Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Świat dziewiętnastoletniej Anny Smith, świeżo upieczonej studentki Uniwersytetu Oksfordzkiego, staje na głowie, gdy dziewczyna poznaje Siergieja Taredova, biznesmena o aksamitnym głosie i z milionami na koncie.
Pod wpływem jego uroku Anna porzuca swoje dotychczasowe życie oraz Lorcana Maidleya, młodzieńczą miłość, by wejść w rolę księżniczki z disnejowskiej bajki. Nagle już nie mieszka w pokoju w akademiku, ale w luksusowej rezydencji, zamienia dżinsy na drogie kreacje Diora, a uzyskane właśnie prawo jazdy staje się niepotrzebne, bo do dyspozycji ma limuzynę z szoferem. Czy wybór Anny okaże się jednak słuszny?
„Plan. Wybierz mnie” Patrycji Gryciuk to pierwszy tom tej fascynującej historii. Kontynuacja już wkrótce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Plan. Wybierz mnie
Copyright © Patrycja Gryciuk, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-466-7
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla Ciebie
Spotkanie dwóch osobowości przypomina kontakt dwóch substancji chemicznych: jeżeli nastąpi jakakolwiek reakcja, obie ulegają zmianie.
Carl Gustav Jung
Teraz
Paryż, 3 października
Dzień zapowiada się mało atrakcyjnie. Rzut oka na termometr pogarsza sprawę: jest zimniej, niż przypuszczałam. Późny poranek w Paryżu mógłby być cieplejszy, a już z pewnością nie powinien być mroźny. Tymczasem drzewa za oknem spowija biały szron. Biały szron na zielonych gałązkach: jedyny obraz, jaki mam teraz przed oczami. To dziwne, ale jakoś niczego innego nie jestem w stanie dostrzec. Stoję przy oknie, trzymając w opuszczonej ręce słuchawkę telefonu, który ciągle miga na zielono. Najwyraźniej też myśli, że jest jeszcze lato. Po drugiej stronie ktoś czeka na reakcję. Ale ja nie jestem w stanie niczego z siebie wykrztusić. U mnie już jest zima.
– Anno? Anno? Słyszy mnie pani? – dopytuje się męski głos.
Nie ma mnie. Ani tu, ani tam, ani nigdzie indziej. Już nie. Po prostu nie. Przestałam istnieć, a cały świat skończył się razem ze mną… Jest tylko ten cholerny szron na drzewach przy Champs Élysées i cisza. Upiorna, przerażająca cisza… Nie wiem, ile czasu upłynęło od porannej rozmowy. Teraz za oknem jest już ciemno i tylko światła neonów z ulicy lekko pulsują na ścianach salonu. Chociaż one żyją, bawią się, mają dyskotekę. Ja leżę na podłodze, ubrana w czarną sukienkę i lakierki Chanel na koturnowym obcasie. Też imprezowe… Jakże odpowiednie do tej chwili, myślę z ironią. Leżący obok mnie telefon nadal do mnie mruga, tym razem na czerwono. Staram się nie zwracać na niego uwagi, ale zerka na mnie swoim małym krwistym światełkiem. Puszcza mi oko. Przypomina najgorszy moment mojego życia.
Dzisiejszy wczesny poranek. Stoję w łazience przed lustrem. Jego rama jak zawsze wzbudza we mnie zachwyt. Kupiliśmy je z Siergiejem w antykwariacie na Montmartre. Jest kryształowe, w rzeźbionej orzechowej oprawie. Wypluwam resztki pasty do zębów, kiedy mój wzrok kieruje się na szafkę. Leży tam moja torebka, a obok cała jej zawartość rozrzucona w nieładzie. Wczoraj wieczorem nie mogłam znaleźć nici dentystycznej i rozwiązałam problem jak każda kobieta. Nagle zdaję sobie sprawę, jak mało mam czasu. Notes, szminka, tampony, pióro, rachunek z restauracji – do śmieci, baterie – niepotrzebne, komórka, chusteczki, pistolet, słuchawki, okulary przeciwsłoneczne, których wcześniej tak długo szukałam… Pospiesznie wrzucam do środka wszystko oprócz pistoletu, który ląduje w szufladzie łazienkowej komody. Siergieja nie ma, więc się nie dowie. Nienawidzę nosić broni w torebce, jest za ciężka. Muszę tylko pamiętać, aby z powrotem ją tam włożyć, zanim się zobaczymy, żeby nie prawił mi kazań. Mój kochany, przewrażliwiony histeryk.
Wychylam głowę w kierunku telewizora w salonie. Znów coś mówią o Whitegreenoil. Zdjęcie Borysa pojawia się na ekranie, kiedy dziennikarka informuje o bajońskich sumach zarobionych przez firmę. Miliardowe zyski… To przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Mój genialny Siergiej! Właśnie mam założyć moje ulubione kolczyki w kształcie kropli wody, kiedy dzwoni telefon. Jestem już spóźniona na spotkanie w fundacji i waham się, czy odebrać. Może po prostu zignorować i wybiec z mieszkania? Przecież Herkus czeka już na mnie na dole. Poczucie odpowiedzialności każe mi jednak podnieść słuchawkę.
– Słucham?
– Halo? Anna?
– Tak, kto mówi?
Nie rozpoznaję głosu. To dziwne, tak małe grono ma mój numer, że usłyszeć nieznany głos w telefonie jest czymś nietypowym. Podnoszę gardę. Jestem nieufna.
– Anna Taredov? – pyta spokojny, męski głos.
– Tak, to ja. Z kim rozmawiam?
– Marcus Downey.
To nazwisko mi coś mówi. Czyżby jeden z partnerów biznesowych Siergieja? Ale oni nigdy nie dzwonią na stacjonarny, wszyscy wiedzą, że mój mąż tego nie lubi. Od takich spraw jest komórka.
– Marcus Downey. Adwokat z Los Angeles – precyzuje mężczyzna.
Nagle zasycha mi w gardle. Siergiej!
Marcusa Downeya nigdy nie poznałam osobiście. Raz widziałam go przez ułamek sekundy na służbowym spotkaniu z Siergiejem w Los Angeles. Mignął mi gdzieś na korytarzu. Nie zmienia to jednak faktu, że nagle staje się oczywiste, dlaczego dzwoni. Tragicznie oczywiste. Siergiej i ja mamy umowę: adwokat skontaktuje się ze mną, kiedy będzie mi miał do przekazania jedną wiadomość. Zaczynam się oszukiwać, że nie znam wagi tego przekazu, że w ogóle nie wiem, o co mu chodzi. Że to incydentalny telefon, anons bez znaczenia. Więc zanim cokolwiek powie, chcę go zapytać, czy jest pewien i czy chodzi o mnie i o tego właśnie Siergieja, a nie o jakiegoś innego Siergieja Taredova, brytyjskiego polityka i miliardera, znanego we wszystkich ważnych kręgach tego świata. Nie mojego męża…
– Pani Taredov?
– Tak, to ja… – Mój głos brzmi obco. Jakby ktoś wypowiadał te słowa za mnie.
– Czekam na panią w Los Angeles. Rezerwację lotniczą znajdzie pani w skrzynce mejlowej. Na lotnisku odbiorę panią osobiście. – Ten głos to spokój i opanowanie. W przeciwieństwie do mojego. Mój to… mój to… mojego już nie ma. Ja nie mam głosu. Mój głos zanika, to nie ja tu teraz decyduję. Znowu.
– Czy ma pani pytania?
Cisza.
– Anno? Anno? Słyszy mnie pani?
Czas się zatrzymuje. Wszystko znika.
Kiedy budzę się ponownie, jest dzień. Siedzę we wczorajszych ubraniach, znów na ziemi, tym razem obok kanapy. Telefon już nie miga, czerwone światełko świeci się teraz nieprzerwanie. Po omacku szukam stolika, żeby móc się podnieść. Nie ma. Dostrzegam go po paru sekundach, leży przewrócony do góry nogami. Upadam niezdarnie dwa razy, zanim w końcu udaje mi się wstać. Nieufnie badam grunt. Książki porozrzucane po podłodze z gazetami i ubraniami, rozlana poranna kawa, wypatroszona torebka, jakieś papiery. Totalny nieład. Trzęsę się z zimna i ogarniają mnie mdłości. Kto to zrobił? Jak mogłam niczego nie słyszeć? Czy tak mocno spałam? Idę do łazienki. Chcę zanurzyć twarz w zimnej wodzie, żeby się obudzić. Żeby przestało mnie mdlić. Przedpokój i sypialnia są w podobnym stanie: wszystko powyrzucane z szaf, porozwalane na podłodze.
W łazience nie jest lepiej. Brnę przez podłogę pełną rozbitych flakonów. Nie chcę patrzeć w lustro. Odkręcam szybko kran i zanurzam obie ręce w lodowatej wodzie. Potem całą twarz. Potwornie chce mi się pić. Łykam zimną kranówkę wielkimi haustami, mało co się nie krztusząc. Po paru minutach moja twarz jest lodowata, a policzki są pokryte białym szronem. Zakręcam kran i omijając wzrokiem lustrzane odbicie, wracam do salonu.
– Skup się! Wiesz, co robić. Wszystko będzie dobrze – mówię. Co za głupota. Nic już nigdy nie będzie dobrze. I to jedyna rzecz, jakiej jestem teraz pewna. Zamykam oczy. Biały szron już nie jest jedynym obrazem, jaki się przede mną maluje. Teraz widzę Siergieja. Mojego Siergieja z jego uwodzicielskim uśmiechem. Pan masło orzechowe i truskawki. To dziwne, ale moje oczy pozostają suche. Pewnie wreszcie następuje długo oczekiwany moment, kiedy po prostu brakuje mi łez.
Następny obraz przychodzi nagle, jak migawka z telewizyjnych wiadomości: demoluję nasze paryskie mieszkanie. Biegam w furii po salonie, pokojach, kuchni. Wyrzucam wszystko na podłogę, miotam się między poprzewracanymi meblami. Otwieram oczy. Chaos wydaje się jeszcze większy. Nie, to niemożliwe… To nie ja! Jak mogłabym nie pamiętać czegoś, co zrobiłam? Rano zadzwonił telefon, potem płakałam, aż w końcu zasnęłam. Przebudziłam się w nocy. Znowu płacz. I teraz jest znów dzień. Nie pamiętam, żebym robiła coś innego. Ale czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? Nie, nie ma.
Marcus Downey. Los Angeles. Zaczynam nerwowo szukać laptopa, potykając się o porozrzucane wokół przedmioty. Znajduję komputer pod stertą czasopism naukowych, jego czasopism… W skrzynce mejlowej czekają na mnie cztery nowe wiadomości. Dwie z fundacji, jedna od Majki i jedna od amerykańskiego adwokata. W tej ostatniej są tylko numer rezerwacji biletu, data i godzina wylotu z Paryż-Roissy-Charles de Gaulle. Siedemnasta trzydzieści. Piąty października. To za dwa dni. Mechanicznie przesuwam wzrok w prawy górny róg ekranu, żeby sprawdzić godzinę. Szesnasta. Piąty października. Piąty października? Jak to piąty października? Przecież… Gubię się w obliczeniach. Jaki jest dziś dzień? Ile czasu leżę na podłodze? Co się ze mną dzieje? Jeżeli jest piąty października godzina szesnasta, to zostało mi półtorej godziny do wylotu. Nie mam szans. Nie zdążę…
Pięć lat wcześniej
Oksford, akademik, 1 października
Budzę się później niż zwykle. Najwyraźniej wczorajsza męcząca podróż i całe zamieszanie z nią związane zadziałały dobrze na mój niespokojny zazwyczaj sen. Otwieram oczy. Odpadająca z sufitu farba nie pozostawia cienia wątpliwości. Od razu wiem, gdzie jestem: Anglia, a dokładniej: Oksford. Zaczynam studia na wydziale architektury i dekoracji wnętrz. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, myślę i przeciągam się leniwie na twardym łóżku. Biorę głęboki wdech i powoli wypuszczam powietrze ustami. Chwytam za lustrzankę, żeby uwiecznić odrapany sufit oświetlony promieniami porannego słońca. Pierwsze zdjęcie z mojego nowego życia.
Wspominam wczorajszy wieczór, kiedy docieram do akademika, do niewielkiego starego budynku z czerwonej cegły z dużymi oknami. W środku jest cicho i duszno, a spod niektórych drzwi wymykają się strugi światła. To prawdopodobnie nocne lampki, które oświecają mieszkankom strony czytanych książek. Atmosfera typowa dla tego typu budownictwa: wysokie sufity, szerokie schody i smród pasty do czyszczenia parkietu. Pani Miles, woźna, odwraca się do mnie w połowie szerokiego korytarza granatowych drzwi i wytartego dywanu i przykłada palec do ust, nakazując mi milczenie. Dziwne, bo od wejścia tutaj nie wykrztusiłam z siebie ani słowa. Mój pokój znajduje się na samym końcu. Numer dwadzieścia osiem. Wielki, długi klucz wykonuje kilka sprawnych obrotów w zamku i wchodzimy do ciemnego pomieszczenia, w którym panuje przyjemny chłód. Zapalam światło.
Matko boska! Akademik wydziału architektury urządzony w stylu surowej ascezy. Ściany pomalowane na bladoniebieski, najzimniejszy kolor na świecie, jedno ogromne okno z okiennicami. Łóżko małe, pojedyncze, szeroka komoda. Oprócz tego stara drewniana szafa, takie same dwa krzesła, stolik i biurko z zieloną lampką, żywcem wyciągniętą z amerykańskich filmów. Ale nawet ona nie jest w stanie uratować wystroju. Wąskie drzwi prowadzą do łazienki z pożółkłą kabiną prysznicową i zasłonką, na której widok mam dreszcze. Od razu wyobrażam sobie, jak podczas mycia jej śliski materiał klei mi się do pleców. Koszmar.
– Śniadanie jest od szóstej do dziewiątej w budynku obok, naprzeciwko wjazdu na posesję. Dobranoc. Widzimy się jutro – mówi jednym tchem pani Miles i wychodzi, uważając, żeby cicho zamknąć za sobą drzwi.
Siadam na łóżku i rozglądam się dokładniej po pokoju. Co za speluna! Chyba nie tego się spodziewałam, otrzymując stypendium i pierwszą nagrodę w konkursie na Uniwersytecie we Wrocławiu: wyjazd na studia na prestiżowym Uniwersytecie Oksfordzkim. Na pewno nie tego. Postanawiam szybko się położyć i zasnąć, żeby czasem się nie rozpłakać. Sięgam po plecak i wyciągam aparat fotograficzny, żeby zrobić pierwsze pamiątkowe zdjęcie tego miejsca, jednak brak odpowiedniego oświetlenia mi to uniemożliwia. Nie mam siły na rozpakowanie walizki i szukanie lampy błyskowej. Trudno. Opadam na łóżko. Pościel jest sztywna i wcale nie pachnie czystością. Śpię jednak mocno i podejrzanie spokojnie, a ranek jest zaskoczeniem za sprawą zamkniętych drewnianych okiennic, przez które ledwo przebijają promienie słoneczne.
Patrzę na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. O kurczę, śniadanie! Pójście spać w ubraniu okazuje się doskonałym rozwiązaniem: w trzy sekundy wyskakuję z łóżka i stoję przed budynkiem internatu. Słońce przygrzewa już bezwstydnie, a liście na drzewach połyskują w jego blasku. Zaczynam nerwowo szukać stołówki, o której mówiła wczoraj pani Miles. Szybko znajduję parterowy budynek. Panuje tu leniwy nastrój i wszędzie unosi się zapach świeżo parzonej kawy. Siadam przy pustym stoliku w rogu sali i zaczynam obserwować wszystkich dookoła. Jadalnia powoli się wyludnia, aż zostaję w niej sama z parą dziewczyn, które kończą śniadanie, trajkocząc bez przerwy. W pewnym momencie obie się podnoszą i podchodzą do mnie.
– Cześć. Jesteś nowa? – Niska śliczna brunetka o skośnych oczach patrzy na mnie pogodnym wzrokiem.
– To aż tak widać?
Wszystkie trzy się uśmiechamy.
– Nazywam się Anna Smith – dodaję.
– To jest Monica Wintway, ja mam na imię Suza. Suza Lee. Witamy na architekturze! Który rok? – pyta brunetka. Monica ma rude włosy i piegowatą twarz z brązowymi oczami w kształcie migdałów.
– Pierwszy. A wy?
– Drugi! – wygłaszają równocześnie dziewczyny, nie ukrywając dumy.
– Znasz już tu kogoś? – rzuca nieśmiało Suza po chwilowym zastanowieniu, przygryzając swoje mocno różowe wargi.
Zaprzeczam ruchem głowy.
– Trzeba to zmienić. W piątek wieczorem urządzamy domówkę, jak chcesz, to przyjdź, będzie parę osób z wydziału. O dwudziestej pod siedemnastką.
– Ekstra, na pewno będę – odpowiadam, nie mogąc uwierzyć, że właśnie zostałam zaproszona na studencką imprezę. Pierwszą studencką imprezę w życiu! O rany!
Suza wyciąga telefon z torebki i pyta:
– Masz Insta?
Zdaję sobie sprawę, że z tego pośpiechu wzięłam tylko klucz.
– Mam, daj, znajdę. Zostawiłam komórkę w pokoju.
Dziewczyna podaje mi telefon, a ja wpisuję moją nazwę użytkownika w wyszukiwarkę Instagrama. Nie ma. Sprawdzam pisownię i jeszcze raz klikam „Szukaj”. Nic z tego. Tak jakby moje konto przestało istnieć. Suza zaczyna się niecierpliwić:
– Coś nie tak? – pyta.
– To dziwne, ale nie mogę znaleźć mojego konta. – Kręcę nosem.
– Sprawdź pisownię.
– Już sprawdziłam… – próbuję trzeci raz. Znowu pudło.
– Może zablokowałaś opcję wyszukiwania konta?
– Może… – odpowiadam, choć nie wiedziałam nawet, że tak można.
– Powiedź, jaką masz nazwę użytkownika, to wyślę ci zaproszenie, jak tylko wrócę do pokoju. – Oddaję jej telefon.
– SuzaLee04. Do zobaczenia! – rzuca, oddalając się.
– Na razie!
Dopijam zimną już kawę, fantazjując o piątkowym wieczorze, kiedy nagle czuję na sobie czyjś wzrok: zza kuchennego okienka kucharka patrzy na mnie spode łba.
– Zamykamy! – odzywa się tonem, o który bym jej nawet nie podejrzewała. Przytakuję i z nietkniętą bułką w ręce kieruję się do wyjścia.
Gorący dzień sprawa, że trudno jest się na czymkolwiek skupić. Nie myślałam, że w Anglii mogą panować takie upały. Tymczasem trawa jest wypalona od słońca i od rana do nocy nie ma czym oddychać. Przez cały dzień udaje mi się tylko wypakować rzeczy z walizki, obejść miasteczko akademickie, zgubić się w nim dwa razy i zjeść nieopisanie podejrzany obiad w stołówce. Powoli to miejsce wypełnia się ludźmi. Coraz więcej osób targa wielkie walizki na podwórku przed akademikiem.
Kiedy wracam do pokoju, okazuje się, że nie mogę znaleźć plecaka. Musi tu gdzieś być, przecież od przyjazdu nigdzie z nim nie wychodziłam. Wcześniej wyjęłam portfel i paszport, które schowałam w komodzie, ale reszta została, jak ją spakowałam w domu. Oblatuję wzrokiem pokój, sprawdzam szafę i łazienkę, jednak plecaka nigdzie nie ma. Zaczynam dokładnie przeszukiwać wszystkie zakamarki i szuflady komody, choć z pewnością go tam nie włożyłam. Nie zmieściłby się. To zwykły czarny plecak, kupiony w markecie, bez ozdób czy znaków szczególnych, jednak zdążyłam się do niego przyzwyczaić, bo mam go od dawna. W dodatku w środku są mój laptop, telefon komórkowy – stary, ale działający bez zarzutu, oraz portmonetka z drobniakami. Pod łóżkiem też pusto. W końcu postanawiam rozszerzyć pole poszukiwań i ruszam na wycieczkę śladami Anny Smith, obchodząc wszystkie miejsca w akademiku i poza nim. Klapa. Plecak zapadł się pod ziemię. Jedyne, czego jest pełno w każdym zakamarku miasteczka studenckiego, to puste butelki po alkoholu, tak jakby toczyła się tu niekończąca się impreza. Dziekanat jest już zamknięty, ale pani Miles prowadzi mnie do biura rzeczy znalezionych, ale tam też szczęście mi nie dopisuje. Uznajemy, że na pewno zostawiłam go gdzieś na terenie kampusu i ktoś go zwróci jutro rano. Zasmucona wracam do pokoju. Po chwili słyszę pukanie do drzwi. Wysoka chuda brunetka w szerokich dżinsach i białym podkoszulku stoi i milczy, patrząc na mnie takim wzrokiem, jakbym to ja zawracała jej głowę. Jej oczy są duże i podkrążone, a włosy, długie do ramion, związane w małą kitkę. Sprawdzam, czy nie znalazła przypadkiem mojej zguby, jednak jej ręce są puste. Po długiej chwili obserwacji to jednak ona się odzywa, mówiąc powoli i leniwie:
– Mieszkam za ścianą. Marcy Root.
– Anna Smith. Miło mi.
– To się dopiero okaże – mamrocze.
Otwieram szerzej oczy, ale nie odpowiadam. Unosi dłoń, zatrzymuje ją w powietrzu na wysokości swojej twarzy i dodaje teatralnym tonem:
– Jedna zasada: cisza popołudniowa.
– Chyba nocna – proponuję.
– Nie. Popołudniowa. W nocy robisz, co chcesz, ale od piętnastej do dwudziestej ma być cisza, bo wtedy śpię. Odsypiam. Rozumiemy się?
Tak bardzo mnie zaskakuje, że tylko kiwam głową i stoję, gapiąc się na nią, gdy ona lustruje mój pokój. Kiedy to niby miałam hałasować? Szukając plecaka może?
– Piętnasta–dwudziesta. Jasne? – powtarza, patrząc mi w oczy zmęczonym spojrzeniem.
– Postaram się – dukam, a wtedy Marcy obraca się na pięcie i odchodzi.
Wieczór ciągnie się w nieskończoność i siedzę smutna na zapadniętym łóżku, pozbawiona internetu i telefonu. Rozmyślam o jutrze i o rozpoczęciu roku akademickiego. Myślę o rodzicach i o mojej przyjaciółce Mai. Wszyscy zostali we Wrocławiu. Moja mama, najpiękniejsza kobieta na świecie, czuła, ciepła, pełna gracji i energii. Polka. Mój ojciec, zabawny, wysoki i zaczytany. Zakochany w mojej mamie, najmniej angielski Anglik, jakiego znam. Brytyjczyk, który na przekór wszystkiemu wybrał kraj komunistyczny w stanie wojennym i ukochaną kobietę, zamiast wrócić do wolnego Londynu. Od lat jest skłócony z całą swoją rodziną, co pewnie ułatwiło mu ten wybór, a jednocześnie przyczyniło się do tego, że dziś czuję się tu zupełnie obco, chociaż biegle znam angielski. Ten język i obywatelstwo brytyjskie są jedynymi rzeczami, jakie wiążą mnie z tym krajem. Ojciec nigdy nas tu nie przywiózł. Nigdy też nie opowiadał mi o swojej rodzinie ani o swoim życiu przed emigracją do Polski. Nie lubił tego tematu i latami go unikał, aż w końcu, po prostu, przestałam pytać. Nie chciał wracać do Anglii, a niewygórowane zarobki nauczyciela języka angielskiego i nauczycielki tańca i tak nie pozostawiały wielkiego wyboru. Na wakacje wyjeżdżaliśmy rzadko i prawie nigdy za granicę. Jesteśmy w sumie typową polską rodziną, tyle że dwujęzyczną. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo, z tortami urodzinowymi, książkami czytanymi na dobranoc, zamkami z piasku na bałtyckiej plaży i kanapkami z żółtym serem w tornistrze do szkoły. Teraz nagle tęsknię do tego wszystkiego i przez chwilę zaczynam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłam. Bardzo chciałam wyjechać i poznać ojcowiznę, o której tak niewiele wiedziałam. I kiedy wysyłałam projekt placu zabaw dla dzieci na konkurs dla maturzystów organizowany przez wydział architektury, serce waliło mi jak szalone. Nawet chyba bardziej niż wtedy, kiedy okazało się, że go wygrałam. Ale tu i teraz jestem bardzo, bardzo sama. A oni są tam. Daleko.
Tej nocy trudno mi zasnąć i gdy budzik dzwoni o siódmej, nogi za nic w świecie nie chcą się zsunąć na podłogę. Chłodny prysznic spłukuje ze mnie resztki snu. Dżinsy i biała koszula wydają mi się najbardziej odpowiednim strojem. Zbieram swoje długie, proste włosy w kok i ruszam niepewnym krokiem na śniadanie.
Tym razem stołówka jest przepełniona. Przy każdym stoliku siedzi kilka osób, kolejka po jedzenie sięga aż za ladę. Uwielbiam śniadania, jednak dziś mam ściśnięty żołądek i trudno mi cokolwiek wybrać. Nic nie wydaje mi się apetyczne, więc biorę tylko kawę. Udaje mi się znaleźć stolik z dwoma wolnymi miejscami. Siedzą już przy nim dziewczyna z chłopakiem. Na szczęście są bardzo zajęci sobą i po uprzejmej wymianie „dzień dobry” i „jak leci” wracają do omawiania nowego planu zajęć i narzekania na wykładowców. Obserwuję ludzi dookoła. Wydaje mi się, że wszyscy się doskonale znają i jestem tu jedyną nową osobą. Nagle, parę stolików dalej, widzę Marcy Root, siedzącą w gronie samców. Opowiada coś, przesadnie przy tym gestykulując i wywołując u swoich słuchaczy dzikie wybuchy śmiechu. Ryba w wodzie. Po chwili dostrzegam dwie dziewczyny, które zagadnęły mnie w pierwszy dzień. Suza macha ręką i daje znak, żebym się przysiadła. Biorę kawę i zbliżam się do ich stolika.
– Hej! Pozwól, że cię przedstawię. To jest Marc Price, to Finn Connors, a to Lorcan Maidley – recytuje i uśmiecha się, kiedy wypowiada imię tego ostatniego. – Anna Smith, nowa sąsiadka Marcy Root.
– Hejka! Co tam? – odpowiadają po kolei.
Marc Price jest chyba nieśmiały, bo nawet nie patrzy mi w oczy, ma ciemne blond włosy i okrągłe okulary. Finn Connors, wysportowany brunet, wita mnie hollywoodzkim uśmiechem, ale Lorcan jest zdecydowanie najprzystojniejszy z całej trójki. Ma jasne blond włosy w nieładzie, jakby rozwiał je wiatr, i wielkie chłopięce niebieskie oczy, które przyciągają mój wzrok jak magnes. Muszę się skupić, żeby odwrócić głowę. On zerka na mnie pospiesznie i sili się na uśmiech, który jest wymuszony uprzejmością, ale i tak powala. Musi być zarozumiałym podrywaczem, świadomym swojej urody. Trudno się jednak oprzeć, żeby na niego nie lukać.
– Z kim tam siedziałaś? – pyta Suza, po czym, nie dając mi szansy na odpowiedź, ciągnie: – Anna jest na pierwszym roku i przyjechała z … – Spogląda na mnie pytająco, akcentując ostatnie słowo.
– Z Polski – kończę za nią i rzucam spojrzenie w kierunku Marcy, która dalej zabawia swoją publiczność.
Kątem oka widzę, jak przystojny chłopak pisze coś na telefonie komórkowym, zupełnie nie słuchając o czym mowa.
– Nie słychać akcentu, świetnie mówisz po angielsku – rzuca Finn, nie przestając się uśmiechać.
– Mój tato jest Brytyjczykiem – odpowiadam.
– To co, przychodzisz w piątek na imprę? – Suza w ogóle na mnie nie patrzy, tylko rozgląda się dookoła tak, jakby kogoś szukała.
Nie jestem pewna, czy mówi do mnie. Po chwili gapi się na mnie niecierpliwym wzrokiem i powtarza, mówiąc wolniej i cedząc każde słowo. Mam wrażenie, że uchodzę za niedorozwiniętą, jeśli nie umysłowo, to przynajmniej językowo…
– Tak, mówiłam już, że przyjdę – ryzykuję.
– Cool! Wszyscy będą. – Mam wielką ochotę spojrzeć na Lorcana, żeby zobaczyć, czy też będzie, ale się nie ośmielam.
– Wszyscy? – pytam, patrząc na pękającą w szwach stołówkę.
– Nie… No, nie wszyscy, ale wszyscy ci, których zaprosiłyśmy.
– Same hotówy – dodaje Finn i obrywa od Moniki po głowie.
– Będzie super. Zobaczysz. Stęskniłam się za naszymi imprezami – dorzuca Suza rozmarzonym głosem i puszcza zalotnie oko Maidleyowi.
Ten uśmiecha się kącikiem ust i rozkłada na krześle, sącząc resztki gorącego napoju ze stołówkowego kubka. Wtedy do stolika podchodzi nowa dziewczyna i pyta:
– Kto idzie na fajkę?
Wszyscy wstają. Nie chcąc zostać sama, wychodzę z nimi. Na zewnątrz stoi już spora grupa i dyskutuje. Maidley wyciąga paczkę marlboro i wystawia ją w moim kierunku bez słowa.
– Nie, dziękuję, nie palę – oznajmiam, a jego gęste, długie rzęsy przyciągają mój wzrok. Chłopak spogląda na mnie pospiesznie i znów szybko odwraca głowę. Zdecydowanie jest zepsutym do szpiku kości kobieciarzem. Ta idealna twarz mówi sama za siebie. Im szybciej dam sobie z nim spokój, tym lepiej. Powoli czuję, jak otacza mnie woń owocowych e-papierosów pomieszanych z tradycyjnym dymem. Wszyscy coś pykają. Królują arbuz i malina.
– Ja oficjalnie też nie palę, ale na coś trzeba umrzeć. No chyba że znalazłaś lepszy sposób – odzywa się niespodziewanie.
– Na co?
– Na umieranie.
– Jak umierać, to tylko z miłości – wypalam bez zastanowienia.
– Brzmi tragicznie. Ale daj znać, jak ci poszło.
Zatyka mnie, więc próbuję patrzeć w innym kierunku, zastanawiając się, co powiedzieć. Lorcan, nie czekając na moją odpowiedź, zaciąga się i powoli wypuszcza dym, wpatrując się to w niebo, to w ludzi stojących obok. Obserwuję ten nikotynowy spektakl w milczeniu. Nagle ożywia się i pyta, patrząc mi prosto w oczy:
– Lubisz fantastykę?
Spoglądam na niego zaskoczona i próbuję sobie przypomnieć, co lubię.
– Nie, zupełnie nie… – odpowiadam cicho.
Kiwa głową i odwraca się do Marca, który stoi obok. Chciałaś, to masz!
Rozpoczęcie roku odbywa się w wielkiej auli, której okna zdobione są kolorowymi witrażami, jakie widywałam w kościołach. Słońce prześwituje przez wielobarwne szkiełka. Po uroczystych przemówieniach rektora, dziekana i kilku wykładowców rok akademicki uznajemy za rozpoczęty. Każą nam udać się do sekretariatu i odebrać plan zajęć, co też potulnie robię. Biuro rzeczy znalezionych jest teraz najczęściej odwiedzanym przez mnie miejscem w akademiku, choć niestety bez skutku. W dziekanacie radzą mi zgłosić sprawę zniknięcia plecaka na policję, idę więc na komendę po pierwszych zajęciach i wypełniam odpowiednie dokumenty.
Podczas następnych dni poznaję prawie wszystkich wykładowców. Większość jest w porządku, jeden z nich to wyjątkowy nudziarz i już wiem, że odpuszczę sobie część jego zajęć. Intryguje mnie za to pani Barry, kobieta prowadząca wykłady o dziwacznym tytule: „Od idealnej symetrii XVI wieku do symetrycznej asymetrii XXI wieku w ogrodach i parkach królewskich zamków angielskich”. Niesamowite… Zajęcia w większości odbywają się w małych salach dla kilku zaledwie osób, a tylko trzy wykłady w amfiteatrze dla większej grupy bez względu na rocznik.
Szybko odkrywam też wady życia w akademiku. Mimo że jest to stary budynek, dziwnym sposobem wszystko słychać zza ściany. Wiem, kiedy kto bierze prysznic czy korzysta z toalety. Słyszę rozmowy i każdą inną czynność wykonywaną głośno przez moich sąsiadów. Czujnik dymu zainstalowany w korytarzu włącza się średnio dwa razy w tygodniu i wyje w środku nocy, bo do nie wszystkich dotarło, że nie można palić w budynku. Inwestuję więc w zatyczki do uszu, ale nie do końca rozwiązują problem. Jestem nieśmiała, a do tego zestresowana, więc pierwsze dni na uczelni spędzam sama w pokoju, i zanim się obejrzę, jest już piątek rano, a ja nie znam nikogo nowego.
Po stołówkowych pogaduszkach przy owsiance z Suzą i Monicą i po dwóch kubkach mocnej, czarnej kawy idę na zajęcia. Pierwszy wykład, z historii architektury, odbywa się w auli. Siadam w jednym ze środkowych rzędów, obok blondynki zapatrzonej w ekran tabletu. Do rozpoczęcia zajęć pozostało jeszcze prawie pięć minut i sala dopiero teraz zaczyna nabierać kolorów. Obserwuję osoby wchodzące i te, które siedzą dookoła mnie. Większość ma pewne siebie miny i wystrzałowe ciuchy. Dziewczyny noszą modne buty i staranne makijaże, a chłopaki bawią się najnowszymi gadżetami, elektronicznymi cudeńkami, których większości nigdy nie miałam nawet w rękach. Zdążyłam już nabrać pewności, że w całym kampusie jestem jedyną osobą bez laptopa czy tabletu. Plecak się nie znalazł i powinnam zacząć się zastanawiać, za co kupię nowy sprzęt. Na razie muszą mi wystarczyć zeszyt i długopis, chociaż nie miałam ich w ręce od matury. Nagle do sali wchodzi starszy pan i gwar ustaje. Prawie wszystkie miejsca są zajęte. W momencie kiedy wykładowca włącza mikrofon, aby się przedstawić, ktoś mówi do mnie szeptem:
– Cześć.
To Lorcan Maidley z tym swoim uwodzicielskim uśmieszkiem w kąciku ust.
– Hej – szepczę, kiedy przeciska się między mną a blatem, żeby zająć miejsce obok. Sadowi się przez moment, próbując zmieścić długie nogi na wąskiej przestrzeni między ławką a podłogą. Fakt, nawet mnie jest tu ciasno, a on jest naprawdę wysoki. Wygląda to komicznie. W końcu siada i wyciąga minilaptopa z wąskiej torby. Stawia go przed sobą i patrzy lekko zdziwiony na mój zeszyt.
– Ale jesteś vintage. Gdzie twój sprzęt? Awaria?
– Nie posiadam… – Po czym, widząc niedowierzanie w jego oczach, szybko dodaję: – Chwilowo…
– A!
Nagle ktoś z tyłu zaczyna nas uciszać głośnym i przesadnym „ciii…”, wykład już się zaczął i postanawiam skupić się na nim, a nie na moim pachnącym papierosami koledze. Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Przez całe zajęcia mój wzrok ucieka w stronę ekranu jego komputera, na którym widnieją co rusz to inne strony internetowe, przeważnie media społecznościowe. Od czasu do czasu Lorcan robi notatki z zajęć w osobnym pliku, z zadziwiającą jak dla mnie szybkością stukając w klawiaturę swoimi długimi kanciastymi palcami o wysuszonej skórze. Wszystko to sprawia, że na koniec wykładu w moim zeszycie widnieją trzy średniej długości zdania, w tym jedno przekreślone, za to Lorcan ma cztery pełne strony z odrębnymi paragrafami. Nawet nie zauważam, kiedy wykład się kończy. Nagle widzę ludzi wychodzących powoli z sali i Lorcana, który stoi nade mną i rzuciwszy okiem na moje zapiski, orzeka:
– Podaj mi swój mejl, prześlę ci notatki.
Zaczynam nerwowo notować swój adres na rogu kartki w zeszycie.
– Też się odzwyczaiłem od odręcznych notatek – dodaje, widząc moje zakłopotanie. – To na razie – rzuca, oddalając się.
– Na razie. I dzięki – mówię z wymuszonym uśmiechem, który ma ukryć moje zawstydzenie.
Pewnie teraz pomyśli, że albo nie jestem w stanie zrozumieć wykładu, albo co gorsza, nie potrafię się skupić, bo myślę o nim. Obydwie wizje wydają mi się tragiczne. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię… Lorcan odwzajemnia mój niby-uśmiech, odsłaniając w swoim dwa rzędy białych jak perełki zębów, po czym znika mi z pola widzenia.
Jakie są szanse na to, że spotkam go poza uczelnią? Znikome. A jednak. Wystarczy wyjść pospacerować z aparatem po High Street, głównej ulicy Oksfordu.
Przeczesuję wzrokiem uliczne ławki, krzaki i kosze na śmieci z nadzieją, że znajdę mój ukochany plecak, a w nim cenne zguby. Na marne. Jednak nie można uznać tego wyjścia za zupełnie stracone, bo po dłuższym szwendaniu, w drodze powrotnej, natykam się na Lorcana. Pracuje jako kelner w ogródku jednej z restauracji niedaleko akademika. Dostrzegam go już z daleka. Chłopak przyciąga damskie spojrzenia, wysoki zgrabny blondyn. Obserwuję go chwilę. Kusi mnie oczywiście, żeby zrobić mu kilka zdjęć z ukrycia, ale kiedy tylko unoszę aparat i klikam, spogląda na mnie, mimo że stoję kilkadziesiąt kroków dalej po drugiej stronie ulicy. Macham, żeby miał szansę mnie rozpoznać, po czym ruszam w jego kierunku. Kiedy się zbliżam, wita mnie zdziwionym wzrokiem.
– Pracujesz tu?
– Chcesz coś zjeść? – mówimy jednocześnie.
Oboje uśmiechamy się i znów jednocześnie odpowiadamy.
On:
– Tak.
Ja:
– Nie.
Teraz robi się już dziwnie.
– Komunikacja jest bardziej skuteczna, kiedy każdy z rozmówców czeka na swoją kolej. Ale rób, jak chcesz. W normalnych okolicznościach jest to zupełnie naturalne, ale wiem z doświadczenia, że kobiety stresują się w mojej obecności – wygłasza bez zająknięcia.
Jak można być tak zarozumiałym?!
– Spróbuję – wzdycham i postanawiam grać w jego teatrzyku.
– Śledzisz mnie? – pyta, przecierając blaty stolików mokrą ścierką.
– Nie do końca.
– Czyli jednak trochę. – Uniesione kąciki ust.
– Robię zdjęcia. – Pokazuję canona.
Lorcan wytrzeszcza oczy.
– Ty jednak jesteś bardzo vintage.
– Bo?
– Notatki w zeszycie, zdjęcia aparatem fotograficznym… Komu się chce taszczyć coś tak ciężkiego? – Wskazuje na aparat.
– Fotografom się chce.
– Elitarnie! – kwituje.
– Robi znacznie lepsze zdjęcia niż telefon – tłumaczę się, sama nie wiem czemu.
– Paparazzo! Widziałem. Pobieram za to opłaty. Sorry, ale muszę dorabiać – dodaje, wskazując ruchem ręki, że pracuje.
– To kasuję, bo mnie nie stać.
– Pokaż, oceńmy najpierw twoje możliwości. To może być warte miliony!
Parskam śmiechem. Zabawny jest w kreowaniu własnego wizerunku. Włączam aparat i wyświetlam ostatnie zrobione zdjęcie. Niestety użyłam zoomu i jasne jest, że celowałam w Lorcana. Trudno będzie się z tego teraz wymigać. Wpadłam… Ale udało mi się uchwycić jego spojrzenie, kiedy dostrzegł mnie z daleka, ten moment, kiedy mózg rejestrował moją obecność. To była pierwsza sekunda inicjująca uśmiech. Idealne światło, ostrość i balans. Powalający kadr. Ma rację. To jest warte miliony. Przez chwilę czuję przypływ dumy, bo to chyba dzięki mnie wyszedł tak seksownie. Nie daje mi się tym nacieszyć. Zerka pospiesznie i otwiera usta, żeby coś powiedzieć, jednak w tym momencie słyszymy dobiegający z lokalu głos.
– Gdzie on jest? Zamówienie czeka!
– Przepraszam – mówi, po czym pospiesznie idzie do środka.
– Wracam do akademika – wołam, ale nie wiem, czy mnie słyszy.
W piątkowy wieczór nietrudno znaleźć pokój numer siedemnaście. Wystarczy skierować się w stronę narastającego hałasu i gęstniejącej chmury papierosowego dymu pomieszanego z zapachem arbuza. To zdecydowanie ulubiony smak studenckiego e-papierosa. W tej części budynku czujnik dymu chyba nie działa, bo nic tu nie dzwoni. Mam na sobie dżinsy i czarny podkoszulek, włosy zostawiłam rozpuszczone. Skromnie w porównaniu z moimi koleżankami z uczelni, poprzebieranymi w najmodniejsze kreacje. Tak jednak czuję się najlepiej, w spodniach i bez makijażu jestem po prostu sobą. Szerokie dżinsy choć trochę maskują moje kościste, chude nogi, które mają tę jedyną zaletę, że są naprawdę długie. Nie potrafię się malować, a na modne ciuchy mnie nie stać. Wcześniej to mnie nie obchodziło, teraz zaczyna do mnie docierać, że ten zwyczajny wygląd w nowym środowisku robi ze mnie outsiderkę. W dodatku nie mam stanika. Nie cierpię nosić stanika. Na szczęście mój rozmiar na to pozwala.
Dwie biuściaste panienki w pasach ledwo zakrywających im pośladki i cekinowych topach stoją przy drzwiach z kolorowymi drinkami w dłoniach. Na mój widok parskają śmiechem. Głośno wzdycham i wystawiam rękę, żeby otworzyć drzwi. Wchodzę do środka. Rozglądam się dosyć długo, ale nie mogę znaleźć ani jednej znajomej twarzy. Co za miejsce! Pokój numer siedemnaście jest znacznie większy od mojego i w niczym go nie przypomina. Stare fotele i kanapa, przy których stoją małe stoliczki, sprawiają, że czuję się tu jak w pubie. Lampki i zapalone świeczki nadają temu miejscu bardzo ciepły wygląd. Na ścianach wiszą plakaty ze starych premier filmowych, jeden z nich przykuwa mój wzrok: Śniadanie u Tiffany’ego z Audrey Hepburn. Mój ukochany film i ulubiona aktorka. Ileż ta kobieta miała gracji! Niedościgniony ideał wdzięku i urody. Ciekawy nastrój. Podoba mi się tu. Nagle ktoś klepie mnie po ramieniu.
– Finn! – mówię z ulgą, bo wreszcie spotykam kogoś znajomego.
– Witam. Fanka starego kina? – pyta, patrząc na plakat.
– Audrey Hepburn.
– O tak, boska Audrey… Co za talent! – dodaje z marzycielskim uśmiechem.
Dwie dziewczyny przechodzą koło nas chwiejnym krokiem, zostawiając za sobą mocny zapach kwiatowych perfum. Na twarzy Finna pojawia się lekki grymas kpiny. Przez chwilę patrzy za nimi, po czym odwraca się do mnie.
– Spragniona? – pyta z uśmiechem.
– Trochę.
– Poczekaj, zaraz ci coś przyniosę. – Finn znika w tłumie, a ja dalej rozglądam się po pokoju.
Większość osób sprawia wrażenie stałych bywalców: na luzie, z kieliszkami w dłoniach siedzą lub półleżą, rozmawiając i śmiejąc się. Pary szepczą sobie do uszu albo się całują. Są też tacy, którzy zabawiają towarzystwo, na przykład Marcy Root. Czyżby cisza popołudniowa już się skończyła? Kilka osób kiwa się powoli w rytm muzyki. Boże! Tu jest nawet kuchnia i jeszcze jakaś dziwnie duża wnęka.
– Hejka! – woła radośnie Suza, idąc w moim kierunku z dwoma niebieskimi drinkami w rękach. To nie wygląda mi na coś nadającego się do picia… – Świetnie, że jesteś. Finn kazał mi to przekazać. Coś go zatrzymało, a raczej ktoś – mówi, odwracając się w stronę chłopaka, który gorąco obcałowuje tonącą w jego ramionach Monicę.
– Nie wiedziałam, że są parą – odpowiadam, nieśmiało biorąc szklankę z jaskrawoniebieską cieczą. Co to może być?
– To najstarsza para tego rocznika. Są razem, odkąd pamiętam – wyjaśnia Suza i puszcza do mnie oczko. Ma na sobie bardzo krótką, szarosrebrną sukienkę, która zaczyna się na linii biustu, a kończy tuż za pośladkami. Wygląda w niej bosko za sprawą wspaniałej figury i pewności siebie. Szczęściara.
– To co? Chcesz poznać naszych znajomych? – proponuje i jak zwykle, nie czekając na moją odpowiedź, bierze mnie za rękę i ruszamy przed siebie.
Nie cierpię takich sytuacji. Nie potrafię zapamiętywać imion kilku osób poznawanych naraz. I tak niczym przez gęste sito, przepychamy się przez tłum rozbawionych gości przedstawiających się mi jeden po drugim. Mam wrażenie, że wszyscy są pijani, a impreza przecież dopiero się zaczęła! Co chwila ktoś wymienia mi kieliszek, serwując za każdym razem innego drinka, niektóre z nich są obrzydliwie słodkie, inne kwaskowe. W pewnym momencie trafiam do mniejszego pomieszczenia obok, tej dziwnej wnęki, gdzie grupa dziewczyn wygina się w rytm muzyki. Zaczynam tańczyć, bo to potrafię, i tylko w ten sposób udaje mi się utrzymać na nogach. Nie ma się co oszukiwać. Teraz ja też jestem pijana.
Nie wiem, ile czasu tak spędzam, ale nagle, wyczerpana, przebudzam się w ramionach jakiegoś kolesia. Pojawia się znikąd i szepcze mi do ucha niezrozumiałe słowa. Mimo prób wielkiego skupienia nie udaje mi się rozpoznać, kim jest ani co mówi. Mam ciężką głowę i mieni mi się w oczach. Jest źle. Bardzo źle! Muzyka staję się za głośna.
– Halo? – pytam. – Czy ktoś może ściszyć to gówno?
Teraz jesteśmy na zewnątrz. Świeże powietrze odbiera mi resztki równowagi i osuwam się na ziemię.
– Usiądź. Nie krępuj się! – mówi ucieszony głos.
Odzyskuję wzrok. Lorcan Maidley we własnej osobie.
– Co ty tu robisz? – bełkoczę.
– O, udało ci się sklecić poprawne zdanie po angielsku! Brawo! Zdanie proste, ale to już coś! Pytanie w sumie. Co tu robię? Ratuję cię! – Zadowolony patrzy mi prosto w oczy. Muszę wyglądać tragicznie. Chichocze. Chwytam głowę, żeby mi nie odpadła, a kolorowe drinki podchodzą mi do gardła. Zaraz rzygnę tęczą jak jakiś jednorożec.
– Nie czuję się za dobrze. Chyba będę wymiotować…
– Bosko! Wymioty na pierwszej randce. Klasa! – Bije mi brawo.
Nie mam siły się teraz bronić. Skupiam się na tym, żeby nie zmienić pozycji siedzącej na leżącą.
– Randka? Chciałbyś! – Ledwo żyję, ale się stawiam, choć mówienie rzeczywiście przychodzi mi z trudem. Cała ja.
– Jeśli wolisz, możemy nazwać to piknikiem na trawie przy świetle księżyca – mówi teatralnym głosem, a jego ręce wymachują w kierunku rozgwieżdżonego nieba.
Zerkam na niego spod rozczochranych włosów. Co za widok! Mlecznobiała skóra i jasne oczy kontrastują z ciemnym tłem nocy. Po chwili siada obok na ziemi i obserwuje moje cierpienie z bardzo bliskiej odległości. Nagle mój organizm decyduje, że to koniec naszego tête à tête i tragiczna rzeczywistość bierze górę. Nie mogę się powstrzymać. Niestety. Rzygam głośnio i daleko, ustami i nosem, jakbym brała udział w jakimś upiornym konkursie. Im dalej, tym lepiej. Lorcan najpierw się odsuwa, a potem bohatersko przytrzymuje mi włosy, co jeszcze bardziej mnie poniża. Czuję się podle. Bardzo podle.
– Powinnaś się położyć – proponuje, kiedy się uspokajam, po czym odprowadza mnie do mojego pokoju. Podpiera mnie chwilami, żebym nie upadła. Przy drzwiach daję mu klucz, bo dziurka wydaje mi się zdecydowanie za mała…
– Idź już! – mówię, kiedy otwiera drzwi.
Wchodzimy do środka. Od razu ląduję na łóżku. Lorcan stoi nade mną.
– No, spadaj! – Ponaglam go i zasypiam.
Więcej grzechów nie pamiętam…
Nazajutrz budzi mnie palące słońce. Leżę w ubraniu, otulona prześcieradłem. Okno i okiennice są szeroko otwarte, promienie padają dokładnie tam, gdzie spoczywa moja głowa. Kompletnie zaschło mi w gardle. Wstaję i powolnym krokiem idę do umywalki. Piję. Spoglądam na zegarek. Trzynasta czterdzieści. Cholera! Kawa. Potrzeba mi kawy! Biorę szybki prysznic, bo wyczuwam smród zaschniętych wymiocin i petów. W drodze do stołówki natykam się na Monicę. Z parującym kubkiem w ręce idziemy do parku i siadamy na ławce. Dziewczyna wyciąga papierosy i podsuwa mi je.
– Nadal nie palę – deklaruję.
– Wydawało mi się, że wczoraj paliłaś, ale może mi się pomyliło – mówi, wzruszając chudymi ramionami. – Nie wyglądasz za dobrze – dodaje, zaciągając się – czemu trudno się dziwić, skoro chyba niewiele spałaś tej nocy… – oznajmia z półuśmiechem i diabelskim błyskiem w oku.
– Tak szczerze? Prawie w ogóle nie pamiętam, co się stało wczoraj. Za dużo wypiłam. Może ty mi powiesz? – ryzykuję zmieszana, zakrywając oczy przed rażącymi promieniami.
– Hmmm… – zaczyna Monica, wystawiając twarz do słońca. – Ja tylko wiem tyle, ile słyszałam rano od Marcy.
– Od Marcy?! – wyrywa mi się o drobinę za głośno. A cóż tam robiła Marcy?
– Tak, Marcy. Widziała, jak wyraźnie rozbawiony Lorcan skakał z okna twojego pokoju o trzeciej nad ranem. – Monica spogląda na mnie przymrużonymi oczami detektywa. Mam wrażenie, że jestem na przesłuchaniu.
– Wyraźnie rozbawiony?
– Czyli nie zaprzeczasz, że był w twoim pokoju? – pyta, wystawiając twarz do słońca.
– To nie tak… Pomógł mi wrócić, kiedy źle się poczułam.
– Ta… Oczywiście, niczym dzielny i waleczny rycerz! A potem skoczył z wieży na swego białego rumaka i odjechał w siną dal. Mam rację? – nabija się.
– Totalny cringe! – odpieram, ziewając. – Tylko jak to się stało, że Marcy była akurat obok i wszystko widziała? Czyżby i jej brakowało świeżego powietrza o trzeciej nad ranem? – pytam, kiedy obie wstajemy z ławki, żeby wrócić do akademika.
– Nie mam zielonego pojęcia. Ale w końcu jej pokój jest tuż obok twojego… Zresztą, ona zawsze jest tam, gdzie nie trzeba. Atencjuszka!
Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się to bardzo prawdziwe.
– To było bardzo zabawne patrzeć, jak zjawił się twój krasz. Najpierw wpatrywał się w ciebie tak długo, że myślałyśmy z Suzą, że się zawiesił, ale w końcu męsko wyprowadził cię na zewnątrz z wielką satysfakcją. Plątały ci się nogi. Miałyśmy niezły ubaw.
– Skąd ci przyszło do głowy, że Lorcan to mój krasz?
– Nie zgrywaj niewiniątka! Widziałam, jak się na niego gapisz – kwituje Monica i powolnym krokiem wracamy do akademika. Zastanawiam się, czy na całym wydziale jest ktoś, kto się na niego nie gapi, ale postanawiam się z nią o to nie sprzeczać. Za bardzo boli mnie głowa.
Po południu idę do centrum miasta. Omijam restaurację, w której pracuje Lorcan. Lepiej dmuchać na zimne. Głowa pulsuje mi dziwnym bólem. Mimo tego staram się podziwiać architekturę. Oksford jest niesamowity, kamienny, jak z innej epoki. Majestatyczny. Pełen historii czających się w każdym kącie starych zimnych budynków. Nazwy sklepów czy restauracji wiszą wymalowane na staroświeckich szyldach farbą skruszałą teraz ze starości. Zatrzymuję się na chwilę przed jednym z pubów: The Chequers. Patrzę na ich menu wystawione przed lokalem, kiedy zauważam przez okno znajome twarze przy jednym ze stolików. Rozmawiają, głośno się śmiejąc. Z łatwością dostrzegam Lorcana i Marcy, którzy przekrzykują się nawzajem. Wyglądają na szczęśliwych. A może oni są parą? Przypominam sobie wczorajszą imprezę i ulatniam się jak najszybciej z ich pola widzenia. Pospiesznym krokiem wracam do akademika i przekręcam klucz w zamku mojego azylu.
Od razu widzę, że coś jest nie tak. Klucz nie chce się obrócić, a drzwi są otwarte. Jestem jednak pewna, że je zamykałam. O co chodzi? Uchylam je delikatnie i zamieram, kiedy widzę pokój. Wygląda tak, jakby przeszedł tędy huragan. Wszystko leży na podłodze. Absolutnie wszystko. Ogarnia mnie strach. Nie wiem, co robić, ale zmuszam się do kroku na przód. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że niczego nie brakuje. Na szczęście aparat miałam ze sobą, a paszport i pieniądze leżą na swoim miejscu w komodzie. Drżącymi rękami zaczynam podnosić rzeczy i układać na miejsce. Ubrania, książki, zeszyty i całą resztę. Co za bałagan… Kto i dlaczego to zrobił? Czy to ta sama osoba, która zwinęła mój plecak? Bo teraz już nie mam wątpliwości, że grasują tu złodzieje. A może ktoś odprawił tu jakiś chrzest dla pierwszego roku? Kiedy odkładam ostatnią książkę na miejsce, jestem pewna, że niczego mi nie skradziono. Komu chciało się przeszukać cały mój pokój? Czego szukali? I przede wszystkim kto? Nie wiem dlaczego, ale myślę o Marcy. Intuicja. Od razu potem idę do dziewczyn, zapytać o zwyczaje panujące w akademiku. Kiedy jednak widzę ich miny i wielkie wybałuszone oczy, staje się jasne, że tylko mnie dotknął ten wątpliwy zaszczyt.
Resztę weekendu spędzam na spaniu, nauce i unikaniu świata zewnętrznego. Zamykam się na klucz za każdym razem, kiedy jestem w środku. Gdy wychodzę, też sprawdzam dwa razy, czy zamknęłam. W poniedziałek, po zajęciach, idę do biblioteki, żeby poszukać informacji na temat francuskiego architekta, barona Haussmanna. Biblioteka uniwersytecka jest ogromna i składała się z wielu budynków. Magiczne miejsce! Niełatwo się tu odnaleźć, choć tłumów nie ma. Raczej zwiedzający. Era internetu... Po przewertowaniu kilku książek i ja się poddaję i proszę o miejsce przy komputerze. Co to za rzęch?! Jest prawie równie stary jak większość bibliotecznych książek, ale działa. Bardzo wolno. Ale działa… Wyszukuję potrzebne informacje i zdjęcia, po czym otwieram skrzynkę pocztową. Cztery nowe wiadomości. Jedna od Majki, jedna od ojca i dwie od Lorcana. Najpierw dzielnie, nie ulegając pokusie, otwieram tę od przyjaciółki i od ojca, który jak zwykle, z właściwą sobie zdawkowością, w jednym zdaniu pyta, jak leci, nic nie pisząc o tym, co nowego w domu. Majka z kolei rozpisuje się w nieskończoność, opowiadając mi o wszystkich naszych znajomych, obgadując ze szczegółami połowę z nich i wyżywając się szczególnie na męskiej ich części. Moja przyjaciółka ma problem z facetami: żaden jej się nie podoba. Normalka. Żaden nie dorasta jej do pięt. Na końcu pyta, co się stało z moimi kontami na Insta i TikToku, ale nie mam pojęcia, o co jej chodzi. Nie mam dostępu do kont, bo nie mam już telefonu i komputera. Mam tylko nadzieję, że nikt ich nie zhakował, bo na telefonie Suzy też nie mogłam ich znaleźć. Na te mejle postanawiam odpowiedzieć później. Zaczynam czytać te od Lorcana. Pierwszy został wysłany w piątek o dwunastej dwie, zaraz po wykładzie:
Od: Lorcan Maidley
Do: Anna Smith
Temat: Profesjonalne notatki z wykładu
Cześć, Mała, oto obiecane notatki. Miłej lektury. Do wieczora.
Lorcan
Mała? Jaka Mała?! Co on sobie myśli? Profesjonalne notatki z wykładu… Zarozumiały typ!
Druga wiadomość, wysłana w sobotę po południu:
Od: Lorcan Maidley
Do: Anna Smith
Temat: Więcej niż śniadanie
Cześć, Mała, właśnie widziałem Cię w parku z Monicą. Tak więc przeżyłaś piątkową noc. Co za ulga! Powinnaś unikać alkoholu, w związku z tym proponuję Ci niedzielne śniadanie. Kawa i ciepłe bułki z rodzynkami. Pięć minut od akademika, na Marrowed Road, miejsce nazywa się More than Breakfast, to tam, gdzie mnie napadłaś z aparatem. O dziesiątej. Do zobaczenia!
Lorcan
Więcej niż śniadanie… Tyle że teraz jest już poniedziałek wieczorem, a niedzielny poranek spędziłam w swoim pokoju. Wystawiłam go do wiatru. Co robić? Odpisać mu? Przeprosić? Wytłumaczyć? A może olać? Ten gość ma powalający uśmiech i rzęsy długości moich włosów… Trudno go tak po prostu zignorować. Postanawiam wszystko mu wyjaśnić. Zajmuje mi to ponad godzinę. Piszę z piętnaście mejli, ale każdy z nich po przeczytaniu wydaje mi się beznadziejny, więc kasuję i zaczynam od nowa. W końcu staje na zwięzłym i rzeczowym:
Od: Anna Smith
Do: Lorcan Maidley
Temat: RE: Więcej niż śniadanie.
Witaj, Lorcan,
komunikacja jednak nie należy do moich mocnych stron, bo dopiero teraz odebrałam Twojego mejla z zaproszeniem na śniadanie. Sorry! PROFESJONALE fotografowanie Oksfordu zajmuje mi dużo czasu. Dziękuję jednak za piątkową pomoc, cokolwiek się wydarzyło. Do zoba!
Anna
„Cokolwiek się wydarzyło”. Trzy słowa, które nie mają większego sensu, a dają wielką przestrzeń wyobraźni i niesłychaną liczbę możliwych, wolnych interpretacji… No trudno, już wysłane. Nie mogę już tego zmienić. Teraz trzeba tylko stać się niewidzialną i wrócić do akademika. Pikuś.
Następnego dnia, siedząc z Suzą i Monicą przy śniadaniu, nerwowo wypatruję niebieskich oczu.
– Nie ma go tu. On rzadko jada śniadania w stołówce – rzuca nagle Marcy, która nie wiadomo skąd pojawia się obok naszego stolika.
Klnę bezgłośnie… Czy ona potrafi czytać w myślach?!
– O kim mówisz? – pytam ze sztucznym uśmiechem.
– Wiesz, o kim mówię.
– Pewnie mówi o twoim rycerzu w srebrzystej zbroi – wtrąca się teatralnie Monica.
– Mon, daj spokój, proszę – rzucam jej diabelskie spojrzenie.
– Rycerzu? – Śmieje się Marcy. – A któż to taki?
– Nikt – odpowiadam, kopiąc Monicę pod stołem.
– Nikt – przytakuje Suza.
– Lorcan Maidley jada śniadania w More than Breakfast…
Tyle sama wiem.
– …więc jeśli chcesz z nim zjeść, to idź tam – dodaje już mniej rozbawionym głosem Marcy.
Rentgen, na sto procent: rentgen!
– Nie wiem, skąd pomysł, że go szukam lub chcę jeść z nim śniadanie, ale… – zaczynam, lecz w tym momencie dzwoni komórka Marcy, którą pospiesznie odbiera, uciszając mnie gestem.
– Dzień dobry… Tak, wiem. Pracuję nad tym. Musisz dać mi jeszcze trochę czasu. Tak. Tak, no przecież mówiłam, że załatwię. Okej, no pa. Trzymaj się – mówi zdenerwowanym głosem. – Co za przegryw! Oczywiście wszystko ma być na wczoraj! – stwierdza po zakończeniu rozmowy, przewracając oczami. Wstaje, dopija kawę i odwracając się na pięcie, rzuca w moim kierunku: – Nie rób sobie nadziei, on nawet nie pamięta, jak się nazywasz. Założę się, że woła na ciebie „Mała”. To takie łatwe i wygodne. Poczekaj, poszukam lepszego słowa… Podręczne! To jest odpowiedni termin. Podręczne.
Chcę wstać i wydrapać jej oczy, po czym zjeść je, popijając kawą, ale oczywiście nic takiego nie robię. Łypię na nią tylko znad mojego kubka i odwracam twarz w kierunku okna. Marcy wychodzi, wybierając numer w telefonie i nie patrząc na nikogo.
– O co jej chodzi? – pytam dziewczyn, krusząc resztki chleba na stole.
– Jak to o co? Nie może znieść, że Lorcan spędził piątkowy wieczór z tobą, a nie z nią – odpowiada Suza.
– Chyba żartujesz! On nie spędził ze mną żadnego wieczora! Odholował mnie do pokoju, bo nie byłam w stanie dojść tam sama, i odgarniał mi włosy, kiedy... Nieważne. Nic więcej się nie wydarzyło. – Mój głos powoli i stopniowo cichnie. Lepiej nie wyjawiać wszystkich szczegółów.
– Puściłaś pawia? – woła o wiele za głośno Monica.
Staram się ją uciszyć. Bezskutecznie.
– A on odgarniał ci włosy! Total! – dorzuca Suza.
– Żenada – stwierdzam z kpiną.
– Biedna Marcy… – wzdycha Suza – jest w nim zakochana po uszy od pierwszego dnia, ale on na nią nigdy nawet nie spojrzał, rozumiesz? Są niby kumplami, ale to pewnie dlatego, że chodzi za nim jak cień. Jak myślisz, skąd wie, gdzie on jada śniadania – ciągnie, pukając się palcem w czoło.
Jej teoria zaczyna mnie przekonywać, ale właśnie wtedy przypominam sobie, że widziałam ich razem w pubie.
– Poza tym widziała, jak wychodził z twojego pokoju oknem. W środku nocy! Więc wyobraża sobie nie wiadomo co – dodaje Monica, robiąc minę zdziwionej wariatki, co trzeba przyznać, nawet nieźle jej wychodzi.
Uśmiecham się.
– Przyrzekam, nic między nami nie zaszło. Poza tym, on mnie w ogóle nie interesuje – mówię z zaciśniętym gardłem, zdając sobie sprawę z tego, że nikt, nawet ja, w to nie wierzy, i dodaję: – Muszę już lecieć, mam zajęcia za dwie minuty.
– Drugi rok zaczyna dopiero za godzinę – odzywa się z satysfakcją Suza.
Czyli mam jeszcze godzinę bezpiecznego chodzenia korytarzami bez narażania się na spotkanie Lorcana Maidleya. Luksus.
Po zajęciach z geometrii schodzę do sali numer dwa. Wtedy go zauważam. Te wielkie niebieskie oczy i otaczający je las rzęs. Już za późno, żeby się wycofać, skręcić w jakiś korytarz, uciec. On też mnie widzi i od razu się uśmiecha.
– Paparazzo… – zaczyna i staje bardzo blisko. Za blisko.
– Dostałeś moją wiadomość? – pytam, odsuwając się odruchowo. Zapach papierosów jednak nie należy do moich ulubionych.
– Tak, zawsze online – wygłasza z uwodzicielskim uśmiechem, wyciągając z kieszeni swojego iPhone’a i macha mi nim przed oczami. – W przeciwieństwie do innych – dodaje z wyrzutem, spoglądając pytająco na mnie.
– Zgubiłam plecak, w którym były mój laptop i telefon. Przykro mi, ale na razie zapowiada się na braki w komunikacji.
Przytakuje ze skwaszoną miną, chyba mi nie wierzy.
– Gdzie się tak spieszysz? – pyta.
– Mam ćwiczenia z materiałów wykończeniowych rzęs. Wnętrz!
Podnosi jedną brew, próbując dyskretnie opanować narastający w nim śmiech, a ja kończę zawstydzona:
– Albo coś w tym rodzaju… Do diabła!
– Tak, coś w tym rodzaju – dodaje, uśmiechając się teraz na całej szerokości i macha mi zabawnie na odchodne. Ale najpierw rzuca okiem na mój wyzwolony biust. Widzę to.
– Na razie, Lorcan – mówię. Materiałów wykończeniowych rzęs…?! Mistrzostwo świata. Nie mam zielonego pojęcia, o czym jest wykład…
Na następnej przerwie całą paczką narzekamy na zadania na zaliczenie. Wspominam o projekcie czterdziestometrowego mieszkania dobudowanego na dachu budynku w centrum dużego miasta, zadanym przez jednego z bardziej wymagających wykładowców pierwszego roku. Na jego nazwisko reagują wszyscy, wzdychają, śmieją się albo wydają dziwne dźwięki.
– Nie cierpiałam go! – syczy Suza i przewraca oczami.
– Kurewski Jobson i jego pomysły! Trzeba się nasiedzieć. A i tak daje najwyżej trzy z plusem – komentuje Finn.
– No, chyba że nazywasz się Lorcan Maidley! – woła Monica.
Wszystkie oczy kierują się teraz w stronę chłopaka.
– No co? Ma się tę kreskę! – Szczerzy się i krzyżuje ręce nad głową, pękając z dumy.
– Albo chody! – Marc trąca go łokciem z uśmiechem.
– Spierdalaj, gówniarzu! – syczy Maidley.
– Jak chcesz, to po zajęciach możemy iść do mnie. Mam wszystkie prace, nawet te z pierwszego roku. Możesz zerknąć. Jobson zadaje co roku to samo – mówi i patrzy w moją stronę. Upewniam się, że mówi do mnie, a Marc i Finn pogwizdują. Dziewczyny zamierają w bezruchu.
– Na twoim miejscu, nie dałabym się tak łatwo zwabić. To grozi zgonem przez uduszenie! – ostrzega mnie Marc i robi minę wisielca z wystawionym językiem.
– Przestań pierdolić! – Lorcan napina klatę.
– Zobaczę – odpowiadam, a on puszcza mi coś w rodzaju uśmiechu, ale zaraz potem wskakuje Marcowi na plecy i go poddusza.
Rozchodzimy się na zajęcia. Pod koniec dnia Maidley czeka na mnie jednak przed budynkiem.
– Chodź! Zrobię ci zajebisty weekend. Nie będziesz wiedziała, co robić z wolnym czasem – proponuje i z uśmiechem zaprasza do siebie.
Chwilę się waham, trochę się denerwuję, sama nie wiem czemu. Ma pokój w drugim budynku akademika, na ostatnim czwartym piętrze, na poddaszu. Kiedy docieramy na górę, zatrzymuje się przed drzwiami i przemawia grobowym tonem:
– Poczekaj, musisz podpisać klauzulę poufności i przetwarzania danych osobowych, zanim przekroczysz ten próg!
Wzdycham.
– No dobra, odpuszczam ci, ale pamiętaj, tu jak w Vegas: co ma miejsce u Maidleya, zostaje u Maidleya! – dodaje. Uśmiecha się i otwiera.
Kiedy wchodzimy do środka, uderza mnie jasność i smród papierosów. Już wiem, o czym mówił Marc. On chyba w ogóle nie wietrzy! Ściany są białe, choć po zapachu człowiek spodziewa się szarych i jest znacznie więcej światła niż u mnie, bo są dwa okna, w tym jedno dachowe. Nowością są też aneks kuchenny z małą lodówką, elektryczną płytą kuchenną z jednym palnikiem i chyba zlewozmywak. Pełny brudnych szklanek i talerzy, ale założę się, że pod spodem, to zlewozmywak. Luksusowo!
Myślałam, że ja jestem prawdziwą bałaganiarą. Lorcan Maidley bije mnie na głowę. On to ma dopiero bajzel! Głównie przez ubrania i papiery na podłodze. Jest też masa wielgaśnych adidasów. Wygląda to na prawdziwą kolekcję. Do tego stopnia, że musi zrobić na środku coś w rodzaju przejścia, drogi, wzdłuż której gromadzą się brudne ciuchy i najróżniejsze przedmioty, żebyśmy mogli jakoś się przemieszczać. Walają się też książki, komiksy, kajety i projekty. Są puste opakowania po chipsach i kartony po pizzy. Ma duże biurko kreślarskie, ale tak zastawione, że nic tam się już nie zmieści.
– Muszę skorzystać z toalety – odzywam się, a on wskazuje mi ręką jej drzwi.
Wchodzę do łazienki, starannie omijając stertę butów rozwalonych w przejściu. Jak on się tu porusza w nocy? Fruwa? Łazienka przypomina więzienne pomieszczenie, jakie widuje się w filmach, w sumie jest podobna do tej u mnie. Prysznic, umywalka, toaleta. Dwa ręczniki, w tym jeden zwinięty w kulkę na podłodze. Paczka papieru toaletowego, kostka wysuszonego mydła, dwulitrowy szampon z pompką, szczoteczka do zębów i pasta wybielająca. Jest jeszcze maszynka do golenia, ale nie widzę pianki czy kremu. Skromnie to mało powiedziane. Słyszę stąd, jak coś składa lub przerzuca. Kiedy wychodzę, znów uderza mnie zapach papierosów.
– Myślałam, że w akademiku nie można palić – zaczynam i otwieram okno najbliżej wejścia.
– Nie można. Bardzo czuć? – pyta.
– Bardzo.
– Kurwa… Ja już nie czuję. Poczekaj, zrobię przeciąg. – Otwiera drugie okno, dachowe, i wskazuje mi ręką mały czarny fotel.
Staram się przejść bez deptania jego rzeczy. Siadam. Sam upada brzuchem na łóżko i w pozycji leżącej wyciąga spod niego stos zwiniętych w rulon papierów.
– Czujniki dymu nie wyłapują papierosów w pokojach?
– E-papierosów nie, tylko te normalne.
– I nic ci tu nie dzwoni? Bo na korytarzu obok mojego pokoju ciągle.
– Wyjmujemy baterie z czujników i wstawiamy tylko przed kontrolą, raz w roku. W pokoju to proste, w korytarzu mniej, bo tam sprzątający sprawdzają na co dzień.
– I łykają to?
– Jak widać. – Wzrusza ramionami i uśmiecha się ironicznie. – To gdzieś tu jest. Moment. – Rozwija rulony, wertuje stosy papierów, a ja rozglądam się dookoła.
Wiatr hula tu teraz i wszystkie wolne kartki i arkusze wachlują niczym fale na morzu. Wreszcie jest czym oddychać. Na komodzie stoi portret chłopca.
– To ty? Ile miałeś tu lat? – rzucam, kierując wzrok na zdjęcie.
– To mój młodszy brat, Eden. – Spogląda chwilę na mnie, po czym wraca do papierów.
Wstaję i przyglądam się fotografii z bliska. Eden ma takie same oczy co Lorcan i takie same gęste rzęsy. Ładny chłopiec.
– Podobni jesteście.
– Mama twierdzi, że jak dwie krople wody – odpowiada, nie podnosząc głowy. Jest zajęty szukaniem.
Kontynuuję wycieczkę po jego pokoju. Przytrzymuję stopą fruwające kartki wyrwane z jakiegoś zeszytu. W rogu przy ścianie stoi beżowa gitara akustyczna.
– Grasz? – pytam, wskazując ją palcem.
– Nie. Oglądam – odpowiada przekornie, więc się zamykam.
Na komodzie stoi sztuczna roślina pokryta kurzem, jej liście drżą teraz na wietrze. Kto dziś trzyma w pokoju sztuczne rośliny?, zastanawiam się, dotykając plastikowych płatków.
– To stary prezent. Nie wiem, co z tym zrobić – tłumaczy, widząc, na co patrzę.
Nie odpowiadam. Chce mi się śmiać, ale się powstrzymuję. Są też stosy powieści nieznanych mi autorów i czerwony przenośny głośnik Bluetooth. Zahaczam o coś nogą. Spora taca z wypalonymi do połowy świeczkami różnych kształtów i kolorów. Omijam ją i staję przy lodówce. Otwieram ją po cichu. W środku same napoje. Wódka, piwo, cola i cztery butelki mleka.
– To ten. Zobacz! – woła i przesuwa się, robiąc mi miejsce na łóżku.
Zbliżam się i siadam obok. Skanuję pracę. Lorcan przysuwa głowę i teraz jego twarz jest zaledwie kilka centymetrów od mojej. Czuję jego zapach i ciepło i nie potrafię się skupić, choć udaję, że to robię. Nie odrywam wzroku od papieru, ale kątem oka dostrzegam, jak przysuwa się jeszcze bardziej i wącha moje włosy. Już nie wiem, na co patrzę, równie dobrze mógłby mi podsunąć rysunek dzikiego konia, i tak bym się nie połapała. Totalna dezorientacja. Mózg poziom zero. Odwracam się w kierunku Lorcana, nasze spojrzenia się krzyżują i oboje uciekamy wzrokiem. Lorcan Maidley onieśmielony. Nowość. Odzywam się w końcu, odzyskując skupienie, a właściwie jego najprostszą formę, logiczną myśl, pozwalającą na ułożenie poprawnego zdania:
– Rzeczywiście, nadaje się. Jesteś pewien, że mogę się tym zasugerować?
– Możesz to nawet skopiować. W tej konfiguracji dobre rozwiązanie jest tylko jedno.
– Co? – pytam, bo jednak trudno mi się skupić.
– W tej konfiguracji dobre rozwiązanie jest tylko jedno – powtarza wolniej, nie tracąc powagi i patrzy mi teraz prosto w oczy. Po chwili dodaje: – Możesz najwyżej przesunąć wejście do łazienki, ale nic więcej, więc spoko. Po co miałabyś się z tym pieprzyć przez cały weekend, skoro mam to zrobione? Nakreśl linie główne na papierze kalkowym i potem na czystym arkuszu i gotowe – proponuje, zwijając pracę, i wręcza mi ją.
– Okej, pomyślę. W każdym razie, dzięki, zaoszczędzi mi to sporo czasu.
– Jasne – odpowiada. Jego telefon nie przestaje pikać. Odsuwa się i wyciąga go z kieszeni spodni. Łapię oddech.
– Masz konto na jakimkolwiek komunikatorze? Insta, Snapchat, TikTok? – pyta, nie podnosząc wzroku znad ekranu.
– Nie. Wolę FaceTime albo esemesy.
– Okej… – Jego brwi wystartowały w górę, ale nie komentuje. – Nie ma cię w mediach społecznościowych? – dopytuje jednak, a jego ton świadczy o tym, że mi nie wierzy. – Nie ma się czego wstydzić, jeśli masz fejsa.
Teraz to ja jestem zdziwiona.
– Nie mam. Poza tym muszę kupić nowy telefon, tamten mi zginął, mówiłam ci już. – Zaciskam usta i zastanawiam się, czy nie brzmi to dziwnie, ale wolę na razie nie ujawniać mu swojego konta. Jest raczej mało ciekawe dla takiego uniwersyteckiego celebryty jak on. Lorcan pewnie ma tysiące followersów. Najwyraźniej myśli już o czymś innym, bo pyta:
– Jemy coś? Umieram z głodu.
– A masz coś? – upewniam się, bo widziałam jego lodówkę.
– Jest wybór – odpowiada dumnie i wyskakuje z łóżka jak z procy. Otwiera jedyną kuchenną szafkę i recytuje: – Weetabix, cheerios albo froot loops. – Wyciąga płatki.
– Nie masz czekoladowych? – jęczę zawiedziona.
– Nie cierpię czekoladowych. – Marszczy nos.
– Trudno. Niech będą froot loops.
– Dobry wybór – komentuje i serwuje nam posiłek.
– A lód?
– Do czego?
– Do mleka.
– Oczywiście, świrze – odpowiada i kręcąc z niedowierzaniem głową, wyciąga kostki lodu z miniaturowej szuflady miniaturowego zamrażalnika. – Mleko jest z lodówki, zimne, ale niech ci będzie. Od początku coś mi mówiło, że jesteś inna – akcentuje ostatnie słowo i robi cudzysłów palcami. Oboje się uśmiechamy. Wysypuje lód z pojemnika. Kostki wpadają do talerza i rozpryskują mleko na stolik i moją bluzkę.
– Sorry! – woła i próbuje powstrzymać uśmiech, ale mu nie wychodzi. Zaczyna się śmiać i wtedy ja też chichoczę. – Spoko, jak coś, to mam tu całą garderobę. – Spogląda na mój strój, a raczej na cycki bez stanika. – Czarnych T-shirtów ci u mnie dostatek. – Teraz patrzy mi w oczy i się uśmiecha.
– Bosko! – odpowiadam i jem, podziwiając ten uroczy uśmiech.
Zostaję u niego do późna, bo dobrze się nam rozmawia i Lorcan świetnie gra na gitarze. Kiedy już mam wracać do siebie, po północy, mówi:
– Daj znać, jak dojdziesz do domu.
– Jak? Nie mam telefonu.
– A. No to muszę cię odprowadzić.
– Nie musisz – zapewniam, choć tak naprawdę nie mam ochoty się z nim rozstawać.
– Muszę. Chcę – odpowiada i zakłada buty.
– Skoro chcesz…
Idziemy przez podwórko miasteczka akademickiego. Mijamy co najmniej trzy imprezy. Śpiewy, krzyki, pląsy. „W tej konfiguracji dobre rozwiązanie jest tylko jedno”. Mój mózg zapamiętał to zdanie i teraz je powtarza w kółko bez powodu. Lorcan odprowadza mnie pod same drzwi.
– Cześć! – mówi, kiedy wyciągam klucz.
– Dobranoc! – odpowiadam. „Rozwiązanie jest tylko jedno… ”
Wchodzę do pokoju i rzucam się na łóżko myśląc, jak bardzo czuję się zdezorientowana, kiedy jego głowa jest koło mojej. „W tej konfiguracji…”
Gdy budzę się następnego dnia, zauważam leżącą na podłodze kopertę, którą ktoś musiał wsunąć przez szparę pod drzwiami do pokoju. W środku znajduję arkusze, które według instrukcji należy zwrócić po wypełnieniu do dziekanatu. Jakim cudem wszystkie dokumenty, które dostarczyłam już uczelni przy przyjęciu, nie wystarczyły? Ta ankieta jest jednak inna, bardzo szczegółowa z pytaniami o bardzo prywatne informacje na temat moich upodobań, wierzeń, przekonań i orientacji, w tym seksualnej. Alergie. Dieta. Komu i w jakim celu potrzebne tak precyzyjne dane? Czy to forma preselekcji do wewnętrznych klubów studenckich czy stowarzyszeń? Trzeba też dostarczyć aktualną fotografię i fotokopię paszportu. Ponadto dossier zawiera formularze do badań lekarskich, z adresem gabinetu i z ustalonym odgórnie terminem wizyty w przyszłym tygodniu, co już zakrawa na skandal. Najwyraźniej panują tu zupełnie inne zasady niż w Polsce, choć nie jestem pewna, w końcu nigdy nie studiowałam w kraju. Od razu zabieram się do pracy, aby jak najszybciej mieć to z głowy. Po dwóch dniach udaje mi się skompletować całe dossier, oprócz zaświadczenia lekarskiego, które ma wydać lekarz na umówionej wizycie. Niestety Lorcan swoją coraz częstszą przypadkową obecnością dokłada wszelkich starań, abym o niej zapomniała i kiedy po dwóch tygodniach natykam się na kopertę leżącą pod stertą innych papierów, okazuje się, że przegapiłam lekarza. Jeszcze tego samego wieczora wrzucam ją z wypełnioną ankietą do skrzynki pocztowej stojącej przed dziekanatem, który przez większość czasu jest zamknięty, i wmawiam sobie, że badania zrobię później.
Później, czyli nigdy, bo czas na studiach leci z prędkością światła. Dni mijają i zamieniają się w tygodnie, a te w miesiące. Zajęcia, imprezy, kucie, picie, kac, kucie, imprezy. Nie zawsze w tej samej kolejności, ale zawsze w nadmiernej ilości. Między nauką a życiem towarzyskim nie ma czasu na tęsknotę za domem. Miasto i uczelnia wchłaniają mnie w rekordowym tempie i jestem już częścią tego świata. Monica, Suza, Finn, Marc i Lorcan zaakceptowali mnie w swojej paczce. Często kręci się przy nas Marcy, która jednak nie potrafi stać się częścią grupy. A może nie chce. Z biegiem czasu robi się jasne, że kocha się w blondynie o niebieskich oczach i długich rzęsach, ale on nie interesuje się nią w ten sposób. Marcy nie poddaje się jednak i ciągle jest gdzieś obok.
– Masz zamiar kupić telefon? Bo to już zaczyna być męczące. Zero kontaktu – mówi Suza, kiedy mijamy się na korytarzu między zajęciami.
Są z nią Marcy, Marc i Lorcan.
– Mieszkam w tym samym budynku, co ty. Widzimy się non stop! Na przykład teraz.
– Mam to gdzieś, łatwiej się porozumiewać przez telefon. Nie ma cię w naszej grupie.
– Kupię, ale na razie nie mam za co. Najpierw muszę się szarpnąć na tablet albo komputer.
– No i jeszcze stanik – dorzuca bez grama uśmiechu Root, a jej wzrok z pogardą nieruchomieje na mojej osobie.
Suza wybałusza na nią oczy. Marc i Lorcan się uśmiechają.
– Serio? – Patrzę na nią z politowaniem. Co jej do tego?
– Chyba osobiście zorganizuję zrzutkę, żeby nie widzieć tej trzęsącej się galaretki. Kurwa! Lorcy, zapytaj w More Then Breakfast, czy nie szukają kogoś na zmywak. – Kieruje wzrok na Lorcana.
Ten patrzy na nas z ponętną miną. Nie jest mi do śmiechu, ale się nie dam.
– Ja tam wykonuję dwieście procent normy, przykro mi. Anna będzie musiała pozostać wierna swoim kobiecym ideałom – mówi, siląc się na poważny ton.
– Marcy, nie rób dramy – rzuca Suza.
Wzdycham i odpowiadam, poważnie ignorując Marcy Root i jej zaczepki:
– W tym roku nie dam rady pracować. I tak już ledwo wyrabiam z nauką. Może w przyszłym.
– Dzisiaj zakuwamy prawo budowlane. Przyda ci się na przyszłość. Zapraszamy! – proponuje Lorcan, zmieniając temat.
– Przetłumaczę ci, co on mówi: chodź się z nami pouczyć na zapas, na przyszły rok. Jak nikt, kurwa, nigdy i nigdzie na żadnych studiach. Ale przyjdź! Możesz być bez stanika. Mnie to mnie przeszkadza. – Marc się szczerzy, a Lorcan mu wtóruje.
– Mnie też nie – dodaje.
Wyglądają teraz jak chodząca reklama pasty do zębów.
– Gdzie będziecie? – Silę się na obojętny ton i chociaż wizja uczenia się na zapas nie wydaje mi się pociągająca, mam ochotę zagrać Marcy na nerwach. Wiem, że nie chce, żebym przyszła.
– U dziewczyn? – pyta Lorcan, spoglądając na Suzę. Czyli on też improwizuje.
Kątem oka widzę, jak Marcy zaciąga się elektroniczną truskawką.
– Może być, ale tylko jeśli umawiamy się, że o dwunastej wszyscy wypieradalają. Ostatnio nie mogłyśmy się was pozbyć do drugiej. A musimy wstać rano.
– O dwunastej znikamy! – zapewnia Lorcan.
– Jak pieprzone duchy! – dodaje Marc.
– I jak staniki Anny Smith! – Marcy parska perlistym śmiechem.
Pół korytarza się teraz na nas gapi.
– Do wieczora! – wołam na odchodne, ignorując ją.
– I bez alko! – dodaje surowym głosem Suza.
– Tak, mamo! – odzywa się Marc.
Wieczorem pojawiam się w pokoju dziewczyn. Bez stanika. Nie mam zamiaru zmieniać moich przyzwyczajeń dla Marcy Root. Biustonosz noszę od święta. Nie wiem, jak można się w tym męczyć na co dzień. Nie wiem też do końca, czego się spodziewać po dzisiejszym wieczorze. Na pewno nie tego, co widzę, przekraczając próg. Monica, Suza, Finn, Marc, Marcy i Lorcan, wszyscy siedzą nad tabletami i czytają w totalnej ciszy. Fatamorgana, myślę, i przedzieram się przez gęstą mgłę o zapachu arbuza. Ostatnio mnie od tego mdli.
– Co tu się dzieje? – pytam.
Połowa z nich podnosi na mnie wzrok, reszta nie odrywa oczu od ekranu. Nikt nie odpowiada.
– Mam! – krzyczy nagle Marcy. – Strona czterdziesta dziewiąta, punkt trzeci! Planing Inspectorate to niezależna agencja rządowa odpowiedzialna za rozpatrywanie odwołań dotyczących planowania przestrzennego.
– Punkt dla Marcy – wyrokuje Maidley.
Dziewczyna się uśmiecha, zbierając oklaski. Siadam na kanapie, na ostatnim wolnym miejscu, obok Marca.
– Hej! – szepcze do mnie półgłosem i rzuca mi słodki uśmiech.
– Hej! Gracie w coś?
– W pewnym sensie. Obserwuj, to zrozumiesz.
Przysuwa się i przytula ramieniem. Ustawia się tak, żebym widziała ekran jego tabletu.
– Przykład przebudowy istniejącego budynku – zapowiada Lorcan i zerka w naszym kierunku.
Posyłam mu swój najlepszy uśmiech, ale nie odwzajemnia go. Wbija wzrok w Marca.
– Znowu? – krzywi się mój sąsiad.
– Zamknij się! O to najwięcej pytają. Czy przy przebudowie istniejącego już budynku, na przykład zmiana istniejących już magazynów na lokale mieszkalne, deweloper musi uzyskać certyfikat ukończenia do legalnego użytkowania nowych lokali, czy tylko jeśli chce je sprzedać?
Następuje cisza. Wszyscy wertują elektroniczne podręczniki.
– Jedno i drugie – odzywa się Monica.
– Brawo, Mon.
Marc wzdycha. Otwieram szeroko oczy. Oni naprawdę się uczą. Lorcan nie przestaje:
– Czy lista materiałów budowlanych jest dokumentem obowiązkowym w składanym przez dewelopera wniosku o pozwolenie na planowanie przebudowy do lokalnej rady LPA?
– Przebudowy czy budowy?
– Przebudowy.
– Nie… – odpowiada z grymasem Marc.
– Tak, palancie! – poprawia go Lorcan.
– Lista materiałów? Gwoździe i deski? Po co komu ich lista przed projektem?
– No a jeśli przebudowywany budynek jest wpisany na listę zabytków? Nie wpieprzysz tam byle czego! Musi pasować do oryginału!