Plan. Wybierz mnie. Tom 1 - Patrycja Gryciuk - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Plan. Wybierz mnie. Tom 1 ebook i audiobook

Patrycja Gryciuk

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Świat dziewiętnastoletniej Anny Smith, świeżo upieczonej studentki Uniwersytetu Oksfordzkiego, staje na głowie, gdy dziewczyna poznaje Siergieja Taredova, biznesmena o aksamitnym głosie i z milionami na koncie.

Pod wpływem jego uroku Anna porzuca swoje dotychczasowe życie oraz Lorcana Maidleya, młodzieńczą miłość, by wejść w rolę księżniczki z disnejowskiej bajki. Nagle już nie mieszka w pokoju w akademiku, ale w luksusowej rezydencji, zamienia dżinsy na drogie kreacje Diora, a uzyskane właśnie prawo jazdy staje się niepotrzebne, bo do dyspozycji ma limuzynę z szoferem. Czy wybór Anny okaże się jednak słuszny?

„Plan. Wybierz mnie” Patrycji Gryciuk to pierwszy tom tej fascynującej historii. Kontynuacja już wkrótce!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 33 min

Lektor: Katarzyna Domalewska
Oceny
4,3 (75 ocen)
42
20
6
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

podobała mi się I to bardzo, tylko cały czas się zastanawiam czy Anna dokonała dobrego wyboru
10
lenka86r

Nie oderwiesz się od lektury

polecam 😊
00
rasina01

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
Ilona102

Dobrze spędzony czas

Zaciekawiła mnie ta historia. Aczkolwiek sytacja z balu niedorzeczna.
00
laxandra28

Z braku laku…

Brakuje mi tu normalnej głównej bohaterki, ale nie można mieć wszystkiego ... Ona jest głupiutką siksą z kisielem zamiast mózgu.
00

Popularność




Ty­tuł: Plan. Wy­bierz mnie

Co­py­ri­ght © Pa­try­cja Gry­ciuk, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-466-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla Cie­bie

Spo­tka­nie dwóch oso­bo­wo­ści przy­po­mina kon­takt dwóch sub­stan­cji che­micz­nych: je­żeli na­stąpi ja­ka­kol­wiek re­ak­cja, obie ule­gają zmia­nie.

Carl Gu­stav Jung

Te­raz

Pa­ryż, 3 paź­dzier­nika

Dzień za­po­wiada się mało atrak­cyj­nie. Rzut oka na ter­mo­metr po­gar­sza sprawę: jest zim­niej, niż przy­pusz­cza­łam. Późny po­ra­nek w Pa­ryżu mógłby być cie­plej­szy, a już z pew­no­ścią nie po­wi­nien być mroźny. Tym­cza­sem drzewa za oknem spo­wija biały szron. Biały szron na zie­lo­nych ga­łąz­kach: je­dyny ob­raz, jaki mam te­raz przed oczami. To dziwne, ale ja­koś ni­czego in­nego nie je­stem w sta­nie do­strzec. Stoję przy oknie, trzy­ma­jąc w opusz­czo­nej ręce słu­chawkę te­le­fonu, który cią­gle miga na zie­lono. Naj­wy­raź­niej też my­śli, że jest jesz­cze lato. Po dru­giej stro­nie ktoś czeka na re­ak­cję. Ale ja nie je­stem w sta­nie ni­czego z sie­bie wy­krztu­sić. U mnie już jest zima.

– Anno? Anno? Sły­szy mnie pani? – do­py­tuje się mę­ski głos.

Nie ma mnie. Ani tu, ani tam, ani ni­g­dzie in­dziej. Już nie. Po pro­stu nie. Prze­sta­łam ist­nieć, a cały świat skoń­czył się ra­zem ze mną… Jest tylko ten cho­lerny szron na drze­wach przy Champs Ély­sées i ci­sza. Upiorna, prze­ra­ża­jąca ci­sza… Nie wiem, ile czasu upły­nęło od po­ran­nej roz­mowy. Te­raz za oknem jest już ciemno i tylko świa­tła neo­nów z ulicy lekko pul­sują na ścia­nach sa­lonu. Cho­ciaż one żyją, ba­wią się, mają dys­ko­tekę. Ja leżę na pod­ło­dze, ubrana w czarną su­kienkę i la­kierki Cha­nel na ko­tur­no­wym ob­ca­sie. Też im­pre­zowe… Jakże od­po­wied­nie do tej chwili, my­ślę z iro­nią. Le­żący obok mnie te­le­fon na­dal do mnie mruga, tym ra­zem na czer­wono. Sta­ram się nie zwra­cać na niego uwagi, ale zerka na mnie swoim ma­łym krwi­stym świa­teł­kiem. Pusz­cza mi oko. Przy­po­mina naj­gor­szy mo­ment mo­jego ży­cia.

Dzi­siej­szy wcze­sny po­ra­nek. Stoję w ła­zience przed lu­strem. Jego rama jak za­wsze wzbu­dza we mnie za­chwyt. Ku­pi­li­śmy je z Sier­gie­jem w an­ty­kwa­ria­cie na Mont­mar­tre. Jest krysz­ta­łowe, w rzeź­bio­nej orze­cho­wej opra­wie. Wy­plu­wam resztki pa­sty do zę­bów, kiedy mój wzrok kie­ruje się na szafkę. Leży tam moja to­rebka, a obok cała jej za­war­tość roz­rzu­cona w nie­ła­dzie. Wczo­raj wie­czo­rem nie mo­głam zna­leźć nici den­ty­stycz­nej i roz­wią­za­łam pro­blem jak każda ko­bieta. Na­gle zdaję so­bie sprawę, jak mało mam czasu. No­tes, szminka, tam­pony, pióro, ra­chu­nek z re­stau­ra­cji – do śmieci, ba­te­rie – nie­po­trzebne, ko­mórka, chu­s­teczki, pi­sto­let, słu­chawki, oku­lary prze­ciw­sło­neczne, któ­rych wcze­śniej tak długo szu­ka­łam… Po­spiesz­nie wrzu­cam do środka wszystko oprócz pi­sto­letu, który lą­duje w szu­fla­dzie ła­zien­ko­wej ko­mody. Sier­gieja nie ma, więc się nie do­wie. Nie­na­wi­dzę no­sić broni w to­rebce, jest za ciężka. Mu­szę tylko pa­mię­tać, aby z po­wro­tem ją tam wło­żyć, za­nim się zo­ba­czymy, żeby nie pra­wił mi ka­zań. Mój ko­chany, prze­wraż­li­wiony hi­ste­ryk.

Wy­chy­lam głowę w kie­runku te­le­wi­zora w sa­lo­nie. Znów coś mó­wią o Whi­te­gre­enoil. Zdję­cie Bo­rysa po­ja­wia się na ekra­nie, kiedy dzien­ni­karka in­for­muje o ba­joń­skich su­mach za­ro­bio­nych przez firmę. Mi­liar­dowe zy­ski… To prze­szło na­sze naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Mój ge­nialny Sier­giej! Wła­śnie mam za­ło­żyć moje ulu­bione kol­czyki w kształ­cie kro­pli wody, kiedy dzwoni te­le­fon. Je­stem już spóź­niona na spo­tka­nie w fun­da­cji i wa­ham się, czy ode­brać. Może po pro­stu zi­gno­ro­wać i wy­biec z miesz­ka­nia? Prze­cież Her­kus czeka już na mnie na dole. Po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści każe mi jed­nak pod­nieść słu­chawkę.

– Słu­cham?

– Halo? Anna?

– Tak, kto mówi?

Nie roz­po­znaję głosu. To dziwne, tak małe grono ma mój nu­mer, że usły­szeć nie­znany głos w te­le­fo­nie jest czymś nie­ty­po­wym. Pod­no­szę gardę. Je­stem nie­ufna.

– Anna Ta­re­dov? – pyta spo­kojny, mę­ski głos.

– Tak, to ja. Z kim roz­ma­wiam?

– Mar­cus Do­wney.

To na­zwi­sko mi coś mówi. Czyżby je­den z part­ne­rów biz­ne­so­wych Sier­gieja? Ale oni ni­gdy nie dzwo­nią na sta­cjo­narny, wszy­scy wie­dzą, że mój mąż tego nie lubi. Od ta­kich spraw jest ko­mórka.

– Mar­cus Do­wney. Ad­wo­kat z Los An­ge­les – pre­cy­zuje męż­czy­zna.

Na­gle za­sy­cha mi w gar­dle. Sier­giej!

Mar­cusa Do­wneya ni­gdy nie po­zna­łam oso­bi­ście. Raz wi­dzia­łam go przez uła­mek se­kundy na służ­bo­wym spo­tka­niu z Sier­gie­jem w Los An­ge­les. Mi­gnął mi gdzieś na ko­ry­ta­rzu. Nie zmie­nia to jed­nak faktu, że na­gle staje się oczy­wi­ste, dla­czego dzwoni. Tra­gicz­nie oczy­wi­ste. Sier­giej i ja mamy umowę: ad­wo­kat skon­tak­tuje się ze mną, kiedy bę­dzie mi miał do prze­ka­za­nia jedną wia­do­mość. Za­czy­nam się oszu­ki­wać, że nie znam wagi tego prze­kazu, że w ogóle nie wiem, o co mu cho­dzi. Że to in­cy­den­talny te­le­fon, anons bez zna­cze­nia. Więc za­nim co­kol­wiek po­wie, chcę go za­py­tać, czy jest pe­wien i czy cho­dzi o mnie i o tego wła­śnie Sier­gieja, a nie o ja­kie­goś in­nego Sier­gieja Ta­re­dova, bry­tyj­skiego po­li­tyka i mi­liar­dera, zna­nego we wszyst­kich waż­nych krę­gach tego świata. Nie mo­jego męża…

– Pani Ta­re­dov?

– Tak, to ja… – Mój głos brzmi obco. Jakby ktoś wy­po­wia­dał te słowa za mnie.

– Cze­kam na pa­nią w Los An­ge­les. Re­zer­wa­cję lot­ni­czą znaj­dzie pani w skrzynce mej­lo­wej. Na lot­ni­sku od­biorę pa­nią oso­bi­ście. – Ten głos to spo­kój i opa­no­wa­nie. W prze­ci­wień­stwie do mo­jego. Mój to… mój to… mo­jego już nie ma. Ja nie mam głosu. Mój głos za­nika, to nie ja tu te­raz de­cy­duję. Znowu.

– Czy ma pani py­ta­nia?

Ci­sza.

– Anno? Anno? Sły­szy mnie pani?

Czas się za­trzy­muje. Wszystko znika.

Kiedy bu­dzę się po­now­nie, jest dzień. Sie­dzę we wczo­raj­szych ubra­niach, znów na ziemi, tym ra­zem obok ka­napy. Te­le­fon już nie miga, czer­wone świa­tełko świeci się te­raz nie­prze­rwa­nie. Po omacku szu­kam sto­lika, żeby móc się pod­nieść. Nie ma. Do­strze­gam go po paru se­kun­dach, leży prze­wró­cony do góry no­gami. Upa­dam nie­zdar­nie dwa razy, za­nim w końcu udaje mi się wstać. Nie­uf­nie ba­dam grunt. Książki po­roz­rzu­cane po pod­ło­dze z ga­ze­tami i ubra­niami, roz­lana po­ranna kawa, wy­pa­tro­szona to­rebka, ja­kieś pa­piery. To­talny nie­ład. Trzęsę się z zimna i ogar­niają mnie mdło­ści. Kto to zro­bił? Jak mo­głam ni­czego nie sły­szeć? Czy tak mocno spa­łam? Idę do ła­zienki. Chcę za­nu­rzyć twarz w zim­nej wo­dzie, żeby się obu­dzić. Żeby prze­stało mnie mdlić. Przed­po­kój i sy­pial­nia są w po­dob­nym sta­nie: wszystko po­wy­rzu­cane z szaf, po­roz­wa­lane na pod­ło­dze.

W ła­zience nie jest le­piej. Brnę przez pod­łogę pełną roz­bi­tych fla­ko­nów. Nie chcę pa­trzeć w lu­stro. Od­krę­cam szybko kran i za­nu­rzam obie ręce w lodowa­tej wo­dzie. Po­tem całą twarz. Po­twor­nie chce mi się pić. Ły­kam zimną kra­nówkę wiel­kimi hau­stami, mało co się nie krztu­sząc. Po paru mi­nu­tach moja twarz jest lo­do­wata, a po­liczki są po­kryte bia­łym szro­nem. Za­krę­cam kran i omi­ja­jąc wzro­kiem lu­strzane od­bi­cie, wra­cam do sa­lonu.

– Skup się! Wiesz, co ro­bić. Wszystko bę­dzie do­brze – mó­wię. Co za głu­pota. Nic już ni­gdy nie bę­dzie do­brze. I to je­dyna rzecz, ja­kiej je­stem te­raz pewna. Za­my­kam oczy. Biały szron już nie jest je­dy­nym ob­ra­zem, jaki się przede mną ma­luje. Te­raz wi­dzę Sier­gieja. Mo­jego Sier­gieja z jego uwo­dzi­ciel­skim uśmie­chem. Pan ma­sło orze­chowe i tru­skawki. To dziwne, ale moje oczy po­zo­stają su­che. Pew­nie wresz­cie na­stę­puje długo ocze­ki­wany mo­ment, kiedy po pro­stu bra­kuje mi łez.

Na­stępny ob­raz przy­cho­dzi na­gle, jak mi­gawka z te­le­wi­zyj­nych wia­do­mo­ści: de­mo­luję na­sze pa­ry­skie miesz­ka­nie. Bie­gam w fu­rii po sa­lo­nie, po­ko­jach, kuchni. Wy­rzu­cam wszystko na pod­łogę, mio­tam się mię­dzy po­przew­ra­ca­nymi me­blami. Otwie­ram oczy. Chaos wy­daje się jesz­cze więk­szy. Nie, to nie­moż­liwe… To nie ja! Jak mo­gła­bym nie pa­mię­tać cze­goś, co zro­bi­łam? Rano za­dzwo­nił te­le­fon, po­tem pła­ka­łam, aż w końcu za­snę­łam. Prze­bu­dzi­łam się w nocy. Znowu płacz. I te­raz jest znów dzień. Nie pa­mię­tam, że­bym ro­biła coś in­nego. Ale czy to w ogóle ma ja­kieś zna­cze­nie? Nie, nie ma.

Mar­cus Do­wney. Los An­ge­les. Za­czy­nam ner­wowo szu­kać lap­topa, po­ty­ka­jąc się o po­roz­rzu­cane wo­kół przed­mioty. Znaj­duję kom­pu­ter pod stertą cza­so­pism na­uko­wych, jego cza­so­pism… W skrzynce mej­lo­wej cze­kają na mnie cztery nowe wia­do­mo­ści. Dwie z fun­da­cji, jedna od Majki i jedna od ame­ry­kań­skiego ad­wo­kata. W tej ostat­niej są tylko nu­mer re­zer­wa­cji bi­letu, data i go­dzina wy­lotu z Pa­ryż-Ro­issy-Char­les de Gaulle. Sie­dem­na­sta trzy­dzie­ści. Piąty paź­dzier­nika. To za dwa dni. Me­cha­nicz­nie prze­su­wam wzrok w prawy górny róg ekranu, żeby spraw­dzić go­dzinę. Szes­na­sta. Piąty paź­dzier­nika. Piąty paź­dzier­nika? Jak to piąty paź­dzier­nika? Prze­cież… Gu­bię się w ob­li­cze­niach. Jaki jest dziś dzień? Ile czasu leżę na pod­ło­dze? Co się ze mną dzieje? Je­żeli jest piąty paź­dzier­nika go­dzina szes­na­sta, to zo­stało mi pół­to­rej go­dziny do wy­lotu. Nie mam szans. Nie zdążę…

Pięć lat wcze­śniej

Oks­ford, aka­de­mik, 1 paź­dzier­nika

Bu­dzę się póź­niej niż zwy­kle. Naj­wy­raź­niej wczo­raj­sza mę­cząca po­dróż i całe za­mie­sza­nie z nią zwią­zane za­dzia­łały do­brze na mój nie­spo­kojny za­zwy­czaj sen. Otwie­ram oczy. Od­pa­da­jąca z su­fitu farba nie po­zo­sta­wia cie­nia wąt­pli­wo­ści. Od razu wiem, gdzie je­stem: An­glia, a do­kład­niej: Oks­ford. Za­czy­nam stu­dia na wy­dziale ar­chi­tek­tury i de­ko­ra­cji wnętrz. Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, my­ślę i prze­cią­gam się le­ni­wie na twar­dym łóżku. Biorę głę­boki wdech i po­woli wy­pusz­czam po­wie­trze ustami. Chwy­tam za lu­strzankę, żeby uwiecz­nić odra­pany su­fit oświe­tlony pro­mie­niami po­ran­nego słońca. Pierw­sze zdję­cie z mo­jego no­wego ży­cia.

Wspo­mi­nam wczo­raj­szy wie­czór, kiedy do­cie­ram do aka­de­mika, do nie­wiel­kiego sta­rego bu­dynku z czer­wo­nej ce­gły z du­żymi oknami. W środku jest ci­cho i duszno, a spod nie­któ­rych drzwi wy­my­kają się strugi świa­tła. To praw­do­po­dob­nie nocne lampki, które oświe­cają miesz­kan­kom strony czy­ta­nych ksią­żek. At­mos­fera ty­powa dla tego typu bu­dow­nic­twa: wy­so­kie su­fity, sze­ro­kie schody i smród pa­sty do czysz­cze­nia par­kietu. Pani Mi­les, woźna, od­wraca się do mnie w po­ło­wie sze­ro­kiego ko­ry­ta­rza gra­na­to­wych drzwi i wy­tar­tego dy­wanu i przy­kłada pa­lec do ust, na­ka­zu­jąc mi mil­cze­nie. Dziwne, bo od wej­ścia tu­taj nie wy­krztu­si­łam z sie­bie ani słowa. Mój po­kój znaj­duje się na sa­mym końcu. Nu­mer dwa­dzie­ścia osiem. Wielki, długi klucz wy­ko­nuje kilka spraw­nych ob­ro­tów w zamku i wcho­dzimy do ciem­nego po­miesz­cze­nia, w któ­rym pa­nuje przy­jemny chłód. Za­pa­lam świa­tło.

Matko bo­ska! Aka­de­mik wy­działu ar­chi­tek­tury urzą­dzony w stylu su­ro­wej ascezy. Ściany po­ma­lo­wane na bla­do­nie­bie­ski, naj­zim­niej­szy ko­lor na świe­cie, jedno ogromne okno z okien­ni­cami. Łóżko małe, po­je­dyn­cze, sze­roka ko­moda. Oprócz tego stara drew­niana szafa, ta­kie same dwa krze­sła, sto­lik i biurko z zie­loną lampką, żyw­cem wy­cią­gniętą z ame­ry­kań­skich fil­mów. Ale na­wet ona nie jest w sta­nie ura­to­wać wy­stroju. Wą­skie drzwi pro­wa­dzą do ła­zienki z po­żół­kłą ka­biną prysz­ni­cową i za­słonką, na któ­rej wi­dok mam dresz­cze. Od razu wy­obra­żam so­bie, jak pod­czas my­cia jej śli­ski ma­te­riał klei mi się do ple­ców. Kosz­mar.

– Śnia­da­nie jest od szó­stej do dzie­wią­tej w bu­dynku obok, na­prze­ciwko wjazdu na po­se­sję. Do­bra­noc. Wi­dzimy się ju­tro – mówi jed­nym tchem pani Mi­les i wy­cho­dzi, uwa­ża­jąc, żeby ci­cho za­mknąć za sobą drzwi.

Sia­dam na łóżku i roz­glą­dam się do­kład­niej po po­koju. Co za spe­luna! Chyba nie tego się spo­dzie­wa­łam, otrzy­mu­jąc sty­pen­dium i pierw­szą na­grodę w kon­kur­sie na Uni­wer­sy­te­cie we Wro­cła­wiu: wy­jazd na stu­dia na pre­sti­żo­wym Uni­wer­sy­te­cie Oks­fordz­kim. Na pewno nie tego. Po­sta­na­wiam szybko się po­ło­żyć i za­snąć, żeby cza­sem się nie roz­pła­kać. Się­gam po ple­cak i wy­cią­gam apa­rat fo­to­gra­ficzny, żeby zro­bić pierw­sze pa­miąt­kowe zdję­cie tego miej­sca, jed­nak brak od­po­wied­niego oświe­tle­nia mi to unie­moż­li­wia. Nie mam siły na roz­pa­ko­wa­nie wa­lizki i szu­ka­nie lampy bły­sko­wej. Trudno. Opa­dam na łóżko. Po­ściel jest sztywna i wcale nie pach­nie czy­sto­ścią. Śpię jed­nak mocno i po­dej­rza­nie spo­koj­nie, a ra­nek jest za­sko­cze­niem za sprawą za­mknię­tych drew­nia­nych okien­nic, przez które le­dwo prze­bi­jają pro­mie­nie sło­neczne.

Pa­trzę na ze­ga­rek. Dzie­wiąta dwa­dzie­ścia. O kur­czę, śnia­da­nie! Pój­ście spać w ubra­niu oka­zuje się do­sko­na­łym roz­wią­za­niem: w trzy se­kundy wy­ska­kuję z łóżka i stoję przed bu­dyn­kiem in­ter­natu. Słońce przy­grzewa już bez­wstyd­nie, a li­ście na drze­wach po­ły­skują w jego bla­sku. Za­czy­nam ner­wowo szu­kać sto­łówki, o któ­rej mó­wiła wczo­raj pani Mi­les. Szybko znaj­duję par­te­rowy bu­dy­nek. Pa­nuje tu le­niwy na­strój i wszę­dzie unosi się za­pach świeżo pa­rzo­nej kawy. Sia­dam przy pu­stym sto­liku w rogu sali i za­czy­nam ob­ser­wo­wać wszyst­kich do­okoła. Ja­dal­nia po­woli się wy­lud­nia, aż zo­staję w niej sama z parą dziew­czyn, które koń­czą śnia­da­nie, traj­ko­cząc bez prze­rwy. W pew­nym mo­men­cie obie się pod­no­szą i pod­cho­dzą do mnie.

– Cześć. Je­steś nowa? – Ni­ska śliczna bru­netka o sko­śnych oczach pa­trzy na mnie po­god­nym wzro­kiem.

– To aż tak wi­dać?

Wszyst­kie trzy się uśmie­chamy.

– Na­zy­wam się Anna Smith – do­daję.

– To jest Mo­nica Win­tway, ja mam na imię Suza. Suza Lee. Wi­tamy na ar­chi­tek­tu­rze! Który rok? – pyta bru­netka. Mo­nica ma rude włosy i pie­go­watą twarz z brą­zo­wymi oczami w kształ­cie mig­da­łów.

– Pierw­szy. A wy?

– Drugi! – wy­gła­szają rów­no­cze­śnie dziew­czyny, nie ukry­wa­jąc dumy.

– Znasz już tu ko­goś? – rzuca nie­śmiało Suza po chwi­lo­wym za­sta­no­wie­niu, przy­gry­za­jąc swoje mocno ró­żowe wargi.

Za­prze­czam ru­chem głowy.

– Trzeba to zmie­nić. W pią­tek wie­czo­rem urzą­dzamy do­mówkę, jak chcesz, to przyjdź, bę­dzie parę osób z wy­działu. O dwu­dzie­stej pod sie­dem­nastką.

– Eks­tra, na pewno będę – od­po­wia­dam, nie mo­gąc uwie­rzyć, że wła­śnie zo­sta­łam za­pro­szona na stu­dencką im­prezę. Pierw­szą stu­dencką im­prezę w ży­ciu! O rany!

Suza wy­ciąga te­le­fon z to­rebki i pyta:

– Masz In­sta?

Zdaję so­bie sprawę, że z tego po­śpie­chu wzię­łam tylko klucz.

– Mam, daj, znajdę. Zo­sta­wi­łam ko­mórkę w po­koju.

Dziew­czyna po­daje mi te­le­fon, a ja wpi­suję moją na­zwę użyt­kow­nika w wy­szu­ki­warkę In­sta­grama. Nie ma. Spraw­dzam pi­sow­nię i jesz­cze raz kli­kam „Szu­kaj”. Nic z tego. Tak jakby moje konto prze­stało ist­nieć. Suza za­czyna się nie­cier­pli­wić:

– Coś nie tak? – pyta.

– To dziwne, ale nie mogę zna­leźć mo­jego konta. – Kręcę no­sem.

– Sprawdź pi­sow­nię.

– Już spraw­dzi­łam… – pró­buję trzeci raz. Znowu pu­dło.

– Może za­blo­ko­wa­łaś opcję wy­szu­ki­wa­nia konta?

– Może… – od­po­wia­dam, choć nie wie­dzia­łam na­wet, że tak można.

– Po­wiedź, jaką masz na­zwę użyt­kow­nika, to wy­ślę ci za­pro­sze­nie, jak tylko wrócę do po­koju. – Od­daję jej te­le­fon.

– Su­za­Le­e04. Do zo­ba­cze­nia! – rzuca, od­da­la­jąc się.

– Na ra­zie!

Do­pi­jam zimną już kawę, fan­ta­zju­jąc o piąt­ko­wym wie­czo­rze, kiedy na­gle czuję na so­bie czyjś wzrok: zza ku­chen­nego okienka ku­charka pa­trzy na mnie spode łba.

– Za­my­kamy! – od­zywa się to­nem, o który bym jej na­wet nie po­dej­rze­wała. Przy­ta­kuję i z nie­tkniętą bułką w ręce kie­ruję się do wyj­ścia.

Go­rący dzień sprawa, że trudno jest się na czym­kol­wiek sku­pić. Nie my­śla­łam, że w An­glii mogą pa­no­wać ta­kie upały. Tym­cza­sem trawa jest wy­pa­lona od słońca i od rana do nocy nie ma czym od­dy­chać. Przez cały dzień udaje mi się tylko wy­pa­ko­wać rze­czy z wa­lizki, obejść mia­steczko aka­de­mic­kie, zgu­bić się w nim dwa razy i zjeść nie­opi­sa­nie po­dej­rzany obiad w sto­łówce. Po­woli to miej­sce wy­peł­nia się ludźmi. Co­raz wię­cej osób targa wiel­kie wa­lizki na po­dwórku przed aka­de­mi­kiem.

Kiedy wra­cam do po­koju, oka­zuje się, że nie mogę zna­leźć ple­caka. Musi tu gdzieś być, prze­cież od przy­jazdu ni­g­dzie z nim nie wy­cho­dzi­łam. Wcze­śniej wy­ję­łam port­fel i pasz­port, które scho­wa­łam w ko­mo­dzie, ale reszta zo­stała, jak ją spa­ko­wa­łam w domu. Ob­la­tuję wzro­kiem po­kój, spraw­dzam szafę i ła­zienkę, jed­nak ple­caka ni­g­dzie nie ma. Za­czy­nam do­kład­nie prze­szu­ki­wać wszyst­kie za­ka­marki i szu­flady ko­mody, choć z pew­no­ścią go tam nie wło­ży­łam. Nie zmie­ściłby się. To zwy­kły czarny ple­cak, ku­piony w mar­ke­cie, bez ozdób czy zna­ków szcze­gól­nych, jed­nak zdą­ży­łam się do niego przy­zwy­czaić, bo mam go od dawna. W do­datku w środku są mój lap­top, te­le­fon ko­mór­kowy – stary, ale dzia­ła­jący bez za­rzutu, oraz port­mo­netka z drob­nia­kami. Pod łóż­kiem też pu­sto. W końcu po­sta­na­wiam roz­sze­rzyć pole po­szu­ki­wań i ru­szam na wy­cieczkę śla­dami Anny Smith, ob­cho­dząc wszyst­kie miej­sca w aka­de­miku i poza nim. Klapa. Ple­cak za­padł się pod zie­mię. Je­dyne, czego jest pełno w każ­dym za­ka­marku mia­steczka stu­denc­kiego, to pu­ste bu­telki po al­ko­holu, tak jakby to­czyła się tu nie­koń­cząca się im­preza. Dzie­ka­nat jest już za­mknięty, ale pani Mi­les pro­wa­dzi mnie do biura rze­czy zna­le­zio­nych, ale tam też szczę­ście mi nie do­pi­suje. Uzna­jemy, że na pewno zo­sta­wi­łam go gdzieś na te­re­nie kam­pusu i ktoś go zwróci ju­tro rano. Za­smu­cona wra­cam do po­koju. Po chwili sły­szę pu­ka­nie do drzwi. Wy­soka chuda bru­netka w sze­ro­kich dżin­sach i bia­łym pod­ko­szulku stoi i mil­czy, pa­trząc na mnie ta­kim wzro­kiem, jak­bym to ja za­wra­cała jej głowę. Jej oczy są duże i pod­krą­żone, a włosy, dłu­gie do ra­mion, zwią­zane w małą kitkę. Spraw­dzam, czy nie zna­la­zła przy­pad­kiem mo­jej zguby, jed­nak jej ręce są pu­ste. Po dłu­giej chwili ob­ser­wa­cji to jed­nak ona się od­zywa, mó­wiąc po­woli i le­ni­wie:

– Miesz­kam za ścianą. Marcy Root.

– Anna Smith. Miło mi.

– To się do­piero okaże – mam­ro­cze.

Otwie­ram sze­rzej oczy, ale nie od­po­wia­dam. Unosi dłoń, za­trzy­muje ją w po­wie­trzu na wy­so­ko­ści swo­jej twa­rzy i do­daje te­atral­nym to­nem:

– Jedna za­sada: ci­sza po­po­łu­dniowa.

– Chyba nocna – pro­po­nuję.

– Nie. Po­po­łu­dniowa. W nocy ro­bisz, co chcesz, ale od pięt­na­stej do dwu­dzie­stej ma być ci­sza, bo wtedy śpię. Od­sy­piam. Ro­zu­miemy się?

Tak bar­dzo mnie za­ska­kuje, że tylko ki­wam głową i stoję, ga­piąc się na nią, gdy ona lu­struje mój po­kój. Kiedy to niby mia­łam ha­ła­so­wać? Szu­ka­jąc ple­caka może?

– Pięt­na­sta–dwu­dzie­sta. Ja­sne? – po­wta­rza, pa­trząc mi w oczy zmę­czo­nym spoj­rze­niem.

– Po­sta­ram się – du­kam, a wtedy Marcy ob­raca się na pię­cie i od­cho­dzi.

Wie­czór cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność i sie­dzę smutna na za­pad­nię­tym łóżku, po­zba­wiona in­ter­netu i te­le­fonu. Roz­my­ślam o ju­trze i o roz­po­czę­ciu roku aka­de­mic­kiego. My­ślę o ro­dzi­cach i o mo­jej przy­ja­ciółce Mai. Wszy­scy zo­stali we Wro­cła­wiu. Moja mama, naj­pięk­niej­sza ko­bieta na świe­cie, czuła, cie­pła, pełna gra­cji i ener­gii. Po­lka. Mój oj­ciec, za­bawny, wy­soki i za­czy­tany. Za­ko­chany w mo­jej ma­mie, naj­mniej an­giel­ski An­glik, ja­kiego znam. Bry­tyj­czyk, który na prze­kór wszyst­kiemu wy­brał kraj ko­mu­ni­styczny w sta­nie wo­jen­nym i uko­chaną ko­bietę, za­miast wró­cić do wol­nego Lon­dynu. Od lat jest skłó­cony z całą swoją ro­dziną, co pew­nie uła­twiło mu ten wy­bór, a jed­no­cze­śnie przy­czy­niło się do tego, że dziś czuję się tu zu­peł­nie obco, cho­ciaż bie­gle znam an­giel­ski. Ten ję­zyk i oby­wa­tel­stwo bry­tyj­skie są je­dy­nymi rze­czami, ja­kie wiążą mnie z tym kra­jem. Oj­ciec ni­gdy nas tu nie przy­wiózł. Ni­gdy też nie opo­wia­dał mi o swo­jej ro­dzi­nie ani o swoim ży­ciu przed emi­gra­cją do Pol­ski. Nie lu­bił tego te­matu i la­tami go uni­kał, aż w końcu, po pro­stu, prze­sta­łam py­tać. Nie chciał wra­cać do An­glii, a nie­wy­gó­ro­wane za­robki na­uczy­ciela ję­zyka an­giel­skiego i na­uczy­cielki tańca i tak nie po­zo­sta­wiały wiel­kiego wy­boru. Na wa­ka­cje wy­jeż­dża­li­śmy rzadko i pra­wie ni­gdy za gra­nicę. Je­ste­śmy w su­mie ty­pową pol­ską ro­dziną, tyle że dwu­ję­zyczną. Mia­łam bar­dzo szczę­śliwe dzie­ciń­stwo, z tor­tami uro­dzi­no­wymi, książ­kami czy­ta­nymi na do­bra­noc, zam­kami z pia­sku na bał­tyc­kiej plaży i ka­nap­kami z żół­tym se­rem w tor­ni­strze do szkoły. Te­raz na­gle tę­sk­nię do tego wszyst­kiego i przez chwilę za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy do­brze zro­bi­łam. Bar­dzo chcia­łam wy­je­chać i po­znać oj­co­wi­znę, o któ­rej tak nie­wiele wie­dzia­łam. I kiedy wy­sy­ła­łam pro­jekt placu za­baw dla dzieci na kon­kurs dla ma­tu­rzy­stów or­ga­ni­zo­wany przez wy­dział ar­chi­tek­tury, serce wa­liło mi jak sza­lone. Na­wet chyba bar­dziej niż wtedy, kiedy oka­zało się, że go wy­gra­łam. Ale tu i te­raz je­stem bar­dzo, bar­dzo sama. A oni są tam. Da­leko.

Tej nocy trudno mi za­snąć i gdy bu­dzik dzwoni o siód­mej, nogi za nic w świe­cie nie chcą się zsu­nąć na pod­łogę. Chłodny prysz­nic spłu­kuje ze mnie resztki snu. Dżinsy i biała ko­szula wy­dają mi się naj­bar­dziej od­po­wied­nim stro­jem. Zbie­ram swoje dłu­gie, pro­ste włosy w kok i ru­szam nie­pew­nym kro­kiem na śnia­da­nie.

Tym ra­zem sto­łówka jest prze­peł­niona. Przy każ­dym sto­liku sie­dzi kilka osób, ko­lejka po je­dze­nie sięga aż za ladę. Uwiel­biam śnia­da­nia, jed­nak dziś mam ści­śnięty żo­łą­dek i trudno mi co­kol­wiek wy­brać. Nic nie wy­daje mi się ape­tyczne, więc biorę tylko kawę. Udaje mi się zna­leźć sto­lik z dwoma wol­nymi miej­scami. Sie­dzą już przy nim dziew­czyna z chło­pa­kiem. Na szczę­ście są bar­dzo za­jęci sobą i po uprzej­mej wy­mia­nie „dzień do­bry” i „jak leci” wra­cają do oma­wia­nia no­wego planu za­jęć i na­rze­ka­nia na wy­kła­dow­ców. Ob­ser­wuję lu­dzi do­okoła. Wy­daje mi się, że wszy­scy się do­sko­nale znają i je­stem tu je­dyną nową osobą. Na­gle, parę sto­li­ków da­lej, wi­dzę Marcy Root, sie­dzącą w gro­nie sam­ców. Opo­wiada coś, prze­sad­nie przy tym ge­sty­ku­lu­jąc i wy­wo­łu­jąc u swo­ich słu­cha­czy dzi­kie wy­bu­chy śmie­chu. Ryba w wo­dzie. Po chwili do­strze­gam dwie dziew­czyny, które za­gad­nęły mnie w pierw­szy dzień. Suza ma­cha ręką i daje znak, że­bym się przy­sia­dła. Biorę kawę i zbli­żam się do ich sto­lika.

– Hej! Po­zwól, że cię przed­sta­wię. To jest Marc Price, to Finn Con­nors, a to Lor­can Ma­idley – re­cy­tuje i uśmie­cha się, kiedy wy­po­wiada imię tego ostat­niego. – Anna Smith, nowa są­siadka Marcy Root.

– Hejka! Co tam? – od­po­wia­dają po ko­lei.

Marc Price jest chyba nie­śmiały, bo na­wet nie pa­trzy mi w oczy, ma ciemne blond włosy i okrą­głe oku­lary. Finn Con­nors, wy­spor­to­wany bru­net, wita mnie hol­ly­wo­odz­kim uśmie­chem, ale Lor­can jest zde­cy­do­wa­nie naj­przy­stoj­niej­szy z ca­łej trójki. Ma ja­sne blond włosy w nie­ła­dzie, jakby roz­wiał je wiatr, i wiel­kie chło­pięce nie­bie­skie oczy, które przy­cią­gają mój wzrok jak ma­gnes. Mu­szę się sku­pić, żeby od­wró­cić głowę. On zerka na mnie po­spiesz­nie i sili się na uśmiech, który jest wy­mu­szony uprzej­mo­ścią, ale i tak po­wala. Musi być za­ro­zu­mia­łym pod­ry­wa­czem, świa­do­mym swo­jej urody. Trudno się jed­nak oprzeć, żeby na niego nie lu­kać.

– Z kim tam sie­dzia­łaś? – pyta Suza, po czym, nie da­jąc mi szansy na od­po­wiedź, cią­gnie: – Anna jest na pierw­szym roku i przy­je­chała z … – Spo­gląda na mnie py­ta­jąco, ak­cen­tu­jąc ostat­nie słowo.

– Z Pol­ski – koń­czę za nią i rzu­cam spoj­rze­nie w kie­runku Marcy, która da­lej za­ba­wia swoją pu­blicz­ność.

Ką­tem oka wi­dzę, jak przy­stojny chło­pak pi­sze coś na te­le­fo­nie ko­mór­ko­wym, zu­peł­nie nie słu­cha­jąc o czym mowa.

– Nie sły­chać ak­centu, świet­nie mó­wisz po an­giel­sku – rzuca Finn, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

– Mój tato jest Bry­tyj­czy­kiem – od­po­wia­dam.

– To co, przy­cho­dzisz w pią­tek na im­prę? – Suza w ogóle na mnie nie pa­trzy, tylko roz­gląda się do­okoła tak, jakby ko­goś szu­kała.

Nie je­stem pewna, czy mówi do mnie. Po chwili gapi się na mnie nie­cier­pli­wym wzro­kiem i po­wta­rza, mó­wiąc wol­niej i ce­dząc każde słowo. Mam wra­że­nie, że ucho­dzę za nie­do­ro­zwi­niętą, je­śli nie umy­słowo, to przy­naj­mniej ję­zy­kowo…

– Tak, mó­wi­łam już, że przyjdę – ry­zy­kuję.

– Cool! Wszy­scy będą. – Mam wielką ochotę spoj­rzeć na Lor­cana, żeby zo­ba­czyć, czy też bę­dzie, ale się nie ośmie­lam.

– Wszy­scy? – py­tam, pa­trząc na pę­ka­jącą w szwach sto­łówkę.

– Nie… No, nie wszy­scy, ale wszy­scy ci, któ­rych za­pro­si­ły­śmy.

– Same ho­tówy – do­daje Finn i ob­rywa od Mo­niki po gło­wie.

– Bę­dzie su­per. Zo­ba­czysz. Stę­sk­ni­łam się za na­szymi im­pre­zami – do­rzuca Suza roz­ma­rzo­nym gło­sem i pusz­cza za­lot­nie oko Ma­idley­owi.

Ten uśmie­cha się ką­ci­kiem ust i roz­kłada na krze­śle, są­cząc resztki go­rą­cego na­poju ze sto­łów­ko­wego kubka. Wtedy do sto­lika pod­cho­dzi nowa dziew­czyna i pyta:

– Kto idzie na fajkę?

Wszy­scy wstają. Nie chcąc zo­stać sama, wy­cho­dzę z nimi. Na ze­wnątrz stoi już spora grupa i dys­ku­tuje. Ma­idley wy­ciąga paczkę marl­boro i wy­sta­wia ją w moim kie­runku bez słowa.

– Nie, dzię­kuję, nie palę – oznaj­miam, a jego gę­ste, dłu­gie rzęsy przy­cią­gają mój wzrok. Chło­pak spo­gląda na mnie po­spiesz­nie i znów szybko od­wraca głowę. Zde­cy­do­wa­nie jest ze­psu­tym do szpiku ko­ści ko­bie­cia­rzem. Ta ide­alna twarz mówi sama za sie­bie. Im szyb­ciej dam so­bie z nim spo­kój, tym le­piej. Po­woli czuję, jak ota­cza mnie woń owo­co­wych e-pa­pie­ro­sów po­mie­sza­nych z tra­dy­cyj­nym dy­mem. Wszy­scy coś py­kają. Kró­lują ar­buz i ma­lina.

– Ja ofi­cjal­nie też nie palę, ale na coś trzeba umrzeć. No chyba że zna­la­złaś lep­szy spo­sób – od­zywa się nie­spo­dzie­wa­nie.

– Na co?

– Na umie­ra­nie.

– Jak umie­rać, to tylko z mi­ło­ści – wy­pa­lam bez za­sta­no­wie­nia.

– Brzmi tra­gicz­nie. Ale daj znać, jak ci po­szło.

Za­tyka mnie, więc pró­buję pa­trzeć w in­nym kie­runku, za­sta­na­wia­jąc się, co po­wie­dzieć. Lor­can, nie cze­ka­jąc na moją od­po­wiedź, za­ciąga się i po­woli wy­pusz­cza dym, wpa­tru­jąc się to w niebo, to w lu­dzi sto­ją­cych obok. Ob­ser­wuję ten ni­ko­ty­nowy spek­takl w mil­cze­niu. Na­gle oży­wia się i pyta, pa­trząc mi pro­sto w oczy:

– Lu­bisz fan­ta­stykę?

Spo­glą­dam na niego za­sko­czona i pró­buję so­bie przy­po­mnieć, co lu­bię.

– Nie, zu­peł­nie nie… – od­po­wia­dam ci­cho.

Kiwa głową i od­wraca się do Marca, który stoi obok. Chcia­łaś, to masz!

Roz­po­czę­cie roku od­bywa się w wiel­kiej auli, któ­rej okna zdo­bione są ko­lo­ro­wymi wi­tra­żami, ja­kie wi­dy­wa­łam w ko­ścio­łach. Słońce prze­świ­tuje przez wie­lo­barwne szkiełka. Po uro­czy­stych prze­mó­wie­niach rek­tora, dzie­kana i kilku wy­kła­dow­ców rok aka­de­micki uzna­jemy za roz­po­częty. Każą nam udać się do se­kre­ta­riatu i ode­brać plan za­jęć, co też po­tul­nie ro­bię. Biuro rze­czy zna­le­zio­nych jest te­raz naj­czę­ściej od­wie­dza­nym przez mnie miej­scem w aka­de­miku, choć nie­stety bez skutku. W dzie­ka­na­cie ra­dzą mi zgło­sić sprawę znik­nię­cia ple­caka na po­li­cję, idę więc na ko­mendę po pierw­szych za­ję­ciach i wy­peł­niam od­po­wied­nie do­ku­menty.

Pod­czas na­stęp­nych dni po­znaję pra­wie wszyst­kich wy­kła­dow­ców. Więk­szość jest w po­rządku, je­den z nich to wy­jąt­kowy nu­dziarz i już wiem, że od­pusz­czę so­bie część jego za­jęć. In­try­guje mnie za to pani Barry, ko­bieta pro­wa­dząca wy­kłady o dzi­wacz­nym ty­tule: „Od ide­al­nej sy­me­trii XVI wieku do sy­me­trycz­nej asy­me­trii XXI wieku w ogro­dach i par­kach kró­lew­skich zam­ków an­giel­skich”. Nie­sa­mo­wite… Za­ję­cia w więk­szo­ści od­by­wają się w ma­łych sa­lach dla kilku za­le­d­wie osób, a tylko trzy wy­kłady w am­fi­te­atrze dla więk­szej grupy bez względu na rocz­nik.

Szybko od­kry­wam też wady ży­cia w aka­de­miku. Mimo że jest to stary bu­dy­nek, dziw­nym spo­so­bem wszystko sły­chać zza ściany. Wiem, kiedy kto bie­rze prysz­nic czy ko­rzy­sta z to­a­lety. Sły­szę roz­mowy i każdą inną czyn­ność wy­ko­ny­waną gło­śno przez mo­ich są­sia­dów. Czuj­nik dymu za­in­sta­lo­wany w ko­ry­ta­rzu włą­cza się śred­nio dwa razy w ty­go­dniu i wyje w środku nocy, bo do nie wszyst­kich do­tarło, że nie można pa­lić w bu­dynku. In­we­stuję więc w za­tyczki do uszu, ale nie do końca roz­wią­zują pro­blem. Je­stem nie­śmiała, a do tego ze­stre­so­wana, więc pierw­sze dni na uczelni spę­dzam sama w po­koju, i za­nim się obej­rzę, jest już pią­tek rano, a ja nie znam ni­kogo no­wego.

Po sto­łów­ko­wych po­ga­dusz­kach przy owsiance z Suzą i Mo­nicą i po dwóch kub­kach moc­nej, czar­nej kawy idę na za­ję­cia. Pierw­szy wy­kład, z hi­sto­rii ar­chi­tek­tury, od­bywa się w auli. Sia­dam w jed­nym ze środ­ko­wych rzę­dów, obok blon­dynki za­pa­trzo­nej w ekran ta­bletu. Do roz­po­czę­cia za­jęć po­zo­stało jesz­cze pra­wie pięć mi­nut i sala do­piero te­raz za­czyna na­bie­rać ko­lo­rów. Ob­ser­wuję osoby wcho­dzące i te, które sie­dzą do­okoła mnie. Więk­szość ma pewne sie­bie miny i wy­strza­łowe ciu­chy. Dziew­czyny no­szą modne buty i sta­ranne ma­ki­jaże, a chło­paki ba­wią się naj­now­szymi ga­dże­tami, elek­tro­nicz­nymi cu­deń­kami, któ­rych więk­szo­ści ni­gdy nie mia­łam na­wet w rę­kach. Zdą­ży­łam już na­brać pew­no­ści, że w ca­łym kam­pu­sie je­stem je­dyną osobą bez lap­topa czy ta­bletu. Ple­cak się nie zna­lazł i po­win­nam za­cząć się za­sta­na­wiać, za co ku­pię nowy sprzęt. Na ra­zie mu­szą mi wy­star­czyć ze­szyt i dłu­go­pis, cho­ciaż nie mia­łam ich w ręce od ma­tury. Na­gle do sali wcho­dzi star­szy pan i gwar ustaje. Pra­wie wszyst­kie miej­sca są za­jęte. W mo­men­cie kiedy wy­kła­dowca włą­cza mi­kro­fon, aby się przed­sta­wić, ktoś mówi do mnie szep­tem:

– Cześć.

To Lor­can Ma­idley z tym swoim uwo­dzi­ciel­skim uśmiesz­kiem w ką­ciku ust.

– Hej – szep­czę, kiedy prze­ci­ska się mię­dzy mną a bla­tem, żeby za­jąć miej­sce obok. Sa­dowi się przez mo­ment, pró­bu­jąc zmie­ścić dłu­gie nogi na wą­skiej prze­strzeni mię­dzy ławką a pod­łogą. Fakt, na­wet mnie jest tu cia­sno, a on jest na­prawdę wy­soki. Wy­gląda to ko­micz­nie. W końcu siada i wy­ciąga mi­ni­lap­topa z wą­skiej torby. Sta­wia go przed sobą i pa­trzy lekko zdzi­wiony na mój ze­szyt.

– Ale je­steś vin­tage. Gdzie twój sprzęt? Awa­ria?

– Nie po­sia­dam… – Po czym, wi­dząc nie­do­wie­rza­nie w jego oczach, szybko do­daję: – Chwi­lowo…

– A!

Na­gle ktoś z tyłu za­czyna nas uci­szać gło­śnym i prze­sad­nym „ciii…”, wy­kład już się za­czął i po­sta­na­wiam sku­pić się na nim, a nie na moim pach­ną­cym pa­pie­ro­sami ko­le­dze. Ła­twiej po­wie­dzieć niż wy­ko­nać. Przez całe za­ję­cia mój wzrok ucieka w stronę ekranu jego kom­pu­tera, na któ­rym wid­nieją co rusz to inne strony in­ter­ne­towe, prze­waż­nie me­dia spo­łecz­no­ściowe. Od czasu do czasu Lor­can robi no­tatki z za­jęć w osob­nym pliku, z za­dzi­wia­jącą jak dla mnie szyb­ko­ścią stu­ka­jąc w kla­wia­turę swo­imi dłu­gimi kan­cia­stymi pal­cami o wy­su­szo­nej skó­rze. Wszystko to spra­wia, że na ko­niec wy­kładu w moim ze­szy­cie wid­nieją trzy śred­niej dłu­go­ści zda­nia, w tym jedno prze­kre­ślone, za to Lor­can ma cztery pełne strony z od­ręb­nymi pa­ra­gra­fami. Na­wet nie za­uwa­żam, kiedy wy­kład się koń­czy. Na­gle wi­dzę lu­dzi wy­cho­dzą­cych po­woli z sali i Lor­cana, który stoi nade mną i rzu­ciw­szy okiem na moje za­pi­ski, orzeka:

– Po­daj mi swój mejl, prze­ślę ci no­tatki.

Za­czy­nam ner­wowo no­to­wać swój ad­res na rogu kartki w ze­szy­cie.

– Też się od­zwy­cza­iłem od od­ręcz­nych no­ta­tek – do­daje, wi­dząc moje za­kło­po­ta­nie. – To na ra­zie – rzuca, od­da­la­jąc się.

– Na ra­zie. I dzięki – mó­wię z wy­mu­szo­nym uśmie­chem, który ma ukryć moje za­wsty­dze­nie.

Pew­nie te­raz po­my­śli, że albo nie je­stem w sta­nie zro­zu­mieć wy­kładu, albo co gor­sza, nie po­tra­fię się sku­pić, bo my­ślę o nim. Oby­dwie wi­zje wy­dają mi się tra­giczne. Naj­chęt­niej za­pa­dła­bym się pod zie­mię… Lor­can od­wza­jem­nia mój niby-uśmiech, od­sła­nia­jąc w swoim dwa rzędy bia­łych jak pe­rełki zę­bów, po czym znika mi z pola wi­dze­nia.

Ja­kie są szanse na to, że spo­tkam go poza uczel­nią? Zni­kome. A jed­nak. Wy­star­czy wyjść po­spa­ce­ro­wać z apa­ra­tem po High Street, głów­nej ulicy Oks­fordu.

Prze­cze­suję wzro­kiem uliczne ławki, krzaki i ko­sze na śmieci z na­dzieją, że znajdę mój uko­chany ple­cak, a w nim cenne zguby. Na marne. Jed­nak nie można uznać tego wyj­ścia za zu­peł­nie stra­cone, bo po dłuż­szym szwen­da­niu, w dro­dze po­wrot­nej, na­ty­kam się na Lor­cana. Pra­cuje jako kel­ner w ogródku jed­nej z re­stau­ra­cji nie­da­leko aka­de­mika. Do­strze­gam go już z da­leka. Chło­pak przy­ciąga dam­skie spoj­rze­nia, wy­soki zgrabny blon­dyn. Ob­ser­wuję go chwilę. Kusi mnie oczy­wi­ście, żeby zro­bić mu kilka zdjęć z ukry­cia, ale kiedy tylko uno­szę apa­rat i kli­kam, spo­gląda na mnie, mimo że stoję kil­ka­dzie­siąt kro­ków da­lej po dru­giej stro­nie ulicy. Ma­cham, żeby miał szansę mnie roz­po­znać, po czym ru­szam w jego kie­runku. Kiedy się zbli­żam, wita mnie zdzi­wio­nym wzro­kiem.

– Pra­cu­jesz tu?

– Chcesz coś zjeść? – mó­wimy jed­no­cze­śnie.

Oboje uśmie­chamy się i znów jed­no­cze­śnie od­po­wia­damy.

On:

– Tak.

Ja:

– Nie.

Te­raz robi się już dziw­nie.

– Ko­mu­ni­ka­cja jest bar­dziej sku­teczna, kiedy każdy z roz­mów­ców czeka na swoją ko­lej. Ale rób, jak chcesz. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach jest to zu­peł­nie na­tu­ralne, ale wiem z do­świad­cze­nia, że ko­biety stre­sują się w mo­jej obec­no­ści – wy­gła­sza bez za­jąk­nię­cia.

Jak można być tak za­ro­zu­mia­łym?!

– Spró­buję – wzdy­cham i po­sta­na­wiam grać w jego te­atrzyku.

– Śle­dzisz mnie? – pyta, prze­cie­ra­jąc blaty sto­li­ków mo­krą ścierką.

– Nie do końca.

– Czyli jed­nak tro­chę. – Unie­sione ką­ciki ust.

– Ro­bię zdję­cia. – Po­ka­zuję ca­nona.

Lor­can wy­trzesz­cza oczy.

– Ty jed­nak je­steś bar­dzo vin­tage.

– Bo?

– No­tatki w ze­szy­cie, zdję­cia apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym… Komu się chce tasz­czyć coś tak cięż­kiego? – Wska­zuje na apa­rat.

– Fo­to­gra­fom się chce.

– Eli­tar­nie! – kwi­tuje.

– Robi znacz­nie lep­sze zdję­cia niż te­le­fon – tłu­ma­czę się, sama nie wiem czemu.

– Pa­pa­razzo! Wi­dzia­łem. Po­bie­ram za to opłaty. Sorry, ale mu­szę do­ra­biać – do­daje, wska­zu­jąc ru­chem ręki, że pra­cuje.

– To ka­suję, bo mnie nie stać.

– Po­każ, oceńmy naj­pierw twoje moż­li­wo­ści. To może być warte mi­liony!

Par­skam śmie­chem. Za­bawny jest w kre­owa­niu wła­snego wi­ze­runku. Włą­czam apa­rat i wy­świe­tlam ostat­nie zro­bione zdję­cie. Nie­stety uży­łam zoomu i ja­sne jest, że ce­lo­wa­łam w Lor­cana. Trudno bę­dzie się z tego te­raz wy­mi­gać. Wpa­dłam… Ale udało mi się uchwy­cić jego spoj­rze­nie, kiedy do­strzegł mnie z da­leka, ten mo­ment, kiedy mózg re­je­stro­wał moją obec­ność. To była pierw­sza se­kunda ini­cju­jąca uśmiech. Ide­alne świa­tło, ostrość i ba­lans. Po­wa­la­jący kadr. Ma ra­cję. To jest warte mi­liony. Przez chwilę czuję przy­pływ dumy, bo to chyba dzięki mnie wy­szedł tak sek­sow­nie. Nie daje mi się tym na­cie­szyć. Zerka po­spiesz­nie i otwiera usta, żeby coś po­wie­dzieć, jed­nak w tym mo­men­cie sły­szymy do­bie­ga­jący z lo­kalu głos.

– Gdzie on jest? Za­mó­wie­nie czeka!

– Prze­pra­szam – mówi, po czym po­spiesz­nie idzie do środka.

– Wra­cam do aka­de­mika – wo­łam, ale nie wiem, czy mnie sły­szy.

W piąt­kowy wie­czór nie­trudno zna­leźć po­kój nu­mer sie­dem­na­ście. Wy­star­czy skie­ro­wać się w stronę na­ra­sta­ją­cego ha­łasu i gęst­nie­ją­cej chmury pa­pie­ro­so­wego dymu po­mie­sza­nego z za­pa­chem ar­buza. To zde­cy­do­wa­nie ulu­biony smak stu­denc­kiego e-pa­pie­rosa. W tej czę­ści bu­dynku czuj­nik dymu chyba nie działa, bo nic tu nie dzwoni. Mam na so­bie dżinsy i czarny pod­ko­szu­lek, włosy zo­sta­wi­łam roz­pusz­czone. Skrom­nie w po­rów­na­niu z mo­imi ko­le­żan­kami z uczelni, po­prze­bie­ra­nymi w naj­mod­niej­sze kre­acje. Tak jed­nak czuję się naj­le­piej, w spodniach i bez ma­ki­jażu je­stem po pro­stu sobą. Sze­ro­kie dżinsy choć tro­chę ma­skują moje ko­ści­ste, chude nogi, które mają tę je­dyną za­letę, że są na­prawdę dłu­gie. Nie po­tra­fię się ma­lo­wać, a na modne ciu­chy mnie nie stać. Wcze­śniej to mnie nie ob­cho­dziło, te­raz za­czyna do mnie do­cie­rać, że ten zwy­czajny wy­gląd w no­wym śro­do­wi­sku robi ze mnie out­si­derkę. W do­datku nie mam sta­nika. Nie cier­pię no­sić sta­nika. Na szczę­ście mój roz­miar na to po­zwala.

Dwie biu­ścia­ste pa­nienki w pa­sach le­dwo za­kry­wa­ją­cych im po­śladki i ce­ki­no­wych to­pach stoją przy drzwiach z ko­lo­ro­wymi drin­kami w dło­niach. Na mój wi­dok par­skają śmie­chem. Gło­śno wzdy­cham i wy­sta­wiam rękę, żeby otwo­rzyć drzwi. Wcho­dzę do środka. Roz­glą­dam się do­syć długo, ale nie mogę zna­leźć ani jed­nej zna­jo­mej twa­rzy. Co za miej­sce! Po­kój nu­mer sie­dem­na­ście jest znacz­nie więk­szy od mo­jego i w ni­czym go nie przy­po­mina. Stare fo­tele i ka­napa, przy któ­rych stoją małe sto­liczki, spra­wiają, że czuję się tu jak w pu­bie. Lampki i za­pa­lone świeczki na­dają temu miej­scu bar­dzo cie­pły wy­gląd. Na ścia­nach wi­szą pla­katy ze sta­rych pre­mier fil­mo­wych, je­den z nich przy­kuwa mój wzrok: Śnia­da­nie u Tif­fany’ego z Au­drey Hep­burn. Mój uko­chany film i ulu­biona ak­torka. Ileż ta ko­bieta miała gra­cji! Nie­do­ści­gniony ideał wdzięku i urody. Cie­kawy na­strój. Po­doba mi się tu. Na­gle ktoś kle­pie mnie po ra­mie­niu.

– Finn! – mó­wię z ulgą, bo wresz­cie spo­ty­kam ko­goś zna­jo­mego.

– Wi­tam. Fanka sta­rego kina? – pyta, pa­trząc na pla­kat.

– Au­drey Hep­burn.

– O tak, bo­ska Au­drey… Co za ta­lent! – do­daje z ma­rzy­ciel­skim uśmie­chem.

Dwie dziew­czyny prze­cho­dzą koło nas chwiej­nym kro­kiem, zo­sta­wia­jąc za sobą mocny za­pach kwia­to­wych per­fum. Na twa­rzy Finna po­ja­wia się lekki gry­mas kpiny. Przez chwilę pa­trzy za nimi, po czym od­wraca się do mnie.

– Spra­gniona? – pyta z uśmie­chem.

– Tro­chę.

– Po­cze­kaj, za­raz ci coś przy­niosę. – Finn znika w tłu­mie, a ja da­lej roz­glą­dam się po po­koju.

Więk­szość osób spra­wia wra­że­nie sta­łych by­wal­ców: na lu­zie, z kie­lisz­kami w dło­niach sie­dzą lub pół­leżą, roz­ma­wia­jąc i śmie­jąc się. Pary szep­czą so­bie do uszu albo się ca­łują. Są też tacy, któ­rzy za­ba­wiają to­wa­rzy­stwo, na przy­kład Marcy Root. Czyżby ci­sza po­po­łu­dniowa już się skoń­czyła? Kilka osób kiwa się po­woli w rytm mu­zyki. Boże! Tu jest na­wet kuch­nia i jesz­cze ja­kaś dziw­nie duża wnęka.

– Hejka! – woła ra­do­śnie Suza, idąc w moim kie­runku z dwoma nie­bie­skimi drin­kami w rę­kach. To nie wy­gląda mi na coś na­da­ją­cego się do pi­cia… – Świet­nie, że je­steś. Finn ka­zał mi to prze­ka­zać. Coś go za­trzy­mało, a ra­czej ktoś – mówi, od­wra­ca­jąc się w stronę chło­paka, który go­rąco ob­ca­ło­wuje to­nącą w jego ra­mio­nach Mo­nicę.

– Nie wie­dzia­łam, że są parą – od­po­wia­dam, nie­śmiało bio­rąc szklankę z ja­skra­wo­nie­bie­ską cie­czą. Co to może być?

– To naj­star­sza para tego rocz­nika. Są ra­zem, od­kąd pa­mię­tam – wy­ja­śnia Suza i pusz­cza do mnie oczko. Ma na so­bie bar­dzo krótką, sza­ro­srebrną su­kienkę, która za­czyna się na li­nii biu­stu, a koń­czy tuż za po­ślad­kami. Wy­gląda w niej bo­sko za sprawą wspa­nia­łej fi­gury i pew­no­ści sie­bie. Szczę­ściara.

– To co? Chcesz po­znać na­szych zna­jo­mych? – pro­po­nuje i jak zwy­kle, nie cze­ka­jąc na moją od­po­wiedź, bie­rze mnie za rękę i ru­szamy przed sie­bie.

Nie cier­pię ta­kich sy­tu­acji. Nie po­tra­fię za­pa­mię­ty­wać imion kilku osób po­zna­wa­nych na­raz. I tak ni­czym przez gę­ste sito, prze­py­chamy się przez tłum roz­ba­wio­nych go­ści przed­sta­wia­ją­cych się mi je­den po dru­gim. Mam wra­że­nie, że wszy­scy są pi­jani, a im­preza prze­cież do­piero się za­częła! Co chwila ktoś wy­mie­nia mi kie­li­szek, ser­wu­jąc za każ­dym ra­zem in­nego drinka, nie­które z nich są obrzy­dli­wie słod­kie, inne kwa­skowe. W pew­nym mo­men­cie tra­fiam do mniej­szego po­miesz­cze­nia obok, tej dziw­nej wnęki, gdzie grupa dziew­czyn wy­gina się w rytm mu­zyki. Za­czy­nam tań­czyć, bo to po­tra­fię, i tylko w ten spo­sób udaje mi się utrzy­mać na no­gach. Nie ma się co oszu­ki­wać. Te­raz ja też je­stem pi­jana.

Nie wiem, ile czasu tak spę­dzam, ale na­gle, wy­czer­pana, prze­bu­dzam się w ra­mio­nach ja­kie­goś ko­le­sia. Po­ja­wia się zni­kąd i szep­cze mi do ucha nie­zro­zu­miałe słowa. Mimo prób wiel­kiego sku­pie­nia nie udaje mi się roz­po­znać, kim jest ani co mówi. Mam ciężką głowę i mieni mi się w oczach. Jest źle. Bar­dzo źle! Mu­zyka staję się za gło­śna.

– Halo? – py­tam. – Czy ktoś może ści­szyć to gówno?

Te­raz je­ste­śmy na ze­wnątrz. Świeże po­wie­trze od­biera mi resztki rów­no­wagi i osu­wam się na zie­mię.

– Usiądź. Nie krę­puj się! – mówi ucie­szony głos.

Od­zy­skuję wzrok. Lor­can Ma­idley we wła­snej oso­bie.

– Co ty tu ro­bisz? – beł­ko­czę.

– O, udało ci się skle­cić po­prawne zda­nie po an­giel­sku! Brawo! Zda­nie pro­ste, ale to już coś! Py­ta­nie w su­mie. Co tu ro­bię? Ra­tuję cię! – Za­do­wo­lony pa­trzy mi pro­sto w oczy. Mu­szę wy­glą­dać tra­gicz­nie. Chi­cho­cze. Chwy­tam głowę, żeby mi nie od­pa­dła, a ko­lo­rowe drinki pod­cho­dzą mi do gar­dła. Za­raz rzy­gnę tę­czą jak ja­kiś jed­no­ro­żec.

– Nie czuję się za do­brze. Chyba będę wy­mio­to­wać…

– Bo­sko! Wy­mioty na pierw­szej randce. Klasa! – Bije mi brawo.

Nie mam siły się te­raz bro­nić. Sku­piam się na tym, żeby nie zmie­nić po­zy­cji sie­dzą­cej na le­żącą.

– Randka? Chciał­byś! – Le­dwo żyję, ale się sta­wiam, choć mó­wie­nie rze­czy­wi­ście przy­cho­dzi mi z tru­dem. Cała ja.

– Je­śli wo­lisz, mo­żemy na­zwać to pik­ni­kiem na tra­wie przy świe­tle księ­życa – mówi te­atral­nym gło­sem, a jego ręce wy­ma­chują w kie­runku roz­gwież­dżo­nego nieba.

Zer­kam na niego spod roz­czo­chra­nych wło­sów. Co za wi­dok! Mlecz­no­biała skóra i ja­sne oczy kon­tra­stują z ciem­nym tłem nocy. Po chwili siada obok na ziemi i ob­ser­wuje moje cier­pie­nie z bar­dzo bli­skiej od­le­gło­ści. Na­gle mój or­ga­nizm de­cy­duje, że to ko­niec na­szego tête à tête i tra­giczna rze­czy­wi­stość bie­rze górę. Nie mogę się po­wstrzy­mać. Nie­stety. Rzy­gam gło­śnio i da­leko, ustami i no­sem, jak­bym brała udział w ja­kimś upior­nym kon­kur­sie. Im da­lej, tym le­piej. Lor­can naj­pierw się od­suwa, a po­tem bo­ha­ter­sko przy­trzy­muje mi włosy, co jesz­cze bar­dziej mnie po­niża. Czuję się podle. Bar­dzo podle.

– Po­win­naś się po­ło­żyć – pro­po­nuje, kiedy się uspo­ka­jam, po czym od­pro­wa­dza mnie do mo­jego po­koju. Pod­piera mnie chwi­lami, że­bym nie upa­dła. Przy drzwiach daję mu klucz, bo dziurka wy­daje mi się zde­cy­do­wa­nie za mała…

– Idź już! – mó­wię, kiedy otwiera drzwi.

Wcho­dzimy do środka. Od razu lą­duję na łóżku. Lor­can stoi nade mną.

– No, spa­daj! – Po­na­glam go i za­sy­piam.

Wię­cej grze­chów nie pa­mię­tam…

Na­za­jutrz bu­dzi mnie pa­lące słońce. Leżę w ubra­niu, otu­lona prze­ście­ra­dłem. Okno i okien­nice są sze­roko otwarte, pro­mie­nie pa­dają do­kład­nie tam, gdzie spo­czywa moja głowa. Kom­plet­nie za­schło mi w gar­dle. Wstaję i po­wol­nym kro­kiem idę do umy­walki. Piję. Spo­glą­dam na ze­ga­rek. Trzy­na­sta czter­dzie­ści. Cho­lera! Kawa. Po­trzeba mi kawy! Biorę szybki prysz­nic, bo wy­czu­wam smród za­schnię­tych wy­mio­cin i pe­tów. W dro­dze do sto­łówki na­ty­kam się na Mo­nicę. Z pa­ru­ją­cym kub­kiem w ręce idziemy do parku i sia­damy na ławce. Dziew­czyna wy­ciąga pa­pie­rosy i pod­suwa mi je.

– Na­dal nie palę – de­kla­ruję.

– Wy­da­wało mi się, że wczo­raj pa­li­łaś, ale może mi się po­my­liło – mówi, wzru­sza­jąc chu­dymi ra­mio­nami. – Nie wy­glą­dasz za do­brze – do­daje, za­cią­ga­jąc się – czemu trudno się dzi­wić, skoro chyba nie­wiele spa­łaś tej nocy… – oznaj­mia z pół­u­śmie­chem i dia­bel­skim bły­skiem w oku.

– Tak szcze­rze? Pra­wie w ogóle nie pa­mię­tam, co się stało wczo­raj. Za dużo wy­pi­łam. Może ty mi po­wiesz? – ry­zy­kuję zmie­szana, za­kry­wa­jąc oczy przed ra­żą­cymi pro­mie­niami.

– Hmmm… – za­czyna Mo­nica, wy­sta­wia­jąc twarz do słońca. – Ja tylko wiem tyle, ile sły­sza­łam rano od Marcy.

– Od Marcy?! – wy­rywa mi się o dro­binę za gło­śno. A cóż tam ro­biła Marcy?

– Tak, Marcy. Wi­działa, jak wy­raź­nie roz­ba­wiony Lor­can ska­kał z okna two­jego po­koju o trze­ciej nad ra­nem. – Mo­nica spo­gląda na mnie przy­mru­żo­nymi oczami de­tek­tywa. Mam wra­że­nie, że je­stem na prze­słu­cha­niu.

– Wy­raź­nie roz­ba­wiony?

– Czyli nie za­prze­czasz, że był w twoim po­koju? – pyta, wy­sta­wia­jąc twarz do słońca.

– To nie tak… Po­mógł mi wró­cić, kiedy źle się po­czu­łam.

– Ta… Oczy­wi­ście, ni­czym dzielny i wa­leczny ry­cerz! A po­tem sko­czył z wieży na swego bia­łego ru­maka i od­je­chał w siną dal. Mam ra­cję? – na­bija się.

– To­talny cringe! – od­pie­ram, zie­wa­jąc. – Tylko jak to się stało, że Marcy była aku­rat obok i wszystko wi­działa? Czyżby i jej bra­ko­wało świe­żego po­wie­trza o trze­ciej nad ra­nem? – py­tam, kiedy obie wsta­jemy z ławki, żeby wró­cić do aka­de­mika.

– Nie mam zie­lo­nego po­ję­cia. Ale w końcu jej po­kój jest tuż obok two­jego… Zresztą, ona za­wsze jest tam, gdzie nie trzeba. Aten­cjuszka!

Nie wiem dla­czego, ale wy­daje mi się to bar­dzo praw­dziwe.

– To było bar­dzo za­bawne pa­trzeć, jak zja­wił się twój krasz. Naj­pierw wpa­try­wał się w cie­bie tak długo, że my­śla­ły­śmy z Suzą, że się za­wie­sił, ale w końcu mę­sko wy­pro­wa­dził cię na ze­wnątrz z wielką sa­tys­fak­cją. Plą­tały ci się nogi. Mia­ły­śmy nie­zły ubaw.

– Skąd ci przy­szło do głowy, że Lor­can to mój krasz?

– Nie zgry­waj nie­wi­niątka! Wi­dzia­łam, jak się na niego ga­pisz – kwi­tuje Mo­nica i po­wol­nym kro­kiem wra­camy do aka­de­mika. Za­sta­na­wiam się, czy na ca­łym wy­dziale jest ktoś, kto się na niego nie gapi, ale po­sta­na­wiam się z nią o to nie sprze­czać. Za bar­dzo boli mnie głowa.

Po po­łu­dniu idę do cen­trum mia­sta. Omi­jam re­stau­ra­cję, w któ­rej pra­cuje Lor­can. Le­piej dmu­chać na zimne. Głowa pul­suje mi dziw­nym bó­lem. Mimo tego sta­ram się po­dzi­wiać ar­chi­tek­turę. Oks­ford jest nie­sa­mo­wity, ka­mienny, jak z in­nej epoki. Ma­je­sta­tyczny. Pe­łen hi­sto­rii cza­ją­cych się w każ­dym ką­cie sta­rych zim­nych bu­dyn­ków. Na­zwy skle­pów czy re­stau­ra­cji wi­szą wy­ma­lo­wane na sta­ro­świec­kich szyl­dach farbą skru­szałą te­raz ze sta­ro­ści. Za­trzy­muję się na chwilę przed jed­nym z pu­bów: The Che­qu­ers. Pa­trzę na ich menu wy­sta­wione przed lo­ka­lem, kiedy za­uwa­żam przez okno zna­jome twa­rze przy jed­nym ze sto­li­ków. Roz­ma­wiają, gło­śno się śmie­jąc. Z ła­two­ścią do­strze­gam Lor­cana i Marcy, któ­rzy prze­krzy­kują się na­wza­jem. Wy­glą­dają na szczę­śli­wych. A może oni są parą? Przy­po­mi­nam so­bie wczo­raj­szą im­prezę i ulat­niam się jak naj­szyb­ciej z ich pola wi­dze­nia. Po­spiesz­nym kro­kiem wra­cam do aka­de­mika i prze­krę­cam klucz w zamku mo­jego azylu.

Od razu wi­dzę, że coś jest nie tak. Klucz nie chce się ob­ró­cić, a drzwi są otwarte. Je­stem jed­nak pewna, że je za­my­ka­łam. O co cho­dzi? Uchy­lam je de­li­kat­nie i za­mie­ram, kiedy wi­dzę po­kój. Wy­gląda tak, jakby prze­szedł tędy hu­ra­gan. Wszystko leży na pod­ło­dze. Ab­so­lut­nie wszystko. Ogar­nia mnie strach. Nie wiem, co ro­bić, ale zmu­szam się do kroku na przód. Na pierw­szy rzut oka wy­daje się, że ni­czego nie bra­kuje. Na szczę­ście apa­rat mia­łam ze sobą, a pasz­port i pie­nią­dze leżą na swoim miej­scu w ko­mo­dzie. Drżą­cymi rę­kami za­czy­nam pod­no­sić rze­czy i ukła­dać na miej­sce. Ubra­nia, książki, ze­szyty i całą resztę. Co za ba­ła­gan… Kto i dla­czego to zro­bił? Czy to ta sama osoba, która zwi­nęła mój ple­cak? Bo te­raz już nie mam wąt­pli­wo­ści, że gra­sują tu zło­dzieje. A może ktoś od­pra­wił tu ja­kiś chrzest dla pierw­szego roku? Kiedy od­kła­dam ostat­nią książkę na miej­sce, je­stem pewna, że ni­czego mi nie skra­dziono. Komu chciało się prze­szu­kać cały mój po­kój? Czego szu­kali? I przede wszyst­kim kto? Nie wiem dla­czego, ale my­ślę o Marcy. In­tu­icja. Od razu po­tem idę do dziew­czyn, za­py­tać o zwy­czaje pa­nu­jące w aka­de­miku. Kiedy jed­nak wi­dzę ich miny i wiel­kie wy­ba­łu­szone oczy, staje się ja­sne, że tylko mnie do­tknął ten wąt­pliwy za­szczyt.

Resztę week­endu spę­dzam na spa­niu, na­uce i uni­ka­niu świata ze­wnętrz­nego. Za­my­kam się na klucz za każ­dym ra­zem, kiedy je­stem w środku. Gdy wy­cho­dzę, też spraw­dzam dwa razy, czy za­mknę­łam. W po­nie­dzia­łek, po za­ję­ciach, idę do bi­blio­teki, żeby po­szu­kać in­for­ma­cji na te­mat fran­cu­skiego ar­chi­tekta, ba­rona Haus­smanna. Bi­blio­teka uni­wer­sy­tecka jest ogromna i skła­dała się z wielu bu­dyn­ków. Ma­giczne miej­sce! Nie­ła­two się tu od­na­leźć, choć tłu­mów nie ma. Ra­czej zwie­dza­jący. Era in­ter­netu... Po prze­wer­to­wa­niu kilku ksią­żek i ja się pod­daję i pro­szę o miej­sce przy kom­pu­te­rze. Co to za rzęch?! Jest pra­wie rów­nie stary jak więk­szość bi­blio­tecz­nych ksią­żek, ale działa. Bar­dzo wolno. Ale działa… Wy­szu­kuję po­trzebne in­for­ma­cje i zdję­cia, po czym otwie­ram skrzynkę pocz­tową. Cztery nowe wia­do­mo­ści. Jedna od Majki, jedna od ojca i dwie od Lor­cana. Naj­pierw dziel­nie, nie ule­ga­jąc po­ku­sie, otwie­ram tę od przy­ja­ciółki i od ojca, który jak zwy­kle, z wła­ściwą so­bie zdaw­ko­wo­ścią, w jed­nym zda­niu pyta, jak leci, nic nie pi­sząc o tym, co no­wego w domu. Majka z ko­lei roz­pi­suje się w nie­skoń­czo­ność, opo­wia­da­jąc mi o wszyst­kich na­szych zna­jo­mych, ob­ga­du­jąc ze szcze­gó­łami po­łowę z nich i wy­ży­wa­jąc się szcze­gól­nie na mę­skiej ich czę­ści. Moja przy­ja­ciółka ma pro­blem z fa­ce­tami: ża­den jej się nie po­doba. Nor­malka. Ża­den nie do­ra­sta jej do pięt. Na końcu pyta, co się stało z mo­imi kon­tami na In­sta i Tik­Toku, ale nie mam po­ję­cia, o co jej cho­dzi. Nie mam do­stępu do kont, bo nie mam już te­le­fonu i kom­pu­tera. Mam tylko na­dzieję, że nikt ich nie zha­ko­wał, bo na te­le­fo­nie Suzy też nie mo­głam ich zna­leźć. Na te mejle po­sta­na­wiam od­po­wie­dzieć póź­niej. Za­czy­nam czy­tać te od Lor­cana. Pierw­szy zo­stał wy­słany w pią­tek o dwu­na­stej dwie, za­raz po wy­kła­dzie:

Od: Lor­can Ma­idley

Do: Anna Smith

Te­mat: Pro­fe­sjo­nalne no­tatki z wy­kładu

Cześć, Mała, oto obie­cane no­tatki. Mi­łej lek­tury. Do wie­czora.

Lor­can

Mała? Jaka Mała?! Co on so­bie my­śli? Pro­fe­sjo­nalne no­tatki z wy­kładu… Za­ro­zu­miały typ!

Druga wia­do­mość, wy­słana w so­botę po po­łu­dniu:

Od: Lor­can Ma­idley

Do: Anna Smith

Te­mat: Wię­cej niż śnia­da­nie

Cześć, Mała, wła­śnie wi­dzia­łem Cię w parku z Mo­nicą. Tak więc prze­ży­łaś piąt­kową noc. Co za ulga! Po­win­naś uni­kać al­ko­holu, w związku z tym pro­po­nuję Ci nie­dzielne śnia­da­nie. Kawa i cie­płe bułki z ro­dzyn­kami. Pięć mi­nut od aka­de­mika, na Mar­ro­wed Road, miej­sce na­zywa się More than Bre­ak­fast, to tam, gdzie mnie na­pa­dłaś z apa­ra­tem. O dzie­sią­tej. Do zo­ba­cze­nia!

Lor­can

Wię­cej niż śnia­da­nie… Tyle że te­raz jest już po­nie­dzia­łek wie­czo­rem, a nie­dzielny po­ra­nek spę­dzi­łam w swoim po­koju. Wy­sta­wi­łam go do wia­tru. Co ro­bić? Od­pi­sać mu? Prze­pro­sić? Wy­tłu­ma­czyć? A może olać? Ten gość ma po­wa­la­jący uśmiech i rzęsy dłu­go­ści mo­ich wło­sów… Trudno go tak po pro­stu zi­gno­ro­wać. Po­sta­na­wiam wszystko mu wy­ja­śnić. Zaj­muje mi to po­nad go­dzinę. Pi­szę z pięt­na­ście mejli, ale każdy z nich po prze­czy­ta­niu wy­daje mi się bez­na­dziejny, więc ka­suję i za­czy­nam od nowa. W końcu staje na zwię­złym i rze­czo­wym:

Od: Anna Smith

Do: Lor­can Ma­idley

Te­mat: RE: Wię­cej niż śnia­da­nie.

Wi­taj, Lor­can,

ko­mu­ni­ka­cja jed­nak nie na­leży do mo­ich moc­nych stron, bo do­piero te­raz ode­bra­łam Two­jego mejla z za­pro­sze­niem na śnia­da­nie. Sorry! PRO­FE­SJO­NALE fo­to­gra­fo­wa­nie Oks­fordu zaj­muje mi dużo czasu. Dzię­kuję jed­nak za piąt­kową po­moc, co­kol­wiek się wy­da­rzyło. Do zoba!

Anna

„Co­kol­wiek się wy­da­rzyło”. Trzy słowa, które nie mają więk­szego sensu, a dają wielką prze­strzeń wy­obraźni i nie­sły­chaną liczbę moż­li­wych, wol­nych in­ter­pre­ta­cji… No trudno, już wy­słane. Nie mogę już tego zmie­nić. Te­raz trzeba tylko stać się nie­wi­dzialną i wró­cić do aka­de­mika. Pi­kuś.

Na­stęp­nego dnia, sie­dząc z Suzą i Mo­nicą przy śnia­da­niu, ner­wowo wy­pa­truję nie­bie­skich oczu.

– Nie ma go tu. On rzadko jada śnia­da­nia w sto­łówce – rzuca na­gle Marcy, która nie wia­domo skąd po­ja­wia się obok na­szego sto­lika.

Klnę bez­gło­śnie… Czy ona po­trafi czy­tać w my­ślach?!

– O kim mó­wisz? – py­tam ze sztucz­nym uśmie­chem.

– Wiesz, o kim mó­wię.

– Pew­nie mówi o twoim ry­ce­rzu w sre­brzy­stej zbroi – wtrąca się te­atral­nie Mo­nica.

– Mon, daj spo­kój, pro­szę – rzu­cam jej dia­bel­skie spoj­rze­nie.

– Ry­ce­rzu? – Śmieje się Marcy. – A któż to taki?

– Nikt – od­po­wia­dam, ko­piąc Mo­nicę pod sto­łem.

– Nikt – przy­ta­kuje Suza.

– Lor­can Ma­idley jada śnia­da­nia w More than Bre­ak­fast…

Tyle sama wiem.

– …więc je­śli chcesz z nim zjeść, to idź tam – do­daje już mniej roz­ba­wio­nym gło­sem Marcy.

Rent­gen, na sto pro­cent: rent­gen!

– Nie wiem, skąd po­mysł, że go szu­kam lub chcę jeść z nim śnia­da­nie, ale… – za­czy­nam, lecz w tym mo­men­cie dzwoni ko­mórka Marcy, którą po­spiesz­nie od­biera, uci­sza­jąc mnie ge­stem.

– Dzień do­bry… Tak, wiem. Pra­cuję nad tym. Mu­sisz dać mi jesz­cze tro­chę czasu. Tak. Tak, no prze­cież mó­wi­łam, że za­ła­twię. Okej, no pa. Trzy­maj się – mówi zde­ner­wo­wa­nym gło­sem. – Co za prze­gryw! Oczy­wi­ście wszystko ma być na wczo­raj! – stwier­dza po za­koń­cze­niu roz­mowy, prze­wra­ca­jąc oczami. Wstaje, do­pija kawę i od­wra­ca­jąc się na pię­cie, rzuca w moim kie­runku: – Nie rób so­bie na­dziei, on na­wet nie pa­mięta, jak się na­zy­wasz. Za­łożę się, że woła na cie­bie „Mała”. To ta­kie ła­twe i wy­godne. Po­cze­kaj, po­szu­kam lep­szego słowa… Pod­ręczne! To jest od­po­wiedni ter­min. Pod­ręczne.

Chcę wstać i wy­dra­pać jej oczy, po czym zjeść je, po­pi­ja­jąc kawą, ale oczy­wi­ście nic ta­kiego nie ro­bię. Ły­pię na nią tylko znad mo­jego kubka i od­wra­cam twarz w kie­runku okna. Marcy wy­cho­dzi, wy­bie­ra­jąc nu­mer w te­le­fo­nie i nie pa­trząc na ni­kogo.

– O co jej cho­dzi? – py­tam dziew­czyn, kru­sząc resztki chleba na stole.

– Jak to o co? Nie może znieść, że Lor­can spę­dził piąt­kowy wie­czór z tobą, a nie z nią – od­po­wiada Suza.

– Chyba żar­tu­jesz! On nie spę­dził ze mną żad­nego wie­czora! Od­ho­lo­wał mnie do po­koju, bo nie by­łam w sta­nie dojść tam sama, i od­gar­niał mi włosy, kiedy... Nie­ważne. Nic wię­cej się nie wy­da­rzyło. – Mój głos po­woli i stop­niowo cich­nie. Le­piej nie wy­ja­wiać wszyst­kich szcze­gó­łów.

– Pu­ści­łaś pa­wia? – woła o wiele za gło­śno Mo­nica.

Sta­ram się ją uci­szyć. Bez­sku­tecz­nie.

– A on od­gar­niał ci włosy! To­tal! – do­rzuca Suza.

– Że­nada – stwier­dzam z kpiną.

– Biedna Marcy… – wzdy­cha Suza – jest w nim za­ko­chana po uszy od pierw­szego dnia, ale on na nią ni­gdy na­wet nie spoj­rzał, ro­zu­miesz? Są niby kum­plami, ale to pew­nie dla­tego, że cho­dzi za nim jak cień. Jak my­ślisz, skąd wie, gdzie on jada śnia­da­nia – cią­gnie, pu­ka­jąc się pal­cem w czoło.

Jej teo­ria za­czyna mnie prze­ko­ny­wać, ale wła­śnie wtedy przy­po­mi­nam so­bie, że wi­dzia­łam ich ra­zem w pu­bie.

– Poza tym wi­działa, jak wy­cho­dził z two­jego po­koju oknem. W środku nocy! Więc wy­obraża so­bie nie wia­domo co – do­daje Mo­nica, ro­biąc minę zdzi­wio­nej wa­riatki, co trzeba przy­znać, na­wet nie­źle jej wy­cho­dzi.

Uśmie­cham się.

– Przy­rze­kam, nic mię­dzy nami nie za­szło. Poza tym, on mnie w ogóle nie in­te­re­suje – mó­wię z za­ci­śnię­tym gar­dłem, zda­jąc so­bie sprawę z tego, że nikt, na­wet ja, w to nie wie­rzy, i do­daję: – Mu­szę już le­cieć, mam za­ję­cia za dwie mi­nuty.

– Drugi rok za­czyna do­piero za go­dzinę – od­zywa się z sa­tys­fak­cją Suza.

Czyli mam jesz­cze go­dzinę bez­piecz­nego cho­dze­nia ko­ry­ta­rzami bez na­ra­ża­nia się na spo­tka­nie Lor­cana Ma­idleya. Luk­sus.

Po za­ję­ciach z geo­me­trii scho­dzę do sali nu­mer dwa. Wtedy go za­uwa­żam. Te wiel­kie nie­bie­skie oczy i ota­cza­jący je las rzęs. Już za późno, żeby się wy­co­fać, skrę­cić w ja­kiś ko­ry­tarz, uciec. On też mnie wi­dzi i od razu się uśmie­cha.

– Pa­pa­razzo… – za­czyna i staje bar­dzo bli­sko. Za bli­sko.

– Do­sta­łeś moją wia­do­mość? – py­tam, od­su­wa­jąc się od­ru­chowo. Za­pach pa­pie­ro­sów jed­nak nie na­leży do mo­ich ulu­bio­nych.

– Tak, za­wsze on­line – wy­gła­sza z uwo­dzi­ciel­skim uśmie­chem, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni swo­jego iPhone’a i ma­cha mi nim przed oczami. – W prze­ci­wień­stwie do in­nych – do­daje z wy­rzu­tem, spo­glą­da­jąc py­ta­jąco na mnie.

– Zgu­bi­łam ple­cak, w któ­rym były mój lap­top i te­le­fon. Przy­kro mi, ale na ra­zie za­po­wiada się na braki w ko­mu­ni­ka­cji.

Przy­ta­kuje ze skwa­szoną miną, chyba mi nie wie­rzy.

– Gdzie się tak spie­szysz? – pyta.

– Mam ćwi­cze­nia z ma­te­ria­łów wy­koń­cze­nio­wych rzęs. Wnętrz!

Pod­nosi jedną brew, pró­bu­jąc dys­kret­nie opa­no­wać na­ra­sta­jący w nim śmiech, a ja koń­czę za­wsty­dzona:

– Albo coś w tym ro­dzaju… Do dia­bła!

– Tak, coś w tym ro­dzaju – do­daje, uśmie­cha­jąc się te­raz na ca­łej sze­ro­ko­ści i ma­cha mi za­baw­nie na od­chodne. Ale naj­pierw rzuca okiem na mój wy­zwo­lony biust. Wi­dzę to.

– Na ra­zie, Lor­can – mó­wię. Ma­te­ria­łów wy­koń­cze­nio­wych rzęs…?! Mi­strzo­stwo świata. Nie mam zie­lo­nego po­ję­cia, o czym jest wy­kład…

Na na­stęp­nej prze­rwie całą paczką na­rze­kamy na za­da­nia na za­li­cze­nie. Wspo­mi­nam o pro­jek­cie czter­dzie­sto­me­tro­wego miesz­ka­nia do­bu­do­wa­nego na da­chu bu­dynku w cen­trum du­żego mia­sta, za­da­nym przez jed­nego z bar­dziej wy­ma­ga­ją­cych wy­kła­dow­ców pierw­szego roku. Na jego na­zwi­sko re­agują wszy­scy, wzdy­chają, śmieją się albo wy­dają dziwne dźwięki.

– Nie cier­pia­łam go! – sy­czy Suza i prze­wraca oczami.

– Ku­rew­ski Job­son i jego po­my­sły! Trzeba się na­sie­dzieć. A i tak daje naj­wy­żej trzy z plu­sem – ko­men­tuje Finn.

– No, chyba że na­zy­wasz się Lor­can Ma­idley! – woła Mo­nica.

Wszyst­kie oczy kie­rują się te­raz w stronę chło­paka.

– No co? Ma się tę kre­skę! – Szcze­rzy się i krzy­żuje ręce nad głową, pę­ka­jąc z dumy.

– Albo chody! – Marc trąca go łok­ciem z uśmie­chem.

– Spier­da­laj, gów­nia­rzu! – sy­czy Ma­idley.

– Jak chcesz, to po za­ję­ciach mo­żemy iść do mnie. Mam wszyst­kie prace, na­wet te z pierw­szego roku. Mo­żesz zer­k­nąć. Job­son za­daje co roku to samo – mówi i pa­trzy w moją stronę. Upew­niam się, że mówi do mnie, a Marc i Finn po­gwiz­dują. Dziew­czyny za­mie­rają w bez­ru­chu.

– Na twoim miej­scu, nie da­ła­bym się tak ła­two zwa­bić. To grozi zgo­nem przez udu­sze­nie! – ostrzega mnie Marc i robi minę wi­sielca z wy­sta­wio­nym ję­zy­kiem.

– Prze­stań pier­do­lić! – Lor­can na­pina klatę.

– Zo­ba­czę – od­po­wia­dam, a on pusz­cza mi coś w ro­dzaju uśmie­chu, ale za­raz po­tem wska­kuje Mar­cowi na plecy i go pod­du­sza.

Roz­cho­dzimy się na za­ję­cia. Pod ko­niec dnia Ma­idley czeka na mnie jed­nak przed bu­dyn­kiem.

– Chodź! Zro­bię ci za­je­bi­sty week­end. Nie bę­dziesz wie­działa, co ro­bić z wol­nym cza­sem – pro­po­nuje i z uśmie­chem za­pra­sza do sie­bie.

Chwilę się wa­ham, tro­chę się de­ner­wuję, sama nie wiem czemu. Ma po­kój w dru­gim bu­dynku aka­de­mika, na ostat­nim czwar­tym pię­trze, na pod­da­szu. Kiedy do­cie­ramy na górę, za­trzy­muje się przed drzwiami i prze­ma­wia gro­bo­wym to­nem:

– Po­cze­kaj, mu­sisz pod­pi­sać klau­zulę po­uf­no­ści i prze­twa­rza­nia da­nych oso­bo­wych, za­nim prze­kro­czysz ten próg!

Wzdy­cham.

– No do­bra, od­pusz­czam ci, ale pa­mię­taj, tu jak w Ve­gas: co ma miej­sce u Ma­idleya, zo­staje u Ma­idleya! – do­daje. Uśmie­cha się i otwiera.

Kiedy wcho­dzimy do środka, ude­rza mnie ja­sność i smród pa­pie­ro­sów. Już wiem, o czym mó­wił Marc. On chyba w ogóle nie wie­trzy! Ściany są białe, choć po za­pa­chu czło­wiek spo­dziewa się sza­rych i jest znacz­nie wię­cej świa­tła niż u mnie, bo są dwa okna, w tym jedno da­chowe. No­wo­ścią są też aneks ku­chenny z małą lo­dówką, elek­tryczną płytą ku­chenną z jed­nym pal­ni­kiem i chyba zle­wo­zmy­wak. Pełny brud­nych szkla­nek i ta­le­rzy, ale za­łożę się, że pod spodem, to zle­wo­zmy­wak. Luk­su­sowo!

My­śla­łam, że ja je­stem praw­dziwą ba­ła­ga­niarą. Lor­can Ma­idley bije mnie na głowę. On to ma do­piero baj­zel! Głów­nie przez ubra­nia i pa­piery na pod­ło­dze. Jest też masa wiel­ga­śnych adi­da­sów. Wy­gląda to na praw­dziwą ko­lek­cję. Do tego stop­nia, że musi zro­bić na środku coś w ro­dzaju przej­ścia, drogi, wzdłuż któ­rej gro­ma­dzą się brudne ciu­chy i naj­róż­niej­sze przed­mioty, że­by­śmy mo­gli ja­koś się prze­miesz­czać. Wa­lają się też książki, ko­miksy, ka­jety i pro­jekty. Są pu­ste opa­ko­wa­nia po chip­sach i kar­tony po pizzy. Ma duże biurko kre­ślar­skie, ale tak za­sta­wione, że nic tam się już nie zmie­ści.

– Mu­szę sko­rzy­stać z to­a­lety – od­zy­wam się, a on wska­zuje mi ręką jej drzwi.

Wcho­dzę do ła­zienki, sta­ran­nie omi­ja­jąc stertę bu­tów roz­wa­lo­nych w przej­ściu. Jak on się tu po­ru­sza w nocy? Fruwa? Ła­zienka przy­po­mina wię­zienne po­miesz­cze­nie, ja­kie wi­duje się w fil­mach, w su­mie jest po­dobna do tej u mnie. Prysz­nic, umy­walka, to­a­leta. Dwa ręcz­niki, w tym je­den zwi­nięty w kulkę na pod­ło­dze. Paczka pa­pieru to­a­le­to­wego, kostka wy­su­szo­nego my­dła, dwu­li­trowy szam­pon z pompką, szczo­teczka do zę­bów i pa­sta wy­bie­la­jąca. Jest jesz­cze ma­szynka do go­le­nia, ale nie wi­dzę pianki czy kremu. Skrom­nie to mało po­wie­dziane. Sły­szę stąd, jak coś składa lub prze­rzuca. Kiedy wy­cho­dzę, znów ude­rza mnie za­pach pa­pie­ro­sów.

– My­śla­łam, że w aka­de­miku nie można pa­lić – za­czy­nam i otwie­ram okno naj­bli­żej wej­ścia.

– Nie można. Bar­dzo czuć? – pyta.

– Bar­dzo.

– Kurwa… Ja już nie czuję. Po­cze­kaj, zro­bię prze­ciąg. – Otwiera dru­gie okno, da­chowe, i wska­zuje mi ręką mały czarny fo­tel.

Sta­ram się przejść bez dep­ta­nia jego rze­czy. Sia­dam. Sam upada brzu­chem na łóżko i w po­zy­cji le­żą­cej wy­ciąga spod niego stos zwi­nię­tych w ru­lon pa­pie­rów.

– Czuj­niki dymu nie wy­ła­pują pa­pie­ro­sów w po­ko­jach?

– E-pa­pie­ro­sów nie, tylko te nor­malne.

– I nic ci tu nie dzwoni? Bo na ko­ry­ta­rzu obok mo­jego po­koju cią­gle.

– Wyj­mu­jemy ba­te­rie z czuj­ni­ków i wsta­wiamy tylko przed kon­trolą, raz w roku. W po­koju to pro­ste, w ko­ry­ta­rzu mniej, bo tam sprzą­ta­jący spraw­dzają na co dzień.

– I ły­kają to?

– Jak wi­dać. – Wzru­sza ra­mio­nami i uśmie­cha się iro­nicz­nie. – To gdzieś tu jest. Mo­ment. – Roz­wija ru­lony, wer­tuje stosy pa­pie­rów, a ja roz­glą­dam się do­okoła.

Wiatr hula tu te­raz i wszyst­kie wolne kartki i ar­ku­sze wa­chlują ni­czym fale na mo­rzu. Wresz­cie jest czym od­dy­chać. Na ko­mo­dzie stoi por­tret chłopca.

– To ty? Ile mia­łeś tu lat? – rzu­cam, kie­ru­jąc wzrok na zdję­cie.

– To mój młod­szy brat, Eden. – Spo­gląda chwilę na mnie, po czym wraca do pa­pie­rów.

Wstaję i przy­glą­dam się fo­to­gra­fii z bli­ska. Eden ma ta­kie same oczy co Lor­can i ta­kie same gę­ste rzęsy. Ładny chło­piec.

– Po­dobni je­ste­ście.

– Mama twier­dzi, że jak dwie kro­ple wody – od­po­wiada, nie pod­no­sząc głowy. Jest za­jęty szu­ka­niem.

Kon­ty­nu­uję wy­cieczkę po jego po­koju. Przy­trzy­muję stopą fru­wa­jące kartki wy­rwane z ja­kie­goś ze­szytu. W rogu przy ścia­nie stoi be­żowa gi­tara aku­styczna.

– Grasz? – py­tam, wska­zu­jąc ją pal­cem.

– Nie. Oglą­dam – od­po­wiada prze­kor­nie, więc się za­my­kam.

Na ko­mo­dzie stoi sztuczna ro­ślina po­kryta ku­rzem, jej li­ście drżą te­raz na wie­trze. Kto dziś trzyma w po­koju sztuczne ro­śliny?, za­sta­na­wiam się, do­ty­ka­jąc pla­sti­ko­wych płat­ków.

– To stary pre­zent. Nie wiem, co z tym zro­bić – tłu­ma­czy, wi­dząc, na co pa­trzę.

Nie od­po­wia­dam. Chce mi się śmiać, ale się po­wstrzy­muję. Są też stosy po­wie­ści nie­zna­nych mi au­to­rów i czer­wony prze­no­śny gło­śnik Blu­eto­oth. Za­ha­czam o coś nogą. Spora taca z wy­pa­lo­nymi do po­łowy świecz­kami róż­nych kształ­tów i ko­lo­rów. Omi­jam ją i staję przy lo­dówce. Otwie­ram ją po ci­chu. W środku same na­poje. Wódka, piwo, cola i cztery bu­telki mleka.

– To ten. Zo­bacz! – woła i prze­suwa się, ro­biąc mi miej­sce na łóżku.

Zbli­żam się i sia­dam obok. Ska­nuję pracę. Lor­can przy­suwa głowę i te­raz jego twarz jest za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów od mo­jej. Czuję jego za­pach i cie­pło i nie po­tra­fię się sku­pić, choć udaję, że to ro­bię. Nie od­ry­wam wzroku od pa­pieru, ale ką­tem oka do­strze­gam, jak przy­suwa się jesz­cze bar­dziej i wą­cha moje włosy. Już nie wiem, na co pa­trzę, rów­nie do­brze mógłby mi pod­su­nąć ry­su­nek dzi­kiego ko­nia, i tak bym się nie po­ła­pała. To­talna dez­orien­ta­cja. Mózg po­ziom zero. Od­wra­cam się w kie­runku Lor­cana, na­sze spoj­rze­nia się krzy­żują i oboje ucie­kamy wzro­kiem. Lor­can Ma­idley onie­śmie­lony. No­wość. Od­zy­wam się w końcu, od­zy­sku­jąc sku­pie­nie, a wła­ści­wie jego naj­prost­szą formę, lo­giczną myśl, po­zwa­la­jącą na uło­że­nie po­praw­nego zda­nia:

– Rze­czy­wi­ście, na­daje się. Je­steś pe­wien, że mogę się tym za­su­ge­ro­wać?

– Mo­żesz to na­wet sko­pio­wać. W tej kon­fi­gu­ra­cji do­bre roz­wią­za­nie jest tylko jedno.

– Co? – py­tam, bo jed­nak trudno mi się sku­pić.

– W tej kon­fi­gu­ra­cji do­bre roz­wią­za­nie jest tylko jedno – po­wta­rza wol­niej, nie tra­cąc po­wagi i pa­trzy mi te­raz pro­sto w oczy. Po chwili do­daje: – Mo­żesz naj­wy­żej prze­su­nąć wej­ście do ła­zienki, ale nic wię­cej, więc spoko. Po co mia­ła­byś się z tym pie­przyć przez cały week­end, skoro mam to zro­bione? Na­kreśl li­nie główne na pa­pie­rze kal­ko­wym i po­tem na czy­stym ar­ku­szu i go­towe – pro­po­nuje, zwi­ja­jąc pracę, i wrę­cza mi ją.

– Okej, po­my­ślę. W każ­dym ra­zie, dzięki, za­osz­czę­dzi mi to sporo czasu.

– Ja­sne – od­po­wiada. Jego te­le­fon nie prze­staje pi­kać. Od­suwa się i wy­ciąga go z kie­szeni spodni. Ła­pię od­dech.

– Masz konto na ja­kim­kol­wiek ko­mu­ni­ka­to­rze? In­sta, Snap­chat, Tik­Tok? – pyta, nie pod­no­sząc wzroku znad ekranu.

– Nie. Wolę Fa­ce­Time albo ese­mesy.

– Okej… – Jego brwi wy­star­to­wały w górę, ale nie ko­men­tuje. – Nie ma cię w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych? – do­py­tuje jed­nak, a jego ton świad­czy o tym, że mi nie wie­rzy. – Nie ma się czego wsty­dzić, je­śli masz fejsa.

Te­raz to ja je­stem zdzi­wiona.

– Nie mam. Poza tym mu­szę ku­pić nowy te­le­fon, tam­ten mi zgi­nął, mó­wi­łam ci już. – Za­ci­skam usta i za­sta­na­wiam się, czy nie brzmi to dziw­nie, ale wolę na ra­zie nie ujaw­niać mu swo­jego konta. Jest ra­czej mało cie­kawe dla ta­kiego uni­wer­sy­tec­kiego ce­le­bryty jak on. Lor­can pew­nie ma ty­siące fol­lo­wer­sów. Naj­wy­raź­niej my­śli już o czymś in­nym, bo pyta:

– Jemy coś? Umie­ram z głodu.

– A masz coś? – upew­niam się, bo wi­dzia­łam jego lo­dówkę.

– Jest wy­bór – od­po­wiada dum­nie i wy­ska­kuje z łóżka jak z procy. Otwiera je­dyną ku­chenną szafkę i re­cy­tuje: – We­eta­bix, che­erios albo froot lo­ops. – Wy­ciąga płatki.

– Nie masz cze­ko­la­do­wych? – ję­czę za­wie­dziona.

– Nie cier­pię cze­ko­la­do­wych. – Marsz­czy nos.

– Trudno. Niech będą froot lo­ops.

– Do­bry wy­bór – ko­men­tuje i ser­wuje nam po­si­łek.

– A lód?

– Do czego?

– Do mleka.

– Oczy­wi­ście, świ­rze – od­po­wiada i krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem głową, wy­ciąga kostki lodu z mi­nia­tu­ro­wej szu­flady mi­nia­tu­ro­wego za­mra­żal­nika. – Mleko jest z lo­dówki, zimne, ale niech ci bę­dzie. Od po­czątku coś mi mó­wiło, że je­steś inna – ak­cen­tuje ostat­nie słowo i robi cu­dzy­słów pal­cami. Oboje się uśmie­chamy. Wy­sy­puje lód z po­jem­nika. Kostki wpa­dają do ta­le­rza i roz­pry­skują mleko na sto­lik i moją bluzkę.

– Sorry! – woła i pró­buje po­wstrzy­mać uśmiech, ale mu nie wy­cho­dzi. Za­czyna się śmiać i wtedy ja też chi­cho­czę. – Spoko, jak coś, to mam tu całą gar­de­robę. – Spo­gląda na mój strój, a ra­czej na cycki bez sta­nika. – Czar­nych T-shir­tów ci u mnie do­sta­tek. – Te­raz pa­trzy mi w oczy i się uśmie­cha.

– Bo­sko! – od­po­wia­dam i jem, po­dzi­wia­jąc ten uro­czy uśmiech.

Zo­staję u niego do późna, bo do­brze się nam roz­ma­wia i Lor­can świet­nie gra na gi­ta­rze. Kiedy już mam wra­cać do sie­bie, po pół­nocy, mówi:

– Daj znać, jak doj­dziesz do domu.

– Jak? Nie mam te­le­fonu.

– A. No to mu­szę cię od­pro­wa­dzić.

– Nie mu­sisz – za­pew­niam, choć tak na­prawdę nie mam ochoty się z nim roz­sta­wać.

– Mu­szę. Chcę – od­po­wiada i za­kłada buty.

– Skoro chcesz…

Idziemy przez po­dwórko mia­steczka aka­de­mic­kiego. Mi­jamy co naj­mniej trzy im­prezy. Śpiewy, krzyki, pląsy. „W tej kon­fi­gu­ra­cji do­bre roz­wią­za­nie jest tylko jedno”. Mój mózg za­pa­mię­tał to zda­nie i te­raz je po­wta­rza w kółko bez po­wodu. Lor­can od­pro­wa­dza mnie pod same drzwi.

– Cześć! – mówi, kiedy wy­cią­gam klucz.

– Do­bra­noc! – od­po­wia­dam. „Roz­wią­za­nie jest tylko jedno… ”

Wcho­dzę do po­koju i rzu­cam się na łóżko my­śląc, jak bar­dzo czuję się zdez­o­rien­to­wana, kiedy jego głowa jest koło mo­jej. „W tej kon­fi­gu­ra­cji…”

Gdy bu­dzę się na­stęp­nego dnia, za­uwa­żam le­żącą na pod­ło­dze ko­pertę, którą ktoś mu­siał wsu­nąć przez szparę pod drzwiami do po­koju. W środku znaj­duję ar­ku­sze, które we­dług in­struk­cji na­leży zwró­cić po wy­peł­nie­niu do dzie­ka­natu. Ja­kim cu­dem wszyst­kie do­ku­menty, które do­star­czy­łam już uczelni przy przy­ję­ciu, nie wy­star­czyły? Ta an­kieta jest jed­nak inna, bar­dzo szcze­gó­łowa z py­ta­niami o bar­dzo pry­watne in­for­ma­cje na te­mat mo­ich upodo­bań, wie­rzeń, prze­ko­nań i orien­ta­cji, w tym sek­su­al­nej. Aler­gie. Dieta. Komu i w ja­kim celu po­trzebne tak pre­cy­zyjne dane? Czy to forma pre­se­lek­cji do we­wnętrz­nych klu­bów stu­denc­kich czy sto­wa­rzy­szeń? Trzeba też do­star­czyć ak­tu­alną fo­to­gra­fię i fo­to­ko­pię pasz­portu. Po­nadto do­ssier za­wiera for­mu­la­rze do ba­dań le­kar­skich, z ad­re­sem ga­bi­netu i z usta­lo­nym od­gór­nie ter­mi­nem wi­zyty w przy­szłym ty­go­dniu, co już za­krawa na skan­dal. Naj­wy­raź­niej pa­nują tu zu­peł­nie inne za­sady niż w Pol­sce, choć nie je­stem pewna, w końcu ni­gdy nie stu­dio­wa­łam w kraju. Od razu za­bie­ram się do pracy, aby jak naj­szyb­ciej mieć to z głowy. Po dwóch dniach udaje mi się skom­ple­to­wać całe do­ssier, oprócz za­świad­cze­nia le­kar­skiego, które ma wy­dać le­karz na umó­wio­nej wi­zy­cie. Nie­stety Lor­can swoją co­raz częst­szą przy­pad­kową obec­no­ścią do­kłada wszel­kich sta­rań, abym o niej za­po­mniała i kiedy po dwóch ty­go­dniach na­ty­kam się na ko­pertę le­żącą pod stertą in­nych pa­pie­rów, oka­zuje się, że prze­ga­pi­łam le­ka­rza. Jesz­cze tego sa­mego wie­czora wrzu­cam ją z wy­peł­nioną an­kietą do skrzynki pocz­to­wej sto­ją­cej przed dzie­ka­na­tem, który przez więk­szość czasu jest za­mknięty, i wma­wiam so­bie, że ba­da­nia zro­bię póź­niej.

Póź­niej, czyli ni­gdy, bo czas na stu­diach leci z pręd­ko­ścią świa­tła. Dni mi­jają i za­mie­niają się w ty­go­dnie, a te w mie­siące. Za­ję­cia, im­prezy, ku­cie, pi­cie, kac, ku­cie, im­prezy. Nie za­wsze w tej sa­mej ko­lej­no­ści, ale za­wsze w nad­mier­nej ilo­ści. Mię­dzy na­uką a ży­ciem to­wa­rzy­skim nie ma czasu na tę­sk­notę za do­mem. Mia­sto i uczel­nia wchła­niają mnie w re­kor­do­wym tem­pie i je­stem już czę­ścią tego świata. Mo­nica, Suza, Finn, Marc i Lor­can za­ak­cep­to­wali mnie w swo­jej paczce. Czę­sto kręci się przy nas Marcy, która jed­nak nie po­trafi stać się czę­ścią grupy. A może nie chce. Z bie­giem czasu robi się ja­sne, że ko­cha się w blon­dy­nie o nie­bie­skich oczach i dłu­gich rzę­sach, ale on nie in­te­re­suje się nią w ten spo­sób. Marcy nie pod­daje się jed­nak i cią­gle jest gdzieś obok.

– Masz za­miar ku­pić te­le­fon? Bo to już za­czyna być mę­czące. Zero kon­taktu – mówi Suza, kiedy mi­jamy się na ko­ry­ta­rzu mię­dzy za­ję­ciami.

Są z nią Marcy, Marc i Lor­can.

– Miesz­kam w tym sa­mym bu­dynku, co ty. Wi­dzimy się non stop! Na przy­kład te­raz.

– Mam to gdzieś, ła­twiej się po­ro­zu­mie­wać przez te­le­fon. Nie ma cię w na­szej gru­pie.

– Ku­pię, ale na ra­zie nie mam za co. Naj­pierw mu­szę się szarp­nąć na ta­blet albo kom­pu­ter.

– No i jesz­cze sta­nik – do­rzuca bez grama uśmie­chu Root, a jej wzrok z po­gardą nie­ru­cho­mieje na mo­jej oso­bie.

Suza wy­ba­łu­sza na nią oczy. Marc i Lor­can się uśmie­chają.

– Se­rio? – Pa­trzę na nią z po­li­to­wa­niem. Co jej do tego?

– Chyba oso­bi­ście zor­ga­ni­zuję zrzutkę, żeby nie wi­dzieć tej trzę­są­cej się ga­la­retki. Kurwa! Lorcy, za­py­taj w More Then Bre­ak­fast, czy nie szu­kają ko­goś na zmy­wak. – Kie­ruje wzrok na Lor­cana.

Ten pa­trzy na nas z po­nętną miną. Nie jest mi do śmie­chu, ale się nie dam.

– Ja tam wy­ko­nuję dwie­ście pro­cent normy, przy­kro mi. Anna bę­dzie mu­siała po­zo­stać wierna swoim ko­bie­cym ide­ałom – mówi, si­ląc się na po­ważny ton.

– Marcy, nie rób dramy – rzuca Suza.

Wzdy­cham i od­po­wia­dam, po­waż­nie igno­ru­jąc Marcy Root i jej za­czepki:

– W tym roku nie dam rady pra­co­wać. I tak już le­dwo wy­ra­biam z na­uką. Może w przy­szłym.

– Dzi­siaj za­ku­wamy prawo bu­dow­lane. Przyda ci się na przy­szłość. Za­pra­szamy! – pro­po­nuje Lor­can, zmie­nia­jąc te­mat.

– Prze­tłu­ma­czę ci, co on mówi: chodź się z nami po­uczyć na za­pas, na przy­szły rok. Jak nikt, kurwa, ni­gdy i ni­g­dzie na żad­nych stu­diach. Ale przyjdź! Mo­żesz być bez sta­nika. Mnie to mnie prze­szka­dza. – Marc się szcze­rzy, a Lor­can mu wtó­ruje.

– Mnie też nie – do­daje.

Wy­glą­dają te­raz jak cho­dząca re­klama pa­sty do zę­bów.

– Gdzie bę­dzie­cie? – Silę się na obo­jętny ton i cho­ciaż wi­zja ucze­nia się na za­pas nie wy­daje mi się po­cią­ga­jąca, mam ochotę za­grać Marcy na ner­wach. Wiem, że nie chce, że­bym przy­szła.

– U dziew­czyn? – pyta Lor­can, spo­glą­da­jąc na Suzę. Czyli on też im­pro­wi­zuje.

Ką­tem oka wi­dzę, jak Marcy za­ciąga się elek­tro­niczną tru­skawką.

– Może być, ale tylko je­śli uma­wiamy się, że o dwu­na­stej wszy­scy wy­pie­ra­da­lają. Ostat­nio nie mo­gły­śmy się was po­zbyć do dru­giej. A mu­simy wstać rano.

– O dwu­na­stej zni­kamy! – za­pew­nia Lor­can.

– Jak pie­przone du­chy! – do­daje Marc.

– I jak sta­niki Anny Smith! – Marcy par­ska per­li­stym śmie­chem.

Pół ko­ry­ta­rza się te­raz na nas gapi.

– Do wie­czora! – wo­łam na od­chodne, igno­ru­jąc ją.

– I bez alko! – do­daje su­ro­wym gło­sem Suza.

– Tak, mamo! – od­zywa się Marc.

Wie­czo­rem po­ja­wiam się w po­koju dziew­czyn. Bez sta­nika. Nie mam za­miaru zmie­niać mo­ich przy­zwy­cza­jeń dla Marcy Root. Biu­sto­nosz no­szę od święta. Nie wiem, jak można się w tym mę­czyć na co dzień. Nie wiem też do końca, czego się spo­dzie­wać po dzi­siej­szym wie­czo­rze. Na pewno nie tego, co wi­dzę, prze­kra­cza­jąc próg. Mo­nica, Suza, Finn, Marc, Marcy i Lor­can, wszy­scy sie­dzą nad ta­ble­tami i czy­tają w to­tal­nej ci­szy. Fa­ta­mor­gana, my­ślę, i prze­dzie­ram się przez gę­stą mgłę o za­pa­chu ar­buza. Ostat­nio mnie od tego mdli.

– Co tu się dzieje? – py­tam.

Po­łowa z nich pod­nosi na mnie wzrok, reszta nie od­rywa oczu od ekranu. Nikt nie od­po­wiada.

– Mam! – krzy­czy na­gle Marcy. – Strona czter­dzie­sta dzie­wiąta, punkt trzeci! Pla­ning In­spec­to­rate to nie­za­leżna agen­cja rzą­dowa od­po­wie­dzialna za roz­pa­try­wa­nie od­wo­łań do­ty­czą­cych pla­no­wa­nia prze­strzen­nego.

– Punkt dla Marcy – wy­ro­kuje Ma­idley.

Dziew­czyna się uśmie­cha, zbie­ra­jąc okla­ski. Sia­dam na ka­na­pie, na ostat­nim wol­nym miej­scu, obok Marca.

– Hej! – szep­cze do mnie pół­gło­sem i rzuca mi słodki uśmiech.

– Hej! Gra­cie w coś?

– W pew­nym sen­sie. Ob­ser­wuj, to zro­zu­miesz.

Przy­suwa się i przy­tula ra­mie­niem. Usta­wia się tak, że­bym wi­działa ekran jego ta­bletu.

– Przy­kład prze­bu­dowy ist­nie­ją­cego bu­dynku – za­po­wiada Lor­can i zerka w na­szym kie­runku.

Po­sy­łam mu swój naj­lep­szy uśmiech, ale nie od­wza­jem­nia go. Wbija wzrok w Marca.

– Znowu? – krzywi się mój są­siad.

– Za­mknij się! O to naj­wię­cej py­tają. Czy przy prze­bu­do­wie ist­nie­ją­cego już bu­dynku, na przy­kład zmiana ist­nie­ją­cych już ma­ga­zy­nów na lo­kale miesz­kalne, de­we­lo­per musi uzy­skać cer­ty­fi­kat ukoń­cze­nia do le­gal­nego użyt­ko­wa­nia no­wych lo­kali, czy tylko je­śli chce je sprze­dać?

Na­stę­puje ci­sza. Wszy­scy wer­tują elek­tro­niczne pod­ręcz­niki.

– Jedno i dru­gie – od­zywa się Mo­nica.

– Brawo, Mon.

Marc wzdy­cha. Otwie­ram sze­roko oczy. Oni na­prawdę się uczą. Lor­can nie prze­staje:

– Czy li­sta ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych jest do­ku­men­tem obo­wiąz­ko­wym w skła­da­nym przez de­we­lo­pera wnio­sku o po­zwo­le­nie na pla­no­wa­nie prze­bu­dowy do lo­kal­nej rady LPA?

– Prze­bu­dowy czy bu­dowy?

– Prze­bu­dowy.

– Nie… – od­po­wiada z gry­ma­sem Marc.

– Tak, pa­lan­cie! – po­pra­wia go Lor­can.

– Li­sta ma­te­ria­łów? Gwoź­dzie i de­ski? Po co komu ich li­sta przed pro­jek­tem?

– No a je­śli prze­bu­do­wy­wany bu­dy­nek jest wpi­sany na li­stę za­byt­ków? Nie wpie­przysz tam byle czego! Musi pa­so­wać do ory­gi­nału!