisty i buntowniki, otco.
– Niedługo nawet gnomów zacznąprzyjmować!
Tuur trzasnął drzwiami, a gwar ulicy zaraz wypłukał z jego uszu słowa policjantów. Brzęczenie much, nicwięcej.
Krasnolud przeszedł kilka przecznic, aż dotarł do alei Vandeveugle’a. Tam uliczny raban się wzmógł. Końskie kopyta klekotały na kamiennej kostce. Niewydarzony jakiś grajmistrz zarzynał skrzypce bez krzty miłosierdzia. Ludzie pohukiwali, pokrzykiwali, wszędzie tłok, przekupnie, gazeciarze, kurier świąteczny, kto kupi, ten grzeczny, hej, drynda, stój, aj, gdzieleziesz!
Świergot dzwonka poinformował Tuura o zbliżającym się konnym tramwaju. Sierżant bez namysłu, wyuczonym krokiem, wziął rozbieg, wybił się i złapał za drążek. Konduktorowi uchylił poły surduta. Odznaka, czyli beztaryfy.
W piętnaście minut dotarł do skrzyżowania z ulicą Lantzera. Tam zeskoczył i ruszył naZaporcie.
Była to jedna z gorszych części miasta, granicząca z niesławnym Satindo. W odróżnieniu jednak od cuchnącej dzielnicy szynków i burdeli Zaporcie cechowała swego rodzaju strupieszała elegancja. Gazowe latarnie, choć nie paliły się już od dwudziestu lat z okładem, wciąż puszyły się wyszukanymi ozdobami z kutego metalu. Ulice były szerokie, ale szczerbate, bo nikt nie łatał bruku. Domy straszyły ciężkim, przebrzmiałym przepychem, wysokimi, przeważnie powybijanymi oknami, frontami obłażącymi z kolorowej farby, rzeźbami bez głów, płaskorzeźbami bez twarzy, furtkami bezklamek.
Niemniej w tych zgliszczach minionego splendoru wciąż tętniło życie. Pałace poszatkowano na mieszkania, karczmy, sklepy, zakłady usługowe. Na poddaszach gnieździli się artyści. Salony obrócono w karciarnie. W oficynach kwitłhandel.
Tuur wypatrzył dobrze mu znane symbole gnomiego alfabetu wymalowane na starej tarczy herbowej w furcie jednego z domów. Przepchnął barkiem przerdzewiałą kratę, przedarł się przez gąszcz chwastów i stanął pod drzwiami lombardu. Splunął na zły urok, odetchnął głęboko, po czym bez pukania wszedł dośrodka.
W nozdrza uderzył go smród kurzu i staregopotu.
– Josek, wyłaź, jużem cię zwęszył! – krzyknął od progusierżant.
Zza kontuaru w głębi sklepu wyłonił się wyjątkowo niski gnom o fizjonomii kreta: Josek Sztajn, pośrednik handlowy, importer towarów rzadkich, memorabiliów i kuriozów, okazjonalny bankier i kredytodawca ostatniejinstancji.
– Czyż mnie mylą krótkowzroczne oczy? Czyż to nie mój stary przyjacielTuur?
– Żaden przyjaciel i żaden Tuur, Josek – odparł krasnolud, podchodząc bliżej. Gnom na wszelki wypadek kicnął z powrotem za kontuar. – Dla ciebie to ja jestem sierżant Brokk i nie zapominaj o tym.
– Ależ oczywiście, panie sierżancie. Zwracam honor. Nie chciałemurazić.
– No, no, Josek, z ironią tobie nie do twarzy. Ironia to jest dla artystów i arystokratów. Zresztą mniejsza, mam do ciebieromans.
– Zamieniam się w słuch.
Tuur oparł o ladę swe ciężkie łapska zawodowego boksera. Wpatrzył się w twarzhandlarza.
– Jak tam interes, co, Josek? – zapytał.
– Dziękuję, idzieświetnie.
– Wszystko grzecznie i jaktrza?
– Jak trza, paniesierżancie.
– No, ja myślę. Po naszym ostatnim spotkaniu byłbym niepocieszony, gdyby się okazało, że wracasz do dawnych, nie oszukujmy się, niepięknych praktykhandlowych.
Gnom poruszył się niespokojnie, skrzywił. Ukrył lewą rękę w połach płaszcza, jakby nagle odezwała się w niej dawno uśpionanewralgia.
– Daj spokój, Tuur, jestem czysty, przecież wiesz – powiedział.
– Sierżancie Brokk – upomniał miękko Tuur. – Powiedz mi zatem, Josek, czy ktoś przypadkiem nie zjawił się dziś rano u ciebie i nie złożył ci propozycji z rodzaju tych, które już niegdyś wpędziły cię w kłopoty.
Handlarzowi drgnęła powieka. Ledwo zauważalnie, ale nie na tyle, aby umknęło to uwadzeTuura.
– Nie. Sami biedni, uczciwiklienci.
– Doprawdy? Nikt nie szukał nabywcy dla pięknych, zabytkowych skrzypiec? Przecież jesteś znanym autorytetem, jeśli chodzi o takieprzedmioty.
– Ktoś cię musiał wprowadzić w błąd – powiedział Josek. Głos muzadrżał.
Już wie, że ja wiem, pomyślałTuur.
Rąbnął pięścią w ladę.
– Nie kręć! Myślisz, że niepoznam?!
– Alenaprawdę…
– Gadaj!
Gnom odetchnąłgłęboko.
– No dobra, był tu ktoś. Pytał, czy byłbym zainteresowany zakupem zabytkowych skrzypiec. Powiedział, że to bardzo rzadki przedmiot, kolekcjonerski, autentyk. Spytałem, czy to legalne. Odparł, żebym nie pytał. Więc posłałem go do diabła. Przysięgam, że tak było. Przecież bym nie ryzykował. Jestem czysty. Przysięgam.
Tuur zabrał ręce z kontuaru. Odwrócił się. Podszedł do najbliższej półki. Udał zainteresowanie jakąś elfickąwazą.
– Wiesz, że jestem rozsądny – mruknął. – Można się ze mnądogadać.
– Tak, Tuur…
– A-a-a!
– Sierżancie…
– Właśnie. No więc można się ze mną dogadać. Ale nie można mnieoszukiwać.
– Nie oszukuję cię! Klnę się na babkę. Był tu taki, pytał, jak mówiłeś, posłałem dodiabła!
– Josek…
– Tak?
– Pozwól notutaj.
– Coś ty. Tuur… Panie sierżancie. Daj spokój. Tak było, jak mówię, na babkę sięklnę.
– Pozwól. Chodź, chodź, nie bój się. – Brokk wciąż się nie odwracał. Nadstawił tylkouszu.
Po chwili posłyszał miękkie stąpaniegnoma.
Ale będzie psikus, jak pewnego dnia wpadnie na to, żeby wreszcie ozdobić mi łopatkę kozikiem, pomyślał Tuur w przypływie wisielczegohumoru.
Krokiucichły.
Krasnolud obrócił się błyskawicznie. Wyprowadził szybki cios lewą ręką, w wątrobę, tak żebybolało.
Josek charknął, zgiął sięwpół.
Tuur chwycił go za frak, bez trudu oderwał od ziemi i gruchnął nim o ladę.
Odczekał chwilę, by handlarz złapał oddech, a potempowiedział:
– To jeszcze raz. Co powiedziałeś temu gościowi, który chciał ci sprzedaćskrzypce?
– Odesłałem go do Charłaka Wildsztajna! – zawył gnom. – Tylko nie bij, proszę, nie bij! Było, jak mówiłem, chciałem posłać go do diabła! Bo ja jestem czysty, Tuur, przysięgam! Ale on nalegał! To pomyślałem, ja nie zyskam, ale co ma inny stracić? Przysięgam, takbyło!
– Nie czaruj, Josek. Wildsztajn pewno odpala ci działkę. Dużo mu już tak klientównaraiłeś?
– Nikogo, jak babkę, jak matkę… Tuur, jak siebie kocham, nikogo!
– Nieważne. W tej chwili mnie to nie obchodzi. Powiedz lepiej, jak wyglądał ten, co pytał o skrzypce.
– To był elf albo możepółelf.
– Nieork?
– Żaden ork. Jak mówię, elf, z pewnościąelf.
– Opiszgo.
– Tuur, zmiłuj się, elf jak elf, dla mnie oni wszyscy tacy sami. Wysoki, blondas, gładki jaklalunia.
– Oj, Josek, lepiej wysil się trochę i przypomnij sobie jakieśszczegóły.
– Wiem! Miałpierścień!
– Jakipierścień?
– Złoty. Dwa diamenty, maleństwa, nie więcej jak piąta część karata każdy. W kształcieliścia.
– Pierścień w kształcie liścia. Słabo, Josek, co drugi elf nosi jakąś błyskotkę w kształcieliścia.
– Nic więcej nie pamiętam, naprawdę!
Tuur odstawił gnoma z powrotem na ziemię. Pod handlarzem rozjechały się nogi, klapnął na podłogę jak kukła z gałganów. Następnie bezceremonialnie sięzrzygał.
– Pięknie – burknął Tuur i wyszedł z lombardu.
Na zewnątrz przeszedł go dreszcz. Poczuł, że jeszcze chwila, a sam zwymiotuje prosto na własne buty. Przepełniony odrazą do samego siebie ruszył naprzód szybkim krokiem. Byle tylko zostawić za sobą tego drugiego Tuura, tego, którego Odo Peterkin wyciągnął z najgorszej nory w Satindo: pięściarza, pijaka, zero.
***
Koła powozu zaturkotały na żwirowym podjeździe. Zatrzymali się. Zapadła cisza, w którą dopiero po chwili wkradł się szmer fontanny i krokisłużących.
Odo wyskoczył z pojazdu.
– Pan Peterkin, jak mniemam? – zagadnął jeden z nadchodzącychmężczyzn.
– W rzeczysamej.
– Pani już na pana czeka. Proszę zamną.
Peterkin ruszył za kamerdynerem, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, jakby trafił do jednego z idyllicznych obrazków Lukasa Sołczyna. Podmiejski dom Rossich nie był po prostu jasny – on lśnił w ciepłym, popołudniowym świetle. Podobnie jak drobne kamyczki, którymi wysypano podjazd. Zieleń rozrzuconych w pozornym nieładzie cedrów i cyprysów zdawała się nienaturalnie soczysta. Nawet woda w fontannie wyglądała jak namalowana i rzucała bajeczne blaski na rzeźby igrających nimf i satyrów.
– Pani przyjmie pana w saloniku orientalnym – poinformował kamerdyner, gdy tylko przekroczyli prógdomostwa.
Odo został uwolniony od płaszcza i wprowadzony do niewielkiego pomieszczenia, którego związki z Orientem były raczej pozoranckie – jakaś makata sprowadzona z Orcji, tapety w szachrackie wzory, subtelne grafiki nawiązujące do sztuki wysp Todżi – ale pomagały stworzyć atmosferę nienachalnegoprzepychu.
Detektyw usiadł na wskazanym miejscu. Fotel był dla niego nieco zbyt wysoki, więc musiał zsunąć się na samą krawędź, aby oprzeć stopy na posadzce i przyjąć choć trochę dystyngowaną pozycję. Zapatrzył się na elegancki marienburski zegar, zasłuchał w trajkotmechanizmu.
– Podoba się panu naszzegar?
Pani Rossi zjawiła się w pomieszczeniu jakby znikąd. Wyglądała lepiej niż rano, aczkolwiek w jej oczach nadal dało się dostrzec coś zimnego i bardzoodległego.
– Napije się pan herbaty, panie Peterkin? – zapytała.
– Poproszę.
W dłoni kobiety zaśpiewał srebrny dzwoneczek. Sekundę później do saloniku wkroczył lokaj z tacą, na której niósł dwie filiżanki, dzbanek herbaty, cukier, mleko i talerzbiszkoptów.
Arystokratyczna magia, pomyślałOdo.
Przyjął herbatę, dolał odrobinę mleka, podziękował.
Pani Rossi również wzięłafiliżankę.
Lokajzniknął.
– Na początek proszę jeszcze raz przyjąć moje najszczersze kondolencje – zaczął Odo, który nagle poczuł sięonieśmielony.
– Dziękuję panu – odparła głuchokobieta.
– Nie, to ja dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć w takimmomencie.
– Proszę zadać swoje pytania, detektywie.
Słowa te zabrzmiały nieco obcesowo, lecz niezrażony Peterkin przeszedł dorzeczy.
– Zanim zaczniemy, mam do pani nietypową prośbę. Chciałbym pobrać pani odciskipalców.
– Toznaczy?
– Procedura jest niestety dość… brudna, ale może znacznie pomóc w naszym śledztwie. Chodzi o to, aby umoczyć opuszki palców w atramencie, a następnie odcisnąć je nakartce.
Odo spodziewał się, że dama zażąda pełniejszego wyjaśnienia tej pozornie absurdalnej czynności, lecz ona obojętnie wzruszyłaramionami.
– Mam poprosić o kałamarz? – zapytała.
– Nie ma takiejpotrzeby.
Detektyw wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki własnej roboty zestaw do pobierania odcisków – papierośnicę, wewnątrz której znajdowała się nasączona atramentem gąbka. Poprosił panią Rossi, żeby umoczyła palce, a następnie przycisnęła je do kartki w jegonotatniku.
– Dziękuję – powiedział, gdy spełniła prośbę. – A teraz przejdźmy do pytań. Czy wie pani, gdzie przebywa obecnie sługa panimęża?
– Eliszyn? O, on nie jest żadnymsługą.
Odo uniósłbrwi.
Zamierza tak po prostu wszystko wyznać? – zdziwiłsię.
– Nie?
– Eliszyn był dla mojego męża kimś w rodzaju duchowego przewodnika. Guru, jeśli pan woli. To magnetyzer. Myślę też, że czarodziej. Ma niesamowitąmoc.
– Boi się gopani?
Pani Rossi się zastanowiła. Spojrzała niziołkowi w oczy, lecz zaraz spuściławzrok.
– Tak.
– I nie wie pani, gdzie mógłbym go w tej chwiliznaleźć?
– Przykro mi, ale nie. Eliszyn nie był częścią domu, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. On i mój mąż mieli swoje sprawy. Ja zawsze wolałam trzymać się od niego z daleka.
– Pani Rossi, z góry proszę o wybaczenie, ale muszę zapytać. Czy możliwe, że pana Rossiego i Eliszyna łączyły… jak by to ująć… bliższerelacje?
– Co ma pan namyśli?
– Doszły nas słuchy, że ich wzajemne stosunki były raczej… cielesne.
– To absurd! Och, wiem, że mój mąż miał różne popędy, nieraz godzące w mieszczańską moralność. Ale w przypadku Eliszyna nie ma mowy o niczym takim. Widzi pan, to kastrat. Zresztą nigdy się z tym nie krył. Dlatego przypuszczam, że jest czarodziejem. W niektórych orczych plemionach kastracja to część szamańskiejinicjacji.
– Rozumiem – ciągnął Peterkin, za wszelką cenę starając się nie dać zbić z tropu. – Od jak dawna Eliszyn towarzyszył panimężowi?
– Poznaliśmy go dwa lata temu podczas tournée po Waledere. Ktoś przedstawił go mojemu mężowi na jednym z balów, ale nie jestem pewna kto. Czemu właściwie tak się pan o niego dopytuje? Czy jestpodejrzany?
– Jeszcze za wcześnie, żebym mógł coś powiedzieć, ale jego zniknięcie rodzi wielepytań.
– Pojmuję.
– Czy zeszłej nocy odwiedziła pani męża w apartamencie przy aleiSerc?
– Tak.
– Czy można spytać o której?
– Nie wiem. Było późno, na pewno popółnocy.
– Czy Eliszyn również znajdował się wówczas w apartamencie?
– Nie. Mąż byłsam.
– Dlaczego pojechała pani do niego o tak późnejporze?
– Byłam wzburzona, bo miał wrócić o jedenastej. Doszłam do wniosku, że znowu sprowadził sobie jakąś paniusię, więc pojechałam popsuć mu zabawę. Zawsze czuł się zażenowany, gdy go przyłapywałam na cudzołóstwie. Wściekałsię.
– Ale tym razem byłsam?
– Tak. Pracował nad nową kompozycją. Wypiliśmy po kieliszku sherry. Później pojechałam dodomu.
– Rozumiem, że miał przy sobie swoje słynneskrzypce?
– Oczywiście.
– Proszę mi powiedzieć, czy Eliszyn czasami nosił instrument, czyścił go albo cośtakiego.
– Nigdy. Mój mąż miał obsesję na punkcie tych skrzypiec. Wie pan, to oryginalny stelargento. Vivento zawsze sam go czyścił, konserwował, stroił.
– A futerał? Czy ktoś poza pani mężem mógłby godotknąć?
– Raczej nie. Tabu obejmowało wszystkie przedmioty, które wchodziły w kontakt ze skrzypcami. Jedwabne szmatki, kamerton, smyczek…
Odo wziął długi łyk herbaty, żeby dać sobie chwilę na zebranie myśli. Rozmowa nie przebiegała do końca tak, jak by sobie życzył. Czuł, że musi jakoś przebić się przez mur rezerwy pani Rossi, uderzyć w czułąnutę.
– Pani w swoim czasie również zajmowała się muzyką, prawda? – spytał w końcu.
Kobieta uśmiechnęła sięblado.
– Tak. Byłam śpiewaczkąoperową.
– Mogę spytać, czemu zrezygnowała pani z kariery?
– Trudnopowiedzieć.
– Lubiła to pani? Śpiew?
– Był czas, że uwielbiałam. Roztapiałam się w kompozycjach Vandeveugle’a, pozwalałam porwać ich fatalnej sile. Muzyka, opera… one dają poczucie mocy, wie pan? Kiedy się stoi na scenie i śpiewa arię kontessy ze Zdrady Phingana albo młodej Lete z Królowej elfów…
Pani Rossi zamilkła gwałtownie. Na jej policzkach na chwilę zalśnił rumieniec, w oczach pojawił się błysk. Zaraz jednak fizjonomia kobiety zakrzepła w martwąmaskę.
– Co się stało? – zapytałOdo.
– Proszę?
– Co takiego sprawiło, że postanowiła pani to wszystkoporzucić?
Usta pani Rossi znów rozciągnęły się w uśmiechu – tym razem mniej wymuszonym, jednak podszytymgoryczą.
– Śpiewu uczył mnie Emilio Sporgato, jeden z największych żyjących ludzi opery. Niezwykły charakter. Rubaszny, wulgarny, a jednocześnie beznadziejnie wrażliwy. Wie pan, co mipowiedział?
– Cotakiego?
– „Możesz mieć głos, od którego pękają kieliszki, Dada, ale w tym zawodzie to za mało. Śpiewacy są jak dziwki, muszą wiecznie udawać pasję. A po setnym, pięćsetnym, tysięcznym występie to jest trudne. Człowiek myśli już tylko o swoich hemoroidach, o tym, że mu nogi w dupę włażą, o kolejnej szklaneczce wódki. Lecz póki w jego grze pozostaje drobina serca, jest w stanie wszystkich oszukać, wmówić im, że ciągle płonie w nim nieugaszony żar muzyki. Gdy tego zabraknie, śpiew staje się pustym krzykiem”. Widzi pan, detektywie, ja tę drobinę sercastraciłam.
***
Tuur przesłał wiadomość na posterunek przez pierwszego napotkanego konstabla, a sam ruszył prosto do fabryki firmy P. Schuyler i Synowie. Czuł, że powinien sięspieszyć.
Zakład był nieczynny od dziesięciu lat, bo starego Schuylera trafiła apopleksja, a synowie zginęli na walederskiej wojnie. Charłak Wildsztajn urządził swój lombard w jednym z opuszczonychzabudowań.
Nie było go jednak na miejscu. Zagracony sklepik okazał się otwarty, alepusty.
Brokk wyjrzał na fabryczny podwórzec. Walało się tam trochę śmiecia, jakieś zardzewiałe puszki, przegniłe skrzynie. Na środku placu coś połyskiwało. Tuur podszedł bliżej i zobaczył głowę lalki, w której niepokojąco wielkich szklanych oczach odbijało sięsłońce.
– Charłak?! – zawołał. – Jesteśtu?!
Odpowiedziało mu jedynie skrzypienie ramienia żurawia przy rampieprzeładunkowej.
Z uczuciem nieprzyjemnego świerzbienia między łopatkami przeszedł przez plac. Ciężkie, metalowe drzwi do hali produkcyjnej zastał uchylone. Ostrożnie zajrzał do środka. Szpara była wąska, ale udało mu się dostrzec jakąś stertęszmat.
Rozejrzał się. Po krótkim namyśle otworzył drzwi szerzej i przekroczyłpróg.
Wysokie, umieszczone pod sufitem okna zostały w większości zabite deskami, ale w jednym jakimś cudem uchowało się szkło. Wpadał przez nie długi snop światła, w którym wirowały drobinki kurzu. Blask spływał wprost na spoczywającą na ziemi stertę szmat. Tyle że to nie były szmaty. To był Medu Eliszyn. Ork leżał z rozkrzyżowanymi rękami w kałuży ciemnej, zaschłej krwi. W palcach zaciskałnóż.
Tuur podszedł do ciała i wówczas spostrzegł, że kawałek dalej, poza linią światła, spoczywa kolejny trup. Rozpoznał Charłaka Wildsztajna. W dłoni gnoma wciąż tkwił niewielki damskirewolwer.
Nieopodal leżałyskrzypce.
W pierwszym odruchu Brokk chciał je podnieść, ale się powstrzymał. Zachowuj się jak Peterkin, upomniał się. Pozycja każdego przedmiotu na miejscu zbrodni jest niezwykleważna.
Kucnął przy Eliszynie. Przyjrzał się ranie. Strzał ewidentnie padł z bardzo bliska; kamizelka orka była osmolona. Biedny sukinsyn musiał się błyskawicznie wykrwawić. Sądząc po barwie krwi, kula rozdarławątrobę.
Charłak też nie męczył się zbyt długo. Miał przebitą szyję. Paskudne ostrze orczego noża rozerwałotętnicę.
Sprawa wydawała się prosta. Eliszyn przyniósł skrzypce do Charłaka. Pokłócili się o coś, pewnie o cenę. Doszło do szarpaniny. Ork zapewne uderzył pierwszy, ale gnom zdążył jeszcze wystrzelić. Zginęliobaj.
Jednak Tuurowi coś się nie zgadzało. Cofnął się o dwa kroki, żeby objąć całą scenę wzrokiem. Światło wpadające przez okno. Drobiny kurzu. Ciała. Skrzypce. Krew. Był w tym jakiś niemal artystyczny porządek. Miejsce zbrodni nie powinno tak wyglądać. Nie, śmierć zostawia ślad. Jeśli jest gwałtowna, pozostawia po sobie upiorny powidok dynamiki. A obrazek, na który patrzył krasnolud, był idealnie statyczny. Teatralny.
Co tu się tak naprawdęstało?
W tym momencie usłyszał kroki w podwórcu. Zamarł. Przez głowę przemknęła mu kawalkada myśli. To mógł być każdy, ale instynkt podpowiadał, że lepiej przyjrzeć się przybyszowi z bezpiecznegomiejsca.
Sierżant jednym susem dotarł do skrzypiec. Zapominając o wcześniejszych obiekcjach, porwał je z ziemi. Wbiegł po schodkach na rampę produkcyjną i dał nura za jakąśmaszynę.
Przerdzewiałe drzwi zakładu zgrzytnęły wściekle. Do wnętrza wpadło trochę więcej światła. Nagły powiew wiatru podniósłkurz.
Tuur ostrożnie wyjrzał z kryjówki. W świetlistym kwadracie wejścia dostrzegł sylwetki dwóch mężczyzn. Obaj mieli na sobie identyczne długie płaszcze z postawionymi kołnierzami, na głowach kapelusze. Ich twarze ginęły w cieniu, ale gdy się poruszyli, błysnęły dwie pary okrągłychokularów.
Przybysze podeszli do ciał. Ich ruchy były nienaturalnie sztywne i precyzyjne. Maszerowali w nogę. O dziwo nie poddali zwłok oględzinom, tylko stanęli nad nimi i zaczęli sięrozglądać.
Jeden z nich spojrzał w stronę Tuura. Okrągłe szkła na ułamek sekundy chwyciły świetlny refleks. Krasnolud był pewien, że został zauważony. Zmartwiał. Wstrzymał oddech. W tych dwóch typach było coś takiego, że w palce zaczął go szczypać zimny strach, z jakim nie miał do czynienia, od czasu gdy nad jego głową śpiewały kule z walederskichkarabinów.
Nie padło żadne słowo, ale przybysze zgodnym ruchem wydobyli spod płaszczyrewolwery.
Krasnolud zaklął w duchu. Że też do standardowego wyposażenia ganebskiej policji nie zaliczała się brońpalna.
Powoli, cicho, cichuteńko wydobył zza pazuchy krótką obitą pałkę. Lepsze to niżnic.
Stojący bliżej mężczyzna ruszył w stronę schodków prowadzących na rampęprodukcyjną.
Tuur wycofał się i przywarł do ściany. Zdał się na słuch. Musiał wyczekać na odpowiedni moment, spróbować ogłuszyć przeciwnika, a potem rzucić się do ucieczki. I liczyć na to, że ten drugi facet nie strzela zbytcelnie.
Kroki na chwilę ucichły. Potem zabrzęczał pierwszy stopień metalowychschodków.
Wtedy właśnie w drzwiach fabryki stanęła kolejnaosoba.
***
Odo z pewnym trudem wdrapał się do policyjnej dorożki, której ewidentnie nie zaprojektowano z myślą o niziołkach. Woźnica nie rwał się dopomocy.
– Dokąd teraz, panie detektywie? – zapytał tylko, gdy Peterkin usadowił się namiejscu.
– Wracamy na posterunek. Być może sierżantowi Brokkowi udało się dowiedzieć czegoś na temat naszych zaginionychskrzypiec.
Woźnica burknął coś, co zaczynało się na „ta”, a kończyło na „st”, i smagnął konie. Koła zachrzęściły na drobnychkamieniach.
Odo w zamyśleniu patrzył na zmieniające się otoczenie. Dumał nad tym, czego właściwie siędowiedział.
Tymczasem wille i zielone parczki zaczęły ustępować miejsca ciasno ustawionym kamienicom, murowanym budynkom użyteczności publicznej, fabrykom. Powietrze powoli gęstniało. Kształty delikatnie się zacierały, kolory bledły, żółkły. W sercu miasta wiecznie snuły się mgły i dymy.
Z zamyślenia wyrwało detektywa jakieś poruszenie na ulicy. Ktoś machał na woźnicę, aby zwolnił. Niziołek wychylił się z okna i dojrzał CiaranaCahouna.
– Proszę się zatrzymać – polecił.
Dorożka zjechała na bok, ściągając klątwy z turkoczącego tuż za niąpojazdu.
Dziennikarz podszedł bliżej i przyjmując nonszalancką pozę, oparł ramię na krawędzi okna, przy którym siedziałPeterkin.
Odo mimochodem dostrzegł, że na serdecznym palcu lewej dłoni półelfa lśni złoty pierścień w kształcieliścia.
– I jak tam postępuje śledztwo, drogi paniePeterkin?
– Obawiam się, że nie mam panu nic do… zameldowania, panieCahoun.
– Ależ drogi panie, po cóż ten sarkazm? Na te sprawy potrzeba czasu. Nie wątpię, że pański zdolny sierżant już wypieszcza, kogo trzeba, w poszukiwaniutropów.
– Sierżant Brokk w swoich przesłuchaniach na pewno ściśle przestrzegaprotokołu.
– Oczywiście. – Półelf uśmiechnął się krzywo. – Ale nie zaczepiłem pana, żeby dyskutować o technikach śledczych ganebskiej policji. Właściwie nawet trochę mnie pan zranił, posądzając o interesowność, gdyż w istocie przyszedłem tu z zamiarem udzielenia panu absolutnie bezinteresownej pomocy. Być może jednak pan jej sobie nie życzy, co, detektywie?
Odo westchnął. Po raz kolejny boleśnie uświadomił sobie, że zupełnie nie potrafi rozmawiać z takimignidami.
– Proszę przyjąć moje przeprosiny, panie Cahoun – powiedział. – Nie chciałem panaurazić.
– Nie wątpię, drogi panie. Jest pan typem człowieka, który nikogo nie chce urazić, prawda?
– PanieCahoun.
– Już przechodzę do rzeczy. Mogęwsiąść?
– Proszę. – Gdy dziennikarz wskoczył do dorożki, Odo dał sygnał woźnicy, żeby ruszał. – Więc jakiejż to pomocy chce mi pan bezinteresownieudzielić?
– Mieliśmy dziś ciekawego gościa w redakcji. Gdy tylko rozeszła się wieść o śmierci pana Rossiego, zaczęli się do nas zgłaszać rozmaici sensaci. Jak zwykle w takich przypadkach. Komuś zawsze wydaje się, że widział lub wie coś, czego nie widzieli i nie wiedzą inni, jednak z mojego doświadczenia wynika, że ludzkość to zatrważająco ślepe i głupie towarzystwo. Niemniej matematyka uczy nas, że w otwartym zbiorze przypadków prędzej czy później musi się przytrafić jakowyś wyjątek, i tak było tym razem. Znalazł się ktoś, kto miał naprawdę coś ciekawego do powiedzenia. Niejaki Zachariasz Fitz, stroiciel fortepianów i zapalony meloman. Pan Fitz był w zeszłym tygodniu na koncercie Rossiego w Filharmonii Królewskiej i jest przekonany, że nasz wirtuoz nie grał wówczas na swoim instrumencie. Myślę, że nie zaszkodziłoby, gdyby pan z nimporozmawiał.
Peterkin zastanawiał się przez chwilę. Czy możliwe, żeby skrzypce zostały skradzione wcześniej, co najmniej tydzień przed morderstwem? To by rzucało na sprawę zupełnie noweświatło.
– W istocie, to ciekawa informacja – powiedział. – Ale czy jestwiarygodna?
– Trudno stwierdzić. To już pozostawiam pańskiej intuicji i rozeznaniu.
– Gdzie mieszka ten panFitz?
– Przy Przewoźnej. Niezbyt ciekawa okolica moim zdaniem. Rzut beretem do Zaporcia i Satindo. Mnóstwo fabryk, co krok się człowiek potyka o jakiegoś parszywegognoma.
– Hm… Dziwne miejsce dla kogoś wykonującego przyzwoity zawód. Nie świadczy to najlepiej o umiejętnościach panaFitza.
– Jak wspomniałem, sam musi pan ocenić, czy można zaufać jego osądowi. Ja tylko wykonałem swój obywatelski obowiązek i podzieliłem się z panem tym, cowiem.
– Bardzo szlachetnie z panastrony.
– Prawda? – Półelf błysnął idealnie równym bieluchnymuzębieniem.
Odo wychylił się przez okno i zwrócił dowoźnicy:
– Zmiana planów. Proszę nas zabrać na ulicę Przewoźną. Wie pan, gdzie to jest? Znakomicie. – Następnie ponownie odezwał się do Cahouna: – Rozumiem, że chciałby mi pantowarzyszyć?
– W rzeczysamej.
Woźnica strzelił lejcami i wykonał dość karkołomny zwrot. Ponownie posypały sięklątwy.
Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, dopóki Cahoun nie wskazał czegoś zaoknem.
– Stara fabryka Schuylera – powiedział. – Wyjątkowo parszywy budynek. A wielki jak olifant. Nie rozumiem, dlaczego go nie wyburzą. Robaki żrą Schuylera już z dziesięćlat.
– Nie jest chyba brzydszy od innych zakładów w tej okolicy – odparł obojętnieOdo.
Dziennikarz wzruszył ramionami. Otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale w tym momencie dorożką potężnie szarpnęło. Konie kwiknęły. Odo przefrunął na drugi koniec kabiny i boleśnie rąbnął się w bark.
– Dzie leziesz, pierona, dzie się pokopyta pchasz?! Zdurniałżeś ty?! Życie ciniemiłe?!
– Przepraszam, ale to pilne. Widziałem pana Peterkinai…
– A cóż mie tu będziesz gadał?! Tak ci pilno?! Musi na tamten świat, smarku ty, gałganie, niemoto, bałwanie, głupku, pacanie…!
– Starczy! – Peterkin ostro przerwał tyradę woźnicy. – O co chodzi, konstablu?
Przy dorożce stał młody człowiek w mundurze. Brakowało mu tylko policyjnej czapki, którą najwyraźniej zgubił, gdy z narażeniem życia zatrzymywałkonie.
– Z przeproszeniem pańskim, panie Peterkin – zaczął młodzieniec – nie byłbym pana turbował… Myślałem, że dostał pan wiadomość i jedzie się spotkać z sierżantem Brokkiem. Ale potem zobaczyłem, jak pan mija fabrykę, i pomyślałem… pewnie głupio, ale tak sobie pomyślałem… Proszę o wybaczenie, jeśli turbuję pana na darmo, ale…
Odo słuchał cierpliwie, ale siedzący obok Cahoun nie wytrzymał i wybuchnął:
– Na bogi, chłopcze, mówże, o co chodzi, a nie sięjąkasz!
– No bo tak sobie pomyślałem: oho, musi minęliśmy się i pan Peterkin nie dostał informacji, którą zostawiłem na posterunku… Tak sobie pomyślałem. A sierżant mówił, że to bardzo ważne. Wydawał się niezwykle poruszony, jeśli mam byćszczery.
– Co jest takie ważne? – wtrącił Odo. – Co to była zawiadomość?
– Sierżant Brokk powiedział, że natrafił na ważny trop w sprawie skrzypiec pana Rossiego, i prosił, jeśli to możliwe, żeby spotkał się pan z nim w fabryce Schuylera, w jakimś lombardzie, który się tam mieści. Myślałem, że chłopcy na posterunku to panu przekazali, ale potem zobaczyłem, że pan jedzie, to pomyślałem: zapytam i się upewnię. Tylko pański woźnica, z przeproszeniem, grzał tymikońmi…
– Ja grzałem?! Ja ci dam, ty…!
– Cisza! – rzucił Odo. – Bardzo dobrze postąpiliście, konstablu. Możecie wrócić na swój obchód. – Następnie zwrócił się do Cahouna: – Myślę, że zgodzi się pan ze mną, że wobec takiego obrotu wypadków pański stroiciel możepoczekać?
– Ależnaturalnie.
– Znakomicie. Zechce pan zostać w dorożce?
– Czyżby zapomniał pan o naszej umowie, Peterkin? Jeśli pański sierżant faktycznie zlokalizowałskrzypce…
– Tego nie wiemy. Ale w porządku. Proszę zemną.
Odo wyskoczył z dorożki. Co prawda do majaczącej za innymi zabudowaniami fabryki Schuylera było jeszcze kilkaset metrów, ale na własnych nogach czuł się zdecydowanie bardziej komfortowo. Ruszył szybkim krokiem. Cahoun podążył zanim.
Weszli w boczną uliczkę i kilku minutach dotarli do ogrodzenia. Zajrzeli do sporej stróżówki, na drzwiach której widniał napis „CH. WILDSZTAJN LOMBARD” oraz coś w gnomim alfabecie, ale nie zastali nikogowewnątrz.
– Dziwne – mruknął Peterkin. – Rozejrzę się trochę, jeśli panpozwoli.
– Proszębardzo.
Odo dał nura pomiędzy półki zawalone starociami. Było tam mnóstwo przedmiotów opowiadających takie czy inne smutne historie: pamiątkowe zegarki rozdawane weteranom walederskiej wojny, tanie bransoletki, spinki, jakaś kamizelka z wielokrotnie przeszywanympaskiem.
Peterkin wszedł za kontuar, żeby poszukać ksiąg buchalteryjnych, lecz wówczas jego uwagę odwróciło skrzypnięcie drzwi. Rozejrzał się i stwierdził, że Cahoun opuścił lombard. Wyjrzał na ulicę, lecz tam go nie było. Pozostawało wyjście napodwórzec.
Niziołek rzucił się do tylnych drzwi i faktycznie ujrzał dziennikarza kręcącego się po zaśmieconym placu. Na wszelki wypadek pobiegł zanim.
– Mógłby mi pan powiedzieć, co robi? – zapytał.
– To samo copan.
– PanieCahoun!
– Zanadto się pan denerwuje, panie Peterkin. Wciąż próbuję panu pomóc. Przyszło mi do głowy, że może pański sierżant znalazł coś w hali fabrycznej, więc postanowiłem tosprawdzić.
Razem podeszli do dużych przerdzewiałychdrzwi.
– Pozwoli pan, że to ja będę wszystko sprawdzał – powiedział Odo i pociągnął zaklamkę.
Zmartwiał.
Wewnątrz hali, kilkanaście metrów od wejścia, stał człowiek w długim płaszczu z postawionym kołnierzem. Na głowie miał kapelusz z rondem. W dłoni trzymał rewolwer. Wycelowany prosto wniziołka.
Odo wiedział, że powinien rzucić się na bok, lecz nie był w stanie. Sparaliżowało go, nogi stały się ciężkie, jakby ktoś zawiesił mu u kolan dwa drewniane kloce. Zdążył tylko zamknąćoczy.
Po chwili usłyszał krzyk i hukwystrzału.
***
Peterkin & Brokk: Księga Czterech
Copyright © Grzegorz Gajek
Copyright © Wydawnictwo Genius Creations
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Copyright © for the cover art by Leszek Woźniak
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.
Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2019r.
druk ISBN 978-83-7995-277-9
epub ISBN 978-83-7995-278-6
mobi ISBN 978-83-7995-279-3
Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski
Redakcja: Joanna Mika
Korekta: Małgorzata Tarnowska
Projekt i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski
Ilustracja na okładce: Leszek Woźniak
Skład i typografia: www.proAutor.pl
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.
MORGANA Katarzyna Wolszczak
ul. Kormoranów 126/31
85-453 Bydgoszcz
www.geniuscreations.pl
Książka najtaniej dostępna w księgarniachwww.MadBooks.pl
www.eBook.MadBooks.pl