Plan. Zostań ze mną. Tom 2 - Patrycja Gryciuk - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Plan. Zostań ze mną. Tom 2 ebook i audiobook

Patrycja Gryciuk

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Anna Smith, studentka architektury na Uniwersytecie Oksfordzkim, wiąże się z milionerem Siergiejem Taredovem. Dla mężczyzny porzuca nie tylko swoje dotychczasowe życie, ale też młodzieńczą miłość, Lorcana Maidleya.
Wkrótce jednak opada złoty brokat i nowa rzeczywistość pokazuje swoją zakulisową odsłonę. Walka o dominację w biznesie biopaliw, emocjonalna szarpanina, chore ambicje i polityka. Anna zaczyna się zastanawiać, dlaczego Siergiej, wiecznie nieobecny i emocjonalnie niedostępny, wybrał właśnie ją. Rozpoczyna się niezwykła gra o miłość, w której role się odwracają, a uczucia wielokrotnie zmieniają kierunek.
„Plan. Zostań ze mną” Patrycji Gryciuk to drugi i ostatni tom tej fascynującej historii. Anna Smith, Anna Taredov, a może Anna Maidley. Kilka nazwisk. Jedna dziewczyna. Dwóch mężczyzn. Jedna decyzja. A jeśli to wszystko było już z góry ukartowane?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 522

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 58 min

Lektor: Katarzyna Domalewska
Oceny
4,4 (48 ocen)
30
10
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
laiagogo

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka.
10
Maria-szafirska8

Nie oderwiesz się od lektury

XO / 24
10
meggi452

Nie oderwiesz się od lektury

Po cichu liczyłam na to, że nowe zakończenie będzie wyglądać właśnie tak. Miałam rację. I oczywiście kocham to zakończenie. Pierwszą wersję Planu czytałam już chyba z 10 lat temu. I nigdy nie zapomnę zachwytu, w jaki ta historia mnie wprawiła. Zawsze będzie dla mnie wyjątkowa.
10
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Mnie się zakończenie podobało ale nie znam poprzedniego. Ktoś wie jakie było?
00
Viola0103

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podobała mi się pierwsza i druga część...może to dlatego, że jestem taka niepoprawna romantyczką...piękna historia ❤️
00

Popularność




Ty­tuł: Plan. Zo­stań ze mną

Co­py­ri­ght © Pa­try­cja Gry­ciuk, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-370-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla Cie­bie

Spo­tka­nie dwóch oso­bo­wo­ści przy­po­mina kon­takt dwóch sub­stan­cji che­micz­nych: je­żeli na­stąpi ja­ka­kol­wiek re­ak­cja, obie ule­gają zmia­nie.

Carl Gu­stav Jung

Oks­ford, aka­de­mik

Jego wzrok krąży po po­koju. Ska­nuje wszystko po­spiesz­nie, jakby cze­goś szu­kał, aż w końcu siada na pod­ło­dze i za­nu­rza usta w zim­nym drinku. Żu­brówka z so­kiem jabł­ko­wym. Sa­do­wię się na­prze­ciwko i też piję. Mu­simy po­ga­dać. Tylko jak ja mam mu to po­wie­dzieć? Naj­pierw ułożę to so­bie w gło­wie. Po­zwolę, aby al­ko­hol za­dzia­łał i po­mógł mi wy­brać od­po­wied­nie słowa. Luz. On też jesz­cze się nie ode­zwał. Czas pły­nie po­woli. Cze­kam więc na wenę, wpa­tru­jąc się w jego mleczną skórę i spierzch­nięte blade usta. Ma na po­licz­kach ta­kie krostki, które można wy­czuć pod pal­cami w miej­scu, gdzie się goli. Do­strze­gam je, bo pa­mię­tam, że tam wła­śnie są. Wy­żej jest już gładko i miękko, a po­tem ten las rzęs. Zerka na mnie i wi­dzi te­raz, że się na niego ga­pię. Cho­lera. Nie pod­trzy­muję jego spoj­rze­nia, od­wra­cam wzrok. To bę­dzie me­ga­trudne. Nie wiem, czy dam radę.

– Co jest? – pyta i opiera głowę o ścianę, przy­bie­ra­jąc po­ważny wy­raz twa­rzy. Chyba to po mnie wi­dać. Nie od­ważę się.

– Mu­szę po­wie­dzieć coś, co ci się nie spodoba – wy­py­cham z sie­bie na siłę te słowa. Ja­koś mu­szę za­cząć. Na­bie­ram po­wie­trza jak na za­pas.

– Skąd wiesz, że mi się nie spodoba? – Ob­li­zuje wargi i za­czyna prze­glą­dać na­sze stare zdję­cia po­roz­wa­lane na pod­ło­dze. Udaje, że woli ten wi­dok.

– Po pro­stu wiem.

Wzru­sza ra­mio­nami i włą­cza mu­zykę z te­le­fonu. Elek­tro­niczne ner­wowe dźwięki. Wzdy­mam po­liczki, wy­pusz­czam po­wie­trze ustami, ale przez tę mu­zykę nie sły­chać mo­jego cier­pie­nia. Za­uważa jed­nak moją re­ak­cję, zmie­nia utwór i ści­sza. Wie, co lu­bię.

– Co się dzieje? – pyta w końcu znie­cier­pli­wiony i za­czyna me­cha­nicz­nie po­rząd­ko­wać fotki. – Tylko nie mów, że znowu gdzieś wy­jeż­dżasz. I tak się już pra­wie nie wi­du­jemy.

Szkoda, że nie cho­dzi o to. Gdyby cho­dziło o ko­lejną po­dróż, od razu bym mu po­wie­działa. Od­sta­wia szklankę i wbija we mnie wzrok. Zdo­bywa się na lekki uśmiech, choć wi­dzę, że jest to wy­raz nie­pew­no­ści. Mam te­raz jego całą uwagę. Głę­boki od­dech i…

– Sier­giej po­pro­sił mnie o rękę… – in­for­muję.

Szczęka mu opada. Do­słow­nie. Otwiera usta ze zdzi­wie­nia.

– I? – Nutka na­dziei w gło­sie.

Kurwa.

– Zgo­dzi­łam się.

Spusz­czam wzrok. Nie po­tra­fię na niego spoj­rzeć. Nie ośmie­lam się. Po­pro­sił mnie o rękę do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym Lor­can te­raz sie­dzi. Wiem, że to do­piero po­czą­tek tej roz­mowy, ale już mam jej do­syć. Po­in­for­mo­wa­łam go, zro­bione, te­raz chcę zmie­nić te­mat. Ale na ra­zie pa­nuje tu jed­nak ci­sza.

– Mała, chyba nie mó­wisz po­waż­nie?

Nie od­po­wia­dam, pod­no­szę wzrok na je­den krótki mo­ment. Pa­trzy na mnie z po­li­to­wa­niem.

– Ślub? – kon­ty­nu­uje z nie­do­wie­rza­niem.

Przy­ta­kuję bez­gło­śnie. Wal­czę już ze łzami na­pły­wa­ją­cymi do oczu. Cho­lera!

– Po co? Po co wam pie­przony ślub? Kto wy­cho­dzi za mąż w wieku dwu­dzie­stu lat?! – Przy­suwa się na­gle do mnie i sie­dzi te­raz przy mnie, bli­żej, niż po­wi­nien. Stara mi się spoj­rzeć w oczy, ale spe­cjal­nie go uni­kam, bo wiem, że wtedy już zu­peł­nie się roz­kleję. Do­sko­nale od­czy­tuje ten ko­mu­ni­kat. Pod­nosi moją twarz i usta­wia ją w kie­runku swo­jej. Nie mam wyj­ścia, pa­trzę w tej chwili pro­sto na niego, na bez­de­chu.

– Dla­czego się zgo­dzi­łaś? Kto w dzi­siej­szych cza­sach w ogóle bie­rze ślub? Je­steś w ciąży?

– Nie! – od­po­wia­dam z prze­ra­że­niem.

– Więc? – na­lega. Jego dłoń nie pusz­cza mo­jej twa­rzy. – Nie rób tego. Bła­gam, nie rób mi tego… – prosi. Jest nad wy­raz spo­kojny i opa­no­wany.

My­śla­łam, że wpad­nie w szał i za­cznie wy­wra­cać wszystko do­okoła, albo wsta­nie i wyj­dzie trza­ska­jąc drzwiami, tym­cza­sem sie­dzi tu przy mnie i po pro­stu pró­buje mnie od tego od­wieść.

– Ja pier­dolę. Od­bie­rasz mi wszyst­kie szanse, wszelką na­dzieję. Z mę­żem nie będę kon­ku­ro­wał…

Mam ochotę go za­bić za te słowa, za jego do­broć i za to opa­no­wa­nie. A da­lej bę­dzie już tylko go­rzej, bo przy­kleja swój nos do mo­jego i nie od­ry­wa­jąc ode mnie wzroku, szep­cze, a na­sze usta pra­wie się do­ty­kają:

– Ko­cham cię, wiesz o tym. Ko­cham cię, jak ni­gdy ni­kogo nie ko­cha­łem. Nie mo­żesz mi tego zro­bić. Nie mo­żesz za niego wyjść. To po pro­stu nie­moż­liwe!

Boże! Dla­czego ja? Dla­czego on? Dla­czego to się przy­tra­fia wła­śnie nam?! Nie umiem zna­leźć od­po­wied­nich słów. I nie wiem już, kto bar­dziej po­trze­buje tu po­cie­sze­nia: on czy ja? Na­gle wy­czu­wam strach. Boję się, bo do tej pory wie­dzia­łam, że pod­ję­łam do­brą de­cy­zję, ale te­raz, na je­den straszny mo­ment wąt­pię w jej słusz­ność. To jest prze­ra­ża­jące. Te­raz nic już nie wiem. Mam ochotę wstać i wyjść. Jak zwy­kle: uciec, tak jak wtedy, kiedy po raz pierw­szy po­wie­dział mi, że mnie ko­cha. Tyle że na ten mo­ment jest to o wiele trud­niej­sze. Te­raz jest już za późno. Po­wie­dzia­łam „tak”, a już mam tę nie­pew­ność, to wa­ha­nie za­siane w so­bie. Na­sza hi­sto­ria pi­sze się na żywo w moim sercu czar­nym atra­men­tem. Wzbiera we mnie pa­nika, ro­śnie, a nie chcę mu tego po­ka­zy­wać.

– Po­wiesz coś w końcu? Po­wiedz, że to nie­prawda! Taki żart roku, co? Pro­szę! – Nie uła­twia mi sprawy. Wręcz prze­ciw­nie, na­lega z tymi swo­imi błę­kit­nymi oczami słod­kiego szcze­niaczka, które pierw­sze się uśmie­chają. Po­tem nie­chęt­nie do­łą­czają jego usta. Pa­trzę na ten uśmiech: uśmiech nie­pew­no­ści i bła­ga­nia o mi­łość. Mam ochotę go od­wza­jem­nić, ale mię­śnie twa­rzy mnie nie słu­chają. Smu­tek i strach wy­gry­wają. Je­stem prze­ra­żona. Ode­bra­łam mu wszyst­kie moż­liwe szanse…

–To nie żart. Prze­pra­szam. – W końcu udaje mi się wy­ce­dzić to przez łzy i zu­peł­nie się roz­kle­jam. Jego twarz cały czas jest przy mo­jej twa­rzy, a na­sze ciała są te­raz bar­dzo bli­sko sie­bie. Opiera swój po­li­czek o mój, czuję jego cie­pły od­dech i za­pach, jak zwy­kle lekko ty­to­niowy. Te­raz każda ko­mórka mo­jego ciała pra­gnie być jego. To mu­szą być ja­kieś czary, bo nie ro­zu­miem, co się ze mną dzieje.

Ca­łuje mnie. Tak jak za­wsze, tak jak wtedy na plaży: rzuca się na mnie z prze­ję­ciem, bez ostrze­że­nia. Wargi na wargi. Skóra na skórę. Otwie­ram sze­roko usta, żeby za­czerp­nąć po­wie­trza, i wtedy czuję jego ję­zyk. Je­stem zu­peł­nie obez­wład­niona tym za­cho­wa­niem, jego od­wagą i mi­ło­ścią. Gar­bię ra­miona i wpa­dam w jego ob­ję­cia, od­wza­jem­niam po­ca­łu­nek.

Lor­can jest za­sko­czony. Od­rywa na chwilę swoje usta od mo­ich warg i spo­gląda na mnie z mie­szanką eu­fo­rii i prze­ra­że­nia. Wstrzy­muję od­dech, ale on już ro­zu­mie, że nie mam za­miaru się przed nim bro­nić. Za­czyna ca­ło­wać mnie jesz­cze bar­dziej. Po­zwa­lam. Ba! Mało tego, za­chę­cam! Przy­su­wam się i ści­skam. Dla­czego Lor­can Ma­idley ca­łuje tak cu­dow­nie? Gdzie się tego na­uczył? Wra­cają jego mię­towy smak i wy­głod­niałe usta. Robi to te­raz bar­dzo za­chłan­nie, wręcz łap­czy­wie, jakby bał się, że za­raz się roz­my­ślę. Nic ta­kiego jed­nak nie pla­nuję. Ja w ogóle ni­czego nie pla­nuję. Ja to po pro­stu ro­bię. Bier­nie w tym uczest­ni­czę, choć moje ciało jest bar­dzo ak­tywne. Przy­po­mina mi się nasz pierw­szy po­ca­łu­nek: tu, w tym po­koju, koło drzwi. Wtedy też się nie bro­ni­łam. Te­raz jest mi jesz­cze go­rę­cej niż wtedy: te­raz płonę. Nie mogę dłu­żej oszu­ki­wać ani sie­bie, ani mo­jego ciała. Chcę tego. Na­tych­miast. Od­py­cha mnie jed­nak.

Spo­glą­dam z gry­ma­sem zdzi­wie­nia. O co cho­dzi? Lor­can mie­rzy mnie wzro­kiem, wrogo, z cięż­kim, zwie­rzę­cym od­de­chem, od­suwa dło­nie. Ro­zu­miem, że te­raz moja ko­lej. Mój ruch. Chwy­tam za klamrę i roz­pusz­czam włosy, po­tem za­czy­nam roz­pi­nać bluzkę. On zdej­muje T-shirt. Znowu ro­zu­miemy się bez słów. Ko­mu­ni­ka­cja, mowa ciała, w swej naj­czyst­szej for­mie, cały czas mię­dzy nami działa. Raz on, raz ja. Niech bę­dzie. Wszystko po ko­lei. Roz­bie­ramy się szybko, sie­dząc na­prze­ciwko i pa­trząc na sie­bie. A jest na co: jest cią­gle osza­ła­mia­jąco przy­stojny. Po pro­stu olśniewa. Już je­ste­śmy tu nago, na ziemi, na drew­nia­nej, cie­płej pod­ło­dze. Wy­suwa dłoń w moim kie­runku i do­tyka mo­jej skóry. Ogień! Ręka gła­dzi moje wpó­ło­twarte usta, a palce wsu­wają się po­woli do środka i prze­su­wają w głąb po moim ję­zyku. Nie spusz­cza ze mnie wzroku. Gło­śno od­dy­cha. Te­raz wy­ciąga dłoń i su­nie nią w dół, po mo­jej szyi, po­zo­sta­wia­jąc mo­krą od śliny ścieżkę na klatce pier­sio­wej. Prze­suwa się ni­żej i ni­żej, na­gle ści­ska mocno moje sutki. Ję­czę gło­śno, nie wiem, czy z bólu, czy z roz­ko­szy. A może z za­sko­cze­nia… Zbliża się z szyb­ko­ścią świa­tła, mocno ude­rza­jąc war­gami o moje usta, fan­ta­styczna ko­li­zja, i znowu czuję jego zwinny ję­zyk w so­bie. Palce wbi­jają się mocno w moje bio­dra, zo­sta­wia czer­wone ślady na skó­rze. Już nie wy­trzy­mam dłu­żej tego na­pię­cia, chcę jak naj­szyb­ciej po­czuć go w so­bie. Li­to­ści! Nie każ mi dłu­żej cze­kać… Już mam mu to po­wie­dzieć, kiedy bez uprze­dze­nia czuję go na­gle, jak wśli­zguje się we mnie szybko i z za­dzi­wia­jącą siłą, która roz­wala mnie na drobne ka­wałki. To jest tak do­bre, że wręcz nie­moż­liwe.

Od­daję mu się bez­gra­nicz­nie i cał­ko­wi­cie. Słodko i dra­pież­nie. Zu­peł­nie. Jego ru­chy są bar­dziej niż pod­nie­ca­jące. To jest eks­taza za eks­tazą. Nowy wy­miar. Wbija się we mnie mocno i mia­rowo, nie spusz­cza­jąc wzroku z mo­ich źre­nic. Cu­downe na­pię­cie ro­śnie wraz z ru­chami jego mied­nicy i od­ci­skami jego ust na mo­ich ustach. Od­py­cham go, żeby przy­cią­gnąć jesz­cze bli­żej sie­bie. Ale już bli­żej się nie da. Na­sze od­de­chy prze­krzy­kują się je­den przez drugi, tłu­miąc ci­chą mu­zykę wy­gry­waną przez te­le­fon. Te­raz w po­koju roz­brzmiewa ma­je­sta­tyczna i mi­strzow­ska sym­fo­nia na­szych ciał. Har­mo­nijny, cza­ro­dziej­ski rytm. Chcę go wy­gry­wać i słu­chać jed­no­cze­śnie. Po­ry­wa­jący kon­cert... Na­gle ty­siące spa­da­ją­cych gwiazd za­wisa nie­ru­chomo na moim nie­bie. Przy­trzy­muje mnie rę­kami i pa­trzy na mnie jak zło­dziej na swój łup, ani na chwilę nie zwal­nia­jąc… O tak… Pod­daję się do­syć szybko, bo to jest zbyt roz­koszne. Czuje, co się ze mną dzieje, za­trzy­muje się i pyta ze zdzi­wie­niem:

– Już?

– Nie prze­sta­waj – od­po­wia­dam, za­wsty­dzona na­gle tym szyb­kim or­ga­zmem, ale chcę mu dać to, co on mi daje. Nie wiem, co we mnie wstą­piło, ale pra­gnę go jesz­cze bar­dziej. Jesz­cze i jesz­cze. Cią­gle i od nowa.

Przy­spie­sza. Ści­ska mnie cia­sno w ra­mio­nach. Nie chcę i nie umiem te­raz prze­stać. Bo­ska na­mięt­ność… Znowu czuję jego dłu­gie rzęsy na po­liczku. Tak jak kie­dyś. Przy­po­mi­nam so­bie ich nie­spo­dzie­wa­nie miękki do­tyk. Koń­czy z prze­ję­ciem i po raz pierw­szy od po­czątku za­myka oczy. Jest mi z nim do­brze, tak bar­dzo do­brze. Za­dzi­wia mnie. Nie wiem, czy się z nim ko­cham, czy tylko upra­wiam seks. Czy jest w tym ja­kaś róż­nica? Z nim jest zu­peł­nie ina­czej…

– Cóż za za­chłan­ność – ogła­sza i pada koło mnie na pod­łogę. Od­dy­cha jesz­cze szybko, a jego klatka pier­siowa wznosi się i opada mia­rowo ni­czym po ma­ra­to­nie. Do­piero po chwili otwiera oczy i ob­li­zuje usta. Uśmiech sa­tys­fak­cji po­ja­wia się na jego twa­rzy. Ma na my­śli mnie czy sie­bie z tą za­chłan­no­ścią?

Je­ste­śmy cali mo­krzy. Spływa po nas ide­alna kom­po­zy­cja so­ków, za­pa­chów i roz­ko­szy. Leżę i od­dy­cha­łam tą cu­downą mik­sturą, za­pa­chem szczę­ścia, ga­piąc się na niego nie­prze­rwa­nie. Chcę od­po­wie­dzieć coś sen­sow­nego, ale za­nim co­kol­wiek zdo­łam wy­my­ślić, do­daje, rzu­ca­jąc mi sek­sowne spoj­rze­nie:

– Ja na­prawdę nie ro­zu­miem ko­biet.

Po­tem za­czy­namy się śmiać, ale w moim przy­padku śmiech do­syć szybko prze­ra­dza się w płacz.

Lor­can pod­nosi się i znów bie­rze mnie w ra­miona. Uspo­kaja i po­cie­sza. Za­raz po­tem chce, że­bym od­wo­łała ślub, ode­szła od Sier­gieja i za­częła wszystko od nowa z nim. Od te­raz. Od za­raz. Wy­suwa rękę z te­le­fo­nem w moim kie­runku i żąda:

– Za­dzwoń do niego. Za­dzwoń i po­wiedz, że mię­dzy wami wszystko skoń­czone.

Nie ro­zu­mie, że nie mogę tego zro­bić. Ja sama tego nie ro­zu­miem, ale wiem, że to, co łą­czy Sier­gieja i mnie, jest poza jego za­się­giem, poza czy­im­kol­wiek za­się­giem. Tej siły przy­cią­ga­nia nie da się po­ko­nać. Czy tego chce, czy nie. Czy tego chcę, czy nie. Biorę ko­mórkę z jego ręki, od­kła­dam na pod­łogę i szep­czę, wbi­ja­jąc wzrok w su­fit:

– Nie mogę. Nie zro­bię tego. Wiem, że te­raz za­brzmi to okrop­nie, ale ja go ko­cham. Mu­sisz to zro­zu­mieć… – Na­stę­puje ci­sza. Mam ochotę zwy­mio­to­wać wła­snymi sło­wami. I chyba na­prawdę za­raz zwy­mio­tuję.

Lor­can spo­gląda na mnie z wy­rzu­tem. A może jest to wzrok ko­goś, kto nie do­wie­rza… Bie­rze T-shirt i wy­ciera nim swój ocie­ka­jący po­tem kark.

– Ja? Ja nic nie mu­szę – mówi, pod­nosi się i za­kłada ubra­nie.

– Co ro­bisz? – py­tam, pa­trząc, jak za­pina spodnie.

– A jak my­ślisz? Znam już twoją de­cy­zję. Mo­głem się do­my­ślić, że to wszystko nic dla cie­bie nie zna­czy.

– Wiesz, że to nie­prawda – pod­no­szę głos, kiedy jest już przy drzwiach.

– Za­dzi­wiasz mnie, nie mogę tego zro­zu­mieć… To tak, jak­bym cię w ogóle nie znał. Ku­pił cię. On cię po pro­stu ku­pił… – Chwyta za klamkę.

Mam ochotę wstać i za­mknąć drzwi na klucz.

– Nikt mnie nie ku­pił – od­po­wia­dam z obrzy­dze­niem.

Co za ohydny po­mysł! Jak on śmie? Pod­nosi dłoń tak jakby chciał, że­bym prze­stała mó­wić, ale tego nie ro­bię:

– Nie zo­sta­wiaj mnie tu tak! Sły­szysz?! Po­roz­ma­wiajmy! Nie mo­żesz tak po pro­stu te­raz wyjść!

– Nie mogę? – pau­zuje, kiedy ja prze­staję od­dy­chać. – To patrz! – Od­wraca wzrok i wy­cho­dzi. Na­wet nie trza­ska drzwiami. Ani grama zło­ści. Zero fu­rii. Mi­strzo­stwo świata…

Czuję, że za­raz wy­buchnę. Jak nie cała ja, to już na pewno moje serce. Roz­bije się na ka­wałki. Nie zo­sta­nie z niego żadna część. Roz­kru­szy się w drobny pył.

Rok póź­niej, Wil­low Hills, 1 paź­dzier­nika

Krwi­sty bur­gund la­kieru mo­ich pa­znokci pa­suje do wina w krysz­ta­ło­wym kie­liszku. Sie­dzę w fo­telu przed ko­min­kiem, pa­trzę na pierw­szy ogień w tym se­zo­nie i ro­bię ra­chu­nek su­mie­nia. Czy je­stem szczę­śliwa? Chyba nie do końca, ale się sta­ram. Tak bar­dzo się sta­ram, że wła­sna matka by mnie nie po­znała. Mam na so­bie su­kienkę i bi­żu­te­rię Cha­nel i pełny ma­ki­jaż. Przy­jemne cie­pło za­czyna po­woli wy­peł­niać po­kój, ale reszta domu jest cią­gle lo­do­wata. Szcze­gól­nie kiedy nie ma tu Sier­gieja, czyli pra­wie za­wsze. Pu­sto i chłodno. Śred­nio co dwie mi­nuty pa­trzę na ze­ga­rek. To pia­get tre­asu­res z trzy­dzie­stoma dia­men­tami. Spo­glą­dam na niego za czę­sto i to nie dla­tego, że jest piękny. Mija już dwu­dzie­sta. Obie­cał mi, że bę­dzie naj­póź­niej po dzie­więt­na­stej. Od go­dziny już scrol­luję te­le­fon. Mam do­syć ekranu.

Z nu­dów za­czy­nam prze­glą­dać ma­ga­zyny le­żące obok. W jed­nym z nich na­ty­kam się na na­sze zdję­cie, obok nie­in­te­re­su­jąca krótka notka. Pa­pa­razzi to jedna z wielu no­wo­ści w moim no­wym ży­ciu. Za­sta­na­wiam się, skąd dzien­ni­ka­rze biorą po­my­sły do pi­sa­nia. Wy­ssane z palca bred­nie. Cza­sami do­wia­duję się z prasy o nas ta­kich rze­czy, że aż nie mogę uwie­rzyć, że praw­nik Sier­gieja nie lata z po­zwami od re­dak­cji do re­dak­cji. Pew­nie nie robi tego tylko dla­tego, że mój mąż nie czyta bru­kow­ców. I tak chyba jest le­piej dla nas wszyst­kich… Nie mogę się przy­zwy­czaić do na­szej obec­no­ści w ga­ze­tach. Tak jak do sa­mot­no­ści czy wiel­kich prze­strzeni tego domu. Moje prze­my­śle­nia prze­rywa na­gle Ma­ria, która po raz trzeci wcho­dzi do po­koju i pyta, czy od­grzać mi ko­la­cję. Po­now­nie za­prze­czam. Go­spo­sia to też dla mnie no­wość. Od­cho­dzi z za­wie­dzoną miną. Chyba nie tylko ja mam dość tego cze­ka­nia. Od­kąd Sier­giej i ja się po­zna­li­śmy, pra­wie pół­tora roku temu, mam wra­że­nie, że cały czas na niego cze­kam. Je­ste­śmy już mał­żeń­stwem od sze­ściu mie­sięcy i miesz­kamy pod jed­nym da­chem, a cią­gle mało się wi­du­jemy. Od na­szego ślubu na Ha­wa­jach i po­dróży po­ślub­nej nie spę­dzamy wiele czasu ra­zem. Na­wet tego lata, kiedy przez trzy mie­siące to­wa­rzy­szy­łam mu w każ­dej jego po­dróży, wi­dy­wa­łam go tylko wie­czo­rami. Więk­szość czasu spę­dza­łam sa­mot­nie, zwie­dza­jąc mia­sto, w któ­rym aku­rat by­li­śmy, albo w ho­telu, kiedy pra­co­wał. Je­dy­nym wy­jąt­kiem były trzy ty­go­dnie spę­dzone w No­wym Jorku, kiedy to całe dnie by­łam z Elizą. Urzą­dza­ły­śmy na nowo miesz­ka­nie na Man­hat­ta­nie, sta­wia­jąc so­bie za cel uży­cie wy­łącz­nie eko­lo­gicz­nych ma­te­ria­łów i me­bli z dru­giej ręki. Nic no­wego, żad­nej zbęd­nej kon­sump­cji. Praw­dziwa eko­lo­gia. Pchli targ, sklepy z an­ty­kami, ga­ra­żowe wy­prze­daże i ogło­sze­nia z in­ter­netu. Bar­dzo się za­przy­jaź­ni­ły­śmy z Elizą. Ma do­brą du­szę, jest otwarta, uśmiech­nięta i szczera. Bar­dzo ce­nię so­bie tę przy­jaźń. Czę­sto roz­ma­wiamy przez te­le­fon. Dzi­siaj dzwoni, aby zło­żyć mi ży­cze­nia uro­dzi­nowe.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, szczę­ściaro! Dwa­dzie­ścia je­den lat! Boże, kiedy to było?!

– Oj, nie prze­sa­dzaj, nie tak dawno…

– Trzy­na­ście lat temu – wzdy­cha Eliza. – Co ro­bi­cie?

– Zgad­nij! – mó­wię po­waż­nym to­nem.

– Sie­dzisz w domu i cze­kasz na niego, a on się spóź­nia.

– Bingo! – wy­krzy­kuję. To, że zga­dła za pierw­szym ra­zem, utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że nie po­win­nam li­czyć na ja­ką­kol­wiek zmianę w tej dzie­dzi­nie. Tak za­wsze było, jest i bę­dzie.

– Nie wie­rzę… – Oczami wy­obraźni wi­dzę już, jak Eliza chwyta się za czoło i siada ze zdzi­wie­nia.

– Sier­giej żyje dla swo­jej pracy – ogła­szam znie­chę­cona.

– Wiem, ale bez prze­sady! Nie zdaje so­bie sprawy, jak prze­gina! Dziś są twoje uro­dziny! Za­raz do niego za­dzwo­nię i mu po­wiem, co o tym my­ślę! – rzuca ze zło­ścią.

– To i tak ni­czego nie zmieni…

– Zmieni: przy­naj­mniej mi ulży.

– Dzię­kuję za buty, są bo­skie! – za­czy­nam nowy te­mat.

– Po­do­bają ci się?

– To mało po­wie­dziane. Są prze­piękne! Je­steś wielka!

Mowa o pa­rze wy­ko­na­nych we­dług in­dy­wi­du­al­nego wzor­nic­twa szpi­lek Lo­ubo­utina. Małe cu­deńka. Mam je wła­śnie na so­bie. Czarne, skó­rzane, na bar­dzo wy­so­kim ob­ca­sie z du­żymi ko­kard­kami z przodu. No i ta czer­wona po­de­szwa… Klasa. Pa­trzę na nie, pi­jąc wino, i za­chwy­cam się ich do­pra­co­waną li­nią. Po­woli, dzięki wiel­kiemu za­an­ga­żo­wa­niu Elizy, za­czy­nam ubie­rać się ko­bieco i sty­lowo. Nie jest to ła­twe, ale ro­bię to dla Sier­gieja. Mój nowy styl spra­wia mu praw­dziwą przy­jem­ność. Te­raz dżinsy wkła­dam tylko, kiedy idę na uni­wer­sy­tet i nie ru­szam się z domu bez biu­sto­no­sza, choć da­lej go nie cier­pię. Naj­bar­dziej z tego wszyst­kiego lu­bię buty. Mam do nich sła­bość i już sporą ko­lek­cję w sza­fie. Pra­wie same szpilki…

Sie­dzę w fo­telu i du­mam nad sło­wami Elizy. Znowu się spóź­nia. Znowu go nie ma. Te wszyst­kie dni i wie­czory, które spę­dzam tu sama, cze­ka­jąc na niego… Naj­czę­ściej wy­la­tuje gdzieś w po­nie­dzia­łek rano i wraca w czwar­tek lub pią­tek wie­czo­rem. Zda­rza się na­wet, że w so­botę. Spę­dzamy ra­zem week­endy. No, po­wiedzmy, że więk­szość week­en­dów. W ty­go­dniu, je­żeli tu jest, rano, za­raz po prze­bu­dze­niu, czę­sto się ko­chamy, bo to jego ulu­biona pora na seks. Po­tem Sier­giej idzie bie­gać. Prysz­nic. Na­stęp­nie jemy śnia­da­nie. W ja­dalni, przy stole, w ubra­niu. Kawa. On, jak zwy­kle, czyta po­ranne ga­zety, a ja ob­ser­wuję każdy jego ruch. Mam wra­że­nie, że jego źre­nice zmie­niają kształt, kiedy prze­suwa wzrok po czy­ta­nym tek­ście. Za­cho­wuje się, jakby mnie nie było. Przez te wszyst­kie lata sa­mot­no­ści chyba za­po­mniał, jak to jest miesz­kać we dwoje…

– Sier­giej, pro­szę cię… – przy­po­mi­nam mu ci­cho o swo­jej obec­no­ści. To krę­pu­jące.

– Prze­pra­szam – mówi za­kło­po­tany i od­kłada po­spiesz­nie ga­zetę na bok. Po ja­kiś trzech mi­nu­tach pró­buje spo­glą­dać na nią nie­po­strze­że­nie, ale to wi­dzę. Nie może się opa­no­wać. To jest sil­niej­sze od niego. Musi być na bie­żąco ze wszyst­kimi in­for­ma­cjami eko­no­micz­nymi i po­li­tycz­nymi ze świata, choć lap­topa wy­łą­cza grubo po pół­nocy. Do­pro­wa­dza mnie to do szału. Po śnia­da­niu wy­jeż­dża do pracy, a ja jadę na za­ję­cia. Wi­dzimy się wie­czo­rem albo nocą. Naj­czę­ściej to dru­gie. Je­żeli jest na miej­scu, po po­wro­cie do domu pra­cuje da­lej, przy­go­to­wu­jąc się naj­czę­ściej na na­stępny dzień. Cza­sami od­bywa spo­tka­nia przez kom­pu­ter lub te­le­fon. Od­gry­wam się za to nocą. Późną porą, aby ode­rwać go od ekranu kom­pu­tera, włą­czam mu­zykę w sa­lo­nie, ro­bię gło­śniej, jesz­cze gło­śniej, tań­czę, cza­sami zrzu­cam z sie­bie ubra­nie. Wpada wtedy jak bu­rza i pyta, czy cza­sem nie po­stra­da­łam zmy­słów. Ale kiedy wi­dzi mnie tak, jak tań­czę pół­nago, cała złość mu prze­cho­dzi i stoi w drzwiach, pa­trząc na mnie z po­li­to­wa­niem. Z cza­sem wielki uśmiech zmie­nia się w po­żą­da­nie, aż w końcu ulega mi, po­ko­nany. Je­stem wielka! Cza­sami jed­nak nic na niego nie działa. Wbiega wtedy do sa­lonu, ści­sza mu­zykę i tłu­ma­czy z po­ważną miną:

– Na­prawdę mu­szę to dziś skoń­czyć. Ju­tro mam przed­sta­wić ten pro­jekt pre­mie­rowi. Na tym po­lega praca kon­sul­tanta, ro­zu­miesz? Daj mi to zro­bić, co? Idź już spać!

A kiedy po dłuż­szej chwili nie po­ja­wia się w sa­lo­nie, cho­ciaż gło­śnik wyje na cały re­gu­la­tor, wtedy to ja wkra­czam do jego prze­strzeni. Ko­ron­kowa bie­li­zna, ma­ki­jaż i ob­casy. Ko­cham go, ale mu­szę wal­czyć o jego uwagę. Wszyst­kie spo­soby są więc do­bre. Udaje się, choć ostat­nio za­uwa­ży­łam, że nie dzia­łam już na niego tak, jak na po­czątku. Mam wra­że­nie, że jest prze­mę­czony i trudno mu się zre­lak­so­wać, choć pro­po­nuję mu sie­bie, to­war pierw­szej klasy.

Ostat­nio na­wet wspo­mnia­łam jego słowa na te­mat związku z Jen­ni­fer i za­czy­nam, nie­stety, wi­dzieć pewne po­do­bień­stwa. Po­brali się za­le­d­wie po kilku mie­sią­cach zna­jo­mo­ści, a ich mał­żeń­stwo nie prze­trwało na­wet roku. Jen­ni­fer uznała, że Sier­giej nie na­daje się na męża. Sta­ram się od­pę­dzić tę myśl, ale przy­się­gam, za­czy­nam po­dej­rze­wać, że wiem, co chciała przez to po­wie­dzieć.

Sier­giej trosz­czy się o mnie, za­pew­nia bez­pie­czeń­stwo i ży­cie na wy­so­kim po­zio­mie. To, że ni­czego nam nie bra­kuje, to mało po­wie­dziane. W sen­sie ma­te­rial­nym mamy wszystko. Spę­dzamy też piękne chwile ra­zem, ale nie jest ich tyle, ile było przed ślu­bem. Ostat­nio przy­pad­kiem usły­sza­łam frag­ment jego roz­mowy z Bo­ry­sem.

– Tak to jest mieć w domu młodą siksę…

– Do­ra­sta­jącą córkę w okre­sie buntu mło­dzień­czego, chcesz po­wie­dzieć. Od po­czątku ci mó­wi­łem, że z młodą będą kło­poty… Jak ty to wy­trzy­mu­jesz?! – py­tał Bo­rys.

– Mi­łość jest ślepa… To je­dyne lo­giczne wy­tłu­ma­cze­nie, ja­kie mi przy­cho­dzi do głowy – ogło­sił roz­ba­wiony Sier­giej.

– Lo­giczne? Nie wi­dzę już dla cie­bie ra­tunku, chło­pie… – od­po­wie­dział jego przy­ja­ciel.

My­ślę więc, że da­lej mnie ko­cha.

Uni­wer­sy­tet… Te­raz będę spę­dzać tu zde­cy­do­wa­nie wię­cej czasu niż przez dwa pierw­sze lata. Rok aka­de­micki za­czyna się za dwa dni i jest to mój ostatni rok na ar­chi­tek­tu­rze. Nie wiem jesz­cze, czy za­pi­szę się na ma­gi­sterkę. Za na­mową Sier­gieja za­czy­nam drugi kie­ru­nek – de­ko­ra­cję wnętrz. Mój mąż cie­szy się z mo­jego na­pię­tego gra­fiku za­jęć. Będę mniej na niego cze­kać. Oprócz stu­diów, które już zaj­mują mi mnó­stwo czasu, mam też lek­cje fran­cu­skiego, bo Sier­giej ma na tym punk­cie ist­nego ho­pla. Są dni, kiedy mówi do mnie tylko po fran­cu­sku. Na po­czątku jest to za­bawne, ale szybko za­czyna mnie iry­to­wać. Zu­peł­nie nie ro­zu­miem, co do mnie mówi. Nie dość, że mało się wi­du­jemy, to jesz­cze przez to cza­sem pra­wie w ogóle nie roz­ma­wiamy… Ale on po­zo­staje nie­ugięty i uparty. Ni­gdy nie daje za wy­graną. Chwi­lami do­pro­wa­dza mnie tym do obłędu. Wście­kam się i wrzesz­czę do niego po pol­sku. Oczy­wi­ście daje to efekt od­wrotny od za­mie­rzo­nego. Naj­pierw się śmieje, a po­tem przez dwa dni mówi do mnie tylko po fran­cu­sku. Prze­staje tylko, kiedy mu grożę po­wro­tem do aka­de­mika. Z nim w ogóle trudno jest wy­grać. Za­cho­wuje się jak szef. Cza­sami mu to wy­po­mi­nam. Ostat­nio na­wet tak go na­zy­wam, co go bar­dzo de­ner­wuje. Za­mie­ni­łam dla żartu jego imię w moim te­le­fo­nie. Te­raz jak do mnie dzwoni, to wy­świe­tla się jego zdję­cie z na­pi­sem: SZEF. Bawi mnie to.

Sier­giej jest wy­ma­ga­jący, choć naj­wię­cej wy­maga od sa­mego sie­bie. Za­raz po­tem je­stem ja… Mu­szę się sta­rać. Prze­szłam już za­ję­cia z ety­kiety, bo jako żona to­wa­rzy­szę mu na wy­staw­nych przy­ję­ciach i ban­kie­tach. Na po­czątku wy­da­wało mi się to eks­cy­tu­jące, ale szybko prze­ko­na­łam się, że można tam umrzeć z nu­dów, je­żeli czło­wiek nie in­te­re­suje się po­li­tyką. Wolę być stu­dentką.

Boję się jed­nak za­cząć ko­lejny rok. Na uczelni nie ma już ni­kogo z na­szej paczki. Suza za­pi­sała się na za­oczną ma­gi­sterkę i po­szła do pracy w ma­łym biu­rze no­ta­rial­nym w Oks­for­dzie. Jest szansa, że od czasu do czasu się zo­ba­czymy. Marc, Mo­nica i Finn w czerwcu do­stali pracę w Lon­dy­nie w du­żej fir­mie i wy­na­jęli tam wspól­nie miesz­ka­nie. Lor­can zde­cy­do­wał się na kon­ty­nu­ację na­uki na naj­lep­szym w tej dzie­dzi­nie Uni­wer­sy­te­cie w Kan­sas w Sta­nach. Za­pi­sał się na stu­dia ma­gi­ster­skie i wy­je­chał w po­ło­wie sierp­nia, żeby po­znać miej­sce i lu­dzi. Lor­can… Nie po­go­dził się z tym, że wy­szłam za mąż. Nie ro­zu­miał, po co dwu­dzie­sto­latce ślub i znie­na­wi­dził Sier­gieja. Cza­sami wy­daje mi się, że cała na­sza zna­jo­mość jest jed­nym, wiel­kim nie­po­ro­zu­mie­niem. Wzloty i upadki. Nie wiem, czy to przy­jaźń, czy mi­łość. Trudno mi było się z nim roz­stać i pła­ka­łam cały wie­czór, kiedy wi­dzie­li­śmy się po raz ostatni. Ale naj­czę­ściej wspo­mi­nam dzień, kiedy po­wie­dzia­łam mu, że mam za­miar wyjść za Sier­gieja, choć wo­la­ła­bym o nim za­po­mnieć. Ale tak się nie da. Nie wiem, co we mnie wtedy wstą­piło. Od tam­tego mo­mentu wi­dzie­li­śmy się jesz­cze parę razy w to­wa­rzy­stwie na­szych przy­ja­ciół. Pa­trzy­li­śmy na sie­bie dziw­nie, ale nie za­mie­ni­li­śmy ze sobą ani słowa. Kiedy po ślu­bie prze­pro­wa­dzi­łam się do Wil­low Hills, wi­dy­wa­łam go spo­ra­dycz­nie, na kilku za­ję­ciach w mie­siącu. Nie po­tra­fi­li­śmy już ze sobą roz­ma­wiać. Ostat­nim ra­zem wpa­dli­śmy na sie­bie w piz­ze­rii, za­gad­nę­łam do niego, ale zbył mnie szybko. Wy­ja­śnił, że wy­jeż­dża do Sta­nów i do­dał:

– Nie chcę, że­byś się ze mną kon­tak­to­wała. Za­po­mnij o mnie. Tak bę­dzie naj­le­piej. I dla cie­bie, i dla mnie.

Trudno mi było z tym po­le­mi­zo­wać, ale oboje wie­dzie­li­śmy prze­cież, że to nie­wy­ko­nalne.

– Ni­gdy o to­bie nie za­po­mnę.

– Chyba jed­nak bę­dziesz mu­siała. I po­zdrów męża! – rzu­cił iro­nicz­nie, ga­sząc pa­pie­rosa i bez słowa po­że­gna­nia wszedł do piz­ze­rii, zo­sta­wia­jąc mnie samą na ze­wnątrz. Wró­ci­łam do domu, bo nie by­łam w sta­nie wejść tam z po­wro­tem i uda­wać przed resztą, że nic się nie stało. Do­brze, że wy­je­chał. Do­brze, że już ni­gdy wię­cej go nie zo­ba­czę! Ina­czej nie wiem, jak to wszystko mo­głoby się skoń­czyć. Nie mo­gła­bym prze­stać o nim my­śleć. To­talny obłęd… Oby był jak naj­da­lej stąd… Prze­pła­ka­łam cały wie­czór, a kiedy Sier­giej wró­cił z pracy, uda­łam, że już za­snę­łam. Nie ro­zu­miem, co się ze mną stało i dla­czego tak po­stą­pi­łam.

Jest dzie­wiąta. Po­sta­na­wiam otwo­rzyć bu­telkę uro­dzi­no­wego szam­pana. Za­po­mniał. To pewne. Nie mam ochoty dłu­żej cze­kać. Wcho­dzę do kuchni, Ma­ria sie­dzi przy stole. Na­gle sły­szę opony sa­mo­chodu ha­mu­jące na żwi­ro­wym pod­jeź­dzie. Wresz­cie. Kie­ruję się w stronę holu. Wcho­dzi i po ci­chu za­myka drzwi. Za­pala świa­tło. Wi­dząc mnie, chowa twarz w prze­sad­nie wiel­kim bu­kie­cie czer­wo­nych róż. Pod­cho­dzi tak do mnie, klęka przede mną i wy­sta­wia kwiaty w moim kie­runku. Cały Sier­giej.

– Nie mam nic na swoje uspra­wie­dli­wie­nie, ale bar­dzo mi przy­kro, że się spóź­ni­łem. Mo­żesz wy­my­ślić mi karę. Dla cie­bie zniosę wszystko – oznaj­mia te­atral­nie ze spusz­czo­nym wzro­kiem.

Świet­nie! Mam tyle po­my­słów na kary…

– Za­kaz mó­wie­nia w in­nym ję­zyku niż an­giel­ski… Przez cały mie­siąc!

– Zga­dzam się. Ale to nie wyj­dzie ci na ko­rzyść.

Co za typ?! Za­wsze musi mieć ostat­nie słowo!

– I bez ta­kich! – za­ka­zuję, gro­żąc mu pal­cem.

– Będę grzeczny. Coś jesz­cze? – pyta ze spusz­czoną głową ni­czym ska­za­niec.

– Dwa na­stępne week­endy spę­dzamy w ca­ło­ści ra­zem, w domu, w łóżku, z książ­kami i z Net­fli­xem. Po­wie­dzia­łam week­endy, to zna­czy: so­bota i nie­dziela.

– Cały czas w łóżku?

– Tak, na­wet po­siłki!

Wiem, nie­na­wi­dzi ta­kiego nic nie­ro­bie­nia. Pra­co­ho­lik. A już po­nad wszystko nie cierpi jeść w łóżku. Jest chyba je­dy­nym czło­wie­kiem na świe­cie, który tego nie lubi. Wszyst­kie po­siłki ja­damy przy stole, ze sztuć­cami, ser­wet­kami, kie­lisz­kami i in­nymi cu­dami, ni­czym w pię­cio­gwiazd­ko­wej re­stau­ra­cji. A okruszki chleba na prze­ście­ra­dle do­pro­wa­dzają go wręcz do szału… Wiem, bo spraw­dzi­łam. Ma­ria mu­siała zmie­niać po­ściel. Trudno. Te­raz nie ma wyj­ścia. Wzdy­cha.

– Do­brze, niech ci bę­dzie. Ale w ten week­end to nie­moż­liwe, do­piero w na­stępny. Lecę do Bruk­seli. – Wstaje z ko­lan i szuka cze­goś w kie­sze­niach ma­ry­narki.

– Znowu? – mó­wię zre­zy­gno­wa­nym to­nem.

– Nie mam wyj­ścia. Ale po­tem bę­dzie tak, jak po­wie­dzia­łaś. Obie­cuję. – Uśmie­cha się i mnie ca­łuje. – Wszyst­kiego naj­lep­szego, Anno.

Nie mam szans, on działa na mnie jak nar­ko­tyk. Jego uśmiech jest dla mnie nie do po­ko­na­nia. Je­stem zu­peł­nie bez­bronna wo­bec jego uroku oso­bi­stego: cza­ruje mnie tak samo jak pierw­szego dnia, kiedy go zo­ba­czy­łam. Je­śli jesz­cze raz mia­ła­bym wyjść z tym nie­zna­jo­mym z sali i za­głę­bić się w ja­kiś ciemny ko­ry­tarz, zro­bi­ła­bym do­kład­nie to samo. Ko­cham go po­nad wszystko. Z wszyst­kimi jego za­le­tami i wa­dami. No i nie­na­wi­dzę się za to, co mu zro­bi­łam… Gdyby tylko wie­dział. Ale nie wie. Wolę o tym na­wet nie my­śleć. W ogóle chcę o tym za­po­mnieć. To był błąd i tyle. Każdy po­peł­nia błędy… Tylko czemu na­wet w tej chwili o tym my­ślę?

– A te­raz pre­zent – ogła­sza.

– Prze­cież uma­wia­li­śmy się, że nie bę­dziesz mi ni­czego ku­po­wał!

– I nie ku­pi­łem. Pro­szę, zo­bacz. – Po­daje mi białą ko­pertę. Otwie­ram i wyj­muję trzy strony do­ku­men­tów. Spo­glą­dam na niego, ocze­ku­jąc wy­ja­śnień.

– Czy­taj! – roz­ka­zuje.

Do­ku­menty za­twier­dza­jące prawne otwar­cie mo­jej fun­da­cji. Po­mysł Sier­gieja. Fun­da­cja ma dzia­łać w naj­bied­niej­szych kra­jach Afryki i za­si­lać te­reny nie­ze­lek­try­fi­ko­wane w prąd dzięki pa­ne­lom fo­to­wol­ta­icz­nym. Ma spon­so­ro­wać ba­da­nia nad kon­struk­cją no­wych sprzę­tów elek­tro­nicz­nych co­dzien­nego użytku, za­si­la­nych ba­te­riami sło­necz­nymi. Dzia­ła­jąc w branży Sier­gieja, za­wsze bę­dziemy do­brze za­opa­trzeni i będę miała ko­goś, kto bę­dzie mógł udzie­lać mi fa­cho­wych po­rad na bie­żąco. Przez parę ty­go­dni trwało za­ła­twia­nie for­mal­no­ści, pod­pi­sy­wa­nie ton pa­pie­rów, ak­tów u no­ta­riu­szy, praw­ni­ków i jesz­cze nie wiem kogo… Wbrew po­zo­rom z taką for­tuną nic nie jest pro­ste.

– Za­ła­twione. Fun­da­cja Anny Ta­re­dov jest już fak­tem. – Wielka sa­tys­fak­cja po­ja­wia się na jego twa­rzy.

– Wspa­niale. Dzię­kuję – mó­wię spo­koj­nie i silę się na uśmiech. Nie mam na to ochoty, ale żona ba­wiąca się w or­ga­ni­zo­wa­nie po­mocy cha­ry­ta­tyw­nej i fi­nan­su­jąca szczytne cele to żona warta na­zwi­ska Ta­re­dov. Nie chcę go za­wieść.

– Nie ma za co.

Pod­cho­dzę i ca­łuję go.

– To co? Go­towa na za­bawę? – Pa­trzy mi w oczy.

– Na jaką za­bawę? Prze­cież je­steś wy­koń­czony. Wi­dzia­łam, jak wy­je­cha­łeś z domu po szó­stej, za­raz bę­dzie dzie­siąta. Daj spo­kój.

– I co z tego? Prze­cież nie bę­dziemy sie­dzieć w domu w twoje uro­dziny! Je­dziemy do Foxa – mam­ro­cze, prze­cie­ra­jąc twarz dłońmi. Jest zmę­czony.

– Mam lep­szy po­mysł. Ty i ja w go­rą­cej ką­pieli peł­nej piany. Co ty na to?

Za­myka oczy, przy­tula mnie i szep­cze:

– Mia­łem na­dzieję, że to po­wiesz.

Nie do­cho­dzi do wspól­nej ką­pieli, bo naj­pierw jemy ko­la­cję przy­go­to­waną przez Ma­rię, a po­tem Sier­giej po pro­stu za­sy­pia. Leżę koło niego w na­szym ogrom­nym łóżku i prze­wra­cam się z boku na bok, jak ten kur­czak na roż­nie, bo nie mogę za­snąć. Mój mózg nie chce się wy­łą­czyć. Stre­suję się fun­da­cją, bo nie mam po­ję­cia, jak to się robi, po­tem sta­ram się my­śleć o czymś przy­jem­niej­szym, ale też mi nie wy­cho­dzi. Za to wy­buch bomby w Pa­ryżu po­ja­wia się ran­do­mowo jako po­mysł na za­śnię­cie w mo­jej gło­wie. Przy­pi­sano go nie­zna­nym za­ma­chow­com, co jesz­cze bar­dziej utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że stoi za tym Ste­ven Mac Roye, który na­gle znikł z na­szego ży­cia jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Zbyt piękne, żeby było praw­dziwe. Te­sty nad no­wym bio­pa­li­wem w fun­da­cji Sier­gieja, którą spe­cjal­nie po to za­ło­żył, wła­śnie mają się za­cząć. Z An­glii zo­stała prze­nie­siona do Szwaj­ca­rii. Ron Dic­kin­son udał się na za­słu­żone, prze­dłu­żone wa­ka­cje, a jego miej­sce za­jął au­striacki pro­fe­sor. Nie je­stem pewna czy mój mąż ukrywa przede mną ja­kieś fakty, czy rze­czy­wi­ście Mac Roye dał so­bie spo­kój. Rzadko udaje nam się o tym po­roz­ma­wiać. Zresztą w ogóle rzadko roz­ma­wiamy, a na­wet wtedy wy­cią­gnię­cie od niego ja­kich­kol­wiek in­for­ma­cji na ten te­mat gra­ni­czy z cu­dem. Za­wsze jest bar­dzo ostrożny w tym, co mówi, i twier­dzi, że Mac Roye mu­siał za­ak­cep­to­wać jego plany. Ja­koś nie chce mi się w to wie­rzyć i mam wra­że­nie, że to tylko ci­sza przed bu­rzą.

Bu­dzę się sama. Sier­giej już pew­nie w pracy. Dziś rano mam pierw­sze za­ję­cia na uczelni. An­drew czeka na mnie w ja­dalni i po­pija colę z lo­dem. Nie mam po­ję­cia, jak można to pić na śnia­da­nie… An­drew jest moim kie­rowcą, ochro­nia­rzem, moim cie­niem. Cho­dzi za mną wszę­dzie, wozi mnie i pil­nuje. To niby dla bez­pie­czeń­stwa. Pra­cuje dla tej sa­mej agen­cji, z któ­rej ko­rzy­sta Sier­giej. Nie wiem, czy w ra­zie praw­dzi­wego pro­blemu po­tra­fiłby co­kol­wiek zro­bić, ale mój mąż nie chce na­wet sły­szeć, że­bym je­chała gdzieś sama. Pełna kon­trola. Bar­dzo w jego stylu. An­drew jest mi­łym, mło­dym, wy­spor­to­wa­nym fa­ce­tem, który, nie­stety, mało się od­zywa i cały czas pa­trzy w ekran swo­jego te­le­fonu, wy­pi­ja­jąc przy tym hek­to­li­try na­po­jów ga­zo­wa­nych. Kiedy wcho­dzę do ja­dalni, spo­gląda na mnie i bez cie­nia uśmie­chu wita:

– Cześć.

– Cześć, An­drew, jak leci?

– W po­rządku, a co u cie­bie?

– Do­brze, dzię­kuję.

I to jest mniej wię­cej cały nasz dia­log. Po­tem in­for­muję już tylko, gdzie musi mnie za­wieźć, co będę tam ro­bić i kiedy ma po mnie wró­cić. Na tym się koń­czy. Za­sta­na­wiam się, czy jest nie­śmiały, czy po pro­stu mnie nie lubi. A może jego praca tego wy­maga? Sie­dze­nia ci­cho? Trudno stwier­dzić. Ma dzi­siaj szare skar­petki. Za­uwa­żam, bo prze­waż­nie jest cały na czarno. Cho­dzi w gar­ni­tu­rze, a na kie­szonce od ma­ry­narki ma logo agen­cji bez­pie­czeń­stwa. Ma mega trą­dzik i jest przy­pa­ko­wany. Może odro­binę za bar­dzo. Rę­kawy od ma­ry­narki są na­pięte na ra­mio­nach. Le­dwo się tam miesz­czą. Musi mu być nie­wy­god­nie. Nie jest o wiele star­szy ode mnie. Ma może z dwa­dzie­ścia pięć lat… Nie wiem. Nic o nim nie wiem. Za każ­dym ra­zem, kiedy pró­buję z nim po­ga­dać, od­po­wiada pół­słów­kami albo tylko: tak i nie… On ni­gdy nie za­czyna ze mną roz­mowy. Ni­gdy też nie wi­dzę, żeby roz­ma­wiał z kimś in­nym poza Sier­gie­jem i Mat­tem. Nie­stety, jak na iro­nię, od kilku mie­sięcy spę­dzam z nim wię­cej czasu niż z wła­snym mę­żem.

Sia­dam przy stole i piję sok po­ma­rań­czowy. Nie chce mi się jeść. Je­stem zde­ner­wo­wana pierw­szym dniem na uczelni. Kiedy Ma­ria przy­nosi mi śnia­da­nie, py­tam, cho­ciaż znam od­po­wiedź:

– Sier­giej już po­je­chał?

– Tak. Dwie go­dziny temu.

Ma­ria jest wspa­niałą osobą. Jest cier­pliwa, miła, dys­kretna i taka cie­pła… Zu­peł­nie inna, niż wy­da­wała mi się na po­czątku. Ma już do­brze po sześć­dzie­siątce, ale nie wy­gląda na swój wiek. Może przez dłu­gie ciemne, grube włosy, które nosi naj­czę­ściej upięte w kok. Kiedy wpro­wa­dzi­łam się do Wil­low Hills, do­wie­dzia­łam się, że Matt to jej syn. Pra­cują u Sier­gieja od lat i są z nim zżyci. Oboje miesz­kają w ma­łym domu na te­re­nie Wil­low Hills, przy­le­ga­ją­cym jedną ścianą do ga­raży, w któ­rych Sier­giej trzyma swoje sa­mo­chody.

Mój mąż, jak więk­szość męż­czyzn, jest fa­nem szyb­kich aut. Ma ich kilka, ale moim ulu­bio­nym jest ka­wowe ma­se­rati, któ­rym raz za­brał mnie na wy­cieczkę za mia­sto. Nie­stety An­drew wozi mnie pan­cer­nym bmw, bo tak mu na­ka­zał Szef. Jest też małe, śliczne fer­rari 250 GTO, któ­rego ni­gdy nie po­zwala ni­komu pro­wa­dzić, na­zy­wane przeze mnie za­bawką. Wi­dzia­łam go, jak wy­jeż­dżał nim parę razy, sam, kiedy był wku­rzony. Po po­wro­cie był już spo­kojny i wy­lu­zo­wany. Ten sa­mo­chód ma na niego ko­jący wpływ. Jak lek uspo­ka­ja­jący. No i oczy­wi­ście czarna li­mu­zyna, która ko­ja­rzy mi się tylko z jed­nym.

– Idziemy? – py­tam, pa­trząc na kie­rowcę. Kiwa głową i wstaje.

– Idę się od­lać i je­dziemy. – Tyle słów na­raz?! Nie­sa­mo­wite… Za­cho­waj tro­chę na póź­niej!

Kiedy zbli­żamy się do kam­pusu, serce za­czyna bić mi szyb­ciej. Lor­can Ma­idley. Nie ma szans, żeby go dziś tu­taj spo­tkać, ani dziś, ani ju­tro, bo jest bar­dzo da­leko stąd. Ale czuję jego obec­ność. Czuję tu nas i nie mogę prze­stać. Obie­ca­łam so­bie wcze­śniej, że nie będę o nim my­śleć, ale to nie­moż­liwe. Można okła­mać każ­dego, ale nie sie­bie. Kiedy An­drew pod­jeż­dża pod bramę uni­wer­sy­tetu, mam ochotę zo­stać w au­cie. Sztyw­nieję i nie mogę się zmu­sić do dzia­ła­nia. Po dłuż­szej chwili od­wraca się do mnie:

– Co jest? Nie idziesz?

– Nie mam od­wagi – rzu­cam zbyt szcze­rze. I tak nie może zro­zu­mieć, o co mi cho­dzi.

– Pierw­szy dzień? Nie martw się, bę­dzie do­brze. – Jego wy­lew­ność mnie za­ska­kuje. Od kiedy się znamy, nie wy­po­wie­dział do mnie tylu słów w je­den dzień!

– Jak skoń­czę, to wy­ślę ci ese­mesa, ale na pewno nie uda się przed piątą.

– Będę cze­kał – od­po­wiada i prze­kręca klu­czyk w sta­cyjce.

Wy­cho­dzę z sa­mo­chodu. Nie ma już od­wrotu. Ru­szam do głów­nego bu­dynku, żeby spraw­dzić plan za­jęć. Idę szybko, wzrok mam wbity w chod­nik. Nie roz­glą­dam się, nie chcę przy­po­mi­nać so­bie wszyst­kich rze­czy, ja­kie tu się wy­da­rzyły. Za­pach się nie zmie­nił. Wali pa­stą do pu­co­wa­nia par­kietu. Pierw­szy wy­kład jest tor­turą. Nie mogę usie­dzieć w miej­scu, mam wra­że­nie, że wszy­scy się na mnie pa­trzą, i zu­peł­nie nie po­tra­fię się sku­pić. Sami obcy. Dziew­czyny jak zwy­kle w prze­sad­nych ma­ki­ja­żach, a fa­ceci z ga­dże­tami-za­baw­kami w rę­kach. Mie­szanka per­fum i ni­ko­ty­no­wych opa­rów z e-pa­pie­ro­sów. Zbiera mi się na wy­mioty. Nic się nie zmie­niło. Mimo no­wiut­kiego ta­bletu Pro w mo­jej tor­bie nie ro­bię żad­nych no­ta­tek, na­wet nie wiem, o czym mówi wy­kła­dowca. Tra­ge­dia. Jak zdo­łam co­kol­wiek zro­bić w tym roku? A ostatni rok ar­chi­tek­tury jest ważny i trzeba na­pi­sać pracę li­cen­cjacką z wła­snym pro­jek­tem. Trzy dni w ty­go­dniu ar­chi­tek­tura, a dwa po­zo­stałe de­ko­ra­cja wnętrz. Za­po­wiada się na drogę przez mękę…

Ten pierw­szy dzień jest po pro­stu straszny. A już naj­gor­sza jest sto­łówka. Mu­szę coś w końcu zjeść. Wcho­dzę do sali i spe­cjal­nie omi­jam wzro­kiem nasz sto­lik, to nie­na­tu­ralne, ale ko­nieczne. W tłu­mie roz­po­znaję kilka osób z trze­ciego roku, ale ja­koś nie mam od­wagi z kim­kol­wiek roz­ma­wiać. Biorę ka­napkę i wy­cho­dzę ją zjeść na ze­wnątrz. Sia­dam na scho­dach, wy­sta­wia­jąc nogi w kie­runku słońca. Z każ­dej strony do­bie­gają mnie roz­mowy owiane dy­mem owo­co­wych va­pów. Po pra­wej stro­nie wi­dać drogę do aka­de­mika. Na­gle bie­rze mnie wielka bez­sen­sowna i nie­uza­sad­niona ochota, żeby tam pójść, zo­ba­czyć, co się stało z po­ko­jem nu­mer sie­dem­na­ście i dwa­dzie­ścia osiem. To zu­peł­nie głu­pie. I tak nie ma tam już ni­kogo, kogo znam, a poza tym za­bra­łam prze­cież wszyst­kie rze­czy. Wszyst­kie oprócz fo­tela. Był stary i ogromny. Nie mia­łam co z nim zro­bić. Zo­stał na ko­ry­ta­rzu, kiedy w marcu opusz­cza­łam aka­de­mik. Nie za­sta­na­wiam się dłu­żej, wstaję i ru­szam do­brze mi znaną ścieżką. Pro­sto do po­koju dwa­dzie­ścia osiem. Stara ja. Po co? Nie wiem.

W ko­ry­ta­rzu nie ma ni­kogo. Pew­nie więk­szość jest na wy­kła­dach. Wstrzy­muję od­dech, ale nie­po­trzeb­nie, fo­tela też nie ma. Roz­glą­dam się do­okoła, ale ślad po nim za­gi­nął. Może wsta­wiono go z po­wro­tem do po­koju? Jest tylko je­den spo­sób, żeby się o tym do­wie­dzieć. Pu­kam do gra­na­to­wych drzwi. Ktoś ru­sza się w środku. Otwiera mi obca dziew­czyna.

– Hej – Pa­trzy na mnie zdzi­wiona. Za­pach mo­jego po­koju się zde­cy­do­wa­nie zmie­nił. Te­raz to sztuczna woń ma­lin albo wi­śni oczy­wi­ście z e – pa­pie­ro­sów.

– Hej, szu­kam ta­kiego fo­tela, który tu stał… Koło two­ich drzwi, na ko­ry­ta­rzu. Duży, ciem­no­nie­bie­ski. Wnio­słaś go do środka? – za­czy­nam nie­pew­nie. Dziew­czyna mie­rzy mnie wzro­kiem i od­po­wiada:

– Fo­tela? Nie ma tu żad­nego fo­tela. Chyba coś ci się po­my­liło. – Po czym otwiera sze­rzej drzwi, abym mo­gła się prze­ko­nać, że mówi prawdę. Zde­cy­do­wa­nie wi­śnia.

– Wi­docz­nie ktoś inny go wcze­śniej za­brał. Od dawna masz ten po­kój?

– Od marca. Chcesz wejść do środka? – pro­po­nuje, wska­zu­jąc po­kój ręką.

– Nie, dzię­kuję. Mu­szę już iść. Na ra­zie.

– Nie ma za co.

Od­wra­cam się i ze łzami w oczach wy­cho­dzę na ze­wnątrz. Trzeba było tu nie przy­cho­dzić! Po co mi to?! Drzwi, ten po­kój, drew­niana pod­łoga. Mu­szę w końcu o tym za­po­mnieć. Mu­szę stąd uciec.

Po po­wro­cie do domu, idę pod prysz­nic zmyć z sie­bie ten dzień i wspo­mnie­nia. Mó­wię An­drew, żeby po­je­chał do sie­bie. Pyta, czy może skoń­czyć oglą­dać mecz w na­szym sa­lo­nie, bo i tak pan Ta­re­dov po­le­cił mu cze­kać do jego po­wrotu. Każę mu je­chać do domu, jak tylko skoń­czy się trans­mi­sja. Ma­ria koń­czy przy­go­to­wy­wać ko­la­cję.

– Je­steś głodna? – pyta.

– A jest już go­towe? – Za­glą­dam do garnka.

– Tak. Nie cze­kaj na Sier­gieja.

– Pew­nie znów wróci późno – przy­ta­kuję.

Pa­trzy na mnie z po­li­to­wa­niem i do­daje cie­płym gło­sem:

– Za­nim cię po­znał, było jesz­cze go­rzej. Pra­wie co­dzien­nie wra­cał do domu po pierw­szej w nocy. Za­uwa­ży­łam, że te­raz się bar­dziej stara.

– A! Czyli idzie ku lep­szemu! – stwier­dzam, uśmie­cha­jąc się do niej i sia­da­jąc przy stole. – Pro­szę już iść. Po­ra­dzę so­bie sama – pro­po­nuję, kiedy koń­czy cho­wać garnki do szafki.

– Do­brze. Do­bra­noc, Anno – od­po­wiada, zdej­muje far­tuch i wy­cho­dzi z kuchni.

– Do­bra­noc.

Na­kła­dam je­dze­nie na ta­lerz. Za­czy­nam jeść w sa­mot­no­ści, roz­my­śla­jąc o prze­szło­ści w aka­de­miku. Na­gle dzwoni te­le­fon. SZEF. Uśmie­cham się.

– Anna? Nie zdążę na ko­la­cję. Mój klient prze­ło­żył wła­śnie ju­trzej­sze spo­tka­nie na dzi­siej­szy wie­czór. Przy­kro mi, nie cze­kaj na mnie.

– Trudno – rzu­cam od nie­chce­nia, nie ma na­wet sensu mu tłu­ma­czyć, że już jem. W su­mie nie jem, ra­czej prze­su­wam wi­del­cem ka­wałki je­dze­nia z jed­nej strony ta­le­rza na drugą. Nie je­stem głodna. Mój uśmiech znika.

– Coś się stało?

– Nie, nic… Dla­czego?

– Masz smutny głos. – Za­wsze po­trafi wy­czuć moje emo­cje, na­wet na od­le­głość.

– Je­stem wy­koń­czona. Pierw­szy dzień na uczelni nie był zbyt udany. Ale nie­ważne, po­ga­damy o tym ju­tro wie­czo­rem.

– Dla­czego? Co stało się na uczelni? Nie lu­bisz swo­ich wy­kła­dow­ców?

Cza­sami na­prawdę trak­tuje mnie jak ma­ło­latę…

– Nie! To nie o to cho­dzi. Nie ma ni­kogo z mo­jej paczki, czuję się tam obco.

Mówi te­raz coś, ale nie do mnie, jest z ludźmi. Po chwili zwraca się do mnie zdzi­wiony:

– Jak to obco? Są prze­cież wszy­scy z trze­ciego roku, więc to nie tak, jak­byś była tam nowa. Nie ro­zu­miem.

– No wła­śnie, nie ro­zu­miesz. Daj spo­kój. Nie mówmy już o tym.

– Jak chcesz. Po­roz­ma­wiamy ju­tro rano.

Ci­sza. Je­stem zmę­czona tym dniem, nie mam siły się tłu­ma­czyć. Szcze­gól­nie że Sier­gieja znów nie ma. Tego typu te­le­fony do­staję śred­nio dwa razy w ty­go­dniu. Zdą­ży­łam się już przy­zwy­czaić, choć tę­sk­nię za nim cały czas tak samo.

– Za­raz się kładę – mó­wię le­ni­wie i prze­cią­gam się przy ku­chen­nym krze­śle.

– Po­sta­ram się być jak naj­szyb­ciej, może zdążę jesz­cze dać ci bu­ziaka na do­bra­noc.

– Może… W ta­kim ra­zie nie mó­wię ci jesz­cze do­bra­noc. Do zo­ba­cze­nia.

– Pa, ko­cha­nie – od­po­wiada i roz­łą­cza się.

Zo­staję sama. Bez ro­dzinny, przy­ja­ciół, zna­jo­mych i bez męża. Od­sta­wiam pra­wie nie­tknięty ta­lerz je­dze­nia do ogrom­nej lo­dówki. Idę do sy­pialni. Po dro­dze mi­jam gar­de­robę pełną pięk­nych ubrań i rzędy sty­lo­wych bu­tów. W ła­zience zmy­wam ma­ki­jaż i udaję, że nie wi­dzę fla­ko­nów dro­gich per­fum ani ko­sme­ty­ków. Nowe ży­cie. Kładę się i ja­kimś cu­dem szybko za­sy­piam. Na­gle bu­dzi mnie ha­łas do­bie­ga­jący z par­teru. To Sier­giej, my­ślę. Spraw­dzam go­dzinę, jest po je­de­na­stej, do­piero co przy­snę­łam. Udało mu się wró­cić szyb­ciej. Za­my­kam kom­pu­ter, le­żący na mo­ich ko­la­nach i od­sta­wiam go na pod­łogę koło łóżka. Znów ha­łas. Chyba coś się prze­wró­ciło. Cze­kam jesz­cze chwilę, nad­słu­chu­jąc, aż w końcu wstaję i idę na dół. Może Ma­ria albo An­drew się wró­cili. Już na scho­dach czuję zimne po­wie­trze, jakby po­wiew chłod­nego wia­tru. Ktoś otwo­rzył okno. Idę do kuchni, bo jest za­raz przy scho­dach. Ni­kogo.

– Sier­giej? To ty? – py­tam. Nikt nie od­po­wiada. Wcho­dzę do holu. Drzwi wej­ściowe są otwarte na oścież. Stąd ten chłód!

– Sier­giej? An­drew?

Ci­sza. Za­my­kam i idę do sa­lonu. O cho­lera! To­talny chaos. Wszystko leży na ziemi: książki, wa­zony, na­wet ob­razy. Jakby prze­szło tor­nado. Przy­po­mina mi się re­wi­zja, którą mi za­ser­wo­wano swego czasu w aka­de­mic­kim po­koju, tyle że te­raz ma to zu­peł­nie inne zna­cze­nie. Czuję nie­przy­jemny smak w ustach, go­rycz. Od­dech przy­spie­sza i coś w środku każe mi się scho­wać. Ale boję się iść da­lej. Każdy krok wy­maga od­wagi. Nie wiem, co ro­bić. Świa­tła są zga­szone. Na­gle sły­szę, że ktoś wbiega do holu i kiedy się ob­ra­cam, miga mi mę­ska syl­wetka. Mało nie umrę ze stra­chu! Bie­gnę do na­szej sy­pialni, chwy­tam za te­le­fon ko­mór­kowy i lecę do ła­zienki. Za­my­kam drzwi na za­suwkę, po czym kulę się w ką­cie i wy­bie­ram nu­mer Sier­gieja.

Sy­gnał. Od­bierz, bła­gam, od­bierz… Serce wy­sko­czy mi za­raz na ze­wnątrz. Nie od­biera. Do dia­bła! Jak ma ja­kieś ważne spo­tka­nie, to nic z tego! Wy­łą­czam te­le­fon i wy­glą­dam przez ła­zien­kowe okno, spraw­dzam, czy jest ktoś na ze­wnątrz. Wi­dzę ka­wa­łek ogrodu i wjazd na po­se­sję. Nie ma ni­kogo, żad­nego sa­mo­chodu. Mu­szę przy­ło­żyć rękę do ust, żeby uspo­koić wła­sny od­dech. Ha­łasy uci­chły. Co ro­bić? Kto tam jest? Ku­cam i znów wy­bie­ram nu­mer Sier­gieja. Od­biera po dwóch sy­gna­łach. Na­resz­cie...

– Anna? – za­czyna spo­koj­nie.

– Sier­giej! Ktoś jest w domu! Nie wiem kto. Bła­gam, przy­jedź na­tych­miast, tak się boję! Nie wiem, co mam ro­bić! – in­for­muję spa­ni­ko­wa­nym szep­tem.

– Jest z tobą An­drew?

– Nie ma go, je­stem sama. Co mam ro­bić?

– Gdzie do­kład­nie je­steś? Wi­dzia­łaś ko­goś?

– Wi­dzia­łam ja­kie­goś fa­ceta na dole, w domu. Wszytko jest po­przew­ra­cane, po­wy­wa­lane… i drzwi są otwarte na dole… i… Bo my­śla­łam, że to ty… – Nie mogę się uspo­koić.

– Gdzie te­raz je­steś? – po­na­wia py­ta­nie sta­now­czym gło­sem, przy­bie­ra­jąc ton apo­dyk­tycz­nego pre­zesa.

– W ła­zience na gó­rze. Co mam ro­bić? Co mam ro­bić? – pa­ni­kuję.

– Przede wszyst­kim ni­g­dzie nie idź i nie roz­łą­czaj się. Ro­zu­miesz?

– Tak…

– Za­mknę­łaś drzwi od ła­zienki?

– Tak. – Roz­ma­wia­jąc z nim, sta­ram się jed­no­cze­śnie słu­chać, czy ktoś nie zbliża się do ła­zienki.

– Nie wy­ko­nuj żad­nych ru­chów. Zo­stań, gdzie je­steś i bądź ci­cho. – Szef wy­daje mi na­stępne po­le­ce­nia, a ja mam wra­że­nie, że moje serce za­raz tego nie wy­trzyma i wy­buch­nie.

– Gdzie je­steś? – py­tam, my­śląc, że jest już w dro­dze.

– Wła­śnie wy­cho­dzę z re­stau­ra­cji.

– Co?! Z ja­kiej re­stau­ra­cji? – pra­wie krzy­czę i od razu ści­szam głos ze stra­chu, że ktoś mógł mnie usły­szeć.

– Je­stem w Lon­dy­nie, nie pa­mię­tasz?

– W Lon­dy­nie?! Prze­cież bę­dziesz tu naj­szyb­ciej za go­dzinę! Do tej pory… – Kulę się jesz­cze bar­dziej, chcia­ła­bym znik­nąć. – Sier­giej, tak się boję! Zrób coś, bła­gam…

– Dzwo­nię do An­drew i bę­dzie tam szyb­ciej niż ja. I za­wia­domi po­li­cję. A Ma­ria, gdzie jest?

– Po­szła już do sie­bie – od­po­wia­dam przez łzy, ża­łu­jąc na­gle, że ode­sła­łam tę dwójkę tak szybko do domu. Mimo wcze­śniej zło­żo­nych obiet­nic. Za­sada jest taka, że An­drew zo­staje ze mną, póki Sier­giej nie wróci. Do­sta­nie nam się za to. Mnie i jemu.

– Spo­koj­nie. Bądź ci­cho i ni­g­dzie się nie ru­szaj, okej? Po­cze­kaj, mu­szę za­dzwo­nić z dru­giej li­nii. Nie roz­łą­czaj się! Za­raz się ode­zwę.

Na­staje ci­sza. Cze­kam, aż znów coś po­wie. Przy­po­mina mi się mo­ment, kiedy mia­łam lufę pi­sto­letu na skroni. Na samo wspo­mnie­nie po­wraca wy­miotna go­rycz. Na szczę­ście to­a­leta jest tuż obok. W ra­zie czego… Sie­dzę sku­lona i nad­słu­chuję każ­dego naj­mniej­szego dźwięku. Je­dy­nym, jaki się te­raz da wy­ła­pać, jest bi­cie mo­jego serca. Dla­czego to tak długo trwa? Czemu jesz­cze go nie ma? Każda se­kunda wy­daje się trwać w nie­skoń­czo­ność. Wresz­cie sły­szę głos w słu­chawce.

– An­drew za­raz tam bę­dzie. Mak­si­mum za pięć mi­nut. I po­li­cja też. Już do nich za­dzwo­ni­łem. Nie bój się. Wszystko w po­rządku? Je­steś cały czas w ła­zience?

Jest nad­zwy­czaj spo­kojny. Nie mogę wyjść z po­dziwu…

– Tak.

– Sły­sza­łaś coś? Ja­kieś głosy czy ha­łasy?

– Nie. Od kiedy je­stem na gó­rze, to nie. On chyba był sam i uciekł, kiedy zo­ba­czył, że ze­szłam na dół.

– Cze­kaj i się nie ru­szaj – stara się mnie uspo­koić.

– Umie­ram ze stra­chu – du­kam, sie­dząc sku­lona na pod­ło­dze przy wan­nie. Kur­czowo za­ci­skam po­wieki, jak małe dziecko, w na­dziei, że może w ten spo­sób zro­bię się nie­wi­doczna.

– Wiem, wiem… Jesz­cze tylko mo­ment. Ja też nie­długo już będę, nie ma kor­ków. Po­wi­nie­nem być za nie­całe czter­dzie­ści mi­nut.

– To bar­dzo długo…

W tym mo­men­cie sły­szę ko­goś na ze­wnątrz. Wy­glą­dam przez okno i wi­dzę An­drew. Chyba ni­gdy wcze­śniej nie ucie­szy­łam się tak na jego wi­dok. Mój wy­ba­wi­ciel...

– Jest tu! On już tu jest! – szep­czę do słu­chawki.

– Kto?

– An­drew! Dzięki Bogu…

– Nie po­ka­zuj się. Po­wie­dzia­łem mu, gdzie je­steś. Spraw­dzi dom i po cie­bie przyj­dzie.

– Okej, zo­staję tu, gdzie je­stem – od­po­wia­dam peł­nym na­dziei gło­sem.

An­drew za­dziera głowę do góry i mach­nąw­szy mi ręką, wcho­dzi do bu­dynku. Za­nim tracę go z oczu, wi­dzę, że ma przy so­bie pi­sto­let. Nie mia­łam po­ję­cia, że nosi ze sobą broń. Na jej wi­dok plus znowu mi przy­spie­sza. Ku­cam koło wanny i za­sty­gam w po­zy­cji sku­lo­nego dziecka ze słu­chawką przy uchu.

– Sier­giej? – za­czy­nam, ale nie koń­czę, bo sły­szę wy­strzał.

Za­sty­gam. Ktoś do ko­goś strze­lił. W na­szym domu…

Te­le­fon wy­pada mi z ręki i leci z hu­kiem na ka­fel­kową pod­łogę. Za­raz po tym sły­szę kroki zbli­ża­jące się do drzwi po­miesz­cze­nia, w któ­rym się znaj­duję. Szyb­kie i ci­che. Bła­gam, tylko nie to... Prze­staję od­dy­chać. Czas się za­trzy­muje. Klamka się ru­szyła, drgnęła jakby, ale nikt na nią nie na­ci­ska. Otwie­ram usta i od­dy­cham bez­gło­śnie. Ci­sza. Wdech, wy­dech, wdech, wy­dech… Za­cho­wu­jąc resztki lo­gicz­nego my­śle­nia, roz­glą­dam się po ła­zience, żeby zo­ba­czyć, czy mam ja­ką­kol­wiek drogę ucieczki. Okno. Jest wy­star­cza­jąco duże, żeby nim wyjść. Ale co to da? Prze­cież nie sko­czę z pierw­szego pię­tra! Wdech, wy­dech… Se­kundy cią­gną się w nie­skoń­czo­ność. Bez­wied­nie za­ci­skam dło­nie w pię­ści, a moje po­wieki prze­stają mru­gać. Za­mie­niam się w słuch... Ci­sza... Długa, bez­i­mienna, bez­na­dziejna ci­sza. Bez­głos. Bez­ruch. Mar­twota. Za­raz umrę. To trwa za długo. Wresz­cie dwa auta wjeż­dżają na po­se­sję. Po­li­cja. Pod drzwiami na­dal ci­sza. Się­gam po te­le­fon. Robi mi się słabo i za­czyna mi się krę­cić w gło­wie.

– Sier­giej? – sta­ram się po­wie­dzieć… Ale chyba mi się nie udaje. Robi mi się ciemno przed oczami.

Kiedy się bu­dzę, mam su­cho w ustach. Otwie­ram oczy. Leżę na łóżku w na­szej sy­pialni. Nade mną stoi nie­znany le­karz w to­wa­rzy­stwie dwóch po­li­cjan­tów.

– Jak się pani na­zywa? – pyta dok­tor, świe­cąc mi w oczy małą le­kar­ską la­tarką. Ośle­pia mnie.

– Anna Ta­re­dov.

– Okej, Anno, po­zna­jesz, gdzie je­steś?

– W sy­pialni.

– Wszystko w po­rządku, mia­łaś małą nie­dy­spo­zy­cję. Je­steś już bez­pieczna – do­daje i od­suwa się od łóżka. Robi przej­ście dla mun­du­ro­wych. Przez otwarte drzwi po­koju wi­dzę dwóch in­nych po­li­cjan­tów prze­cho­dzą­cych szybko ko­ry­ta­rzem ze służ­bo­wymi wa­liz­kami w rę­kach. Spo­glą­dam py­ta­jąco na męż­czyzn, szu­ka­jąc wzro­kiem Sier­gieja. Nie ma go tu.

– Ko­mi­sarz Henry Ste­wart, a to in­spek­tor John Ma­cur. Mamy do pani kilka py­tań.

Nie re­aguję, pró­buję zro­zu­mieć, co się stało. Ob­le­piam ich wzro­kiem. Henry Ste­wart jest ni­ski, wą­saty, a jego ciemne włosy dziw­nie błysz­czą. Chyba prze­sa­dził z bry­lan­tyną… Stoi do­syć bli­sko łóżka i mówi pół­gło­sem. Le­dwo go sły­szę. Prze­ły­kam gło­śno, choć pra­wie nie mam czym.

– Jak długo była pani w ła­zience? – pyta.

– Nie wiem, ja­kieś pięt­na­ście mi­nut może… – Pró­buję po­li­czyć, ile czasu mo­głam tam spę­dzić. – Nie mam po­ję­cia, wy­da­wało mi się, że bar­dzo długo, ale nie wiem… Gdzie jest mój mąż? Czy Sier­giej już przy­je­chał? Chcia­ła­bym go zo­ba­czyć – do­daję, pod­no­sząc się i sia­da­jąc na łóżku.

Wtedy od­zywa się le­karz:

– Pro­szę jesz­cze przez mo­ment nie wsta­wać.

– Nie, nie ma go. Wie pani, gdzie jest? – od­po­wiada po­li­cjant.

– Tak, jest w sa­mo­cho­dzie, je­dzie tu. – Za­czy­nam szu­kać te­le­fonu.

– Czego pani szuka? – pyta na tyle ci­cho, że nie je­stem pewna o co.

Spo­glą­dam na niego py­ta­jąco, a on pod­nosi brwi na wi­dok mo­jej dez­orien­ta­cji.

– Mo­jej ko­mórki. Mąż był ze mną na li­nii, kiedy przy­je­cha­li­ście… – ry­zy­kuję od­po­wiedź na py­ta­nie, któ­rego nie je­stem pewna.

– To ta? – Po­ka­zuje mi te­le­fon.

– Tak, ta – od­po­wia­dam, wy­cią­ga­jąc rękę w jego kie­runku.

Męż­czy­zna po­daje mi apa­rat i nie spusz­cza­jąc mnie z oczu, prosi:

– Pro­szę do niego za­dzwo­nić i za­py­tać, gdzie jest.

Przy­ta­kuję i mó­wię:

– Siri, za­dzwoń do szefa. – Wszyst­kie brwi w po­koju, poza mo­imi, się uno­szą.

Sier­giej od­biera od razu.

– Anno? Co się dzieje? Dla­czego się roz­łą­czy­łaś? Gdzie je­steś? – Jest już po wszyst­kim, a on do­piero te­raz wy­daje mi się zde­ner­wo­wany.

– Nic mi nie jest. Jest ze mną po­li­cja, cze­kamy na cie­bie.

– Dzięki Bogu. Je­stem ja­kieś dzie­sięć mi­nut od domu.

– Do­brze, nie pędź już, je­stem już bez­pieczna. – Jesz­cze by bra­ko­wało, żeby te­raz miał wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy.

– Nie martw się o mnie. Po­daj te­le­fon sze­fowi po­li­cji! – roz­ka­zuje. Od­su­wam te­le­fon od ucha i py­tam, pa­trząc na po­li­cjan­tów:

– Kto tu do­wo­dzi?

– Ja – od­po­wiada Ste­wart.

– Mój mąż chciałby z pa­nem po­roz­ma­wiać. – Po­daję mu apa­rat.

Ko­mi­sarz o błysz­czą­cych wło­sach bie­rze ode mnie ko­mórkę i wy­cho­dzi z po­koju, roz­ma­wia­jąc. In­spek­tor Ma­cur nie daje mi chwili wy­tchnie­nia, za­da­jąc dzie­siątki py­tań i na­gry­wa­jąc na­szą roz­mowę na mały dyk­ta­fon. Mu­szę opo­wie­dzieć, co ro­bi­łam przez cały dzień, od sa­mego rana aż do te­raz z naj­mniej­szymi szcze­gó­łami. Mi­nuta po mi­nu­cie.

Kiedy Sier­giej do­ciera wresz­cie do domu, sie­dzę zgar­biona na łóżku i pró­buję przy­po­mnieć so­bie, co do­kład­nie się stało. Wcho­dzi szyb­kim kro­kiem do po­koju i od razu bie­rze mnie w ra­miona.

– Nic mi nie jest. Wszystko do­brze – uspo­ka­jam go, wi­dząc, jaki jest prze­ra­żony. Bie­rze moją twarz w dło­nie i ca­łuje mnie w czoło, po­tem w czu­bek głowy, po­wta­rza­jąc szep­tem:

– Moja ko­chana, moja ko­chana… – Jego ręce są lo­do­wate, a po­liczki czer­wone. Za oknem wi­dzę ko­lo­rowe świa­tła. Ra­dio­wóz albo ka­retka. Od­jeż­dża bez sy­gnału spod domu. Spo­glą­dam py­ta­jąco na Sier­gieja.

– Dzięki Bogu…– Wstaje i przed­sta­wia się po­li­cjan­towi: – Sier­giej Ta­re­dov.

– Ko­mi­sarz Henry Ste­wart.

– Co tu się stało, pa­nie ko­mi­sa­rzu? – pyta, krzy­żu­jąc ręce.

– Wła­śnie pró­bu­jemy to usta­lić, ale pana żona ma naj­wy­raź­niej pro­blemy z przy­to­cze­niem nam pew­nych fak­tów. Nie je­ste­śmy pewni chro­no­lo­gii zda­rzeń ani do­kład­nego czasu ich trwa­nia. Chyba damy jej już spo­kój i po­pro­simy pań­stwa o zja­wie­nie się ju­tro rano na po­ste­runku w celu dal­szych wy­ja­śnień…

Słu­cha­łam tego ko­mi­sa­rza i mam wra­że­nie, że oglą­dam ja­kiś film.

– Mu­simy je­chać na po­ste­ru­nek? – kon­ty­nu­uje zdzi­wiony Sier­giej. – Do­tych­cza­sowe ze­zna­nia mo­jej żony nie wy­star­czą?

– W spra­wach z po­strza­łem z broni pal­nej mu­simy mieć wszyst­kie de­tale, nie mo­żemy ni­czego prze­oczyć, sam pan ro­zu­mie.

Przy­kła­dam drżącą dłoń do ust. To jest ja­kiś kosz­mar. On mówi o broni pal­nej? Strzał! Jak mo­głam o nim za­po­mnieć?!

– Sły­sza­łam strzał z broni! – ogła­szam na­gle, jak­bym od­zy­skała pa­mięć.

– Dla­czego wcze­śniej nam pani o tym nie po­wie­działa? – Po­li­cjant pa­trzy na mnie po­dejrz­li­wie.

– Nie wiem… Do­piero te­raz to so­bie przy­po­mnia­łam. Te­raz już wiem. Roz­ma­wia­li­śmy z mę­żem przez te­le­fon, kiedy na­gle usły­sza­łam ten strzał, a chwilę po­tem ja­kieś kroki… Tak jakby ktoś zbli­żał się do ła­zienki, wyj­rza­łam przez okno i zo­ba­czy­łam wozy po­li­cyjne, które wje­chały na po­se­sję. – Mó­wię nie­pew­nie, jak­bym opo­wia­dała stary film wi­dziany dawno temu.

– Twier­dzi pani, że usły­szała strzał z broni?

– Tak, tak mi się wy­daje.

– Tak się pani wy­daje czy jest pani pewna? – Ko­mi­sarz Ste­wart jest wy­raź­nie nie­za­do­wo­lony z tego, co opo­wia­dam. Mam wra­że­nie, że go de­ner­wuję.

– Je­stem pewna. – Pa­trzę mu pro­sto w oczy.

– Czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej sły­szała pani taki strzał?

– Na żywo? Nie… Tylko w te­le­wi­zji, ale… Je­stem pewna, że to był strzał. – Męż­czy­zna ob­ser­wuje mnie, pod­no­sząc swoje krza­cza­ste brwi z miną wy­ra­ża­jącą znie­sma­cze­nie.

– Do­brze, a po­tem te kroki? Co to były za kroki?

– To zna­czy? Nie ro­zu­miem?

– Ktoś biegł? Szedł spo­koj­nie?

– Ra­czej szedł, ale ta­kim przy­spie­szo­nym kro­kiem… – Te­raz to już go wku­rzam na do­bre, pa­trzy i za­styga, do­kład­nie jak Sier­giej, z za­ło­żo­nymi na sie­bie rę­kami.

– Czyli ktoś do­syć szybko pod­szedł pod pani drzwi, a po­tem od­szedł?

– Nie… Nie sły­sza­łam, żeby od­cho­dził. Na­stępną rze­czą, jaką sły­sza­łam, były sa­mo­chody pod­jeż­dża­jące pod dom, a po­tem, po­tem nie wiem…

– Su­ge­ruje pani, że ten ktoś ja­kimś cu­dem znik­nął spod pani drzwi, nie zro­bił żad­nego ha­łasu i omi­nął po­li­cjan­tów, któ­rzy byli już przed wej­ściem do pani domu?! – re­la­cjo­nuje z nie­do­wie­rza­niem ko­mi­sarz, pod­no­sząc jedną brew.

– Nie wiem. Nie mam po­ję­cia, co się z nim stało. Moją uwagę od­wró­ciły sa­mo­chody, więc mo­głam prze­oczyć dźwięk od­da­la­ją­cych się kro­ków. Nie zna­leź­li­ście go? To nie on jest ofiarą strzału? An­drew go nie po­strze­lił na dole? – py­tam i prze­no­szę wzrok z ko­mi­sa­rza na Sier­gieja. Stoi i przy­gląda mi się z nie­po­ko­jem. Jego szczęka po­ru­sza się me­cha­nicz­nie, a ręka prze­cze­suje włosy. O nie!

– Ktoś zgi­nął? – py­tam prze­ra­żona, z drga­ją­cymi war­gami, pa­trząc po ko­lei na każ­dego obec­nego. Sier­giej spusz­cza wzrok, a kiedy znów na mnie pa­trzy, wi­dzę smu­tek w jego oczach:

– An­drew zo­stał po­strze­lony w plecy. Jest te­raz w szpi­talu…

Po­now­nie ob­la­tuję wszyst­kich wzro­kiem, ale nikt nie chce mi te­raz spoj­rzeć w oczy. Nie, nie, nie…

– W ja­kim jest sta­nie?

– Cięż­kim. Tak po­wie­dział le­karz.

– An­drew… – po­wta­rzam, jak­bym chciała to cof­nąć. Jak­bym mo­gła coś z tym jesz­cze zro­bić.

Nikt nie od­po­wiada. Sier­giej przy­ta­kuje wresz­cie wi­dząc, że nie prze­staję na niego pa­trzeć. Ko­mi­sarz i drugi po­li­cjant, po po­ro­zu­mie­waw­czej wy­mia­nie spoj­rzeń, wy­cho­dzą, zo­sta­wia­jąc nas sa­mych w sy­pialni. Mam atak pa­niki. Już drugi raz w ży­ciu. Udaje mu się mnie uspo­koić do­kład­nie tą samą me­todą co za pierw­szym ra­zem. Od­dy­cha prze­sad­nie mocno i każe mi oprzeć dło­nie na swo­jej klatce pier­sio­wej. Działa.

Na­stępne dni są jak film, do­kład­niej jak hor­ror. Cho­dzę na prze­słu­cha­nia, ob­ser­wuję po­li­cjan­tów prze­szu­ku­ją­cych cen­ty­metr po cen­ty­me­trze nasz dom, ro­bią­cych zdję­cia każ­dej prze­wró­co­nej książce i rze­czy. Za­bro­niono nam cze­go­kol­wiek do­ty­kać. Słu­cham py­tań, od­po­wia­dam na nie. Po­tem jesz­cze raz i jesz­cze, i tak w kółko, aż do znu­dze­nia. Pod­pi­suję ze­zna­nia, pa­trzę uważ­nie na setki zdjęć… Ro­bię to wszystko, o co mnie pro­szą, ale w tym nie uczest­ni­cząc. Obecna cia­łem, ale nie du­szą. My­ślami je­stem zu­peł­nie gdzieś in­dziej. W pan­cer­nym bmw przed bramą uni­wer­sy­tetu, z An­drew. Roz­ma­wiamy. Mówi mi: „Nie martw się, bę­dzie do­brze i będę cze­kał”.

An­drew leży po ope­ra­cji w szpi­talu. Jest przy­tomny, ale na ra­zie od­dy­cha za niego ma­szyna, bo kula uszko­dziła mu płuco. Le­ka­rze twier­dzą, że z tego wyj­dzie, ale jest cały czas na in­ten­syw­nej te­ra­pii. Pła­czę, a Sier­giej go­dzi­nami tłu­ma­czy mi, że nie z mo­jej winy tam się zna­lazł, ale nie chcę go słu­chać. Wiem prze­cież, jak było. Po tej nocy nie je­stem już tą samą osobą co wcze­śniej. Ten dom nie jest tym sa­mym do­mem. Je­dyną rze­czą, o któ­rej te­raz ma­rzę, jest prze­pro­wadzka. Nie chcę i nie mogę tu zo­stać. Naj­pierw, na dwa pierw­sze dni prze­no­simy się do ho­telu. Po­tem, za na­mową Sier­gieja wra­camy jed­nak do Wil­low Hills. Mówi, jak zwy­kle, że le­piej się z tym zmie­rzyć, niż uni­kać kon­fron­ta­cji i żyć w cią­głym stra­chu. Nie do końca się z nim zga­dzam, ale nie po­zo­sta­wia mi wiel­kiego wy­boru. Pro­po­nuje, że wróci do domu sam i po­czeka, aż będę na to go­towa. Spa­nie sa­mot­nie w ho­telu jest jesz­cze gor­sze. Wy­bie­ram więc mniej­sze zło. Pierw­sza noc jest tra­giczna. Śpię może z go­dzinę. Cały czas sły­szę ten wy­strzał z broni. Za każ­dym ra­zem, kiedy wcho­dzę do sa­lonu, wstrzy­muję od­dech. Ma­ria wszystko po­sprzą­tała i po­ukła­dała na swoje miej­sce, ale to nie po­maga.

Tego sa­mego dnia agen­cja ochrony wy­syła mi no­wego ochro­nia­rza. Na­zywa się Her­kus, ma dwa­dzie­ścia cztery lata i jest z po­cho­dze­nia Li­twi­nem. Wy­szko­lony na dru­gim z trzech moż­li­wych po­zio­mów bez­pie­czeń­stwa. Cały czas nosi ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną i broń. Przy­glą­dam mu się uważ­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy wie, co stało się z jego po­przed­ni­kiem i jak nudną bę­dzie miał pracę. Sier­giej daje mu wska­zówki, opi­su­jąc wszystko ze szcze­gó­łami, a na ko­niec pod­su­mo­wuje:

– Czyli w skró­cie masz jej nie od­stę­po­wać na krok, za każ­dym ra­zem, kiedy mnie nie ma.

Za­po­wiada się bo­sko, wzdy­cham. Póź­niej, kiedy je­ste­śmy sami, in­for­muje mnie:

– Dla cie­bie też mam wy­tyczne co do no­wego ochro­nia­rza.

Pa­trzę na niego i spo­dzie­wam się do­słow­nie wszyst­kiego.

– Kiedy mnie nie ma, nie mo­żesz, pod żad­nym pre­tek­stem, go od­sy­łać. Żad­nym.

– Ro­zu­miem.

– I bar­dzo za­leży mi na tym, że­byś wpro­wa­dziła tę apli­ka­cję do te­le­fonu. Bę­dzie zsyn­chro­ni­zo­wana z jego i z moim, że­by­śmy za­wsze mo­gli wie­dzieć, gdzie je­steś. Nie chcę ci tego na­rzu­cić, ale pro­szę cię, abyś to prze­my­ślała. Cho­dzi o twoje bez­pie­czeń­stwo. Był­bym spo­koj­niej­szy.

– Jak to działa?

– Kiedy masz włą­czony te­le­fon, mogę na żywo śle­dzić twoje po­ło­że­nie z pre­cy­zją do czter­dzie­stu cen­ty­me­trów, w ra­zie po­trzeby słu­chać, co się u cie­bie dzieje i we­zwać po­li­cję czy po­go­to­wie, wy­sy­ła­jąc naj­now­sze dane two­jego po­ło­że­nia i in­for­ma­cje o sta­nie zdro­wia.

Marsz­czę czoło i wzdy­mam po­liczki. Se­rio, po co to komu?

– To już prze­sada, nie uwa­żasz? – Szu­kam odro­biny zro­zu­mie­nia.

– A czy to, co stało się tu­taj, kiedy ode­sła­łaś An­drew do domu, nie było prze­sadą? Oczy­wi­ście w tym przy­padku wie­dzia­łem, gdzie je­steś, ale wy­obraź so­bie, że ma to miej­sce gdzieś in­dziej i je­steś sama.

Ni­g­dzie in­dziej nie je­stem sama, bo mam ochro­nia­rza.

– A lo­ka­li­za­cja przez Ap­ple nie wy­star­cza?

– Jest mniej do­kładna i nie ma po­zo­sta­łych funk­cji. Pro­szę, zgódź się. – Robi taką minę, że nie mogę mu od­mó­wić. Jest mi wszystko jedno. Chcia­ła­bym prze­stać się bać. Może to mi w tym po­może?

– Okej. Skoro cię to uspo­koi.

Wzdy­cha z ulgą i wy­sta­wia rękę w moim kie­runku. Od­blo­ko­wuję te­le­fon i po­daję mu go. Po kilku mi­nu­tach smycz jest za­ło­żona. Te­raz śle­dzi mnie sa­te­lita.

– I jesz­cze jedno, à pro­pos no­wego ochro­nia­rza, Her­kusa. Chło­pak nie lubi do­tyku ob­cych – mówi.

– To zna­czy?

– To zna­czy, że coś ta­kiego jak ręka na ra­mie­niu, uścisk dłoni, czy każdy kon­takt fi­zyczny z inną osobą jest dla niego wy­zwa­niem. Pro­sił, żeby cię o tym po­in­for­mo­wać. Ale spo­koj­nie, jest wy­szko­lony i ma wszyst­kie cer­ty­fi­katy. W ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa bę­dzie sku­teczny.

Otwie­ram sze­rzej oczy. Dziwne, że wy­brał taki za­wód, skoro nie znosi do­tyku in­nych. Co zrobi, je­śli bę­dzie mu­siał mnie ochro­nić swoim cia­łem przed ja­kimś po­pa­prań­cem na ulicy na przy­kład? Sier­giej wi­dzi py­ta­nia w mo­jej gło­wie i cho­ciaż nic jesz­cze nie po­wie­dzia­łam, do­daje:

– Nie ob­ma­cuj go i bę­dzie do­brze.

Ob­rywa przez to po że­brach. Uśmie­cham się.

W mie­siąc po ca­łym zaj­ściu An­drew opusz­cza in­ten­sywną te­ra­pię i od­dy­cha sa­mo­dziel­nie. Szybko nie wróci do pracy, ale po­dobno ma te­raz szanse na zu­pełne wy­zdro­wie­nie. Czuję ulgę. Na­le­gam, żeby od­wie­dzić go w szpi­talu, ale Sier­giej się nie zga­dza. Twier­dzi, że to zbyt nie­bez­pieczne. Mogę za to za­dzwo­nić. Na­wet na żywo trudno się roz­ma­wia z ta­kim nie­mową jak An­drew, a przez te­le­fon to już zu­pełna po­rażka. Udaje mi się go jed­nak prze­pro­sić za całe zaj­ście.

– Taka praca – kwi­tuje.

Póź­niej dzię­kuje za po­kry­cie kosz­tów le­cze­nia w pry­wat­nej kli­nice, w któ­rej prze­bywa, i za od­szko­do­wa­nie od Sier­gieja. Twier­dzi, że nie bę­dzie już mu­siał pra­co­wać do końca ży­cia. Nie wiem, co od­po­wie­dzieć. Sier­giej mi o tym nie wspo­mi­nał. Na końcu An­drew stwier­dza:

– Cie­szę się, że to­bie nic się nie stało.

– To twoja za­sługa – od­po­wia­dam i się roz­łą­czam, bo nie mogę już po­wstrzy­mać łez.

Po­li­cja, a w szcze­gól­no­ści ko­mi­sarz Ste­wart, jest czę­stym go­ściem w na­szym domu. Każda ich wi­zyta to au­to­ma­tyczny po­wrót do kosz­maru, ko­niec mo­jego dnia. Przy­cho­dzą w kilku, w ci­szy ro­bią różne po­miary, fo­to­gra­fują ściany, pod­łogę i inne rze­czy. Na­wet w kilka ty­go­dni po ca­łym zaj­ściu. Nie ro­zu­miem, w ja­kim celu, prze­cież wszystko jest tam już po­sprzą­tane i wy­czysz­czone. Ma­ria dużo się na­pra­co­wała, żeby zmyć ślady krwi z pod­łogi i ze ściany. An­drew zo­stał po­strze­lony w plecy. Ten, który do niego strze­lił, na­wet nie dał mu szansy obrony. I tra­fił za pierw­szym ra­zem. Miał wprawę.

Na pod­ło­dze w tym miej­scu nie ma już ani jed­nej kro­pli krwi, wi­dać za to prze­tarte ślady po ry­żo­wej szczotce, któ­rej uży­wała na­sza go­spo­sia. Za każ­dym ra­zem, kiedy tędy prze­cho­dzę, sta­ram się omi­jać to miej­sce, nie chcę do­pu­ścić się pro­fa­na­cji. W końcu, po ja­kimś cza­sie, po­ja­wia się tam mały ciem­no­zie­lony ko­bie­rzec, który za­krywa całą strefę drgań i stra­chu, dwa me­try ob­szaru hor­roru. Je­stem jej za niego wdzięczna. Za ten per­ski ręcz­nie tkany dy­wa­nik w ciemne kwiaty. Choć nie wiem, czy to do­bry po­mysł. Za­mia­tamy An­drew pod dy­wan. Uda­jemy, że go tam nie ma. Pry­watna kli­nika, od­szko­do­wa­nie i po­za­mia­tane.

Naj­gor­sze jest to, że po­li­cja nie ma naj­mniej­szego po­ję­cia, kim jest strze­lec. Gdy­bym cho­ciaż wie­działa, jak wy­gląda, moja chęć ze­msty przy­bra­łaby ludzką formę. Ist­niałby ja­kiś obiekt nie­na­wi­ści. Dla­tego cza­sami przy­cho­dził mi na myśl fa­cet z ta­tu­ażem Szału, wtedy od­czu­wa­łam na­miastkę cze­goś na miarę ulgi, wie­dząc, że to być może był on. Ale to nie ulga, to ter­ror. Są dni, kiedy udaje mi się do­brze trzy­mać. Tak do­brze już po­tra­fię się oszu­kać. Moim spo­so­bem jest rzu­ce­nie się w wir pracy w fun­da­cji i na uczelni. Jak w fa­bryce, po pro­stu nie prze­staję. Lecę na trzy zmiany. Ucie­kam w obo­wiązki, w różne za­ję­cia, w na­ukę. W dzień cho­dzę na wszyst­kie wy­kłady, ni­gdy ni­czego nie opusz­czam, po po­łu­dniu uczę się, a wie­czo­rami pró­buję zbu­do­wać struk­turę fun­da­cji. Nie za­trzy­muję się ani na se­kundę. Te­raz wiem, jak wy­gląda świat Sier­gieja, i co­raz czę­ściej za­sta­na­wia­łam się, przed czym on tak ucieka…

W pre­zen­cie gwiazd­ko­wym mój mąż ku­puje mi miesz­ka­nie w Pa­ryżu. Chcę skoń­czyć ten rok aka­de­micki i uciec z An­glii. Mam na­dzieję, że Sier­giej prze­nie­sie się tam ze mną, je­żeli go o to po­pro­szę. Oboje lu­bimy Pa­ryż, na­wet mimo tej bomby w ho­telu na Mont­mar­tre. Tu też my­dlę so­bie oczy. Wma­wiam so­bie, że to czy­sty przy­pa­dek i że nie cho­dziło o nas. W su­mie nie mamy żad­nych ofi­cjal­nych do­wo­dów, że to Mac Roye za tym stoi. Chcę wie­rzyć, że nie… W sto­licy Fran­cji by­li­śmy już parę razy i mia­sto zdą­żyło już za­wład­nąć moim ser­cem. Sier­giej oczy­wi­ście ni­gdy nie robi nic na pół gwizdka i ob­da­ro­wuje mnie dwu­stu­me­tro­wym miesz­ka­niem przy Champs Ély­sées. Je­stem w siód­mym nie­bie. A co naj­lep­sze, trzeba tam zro­bić ge­ne­ralny re­mont. Mogę wszystko za­pla­no­wać i urzą­dzić tak, jak chcę. Za­jąć się tym i ode­rwać się od rze­czy­wi­sto­ści i tra­gicz­nych wy­da­rzeń z Wil­low Hills. Te­raz pra­wie każdy week­end spę­dzam w Pa­ryżu. Wresz­cie szli­fuję fran­cu­ski. Sier­giej rzadko ze mną lata. Jest za­jęty. To­wa­rzy­szy mi Her­kus. Pan Nie­ty­kalny.

Do­piero po paru ty­go­dniach udaje nam się spo­koj­nie po­roz­ma­wiać o tym, co się stało. Bez pła­czu, krzyku i tego typu emo­cji. No, pra­wie bez… Chcę wie­dzieć, kto i po co przy­szedł do Wil­low Hills. Po­li­cja się nie wy­ka­zała, a z domu nic nie zgi­nęło. Tak więc albo nie zna­leźli tego, czego szu­kali, albo nie po to przy­szli. Oni, on? To też nie jest cią­gle ja­sne. We­dług ko­mi­sa­rza było ich dwóch. Sier­giej ma swoją wer­sję zda­rzeń.

– To lu­dzie Mac Roye’a. Szu­kali in­for­ma­cji. – Jest zu­peł­nie spo­kojny i pewny tego, co mówi.

– Ja­kich?

– Są dwie moż­li­wo­ści: te­mat alg i na­szego pro­jektu oświe­tla­nia ich dzięki ogni­wom fo­to­wol­ta­icz­nym. Pew­nie chcieli spraw­dzić, czy nie wzno­wi­łem ba­dań ge­ne­tycz­nych… Ewen­tu­al­nie cho­dziło o moją osobę, może szu­kali cze­goś z mo­jej prze­szło­ści. – Za­my­śla się na mo­ment. – Poza tym on ma cią­gle pro­blem z moją kan­dy­da­turą na szefa ko­mi­sji.

– Prze­cież to było pra­wie dwa lata temu i w do­datku udało mu się. Nie wy­brali cię. Więc o co cho­dzi?

– Przez dy­mi­sję Mac Si­mona będą nowe wy­bory. Dwa dni przed wtar­gnię­ciem po­now­nie zgło­si­łem swoją kan­dy­da­turę.

Czuję, jak wzbiera we mnie złość. Nic mi nie po­wie­dział. Za­taił przede mną taką in­for­ma­cję! Nie skon­sul­to­wał się ze mną. Czuję się nie­ważna i na­iwna. On ni­czego ze mną nie uzgad­nia. Pod tym wzglę­dem na­sze mał­żeń­stwo jest zu­pełną fik­cją. I jesz­cze to słowo: wtar­gnię­cie. To nie wtar­gnię­cie, to atak z bro­nią w ręku.

– Dla­czego nic mi nie po­wie­dzia­łeś?! Jak mo­głeś to zro­bić, wie­dząc o na­stęp­stwach?

– Wy­ra­żaj się ja­śniej, nie ro­zu­miem – przy­biera ten wład­czy ton.

– Nie uwa­żasz, że po­win­ni­śmy o tym naj­pierw po­roz­ma­wiać? Za­nim pod­ją­łeś de­cy­zję? Ty de­cy­du­jesz, ale kon­se­kwen­cje do­ty­czą już wielu osób.

– Po pierw­sze, do­brze wie­dzia­łaś, jaki jest mój cel. On nie uległ zmia­nie. Wszyst­kie me­dia od mie­siąca trą­bią o tej dy­mi­sji. Nie moja wina, że się tym nie in­te­re­su­jesz. Po dru­gie, nikt inny nie de­cy­duje o mo­jej ka­rie­rze, tylko ja. Kon­se­kwen­cje trudno tak na­prawdę prze­wi­dzieć. Ale bez ry­zyka nie ma nic.

Ry­zy­kuje ży­cie in­nych dla wła­snych am­bi­cji. Przez tę myśl robi mi się słabo.

– Za­wsze będą ci dep­tać po pię­tach. Po co ci to sta­no­wi­sko? Fu­ture In­ve­st­ments i fun­da­cja bio­pa­liw ci nie wy­star­czą? Po cho­lerę ci jesz­cze ta ko­mi­sja?

– Nie po­doba mi się kie­ru­nek w ja­kim po­dąża ta roz­mowa. – Przy­biera po­są­gowy wy­raz twa­rzy, zu­peł­nie bez emo­cji i pa­trzy mi pro­sto w oczy. Na in­nych robi to pew­nie wra­że­nie, ale na mnie już nie. Opusz­czam jed­nak ra­miona i za­daję py­ta­nie zmę­czo­nym to­nem: