Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Emocjonalna powieść, która poruszy twoją duszę!
Patrycja dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora. Postanawia swoje ostatnie chwile spędzić w Gourdon – małej miejscowości na południu Francji, gdzie w dzieciństwie jeździła na wakacje. Zaprasza tam także swoją dawną miłość, Marnixa, mimo że od kilku lat nie miała z mężczyzną żadnego kontaktu. Czas spędzony w miasteczku pozwala jej wrócić do minionych dni i ludzi niegdyś odgrywających w jej życiu decydującą rolę. Odżywają również wspomnienia związane z rodzinną tragedią. Kobieta mimo wszystko wraca do przeszłości i powoli rozdrapuje rany.
Bolesne wspomnienia mieszają się z rzeczywistością, a prawdziwsze od teraźniejszości wydają się sny. Patrycja Gryciuk w pięknym stylu snuje nostalgiczną opowieść pełną namiętności, mroku i szaleństwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Trzy godziny ciszy
Copyright © Patrycja Gryciuk, 2024
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Kinga Gąska
Korekta: Agnieszka Czapczyk
ISBN 978-91-8076-365-3
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Moim Rodzicom.Najwspanialszym Rodzicom na świecie.Kochają mnie bardzo, więc jest szansa, że wybaczą mi tę książkę.
Ludzie tacy jak my, wierzący w fizykę, wiedzą, że różnica między przeszłością, teraźniejszością a przyszłością jest tylko uparcie obecną iluzją.
Albert Einstein
Cała literatura o miłości to, jak dotąd, tylko wspaniałe gówno. Cóż to ma wspólnego z miłością. Boże mój drogi. Chciałbym cokolwiek przeczytać o sobie i o swoich uczuciach, kiedy leżę dwudziestą noc bez snu i patrzę w sufit. Wszystko, co na ten temat napisano, jest mdłe jak miedź przy słońcu.
Marek Hłasko, Ósmy dzień tygodnia
Jeśli pisać o miejscu, to o tym autentycznym.
Jeśli pisać o domu, to o tym prawdziwym.
Jeśli pisać o miłości, to o tej, co trwa wiecznie.
CZĘŚĆ I
PRZEDTEM1
Są rzeczy i wydarzenia, których nie pamiętam. Wiem jednak, że w brzuchu mamy było nas dwoje.
Ona chciała dać mi na imię Remigiusz, ale kiedy okazało się, że jestem dziewczynką, nazwała mnie Patrycją. W domu wszyscy wołali na mnie Pati. Wychowałam się częściowo w Legnicy, w wielodzietnej rodzinie, a częściowo we Francji, w Gourdon, u mojej ciotki. Polskę opuściłam dla miłości jako młoda dziewczyna i nigdy nie wróciłam do kraju. Z zawodu jestem nauczycielką, ale piszę też książki. Od dłuższego czasu zastanawiam się, czy mogę napisać kolejną powieść z narracją w pierwszej osobie. Czy mogę stworzyć bohaterkę, przez której papierowe życie wyrzucę z siebie wszystko to, co tkwi we mnie, pod skórą, w zepsutym wnętrzu? Czy jestem w stanie po raz kolejny stanąć w świetle reflektorów, zakrywając się kilkoma słowami, a potem z nich się tłumaczyć? Czy w ogóle mam na to ochotę? Bo wolno mi jeszcze być sobą pod przykrywką fikcyjnej postaci. Mną w rzeczywistości i mną w tych zdaniach, które znajduję, żeby opisać to, co mnie spotkało i wciąż dotyka. Ale czy da się to rozdzielić na prawdę i fałsz? Na fikcję i rzeczywistość? Nie. Nie da się, bo wszystko się miesza, wzajemnie przenika, traci wyrazistość.
Kiedy ktoś pyta mnie o wiek, potrzebuję chwili na zastanowienie. Wcześniej wiedziałam od razu, teraz mam z tym kłopot. Liczę. Lata lecą za szybko. Gubię się w rachunku. Mam wrażenie, że zatrzymałam się w pewnym wieku i utknęłam w tamtym czasie. Ale gdy patrzę w lustro, nie poznaję siebie. To nie ja. Bardzo nie ja. Chcę mieć dwadzieścia sześć lat, a urodziłam się przecież w 1978 roku. Tak przynajmniej twierdzi mój paszport.
Myślałam o tym długo, bo i tęskniłam za nim długo. Za tym mężczyzną, często nieobecnym, ale tak bardzo mnie kochającym. Za jedynym. Aż wreszcie stwierdziłam, że skoro wszyscy opisują teraz tylko prawdziwe historie albo przynajmniej fabularyzowane, ale oparte na faktach, to i ja powinnam. Odszukałam go wczoraj w czeluściach internetu i wkroczyłam powoli, ale pewnie, w jego teraźniejszość. Otworzyłam rozdział, który dawno temu oboje uznaliśmy za zamknięty. Marnix. Chcę być jego przyszłością. Albo przynajmniej chwilą, skoro przyszłość ma się jednak ku końcowi. Sceną zamykającą fabułę, jak na filmie tuż przed końcowymi napisami. Żałosne, wiem. Ale czasami wszechświat stara się nam coś powiedzieć. Albo to my, przekornie, chcemy na siłę odpowiedzieć na dręczące nas pytania wbrew wszelkiej logice.
Marnix i ja urodziliśmy się tego samego dnia, miesiąca i roku, o tej samej godzinie. No, prawie o tej samej. Marnix zgrabnie opuścił łono matki o dwudziestej trzeciej dwadzieścia, a ja zapierałam się i musieli mnie wyciągnąć kleszczami sześć minut później, po wyjęciu Roberta – mojego brata bliźniaka. Zaistnieliśmy daleko od siebie, w innych krajach, różnych kulturach i językach. Jednak po siedmiu latach spotkaliśmy się. Ale o tym potem.
Dziś, po upływie trzydziestu ośmiu wiosen, postawiłam wszystko na jedną kartę. Wyłącznie do niego mogłam wysłać tę wiadomość, bo tylko on mógł ją zrozumieć. Albo przynajmniej nie uznać mnie za wariatkę po jej lekturze. Wiedziałam, że będzie czytał kilkakrotnie. Być może nawet na głos. Brzmiała tak:
Tacy po prostu są ludzie. Taka jestem ja – i się nie zmienię. Nie ma na to szans. Czasu nie ma. Możesz o mnie myśleć, co chcesz, mówić, co chcesz. Już się nie zmienię, już mi nie przejdzie. Przecież mnie znasz. Może być jedynie gorzej.
Trzeba było częściej trzaskać mi drzwiami przed nosem. Trzeba było mniej mnie słuchać. Trzeba było wybrać Jego.
Znienawidzisz mnie przez te słowa, jeżeli już nie znienawidziłeś przez wszystkie wcześniejsze. Miało być odkupienie win, a jest ostatni gwóźdź do trumny. Wszystko jedno. Możesz odpuścić. I mnie. I sobie. Bo czasu nie ma.
Spotkaj się ze mną. Daj mi trzy dni. Proszę.
Notatka wyszła niczym wyrwany z kontekstu fragment słabo napisanego listu, choć ważyłam każde słowo. Długo zastanawiałam się, czy powtórzyć „już się nie zmienię”. Czy odczyta to jako błąd wynikający z pośpiechu, czy jako zamierzony zabieg mający wzmocnić to stwierdzenie? W końcu Marnix jest inteligentny. Wie, że nie rzucam słów na wiatr i każdy wyraz ma znaczenie, bo kocham pisać. Są nawet tacy, którzy nazywają mnie mistrzynią słów! Zostawiłam więc. Potem chciałam jeszcze trochę zredagować, żeby uniknąć wielokrotnego powtórzenia czasownika „być”, bo pewnych rzeczy autorce już trzeciej książki nie wypada, ale nie znalazłam ani sił, ani czasu. Przecież to nie idzie do druku. Następnie przystąpiłam do realizacji mojego planu.
Przypomniałam sobie lądowanie na plaży, kiedy maszyna kołuje wśród niebieskich fal, a gorące powietrze bucha prosto w twarz zaraz po wyjściu z kołnierza. Teraz jadę wynajętym autem z lotniska w Nicei. Droga zajmuje mi dwie godziny. Nie spieszę się. Jadę powoli, aż w końcu docieram do celu. Zatrzymuję się zaraz za pierwszą bramą, a właściwie za miejscem, w którym wcześniej była. Pozostały po niej dwa kamienne murki po bokach szerokiej ścieżki. Ani śladu po żeliwnej furtce. Silnik gaśnie i cichnie. Nie puszczam kierownicy i przez chwilę gapię się przed siebie. Odpalam papierosa. Wysiadam, dalej idę pieszo. Zaraz za zakrętem widzę dwa znajome domy: mój i jego. Tak, dom jest teraz mój, już od lat, ale nie miałam wcześniej odwagi tu przyjechać.
Wróciłam do Gourdon, malowniczo zawieszonego na skale Lazurowego Wybrzeża, dokąd w dzieciństwie przyjeżdżałam co roku. Do dużego domu z kamienia, którego nierówne ściany zawsze pozostają zimne, nawet w lecie, kiedy panują upały. Tak naprawdę chata nie znajduje się w samym miasteczku, ale niecałe dwa kilometry od niego. Na posesję jedzie się krętą nieutwardzoną drogą, prosto w rzadki las świerków i cykające w nim głośno bataliony świerszczy. Kiedyś dom wydawał mi się ogromny. Teraz jest po prostu normalny, a w środku nawet mały. Jakby się skurczył. Dachówki, których czerwień już dawno wyblakła od słońca, w cudowny sposób nadal trzymają upał na zewnątrz. Wnętrze wita przyjemnym chłodem. Zawsze lubiłam to miejsce, ale teraz, po latach, wydało mi się przez chwilę obce. Biorę głęboki oddech i popycham skrzypiące drzwi mojego dawnego pokoju. Promienie słońca przebijają się przez szpary w drewnianych okiennicach, tworząc migotliwą grę światła. Dokładnie tak, jak wtedy, podczas magicznych trzech godzin. Staję w progu i patrzę na ścianę.
Jedyną rzeczą, jaką zabrałam z domu Malwiny po jej śmierci, jest obraz o świątecznej tematyce, namalowany niewprawną ręką kogoś z rodziny Claude’a. Widać na nim przebraną za śnieżynkę młodą damę zawieszającą girlandę na bożonarodzeniowej choince. Paradoks polega na tym, że z ciemnych kolorów na płótnie bije jasne światło. Nie znam się na malarstwie, ale ten efekt robi na mnie wielkie wrażenie. Proporcje są zachwiane, a szczegóły malarz potraktował niedbale. Jednak gdy patrzę na tę scenkę, widzę szczęśliwie spędzone w tym domu wieczory. Podobno nikt nie lubił tego obrazu, dlatego trafił do piwnicy. Kiedy go znalazłam, zapytałam, czy może zawisnąć w moim pokoju. Ciotka Malwina zgodziła się i tak to wątpliwe dzieło sztuki przez lata miałam przed oczami. Teraz pozostało po nim wyblakłe miejsce na tapecie. Bezmyślnie zostawiłam płótno w Nowym Jorku. Wielka szkoda.
Klucz ciąży mi w kieszeni. Wyjmuję go, żeby w końcu nie przepadł. Najpierw ląduje na stole, potem na lodówce, ale tak natrętnie rzuca się tam w oczy, że mam ochotę schować go z powrotem do kieszeni spodni. Kluczyk jak z bajki: w górnej części zaokrąglony, jest smukły i elegancko zakończony u dołu. Wygląda, jakby strzegł jakiejś baśniowej tajemnicy albo odkrywał przez lata zatajaną prawdę. Dostałam go od Marnixa w dniu naszych siódmych urodzin. Nie powiedział, skąd ma ten klucz ani do czego służy. Potem twierdził, że znalazł. Ale okazało się, że zwinął go mojej ciotce. Otwiera skrzynię stojącą w piwnicy, gdzie Malwina trzymała pamiątki z Polski. Na szczęście miała zapasowy.
Dziś po przyjeździe od razu idę na dół i wkładam klucz do zamka, do którego pasuje, ale w ostatniej chwili cofam rękę. Zamkniętą skrzynię taszczę na górę i stawiam w centralnym miejscu salonu. Wpatruję się w nią. Nie mam odwagi jej otworzyć, więc moje patrzenie pewnie trochę się przedłuży.
Samotne spanie w domu w lesie, który zawsze był pełen ludzi, też okazuje się wyzwaniem. Słuch mi się wyostrzył. Słyszę tupanie mrówek i pająków. Rozbudzona wyobraźnia nie pozwala mi zasnąć. Każe warować z szeroko otwartymi oczami. Czuwam więc. Nie śpię wcale.
2
Ciotka Malwina, poprzednia właścicielka domu i siostra mojego ojca, wyjechała do Francji kilka dni przed stanem wojennym i już nie wróciła do Polski. Wyszła za mąż za Francuza, Claude’a, z którym całe życie pracowała w polu, zrywając płatki wonnych kwiatów. Jakkolwiek by to romantycznie brzmiało, praca ta nie należała do lekkich. W ich życiu nie brakowało jednak niczego oprócz dzieci, które razem z rodzeństwem w pewnym stopniu im zastępowałam.
Wcześniej, w przedpokoju tego domu, w starej szafie z ciemnego drewna Claude i Malwina przechowywali pomidory. Dwie szerokie szuflady, starannie wyściełane gazetami, wysuwano z namaszczeniem. Tam pękate bulwy z ogrodu nabierały kolorów. Różowiały powoli w chłodzie i spokoju, wypełniając świeżym zapachem całe wejście. Najpierw czarowały dojrzewaniem, potem zachwycały słodyczą. Dziś przedpokój cuchnie pleśnią i starością, a w szufladach fruwają skrawki starych gazet. I nic nikogo nie zachwyca.
Na doprowadzenie domu do stanu używalności mam trzy tygodnie. Ale od przyjazdu snuję się bez celu i nie potrafię zrobić nic pożytecznego. Na pewno niczego tu nie zmienię. Chcę trochę posprzątać, poukładać. Na razie chodzę i oglądam. Macam kryształowe okrągłe klamki pomalowanych na biało drzwi, które od początku kojarzą mi się z zamkowym wnętrzem. Często natykam się na zapomniane przedmioty, które niespodziewanie wywołują zdziwienie jak niebieska, robiona na szydełku chusta. Znalazłam ją pod łóżkiem w sypialni ciotki i wujka. Przyłożyłam do twarzy, żeby sprawdzić, czy pozostał na niej zapach Malwiny, jednak tylko woń kurzu zaświdrowała mi w nosie. Inne rzeczy wydają mi się zupełnie obce i zastanawiam się, czy aby na pewno należały do kogoś z rodziny. Do pokoju Roberta nie wchodzę wcale.
Czasami budzę się w środku nocy i chce mi się płakać z samotności.
Odpowiedź Marnixa na wiadomość wysłaną po dziewięciu latach niekontaktowania się brzmiała tak:
Nawet nie wiem, od czego zacząć. Pomijając pytania, co u Ciebie i skąd masz mój adres e-mailowy, napiszę wprost: o co chodzi?
Rozpoczęliśmy zatem mailowe negocjacje, które miały na celu sprowadzenie go do Gourdon na aż trzy dni. Te ostatnie trzy dni, które nam zostały. Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Marnix ma rodzinę: żonę i dwójkę małych dzieci. Ma też poważną pracę, albo taką, która wygląda na poważną. W dodatku całe to jego cudowne życie toczy się teraz w Amsterdamie. Jakim argumentem miałabym go niby przekonać, żeby z dnia na dzień rzucił wszystko i przyleciał do Francji? Nie licząc cyrku na pogrzebie Malwiny, ostatni raz widzieliśmy się dziewięć lat temu i nie rozstaliśmy się w najmilszych okolicznościach. Nie utrzymywaliśmy kontaktu. Nigdy nie odpowiedział na żaden z moich dwustu czternastu listów. Szanse były więc niewielkie, żeby nie powiedzieć znikome. I choć „zerowe” wydaje się tu najodpowiedniejszym słowem, podjęłam tę próbę. Odważyłam się, nie myśląc o tym, co będzie dalej. Po prostu nie mam ochoty pluć sobie w twarz, że tego nie zrobiłam czy przynajmniej nie próbowałam. Argument sam się niespodziewanie pojawił. Nieoczekiwany. Nieproszony. Nie wiadomo skąd, ale kolosalny. TEN argument. Nic innego tak nie motywuje, jak TO. Zaczęłam więc działać. Natychmiast. Bo czasu coraz mniej. Bo na każde „witaj” przypada jedno „żegnaj”. Teraz wreszcie szykuję się na jego przyjazd. I cały dzień mam w głowie tę piosenkę :„Są chwile, gdy wolałabym martwym widzieć Cię. Nie musiałabym się Tobą dzielić, nie, nie”1.
Przez początkowe lata mojego życia nic specjalnego się nie działo. Nie pamiętam pierwszego dnia przedszkola. Nie pamiętam białych podkolanówek ze zdjęcia ani pierwszych kłótni z moimi braćmi, a domyślam się, że kłóciliśmy się sporo. W ogóle mało pamiętam z wczesnego dzieciństwa, bo staram się nie spoglądać wstecz. W pamięci utkwiły mi jakieś drobiazgi. Na przykład kolor taksówki, którą mama wróciła z porodówki na Jaworzyńskiej z najmłodszym bratem, Krzysiem, zwanym Chudym. Ja i Robert mieliśmy wtedy cztery lata, a Jan był ośmiolatkiem. W trójkę staliśmy w oknie i czekaliśmy na nich, patrząc na padający za szybą śnieg. Podjechali pod dom żółtym samochodem właśnie wtedy, kiedy jeszcze przez ostatnie cztery minuty miałam nadzieję, że wracają z siostrą. Od tego momentu kolor żółty kojarzy mi się z wielkim rozczarowaniem. I aż dziw bierze, że te duże koperty z wynikami badań ze szpitala nie są żółte. Pamiętam też, jak pierwszy raz jadłam śmietankowe lody z budki koło parku. Inne zdarzenia, oficjalnie ważne, raczej rzadko zostawały w mojej pamięci. Jednak bez problemu przypominam sobie dzień, w którym poznałam Marnixa.
Pierwsze wakacje w Gourdon spędziłam w 1985 roku. Ach, co to była za wyprawa! Wyjazd za granicę napełnił nas radosnym oczekiwaniem. Ale najpierw było kombinowanie, żeby załatwić paszporty w komunistycznym kraju. Następnie trochę nadludzkich umiejętności, by zmieścić nas wszystkich do szpanerskiego poloneza caro. Na początku udawało się to raz w roku, potem częściej. Gdy wyjeżdżałam jako sześciolatka, nie wiedziałam, co mnie czeka. Spodziewałam się chyba wszystkiego, ale to, co zobaczyłam na miejscu, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Francuzi mieli gumy balonowe, lalki Barbie i spódnice na tiulach. Oficjalnie, normalnie w sklepach. I jeszcze do tego palmy rosnące wzdłuż szerokich, oblanych słońcem bulwarów. Nie chciałam stamtąd wyjeżdżać.
Szóstego lipca 1985 roku w ogrodzie Malwiny pojawił się czekoladowy placek z bitą śmietaną, malinami i świeczkami urodzinowymi. Byliśmy ubrani na biało i mój ojciec utrwalił tę chwilę, robiąc nam pamiątkowe zdjęcie. Na pierwszym planie stolik z tortem, tuż za nim Robert i ja. Drugi plan to moja mama z Chudym na rękach, ciocia Malwina z mężem, obok roześmiany Janek. Dalej widać zerkającą w naszym kierunku parę. Pierwszy raz na zdjęciu urodzinowym nikt nie patrzy na tort. Moja twarz, na fotografii z profilu, jest poważna. Nieruchome, otwarte usta potwierdzają zdziwienie, jakie maluje się w moich oczach. Patrzę na niego. Robert też. On stoi o krok dalej i z osłupieniem wpatruje się w nas. Niepokój i napięcie emanują z naszych dziecięcych twarzy. Patrycja, Robert i Marnix. Tak się poznaliśmy. Rodzice postanowili wyprawić nam wspólne urodziny, oczywiście nie pytając nas o zdanie. Nie dość, że na co dzień wiodłam nader konfliktowe życie z trzema braćmi i dzieliłam urodziny z bliźniakiem, to jeszcze teraz dochodził wakacyjny sąsiad. Tego dnia nastąpił więc swego rodzaju koniec świata, co doskonale zostało utrwalone na tej, bardzo dla mnie teraz cennej, fotografii.
1 – Katarzyna Nosowska, Piotr Banach, Zazdrość, w: Hey, Fire, Izabelin Studio, 1993.
3
Pan Mitrieti, który przechowywał dla mnie drugi klucz i zaglądał tu od czasu do czasu przez ostatnie lata, uprzedził mnie, że od sześciu miesięcy dom Marnixa ma nowego właściciela. Trudno mi to sobie wyobrazić. Ze zdziwienia o nic nie zapytałam i on też, chyba z przejęcia, nic więcej nie powiedział. Wiem, że Marnix mieszka w Amsterdamie, a w jego domu żyje teraz ktoś inny, jednak jadąc tu, to jego właśnie spodziewałam się zobaczyć siedzącego na schodach przy wejściu. Głupia ja.
W domu ciotki nadal natykam się na różne rzeczy. Myślałam, że większość z nich zabrano. No ale niby kto i kiedy? Okazuje się, że jest ich tutaj ciągle pełno. Nie cierpię znajdować zapomnianych przedmiotów. Nie lubię niechcianych wspomnień i zastanawiania się, co by było gdyby. Zdjęcie utrwalające mój pierwszy koniec świata, na którym widać, że wszyscy oprócz trójki zatrwożonych solenizantów doskonale się bawią, i które wisiało długo na ścianie w kuchni w Gourdon, stanowi wyjątek. Kiedy przyjeżdżaliśmy tu co roku, pierwsze kroki zawsze niosły mnie w jego kierunku. Sprawdzałam, czy tu jest. Po naszym rozstaniu zostało zachowane, najprawdopodobniej przez ciotkę, w jednym z wielu albumów i przeleżało tam dłuższy czas. Wpadło mi w ręce sześć lat temu, po jej śmierci, kiedy w końcu znaleźliśmy z braćmi odwagę na dzielenie się rzeczami pozostałymi po niej i wujku. Schowałam je wtedy do innego kartonu i tak przeleżało w piwnicy aż do maja tego roku, czyli do momentu, kiedy duża biała koperta wpadła mi w ręce. Teraz nie wiem, co z nim zrobić, więc wraca tam, gdzie zawsze wisiało: na kuchenną ścianę.
Całe życie jesteśmy sami i robimy wszystko, żeby to zmienić. Ciągle szukamy kogoś do pary. Nigdy nie chciałam być sama. Może dlatego, że przez większą część życia byłam właśnie z nim. Marnix, wiele z nim przeszłam. Czasami biegłam, potykając się. Pełzłam też, czołgałam się i niekiedy cofałam nawet. Różnie bywało, ale starałam się dotrzymać mu kroku. Był moim pierwszym kompanem do zabawy. Wolałam jego niż braci. Był pierwszym przyjacielem, pierwszym wrogiem, chłopakiem, partnerem w zbrodni, kochankiem i wszystkim innym też. Pierwsze pamiętne wspólne lato minęło nam na oswajaniu się. W sumie nie powinnam pisać „pierwsze pamiętne wspólne lato”, bo dziś wiem, że każde lato było z nim pamiętne i że oswajanie się zajęło nam więcej niż rok. Tak więc cofam te słowa.
Rodzina Marnixa Lanteri mieszkała w Gourdon od dawna. Ich dom, mniejszy, mieścił się obok domu ciotki od strony miasteczka i dzielił z nim podwórko i drogę dojazdową. Ojciec Francuz, matka Holenderka. Stąd niderlandzkie imię: Marnix. Mieli go późno, po czterdziestce. Stanowił dla nich wyczekany, wymodlony i tak bardzo upragniony prezent. Był cudem. Jego dziadkowie zajmowali się destylacją lawendy. Rodzice otworzyli fabrykę olejków eterycznych z roślin uprawianych wokół Gourdon, na terenach należących od pokoleń do rodziny ojca. My staraliśmy się tu przyjeżdżać dwa razy w roku, co było nie lada wyczynem jak na tamte czasy. Ciotka Malwina przyjaźniła się z jego rodzicami. Nas było czworo, on był jeden. U nich się nie przelewało, u Malwiny starczało na wszystko. U nas wrzaski, u nich cisza. Lubiłam ich dom, on wolał nasz. Szybko się dogadywaliśmy, choć na początku bywało ciężko, a jedynym wspólnym językiem była piłka. Później doszła zabawa w chowanego. Potem trzeba było już rozmawiać.
Marnix miał ciekawy głos. Taki, którego chce się słuchać.
Jednak żadne z nas nie znało języka drugiego. Siedmioletni Lanteri mówił po francusku i po holendersku, ja mówiłam po polsku. Wychodziły z tego rozmaite rzeczy. Ogólnie rzecz biorąc, polubiliśmy się bardzo i szybko, bo to był jedyny chłopak na świecie, który mnie wysłuchiwał do końca i wykonywał nawet moje rozkazy. Często monologowałam, a on z rzadka wydawał z siebie dźwięki. Zawsze gdy stawałam się uciążliwa. Słyszałam wtedy wiązankę melodyjnych słów z dużą ilością chrypiącego „r”. Krótkie zdania. A może długie słowa? Nie wiem. Nie rozumiałam. W dodatku mówił dosyć cicho jak na chłopca. Ja musiałam zawsze przekrzykiwać rodzeństwo, więc się darłam. Nawet jak mnie wydobywali z brzucha matki, tak się wydzierałam, że ojciec słyszał mnie pod szpitalem. Robertowi trzeba było dać podobno klapsa, żeby zabuczał. Marnix pewnie od razu śpiewał, ale nikt nie jest w stanie sobie tego przypomnieć.
Francuz kiwał przecząco głową, kiedy czegoś nie chciał. Albo gdy chciał się ode mnie uwolnić i uciec do domu. Mimo że ciągle za mną chodził, kiwał często. Potem mieszaliśmy polski i francuski. Pierwsze słowa, jakie zrozumiałam i jakich się nauczyłam od niego, to je ne peux pas, czyli „nie mogę”. „Nie mogę” nie dotyczyło niczego ze świata zabaw. „Nie mogę” było wypowiadane w porach jedzenia. Rzadko coś z nami jadł i nawet wtedy na jego talerzu lądowały tylko niektóre potrawy ze wspólnego posiłku. Nie jadł nawet naszego tortu urodzinowego. Nie mogę czekoladowego ciasta. Nie mogę bitej śmietany. Nie mogę tego. Nie mogę tamtego. Dziwactwo. Zastanawiałam się wtedy, czy jest z nim coś nie tak, czy się odchudza, czy po prostu się zgrywa, chwaląc nadludzką siłą woli, bo nie mógł nawet największych przysmaków świata. Rodzice chuchali na niego, jakby był z chińskiej porcelany. Po tym jak obserwując mnie, gdy wcinam tort, w bardzo powolnym tempie zjadł kilka malin, stwierdziłam, że jest moim bohaterem. Ja bym tak nie potrafiła. Później były też pierwsze holenderskie słowa: jij bent leuk, których znaczenia domyślałam się przez długie lata. Chciałam, żeby to oznaczało, że mu się podobam. Nie sprawdziłam ich w słowniku. Dziś już nie muszę. Doskonale rozumiem ich sens i wymiar.
Gourdon: nigdy nie lubiłam stąd wyjeżdżać. Od początku źle znosiłam powroty do Polski. A potem była katastrofa w Czarnobylu2 i oboje z Robertem zastanawialiśmy się, czy jemu w szkole też dali do picia to gorzkie lekarstwo na skutki promieniowania. Już wtedy się o niego zamartwialiśmy.
Ale teraz dziwnie wracać tu po tak długim czasie. I nie wiem, czy jestem na to wszystko gotowa. Choć na coś takiego pewnie w ogóle nie można się przygotować. Na TO też nie. Próbuję zaplanować każdy szczegół. Do perfekcji. Nie chcę być zaskoczona. Muszę mieć wszystko pod kontrolą. Trzy tygodnie. Niby dużo czasu, ale w całym tym szaleństwie nie wiem, kiedy dwa dni już mi umknęły. Muszę się ogarnąć. Miałam żyć wiecznie, a się kończę. Po trzydziestu ośmiu latach, bez sensu i zapowiedzi. Zupełnie bez znaczenia. Leżę i wymyślam niekończącą się listę rzeczy, których nie zdążyłam zrobić. Chyba nie ma bardziej przygnębiającego zajęcia.
Dom Marnixa nie wygląda na zamieszkany. Od przyjazdu nie widziałam nikogo ani w środku, ani na zewnątrz. Światła są pogaszone. W pierwszy dzień zapukałam do tych samych drzwi, które otwierałam tysiące razy bez pukania i które czasami zamykały się z hukiem przed moim nosem. Nikt mi nie otworzył. Nacisnęłam klamkę, ale zaparła się i nie odpuściła. Ganek i taras wyglądają jednak na zadbane. Igły świerków są zmiecione, a żarówka nad wejściem wydaje się nowa. Ogród z tyłu jest teraz otoczony siatką, przez co nie da się obejść domu dookoła. Nie mogę więc tam wejść i z najbardziej wysuniętego punktu oglądać pierwszych pól kwiatowych Claude’a. Ode mnie ich nie widać. Nie lubiłam porannego zrywania kwiatów. A po południu było bardzo gorąco. Malwina nie pozwalała nam wychodzić wtedy na dwór i musieliśmy czekać do wieczora. Jednak Marnix zakradał się do mojego pokoju i wymykaliśmy się razem do naszej kryjówki, Pachnącego Źródła3: pola lawendy w środku lasu. W dzień skwarzyło tam jak na patelni.
Gourdon, mimo swego atrakcyjnego położenia i zamku, nigdy nie należało do miasteczek luksusowych. Ludzie żyją tu zwyczajnie, głównie z uprawy kwiatów i przyjmowania turystów. Wytwarzają esencje do perfum, mydła, kremy i oliwę z oliwek. Mój najstarszy brat twierdził, że to nudne życie. W domu wakacyjnym nie mieliśmy wielu zabawek. Najczęściej bawiliśmy się na dworze. Marnix nudził się tuż obok, więc spędzaliśmy razem całe dnie. W 1988 roku na nasze wspólne urodziny wujek kupił nam wszystkim rowery. Rozpoczęła się nowa era: czas świętej trójcy.
2 – Mowa o katastrofie reaktora atomowego w 1986 roku w Czarnobylu (Ukraina), po której dzieciom w Polsce podawano doustnie płyn Lugola, będący wodnym roztworem jodu i jodku potasu, aby uchronić je przed niebezpiecznymi dla zdrowia skutkami promieniowania wywołanego przez awarię reaktora.
3 – Perfumowane Źródło/Pachnące Źródło (franc. La Source Parfumée) – nazwa odnosi się do sklepu z tradycjami Vieille Fabrique de la Source Parfumée, w centrum Gourdon, gdzie można nabyć mydła, perfumy i inne pachnące produkty, wytwarzane z destylacji roślin z regionu. Jest to również oddalony o kilka minut drogi od miasteczka teren upraw kwiatów przeznaczonych do produkcji perfum. Dziś miejsce otwarte dla turystów, gdzie organizowane są kursy olfaktoryczne i przyrodnicze. Zarówno sklep, jak i pola uprawne należą do rodziny Roux, właścicieli firmy Galimard. Zwiedzanie Perfumowanego Źródła jest bezpłatne.
4
Pachnące Źródło. Jestem tu teraz codziennie. Słońce, kwiaty, pszczoły i motyle. Gdyby nie ta cała sytuacja, gdyby nie TO, mogłabym napisać, że przychodzę tu po wenę, bo to przepiękne miejsce. Ale przecież nie po to tu przychodzę. Przyciąga mnie, więc jestem. Siadam na ziemi wśród krzewów lawendy. Wącham. Myślę. Wspominam. Podziwiam widoki. Zastanawiam się. Ostatnio nawet zasnęłam.
Codziennie jeżdżę też po okolicy. Wypuszczam się coraz dalej krętymi drogami w górę i w dół. W stronę wybrzeża albo Gréolières des Neiges, gdzie jedyny raz w życiu jeździłam z Marnixem na nartach biegówkach. Gdzie się spociliśmy i w słońcu piliśmy zimne piwo na śniegu. Przejeżdżam koło wodospadu Cascade des Courmes, gdzie wepchnęłam go zimą w ubraniu do lodowatej wody, tej samej, w której moczyliśmy się latem dla ochłody. Spoglądam w górę na Plateau de Cavillore. Płaskowyż królujący nad Gourdon, na który sto lat temu matki i córki wspinały się po zebraniu kwiatów i z którego spuszczały w koszach na linie ich świeże płatki dziesięć kilometrów w dół, do Grasse. Gdzie słońce odbierało im rozum i skąd zgrzane, plącząc nogi w brudnych falbanach sukni i śmiejąc się na całe gardło, zbiegały wieczorem po kamieniach, do wioski. Do biegających po ulicach kur i owiec. Do czekających na nie ojców, mężów i synów. Ja nie biegam ani po łąkach, ani po górach i nikt na mnie tu nie czeka.
Przez wyższe położenie terenu w Gourdon kwiaty zawsze rozkwitają trzy tygodnie później niż na oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów wybrzeżu. Dzięki intensywnemu nasłonecznieniu niektóre drzewa kwitną dwa razy w roku. Ale pełen kolorów region się zmienił. Jest mniej upraw niż kiedyś. Mimo to udaje mi się dostrzec pola mimozy, lawendy, róży, jaśminu i tuberozy. Wokół Grasse i Gourdon utrzymuje się już niewielu perfumeryjnych kwiaciarzy. Wyjątek stanowi ten największy. Jego jaśmin i róża majowa do Piątki Chanel4 wciąż wygrywają konkurencję kwiatową z Indiami. Tylko ta ziemia i słońce potrafią stworzyć tak niepowtarzalną woń. Pamiętam jedyne w moim życiu majowe zbieranie róży o świcie. Wśród chłodu szarofioletowego poranka ciepły oddech Marnixa na moim policzku i płatki kwiatów, którymi obsypywał mnie pełnymi garściami, wplatał i wcierał we włosy. Wspomnień niestety mam sporo.
Nie mam za to światła na tarasie. Wczoraj wieczorem siedziałam przy świeczce, ale nie starczyło jej już na dziś. Poszłam więc do mojego nieobecnego sąsiada. Zapukałam dla pewności, ale odpowiedziała mi głucha cisza. Wykręciłam jego nową żarówkę z lampy na ganku i wkręciłam do mojej starej nad drzwiami na tarasie. Teraz jej światło rozświetla część ogrodu. Czuję się mniej samotna, choć dalej tęsknię za gwarem, który wcześniej wypełniał ten dom. Żarówkę odkupię jutro w mieście.
Kto pamięta dzieciństwo w Polsce w latach osiemdziesiątych? Ja. Byłam szczęśliwa. Wychowywałam się z trójką braci i chwilami zachowywałam się jak chłopak, żeby to przetrwać i wyjść z dzieciństwa cało. Nikt nie traktował mnie jak księżniczki i musiałam sobie radzić. To mnie zahartowało. Nawet Chudy wydawał się większym chuchrem ode mnie, ale on w dodatku przezwisko miał słabe. Z jego wątłą sylwetką i brakiem jakiejkolwiek odwagi nie mógł jednak liczyć na więcej. „Chudy” i tak stanowiło dla niego najlepszą z ksyw. Z Robertem byłam najbliżej, bo to moja chłopięca wersja – dosłownie i w przenośni. I nigdy nie myślałam, że coś lub ktoś nas poróżni. Robert był połową mnie i wiedział, co myślę. Wiedział to bez wysiłku. Tak po prostu.
Kiedy mieliśmy po osiem lat, kazał mi się rozebrać i pokazać mu dokładnie, co mam między nogami. Wykonałam rozkaz bez szemrania, bo obiecał mi, że zrobi to samo. Wyglądał na zdziwionego, ale nie przyglądał się długo. Jednak kiedy przyszła jego kolej, sytuacja się skomplikowała. Zanim rozpiął rozporek, zaczął mi tłumaczyć, że penis może zmieniać wielkość: pęcznieć, rosnąć, chować się i kurczyć, to znów wynurzać się niczym potwór z Loch Ness. Wystraszyłam się i odechciało mi się tego oglądania. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby robić takie rzeczy z którymś z moich pozostałych braci. No, ale Robert to Robert. W końcu bliźniak. Jak to o nas mówił: znamy się już z jąder ojca. Kiedy coś wspólnie zbroiliśmy, karę też ponosiliśmy razem. Nie miałam taryfy ulgowej.
Robert miał głupi zwyczaj robienia mi wątpliwych niespodzianek. Jego ulubionym żartem było zakradanie się do mojego pokoju, by poprzestawiać w nim sprzęty i pochować najcenniejsze przedmioty. Nieraz wracałam do sypialni, gdzie biurko stało na środku, a szafa drzwiami do ściany. Nawet nie wiem, jak to robił, jak sam dawał radę? Krzesło najczęściej leżało na ziemi, a na półkach biblioteczki zamiast książek były buty. Bardzo śmieszne. Szło mu szybko. Nie mnie. Szukanie pamiętnika czy ulubionej kasety zajmowało czasami pół dnia, aż w końcu pokazywał mi, gdzie je schował, gdy groziłam, że powiem tacie o jego wybrykach. Bawił się przy tym doskonale. Ja mniej. Z biegiem lat opanowałam jednak jego technikę schowków i znalezienie wszystkiego zabierało mi zaledwie kilka minut. Zgrywus musiał trochę pogłówkować, żeby mnie przechytrzyć, ale i tak mu się udawało. Często robił mi na złość, choć przecież nie zmuszałam go do słuchania Roxette. Chudy ze mną słuchał. On był gotowy na wszystko, żeby się komukolwiek przypodobać.
Pewnego razu nie widziałam Roberta przez trzy dni, bo leżał chory w szpitalu w Grasse: w tym mieście, do którego jeżdżę czasem na zakupy. Bardzo za nim tęskniłam i chciałam, żeby wrócili z mamą do domu. Nie pamiętam, na co był chory. Pewnie nic groźnego, bo już nigdy się nie powtórzyło. Pierwsza rozłąka z bliźniakiem. Pierwsze uczucie pustki w moim życiu, jakby czegoś brakowało. Teraz tęsknię za obojgiem, za mamą i za nim. Wreszcie wchodzę do jego pokoju, gdzie jest jedyne okno w domu, z którego w bezchmurny dzień można dostrzec morze. Siadam w fotelu. Staram się nie oglądać ścian wytapetowanych plakatami Depeche Mode ani pustych mebli znikających pod tonami kurzu. Jednak po chwili na wszystko spoglądam. Tak bardzo go tu nie ma…
U Malwiny, w przeciwieństwie do naszego polskiego mieszkania, każde z nas miało swój pokój. Oprócz Chudego, który i tak spał wyłącznie z mamą. Posiadanie własnego pokoju kojarzy mi się z wolnością absolutną, dlatego ten dom zawsze jest i był dla mnie symbolem swobody i niezależności. Mimo wszystko. Teraz nie czuję się wolna, bo TO trzyma mnie w swoich szponach. Choć gdy przebywam w tym pomieszczeniu, na chwilę zapominam o dławiącym mnie uścisku. Kiedyś pokój Roberta był ringiem. Areną, na środku której zawodnicy regularnie ćwiczyli swe umiejętności. Gdzie doskonalili się dzień po dniu w najróżniejszych stylach walki. Zapasy, karate i kung-fu. Dominował jednak styl wolny, czyli taki, w którym wszystkie chwyty były dozwolone. Szamotali się pośrodku i po kątach. Znali ustawienie sprzętów i mebli na tyle dobrze, by szarpać się nawet z zamkniętymi oczami. Nigdy z tego nie wyrośli… Teraz nikt tu nie walczy. Ja też nie, bo nie mam siły, bo nie potrafię. Bo nie widzę przeciwnika. Co nie znaczy, że go nie ma.
Notuję coś w zeszycie i nagle ten cały stereotyp pisarza składającego słowa w zdania, patrzącego na morze, staje się prawdziwy. Uzmysławiam sobie, że tego chciałam i że jest mi tu dobrze. Dlaczego więc dopiero teraz się na to odważyłam? Dlaczego nie przyjechałam tu wcześniej? Dlaczego musiało stać się TO, żebym w końcu znalazła się w Gourdon? Najwidoczniej każda rzecz w życiu ma swój czas. Wszechświat zaprogramował mnie właśnie tu i teraz. Szkoda, że tak późno.
4 – Chodzi o perfumy Chanel numer 5.
5
Dzisiaj pojechałam do Châteauneuf na rynek. Z jednej strony placu targowego są nowe budynki. Reszta pozostała niezmieniona. Restauracja, bistro, apteka, warzywniak i rzeźnik. Dalej, w kierunku Grasse, jest piekarnia, bar, a po drugiej stronie ta mała księgarnia, w której często kupowałam książki formatu kieszonkowego5. Weszłam do środka, ale moich nie mieli. Normalne, kto chciałby tu kupować powieści po polsku. Spacerowałam, zaglądając w znane mi miejsca, rozmawiając z napotkanymi ludźmi. Chodniki są tu tak wąskie, że nie ma jak się wyminąć. Najczęściej to ja ustępuję miejsca innym.
Trochę chyba zatraciłam płynność mówienia w języku, który z biegiem lat stał się moim. Teraz czasami brakuje mi słów, choć twierdzę, że jestem dwujęzyczna. Raczej byłam. Na targu kupiłam dwa rodzaje oliwek, ser kozi, warzywa i duży bochenek chleba, jakby było nas co najmniej dwie. Zrobiło mi się słabo i musiałam usiąść na gorącym chodniku. Ktoś podał mi szklankę zimnej wody. Spociłam się jak szczur i zupełnie opadłam z sił. Resztę popołudnia spędziłam w barze na rogu. Z ludźmi, którzy tak jak ja, w pocie czoła, tym dosłownym i przenośnym, od rana oczekują najważniejszego momentu dnia: apéritifu, czyli powszechnego przyzwolenia na picie. Nalewka, piwo, pastis, wino, szampan. Kto co lubi albo może. Dziewiętnasta trzydzieści to najfajniejsza godzina. Ulubienica Francji. Stać mnie jeszcze na Pastis Ricard, więc na dobry początek wybrałam ukochaną anyżówkę. Potem zjadłam kanapkę z szynką i małymi korniszonami, wypiłam pół butelki białego wina i na przekór wszystkiemu postanowiłam wrócić do domu pieszo. To była zła decyzja. Przejście dziewięciu kilometrów, które kiedyś pokonywaliśmy w dwie godziny, zajęło mi teraz cztery. Zapomniałam o żarówce, a wypożyczone auto zostawiłam w mieście.
Na polanie przy wjeździe do miasteczka musiałam zrobić dłuższą przerwę. Dokładnie w miejscu, gdzie prawie trzydzieści lat temu pojawił się chłopak o imieniu Yannik. Gdzie, z dwoma innymi kolegami, szedł dumnie w naszym kierunku z zadartą głową, niosąc nowiutką, lśniącą jeszcze piłkę do nogi. Yannik Legrand, w wieku Janka, był jednym z tych popularnych dzieci w miasteczku. Takim, za którymi inne łażą i których polecenia wykonuje się bez gadania, na co sobie wątpliwie zasłużył tym, że jego ojciec był miejscowym policjantem. Marnix, Jan i Robert poderwali się i patrzyli na nadchodzących. Nie wiem, czy bardziej lustrowali nową piłkę, czy jej właściciela, jednak ich zaaferowanie nie ulegało wątpliwości. Podniosłam się, a Chudy niepewnie zrobił to samo. Niczym leśny zwierz, poruszając przy tym czubkiem nosa, Yannik wybadał sytuację i przerzucając piłkę w rękach, rzucił niby od niechcenia:
– Gracie?
– Jasne! – odpowiedzieli jednocześnie.
Naiwnie uśmiechnęłam się na myśl o wspólnej grze. Uwielbiałam grać w piłkę nożną z chłopcami i żaden ich mecz nigdy mnie nie ominął. Na widok nowej piłki Chudy z przejęcia też się uśmiechnął.
– Ty, ty i ty. A reszta do domu. – Padło pewnie z ust decydującego, kiedy jego palec wskazujący wyznaczał trzech chłopców stojących obok mnie.
– Pati, czemu ja nie gram? – zapytał Krzysio, uwieszając się na mojej ręce i szykując się do płaczu.
Prosząco spojrzałam na Janka. Ten powiedział opanowanym tonem:
– Patrycja jest dobra w nogę, może być z wami, a Chudy będzie w naszej drużynie. Wtedy będzie równo: czterech na czterech.
Słowa mojego brata rozśmieszyły Yannika, a za nim zarżeli jego kolesie. Po chwili rechotu dryblas rzucił już całkiem poważnie, patrząc Jankowi w oczy:
– Nie będę grał w nogę z dziewczyną!
Salwy samczego śmiechu znów zahuczały na boisku.
– Albo gramy wszyscy, albo wcale.
– Ewentualnie ten mały może, ale ona nie.
Z rezygnacją puściłam rękę Chudego i już miałam usiąść na trawie, kiedy usłyszałam Marnixa:
– Albo gramy wszyscy, albo zabieraj swoją nową piłkę i wracaj z nią do domu.
Nastała cisza i wszyscy spojrzeli na mojego ulubionego sąsiada, który oparł ręce na kościstych biodrach i zrobił znudzoną minę. Czekałam na werdykt.
– Nigdy nie zagram w nogę z dziewczyną! A tym bardziej z pedałami – odparł chłopak i splunął za siebie.
Jego kompanom zrzedła mina, ale żaden nie ośmielił się zabrać głosu. Jan pierwszy odwrócił się i wziąwszy Chudego na barana, ruszył w kierunku domu. Odeszliśmy bez słowa i wróciliśmy do siebie. Marnix i Robert wymienili niezadowolone spojrzenia. Nie wiedziałam wtedy, co oznacza słowo „pedał”, ale sądząc po minie tych, którzy najlepiej z nas mówili po francusku, musiało to być coś bardzo obraźliwego. Po tym zdarzeniu uznałam, że jeszcze bardziej lubię Marnixa, nawet jeżeli miałby być „pedałem”.
Denerwuje mnie, że dom obok należy do kogoś obcego. Chciałabym tam wejść. Zobaczyć, jak teraz wygląda pokój Francuza. Sprawdzić, czy coś tam po nim zostało. Kto sprzedał dom? Pan Mitrieti poinformował mnie o śmierci ojca Marnixa i wyjeździe matki. Pewnie wróciła w swoje strony, do Holandii. Może mieszkają teraz z synem i jego rodziną w Amsterdamie? Dowiem się wszystkiego za kilka dni. Zapytam o to, jak tu przyjedzie.
Myślałam, że pójdzie mi łatwiej. Tymczasem po uporządkowaniu pierwszej kuchennej szafki okazuje się, że nie mam na to siły. No, ale skąd miałabym ją niby mieć? Może powinnam zacząć brać leki, które przepisał mi lekarz? Boli mnie głowa, boli mnie kręgosłup. Chwilami boli mnie wszystko. Robię przerwy w tym, co odważnie nazywam sprzątaniem, i siadam na tarasie w jedynym miejscu, w którym zawsze jest cień. Napełniam dużą szklankę lodem i zalewam schłodzonym różowym winem: rosé piscine6. Smakuje pysznie, ale w ten upał zwala z nóg. Lubię to uczucie, lecz pozwalam sobie na nie tylko dwa razy dziennie. Je suis raisonnable7, jestem rozsądna. Staram się czytać francuskie gazety. Wszystko jak leci, żeby przypomnieć sobie język, żeby być na bieżąco, ale do tej pory jeszcze żaden artykuł nie zdołał mnie zainteresować. Nieistotne, nudne bzdury. Nic prawdziwego, nic ważnego. Książek nawet nie ruszam, bo nie mogę się skupić. Leki czy wino? Oto jest pytanie. Na razie wybieram wino.
5 – Kieszeń (franc. poche) – wydanie książki w małym formacie (wydanie kieszonkowe).
6 – Różowe wino podawane z lodem przy dużych upałach, zwane „różowym basenowym”.
7 – Jestem rozsądna (franc.).
6
Nie było lepszych momentów mojego dzieciństwa niż te spędzone w Gourdon. Godzinami biegaliśmy po lesie i ciągle wymyślaliśmy nowe zabawy. Tropiliśmy nieistniejące stwory z bajek, udawaliśmy, że zastawiamy pułapki na zwierzęta. I podglądaliśmy sąsiadów babci Marnixa, którzy opalali się nago na tarasie. Tarzaliśmy się ze śmiechu i kryliśmy nawzajem, kiedy któreś coś zbroiło. Malwina zawsze chowała nas wtedy u siebie i przyrządzała nam jedzenie według diety Marnixa. Tego nie dało się jeść, ale że byliśmy dobrze wychowani… Dość wcześnie zrozumiałam, że Marnix jest uczulony na pszenicę, dokładniej na gluten, ale wtedy nie stosowaliśmy tej nazwy. I jak piszę „uczulony”, to nie mam na myśli kilku krosteczek pojawiających się na policzkach po zjedzeniu czegoś ze zbożem. Mówię raczej o dwudniowej biegunce, gorączce, ostrych wymiotach, bólu brzucha i wysypce na całym ciele. Oprócz tego nie jadł nic, co zawierało krowie mleko. Jadłospis miał więc bardzo ograniczony. To dlatego nigdy nie spróbował ciasta, nie jadł chleba ani większości tego, co my. Było mi go żal, ale on nic sobie z tego nie robił. Przyzwyczaił się. Nigdy nie próbował tortu, więc nie mógł wiedzieć, jak bosko smakuje.
Malwina znała nas i jego dietę na pamięć. Kobieta z siateczką drobnych zmarszczek na twarzy, w której domu było kocio, kochała nas jednakowo mocno. Przymknięte okiennice sprawiały, że panował u niej półmrok, a wytarta terakota na podłodze była ciepła. Ciotka zawsze spełniała nasze zachcianki, tuliła i drapała po plecach. Wieczorem opowiadała nam bajki. Za każdym razem inną, piękniejszą i ciekawszą. Miało to zazwyczaj skutek odwrotny do zamierzonego, bo nie wszystkie jej opowieści kończyły się dobrze, a większość nie pozwalała nam zasnąć. Malwina miała swoje krzesło przed domem, na którym siadała, żeby obierać warzywa do gotowania, owoce do zapraw i popijać czerwone wino. Lubiła dzieci i marnowanie czasu w słońcu. Dziś w domu Malwiny, który nie jest już jej domem, nie ma kotów, a jej krzesło zagadkowo stoi na werandzie nowego sąsiada.
Marnix. Przez większość dnia staram się o nim nie myśleć. Czasami mi wychodzi. Mam już nawet opracowaną taktykę – kiedy pojawia się myśl o nim, od razu ją kasuję. Robię wszystko, żeby nie zdążyć zobaczyć twarzy, bo wtedy trudniej jest go wymazać i lubi powracać wielokrotnie w ciągu tego samego dnia. Najgorzej bywa, kiedy zwrócę uwagę na jakiś szczegół: na przykład na koszulę, którą ma na sobie albo czy ma związane włosy, czy wysuszone wargi. Później widzę Marnixa cały czas i nie mogę wygnać jego wizerunku z mojej głowy. Czasami wyobraźnia płata mi fatalne figle i przez kilka dni i nocy mam go nieprzerwanie przed oczami. Wtedy w realu trzeba czegoś o naprawdę wielkim kalibrze, żeby to przerwać. Problem w tym, że od lat w moim prawdziwym życiu nie dzieje się nic, na co warto by zwrócić uwagę. Poza białą kopertą oczywiście.
Wcześniej zastanawiałam się, jak to jest usłyszeć coś takiego. Informacja, że zostało ci niewiele życia, wydawała mi się prawie że nierealna. Trudno to sobie tak naprawdę wyobrazić, szczególnie gdy jest się młodym. Zdarzało mi się czytać rozmowy z ludźmi, którym się to przytrafiło. Często ostatnie wywiady, ostatnie notatki czy słowa. Mówili, jak paradoksalnie informacja ta pobudziła ich do życia. Nagle, wiedząc, że nie zostało im dużo czasu, a właściwie to bardzo mało, zaczynali kochać wszystko i wszystkich dookoła. Akceptować i doceniać. Zaczynali w końcu żyć. Często wyzwalała się w nich chęć walki o cenny czas, o spełnienie marzeń, o działanie i przeżywanie tego, co zawsze odkładali na później. To co robili wcześniej, kiedy mieli tyle czasu? Ja nie akceptuję, nie doceniam i od dawna już właściwie nie żyję. Mam trzydzieści osiem lat i tylko jeden cel: pobyć z nim w tej ostatniej chwili.
Podczas naszego odnowionego kontaktu e-mailowego musiałam mu w końcu napisać o białej kopercie i o TYM, choć na początku tak nie planowałam. Chciałam tego uniknąć. Nie dało się jednak. Nie zgodziłby się na spotkanie, gdyby nie TO. Zdaję sobie sprawę z szantażu emocjonalnego, jaki mu zafundowałam, ale tonący brzytwy się chwyta. Nie miałam już ani czasu, ani wyboru. TO było jedyną wymówką i szansą, żeby go jeszcze raz zobaczyć. TO szansą… Mój Boże.
Dramatyczne, nieludzkie i skuteczne. Wiem i nienawidzę się za to.
Jest druga w nocy. Dopiero co zasnęłam, ale właśnie obudziły mnie światła i dźwięk opon na drodze. Wstaję i podchodzę do okna. Ktoś podjechał pod dom Marnixa. Obserwuję scenę po ciemku. Z dużego samochodu wychodzi duży mężczyzna. Wyjmuje sportową torbę z bagażnika i udaje się w kierunku domu. Stoi przez chwilę przy wejściu, wyciąga klucze, otwiera i wchodzi do środka. Zostawia otwarte drzwi. Po chwili wraca. Podchodzi do oświetlenia na ganku, po czym majstruje coś przy nim. Potem zatrzymuje się, robi krok do przodu i spogląda w kierunku mojego domu. Cofam się, choć nie powinien mnie widzieć zza firanki. Skąd miałby wiedzieć, w którym pokoju śpię? A raczej nie śpię. Patrzy jednak na mnie, czuję to, po czym odwraca się i znika za zamkniętymi drzwiami. Żarówka! Muszę koniecznie ją jutro odkupić.
Rano wracam do Châteauneuf po samochód. Na trzeźwo i z pustym żołądkiem droga zabiera mi mniej czasu niż wczoraj. Po powrocie do domu, dopiero koło południa, zabieram się za śniadanie. Po nocnym sąsiedzie ani śladu. Jem w ogrodzie. W tym samym, w którym rodzice urządzali nam wspólne noce w namiocie. Wszystko tu teraz zarosło i wygląda dosyć żałośnie, ale nawet się do tego nie biorę. Nie potrafię i nie mam siły. Kiedyś ogród był piękny. Malwina miała rękę do roślin. Moi rodzice często jej pomagali. Teraz to, co kiedyś nazywało się sadem, przypomina opuszczony cmentarz. Drzewa owocowe dawno zdziczały. Wyrośnięta trawa udaje siano. I tylko pszczoły i motyle ożywiają to miejsce swym zaaferowaniem.
W weekendy, kiedy dorośli nie pracowali przy uprawach, jeździliśmy na pikniki. Odwiedzaliśmy plażę w Cagnes-sur-Mer, gdzie godzinami bawiliśmy się kamieniami i pluskaliśmy się w letniej wozie. Robert, Marnix i ja stanowiliśmy osobliwe trio, przemieszczając się niczym huragan przez nasze dwa domy, ogrody, a czasem nawet całe miasteczka. Ale i tak wszystkiego było nam mało. Święta trójca stała się nierozłączna. Dzieliliśmy się sekretami, ufaliśmy sobie i w końcu zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy już bez siebie żyć. Polacy nie mogli żyć bez Francuza. Liczyła się tylko ta przyjaźń, a więź, która nas łączyła, rosła w siłę. Prawdziwe porozumienie dusz. Teraz wakacje i święta nam nie wystarczały. Mijały błyskawicznie i szybko okazało się, że chcemy i potrzebujemy siebie więcej. Niestety, wtedy nie miałam komputera, a rozmowy telefoniczne były za drogie. Pozostawały nam listy. Robert i ja pisaliśmy do niego wspólnie i często. Takim francuskim, że pewnie nie dało się z tego wiele zrozumieć. On pisał rzadko. Wysyłaliśmy mu też kasety z naszymi przebojami. Tak, jestem z tego pokolenia, które nagrywało piosenki z radia na kasetę magnetofonową. Z taśmą napędzaną ołówkiem, po milionowym przesłuchaniu. To samo pokolenie we Francji miało minitel i robiło zdjęcia polaroidem. U nas była oranżada w woreczku, u nich niespodzianki dla chłopca i dziewczynki. Pamiętam te dwie kultury od najmłodszych lat. Program Récré A28 z jego ulubioną kreskówką Goldorak. Actarus, jej główna postać, i Marnix byli do siebie podobni, mieli takie same włosy i spojrzenia. Gdy oglądałam pierwszy odcinek, byłam przekonana, że to film o moim wakacyjnym sąsiedzie. Potem my mieliśmy Wzrockową Listę Przebojów, oni mieli Dance Machine na kanale M69. Tęskniłam za Francją, za croissantami i kolorowymi ubraniami. Tęskniłam za wszystkim, co było związane z tymi wyjazdami. Za piosenkami Indochine, które Marnix odtwarzał w kółko w swoim pokoju. One były magiczne, one były z innego świata. Chciałam ich słuchać cały czas, a nie od święta. I to mniej więcej w tym momencie, a może rok wcześniej, odkryłam, że mój brat bliźniak jest inny niż wszyscy chłopcy, których znałam. Przyjęłam to spokojnie, bo wiedziałam, że taki po prostu jest i inny być nie może.
Znalazłam czarną gitarę. Domyślałam się, że tu jest. Nie – wiedziałam, że jest. Chciałam ją jakoś ominąć, pominąć. Miałam głupią nadzieję, że Marnix zabrał ją ze sobą. Że to on ją ciągle ma. Powinien, ale nie. Zbyt dobrze pamiętam ten moment, kiedy kładę ją pod łóżkiem Roberta. Chowam ją. Dziewięć lat temu. I zupełnie tej sceny nie rozumiem. Jak to się stało?
Malwina kupiła mu ją na urodziny chyba w 1990 roku. Ta cała historia z gitarą zaczęła się bardzo niewinnie. Wszyscy szukaliśmy dla niego prezentu, ale każdy miał inny pomysł. Chciałam podarować mu książkę, co nie było oryginalne, ale pomyślałam, że będzie mógł mi ją przeczytać na głos po francusku. Szukałam więc Przypadków Robinsona Crusoe, bo wydawało mi się, że to taka chłopięca lektura. Wtedy Robert zaskoczył nas wszystkich, mówiąc przy kolacji, że Marnix na pewno ucieszyłby się z gitary. Byłam sceptyczna, ale rodzinie ten pomysł przypadł do gustu. Na drugi dzień ciotka pojechała do sklepu i kupiła używaną gitarę akustyczną. Nie wierzyłam, że tak bardzo mu się spodoba. Myliłam się.
Podałam mu ją, kiedy zdmuchnęliśmy świeczki na naszym torcie. Odpakował prezent w rekordowym tempie i od razu zaczął grać, przejęty, jakby był sam. Nagle wszystko i wszyscy zniknęli z jego pola widzenia. Od tego dnia praktycznie nie odstępował jej na krok.
– Skąd wiedziałaś? – zapytał wieczorem, zauważając wreszcie, że jestem obok. Przyglądałam się, jak w dziwny sposób ustawiał palce na strunach, zaskoczona, że znał już tyle chwytów.
– Domyśliłam się – skłamałam niepewnie. Nie wiedziałam przecież. Robert wiedział.
Jeżeli o mnie chodzi, nie było nigdy problemu z prezentami urodzinowymi. Co roku dostawałam notatnik lub coś do pisania. Fantazyjne długopisy, kredki, pióra. Pierwszy zestaw dwudziestu kolorowych flamastrów francuskiej firmy BIC zrobił furorę w mojej klasie. Zjednałam sobie wielu nowych krótkotrwałych, nieprawdziwych przyjaciół, których nie było przy mnie, gdy ich potrzebowałam, i których teraz też nie ma.
Pisałam pamiętniki, od kiedy nauczyłam się pisać, i zawsze sprawiało mi to wielką frajdę. Bardzo szybko okazało się, że stanowi to część mnie i nie potrafię obejść się bez przelewania opisów mojego życia na papier. Tworzyłam je przez prawie trzydzieści lat. Później z dnia na dzień słowa utknęły mi w gardle i nie potrafiłam nazwać tego, co czuję. Nie zaniechałam jednak pisania. Pisałam i piszę dalej, ale inaczej.
Nie wiem, kiedy tak naprawdę to się stało. Nie wiem, kiedy oboje się w nim zakochaliśmy. Jednak w wieku trzynastu lat zaczęliśmy już o niego walczyć. Latem 1991 roku oficjalnie otworzyliśmy ogień. Robert oddał pierwszy strzał. Kiedy weszliśmy do domu w Gourdon, pobiegł od razu do Marnixa, choć tamten miał być jeszcze w szkole. Nie tak się umawialiśmy. Razem pojechali gdzieś na rowerach, zanim zdążyłam go zobaczyć. Ukradł mi go, specjalnie, żeby mieć go szybciej, więcej i dłużej. Miałam ochotę za to Roberta zabić. Wiedziałam, że coś knuje, bo całą drogę rzucał mi te swoje podejrzane uśmieszki. Usiadłam na schodach i czekałam, aż wrócą. Pojawili się po dwóch najdłuższych godzinach świata: zziajani, głośni, szczęśliwi i ociekający potem. Serce waliło mi jak opętane. Urósł. Bezczelnie przerósł mnie o głowę, może nawet więcej. Na progu domu jego rodziców zdezorientowana mierzyłam go wzrokiem. Stanął przede mną i próbując uspokoić oddech, dumnie dotknął podbródkiem czubka mojej podniesionej głowy. Pan tyczka. Westchnęłam głośno: – Jadłeś trzy kilo malin dziennie?
– Jasne. – Uśmiechnął się. – Krem i czekoladę zostawiłem dla ciebie – skwitował i puścił do mnie oko. Musnął wargami moje czoło.
Zaniemówiłam. Nigdy wcześniej nie dał mi buziaka. Widziałam, że miał francuski zwyczaj witania się. Ludzie we Francji całują się na dzień dobry i na do widzenia. W zależności od regionu Francji dwa, trzy lub cztery razy. Robił ze swoimi znajomymi ze szkoły. Ale nigdy z nami, bo u nas podaje się rękę albo po prostu wita się lekkim objęciem. Lub nie dotyka się drugiego człowieka wcale. Czym dalej, tym lepiej. Francuzi całują się w policzki. Tymczasem on podszedł i pocałował mnie w czoło gorącymi i gładkimi ustami. Po co? Żeby mi pokazać, jak bardzo wyrósł? Przecież zauważyłam.
– Co robimy? – odezwał się, widząc, że nic nie mówię. A ja poczułam, że on nie jest już ani mój, ani nasz. Że on jest już tylko jego.
Jak mogłam tego nie przewidzieć? Naiwna! Ufałam Robertowi bezgranicznie. Dałam się nabrać. Kryłam go zawsze. Robert nie lubił nauki. Był wyjątkowo dobry z matmy i z chemii, ale przekupywał mnie, żebym pisała mu wypracowania z polskiego. Okłamywałam razem z nim rodziców, że znów się uderzył, kiedy po raz kolejny wrócił do domu z pobitą twarzą. Koledzy z klasy nie lubili jego inności. Czyściłam mu zakrwawioną skroń, zmiażdżoną wargę i fioletowy policzek. Ja płakałam, on nie. Byłam z nim na pogotowiu, kiedy doszywali mu naderwane ucho. Robert cieszył się za to sporą popularnością u dziewcząt. Kiedyś nawet namówiłam koleżankę, aby udawała jego dziewczynę, żeby się od niego odczepili. Nie na długo. Zamknął się w sobie. Miewał chwile załamania i czarne myśli. Chciał być tam, gdzie i ja chciałam – we Francji. W ramionach tego samego człowieka. Tam, gdzie spokój, śmiech, miłość i zrozumienie. Ale też inna nowa rzecz: nasza rywalizacja. I teraz korzystał z tego na całego.
Tego lata Marnix spał ze swoją gitarą, a Robert zaczął odsuwać się ode mnie coraz bardziej. To Marnix stał się jego bratem bliźniakiem. Byłam zazdrosna. Nie o Roberta, ale o niego. Coraz częściej zostawiałam ich samych. Szaleli u góry. Z ich pokoju dobiegała muzyka. Były pewnie chowane pod kołdrą wina, śmiechy i pogaduchy do rana. Francuz się zmienił. Zmężniał. Raptem wyrósł na młodzieńca. Mój bajkowy Actarus. Ramiona zarysowały się u niego wzgórkami mięśni, twarz wydłużyła, a rysy wyostrzyły. Gdzieniegdzie zaczął kiełkować zarost. Teraz Marnix nie patrzył wprost, ale przenikliwie i zaczepnie zerkał. Nie siedział na krześle, ale zwisał z niego. Nie wyskakiwał z procy jak wcześniej, ale raczej zbierał się do wyjścia.
Zastanawiałam się, czy i on widział te wszystkie zmiany. Czy zdawał sobie z nich sprawę? Czuł się jeszcze chłopcem czy już mężczyzną? Czy obserwował podobne procesy u mnie? W szkole byłam raczej nielubiana i czułam się brzydka. W naszym tandemie to Robert był tym popularniejszym bliźniakiem. Dziewczyny chciały się ze mną przyjaźnić, żeby do niego dotrzeć. Nie znały go. Nie domyślały się, że są bez szans. Przez ostatnie dwa lata biegały za nim nieustannie, a on żadnej nawet nie widział.
Ale ja też się zmieniłam. Też urosłam, nie aż tak, jak Marnix czy Robert, jednak sporo. Zimą wróciłam do Francji z wyraźnie zarysowanym biustem. Sąsiad przyglądał mi się najpierw skrycie, ale bardzo uważnie. Chowałam tę nową wypukłość pod grubymi swetrami, starałam się ukryć ją jak najdłużej. Później już się nie dało. Piersi były na tyle widoczne, że przyciągały jego wzrok dużo częściej niż moja twarz. Gapił się bez zażenowania. I ja patrzyłam więc na niego inaczej. Doroślej. Z jeszcze większym niż dotychczas zaciekawieniem. Po paru dniach dostrzegłam potencjał w biuście. Był teraz wysokiej wartości towarem przetargowym w moich relacjach z Marnixem, które stały się dużo bardziej, jak by to ująć? Bliskie? Tak. Dosłownie bliskie.
Każdego dnia udawało mi się spędzić z nim moment samotności. Z premedytacją piszę „moment samotności”, a nie „moment we dwoje”, bo mimo że siedzieliśmy razem, jego nie było. Była gitara, jego palce na strunach, muzyka i głos, ale on krążył gdzieś dalej. Komponował piosenki, pisał do nich teksty i śpiewał je, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Potrafił rzępolić godzinami, powtarzając do znudzenia trzy chwyty na przemian. No, chyba że ostentacyjnie siadałam naprzeciwko, z wielkim dekoltem i ze spojrzeniem wbitym w jego zielone oczy. Wtedy miałam szansę na odrobinę zainteresowania. Kiedyś, latem 1992 roku, podczas jednej z moich nieprzemyślanych prowokacji, przerwał grę, zdjął gitarę i przysunął się gwałtownie. Jego dłoń znalazła się na mojej piersi. Zaskoczona odsunęłam tę rękę i zamiast ją odepchnąć, przyciągnęłam do ust i pocałowałam delikatnie każdy palec. Miał twardą, szorstką skórę. Przywarł do mnie jeszcze ciaśniej, otworzył usta i oddychając głośno, pożerał mnie wzrokiem, więc nie przestawałam muskać opuszek jego palców. Aż do skutku. Nie byłam do końca pewna, co się dzieje. Obserwowałam go po prostu, walcząc z napięciem, które we mnie rosło po raz pierwszy. Nie pocałował mnie. Nagle jęknął głośno, padł ciężko na podłogę obok i zamknął oczy. Uciekłam więc przerażona i zawstydzona. Dziś wspominam tę chwilę z nostalgią.
Mam szesnaście dni. Szesnaście dni na ułożenie tego, co chcę mu powiedzieć. Na przygotowanie się. Nie idzie mi. To niesamowicie trudne, bo tak naprawdę nie muszę z nim rozmawiać. Chcę, żeby tu po prostu był. Spędzić z nim czas, przytulić się, żeby poczuć jego zapach i kościste ramiona. Gdy odważymy się rozmawiać, nie wiadomo, jak to się skończy, więc może lepiej nie zaczynać? Nie chcę się kłócić. Chcę słuchać. O nim, o tym, co robi i kim jest. Dlaczego nie gra. I dlaczego go tu nie ma. Przygotuję mu łóżko w dawnym pokoju Janka. To chyba najlepszy wybór. Ja śpię u siebie. Jeśli trzeba będzie, to się przywiążę do łóżka pasami, żeby czasem nie napaść na niego w nocy. Pościel, którą znalazłam w szafie, jest zleżała i cuchnie, więc muszę znowu wybrać się do miasta, żeby kupić nową. Nie przyjmę go przecież w takich warunkach. Jest ważnym gościem. Wreszcie ktoś tu będzie. Na krótko, ale jednak. Lubię przebywać sama, we własnym towarzystwie. Potrzebuję swojej przestrzeni i czasu, bardzo to cenię. Ale nigdy nie widziałam sensu w życiu w samotności. Jeżeli nie masz z kim się dzielić, nie masz nic i nic też nie cieszy.
Po czasach z Marnixem zostały mi dwie rzeczy: jego płyty i granatowy kubek. Są też zdjęcia, ale nie trzymam ich przy sobie. Schowałam je w kartonie i zamknęłam głęboko w szafie w moim wynajętym nowojorskim mieszkaniu. Rzadko je wyjmuję i oglądam. Bardzo rzadko. W sumie wcale. Nie czuję się gotowa na oglądanie zdjęć. Może kiedyś. Wszystkie inne rzeczy, które u mnie zostawił po rozstaniu: ubrania, notatki, płyty winylowe i kompaktowe, oddałam ludziom. Jego nagrania odsłuchuję raz na jakiś czas i wtedy najczęściej włączam je parę razy pod rząd, czasem nawet kilka dni w kółko. Potem robię przerwę. Jeżeli chodzi o kubek, przechowuję go jak jakąś relikwię, choć sama nie wiem, po co. Nie piję z niego, a powinnam. Inaczej jest bezużyteczny. Zupełnie jak mój zakurzony rower w piwnicy. Mieliśmy takie dwa identyczne kubki, prezent od Malwiny, i piliśmy z nich rano kawę. Jeden zbiłam kiedyś przy wyjmowaniu ze zmywarki i został mi tylko ten drugi. Wierzę, że to jego. Trzymam go w szafce na górnej półce.
8 – Popularny program dla dzieci i młodzieży nadawany przez telewizję francuską w latach 1978–1988, na programie drugim: Antenne 2.
9 – Francuski kanał telewizyjny.
7
Rok 1993 przyniósł kontynuację naszego konfliktu zbrojnego. Mój brat bliźniak był zakochany po uszy. Patrzył na niego maślanymi oczami tak często i intensywnie, że wprawiał mnie tym w zakłopotanie. Już nie dało się tego ukryć. Przynajmniej nie przede mną. Za dużo czasu z nimi spędzałam i sama za bardzo szalałam za Marnixem, żeby tego nie zauważyć. Teraz byłam zazdrosna o Roberta. Robert był zazdrosny o mnie. Francuz wydawał się niezdecydowany. Chwilami miałam wrażenie, że woli mężczyzn, kiedy indziej interesował się mną. Niczym strażnik pilnowałam więc każdej naszej sekundy. Walczyłam o nią, nie dawałam za wygraną. Żeby tylko Robert mi go nie zabrał, żeby go sobie nie zjednał. Drżałam ze strachu za każdym razem, kiedy znajdowałam ich razem. A może było już za późno? Nie myślałam, że o mężczyznę przyjdzie mi walczyć z innym mężczyzną, w dodatku z bratem. Nie zawsze grałam fair. Ale skoro mnie Marnix pozwalał naklejać plastry na poranione do krwi od grania palce i wolał patrzeć na wgłębienie mojego dekoltu, to co mogłam poradzić… To mnie czytał pierwsze teksty swoich piosenek, bo potrafiłam słuchać bez krytykowania. To ze mną dzielił się owocami, bo Robert ich nie jadał. To ja, a nie on, miałam cierpliwość, żeby tłumaczyć z nim teksty piosenek Davida Bowiego, którego uwielbiał. I tylko mnie, a nie Robertowi, pozwalał się czesać. Stałam się rywalką Roberta. Chwilami istniałam wyłącznie po to, żeby się od niego różnić, żeby z nim konkurować i wygrywać. Mój brat wystawił mi za to niezły rachunek. Zapłaciłam wysoką cenę. Ale o tym napiszę później.
Przez cały dzień wypatruję mojego sąsiada, ale nie pojawia się. Pewnie odsypia drogę po podróży. Wieczorem widzę światło w jego kuchni, a potem na górze. Jutro pojadę do miasteczka i kupię w końcu żarówkę. Wtedy do niego pójdę i się przywitam.
Na strychu domu Malwiny znów zagnieździły się popielice. To takie małe, szare, podobne do szczurów gryzonie. Nie lubię ich specjalnie, ale z daleka wyglądają ładnie. Nocą słyszę tupot ich łap, kiedy biegają bez przerwy, gdy ja próbuję zasnąć. Udało mi się znaleźć ich wejście. Pod dachem, za rynną jest wydłubana luka. Biegną po gałęzi drzewa i przeskakują z niej na dach. Nad ranem zawsze piszczą. Nie mam pojęcia, co z nimi zrobić. Chyba je tam zostawię, niech sobie żyją. To już ich terytorium. Kiedyś z powodu skwaru spaliśmy z Robertem, Jankiem i Marnixem w ogrodzie, pod gołym niebem, w śpiworach. Nad ranem obudziły mnie piski popielic i ze strachu wskoczyłam do śpiwora Marnixa. Przebudził się na moment, wziął mnie w ramiona i zasnął od razu z powrotem, przygniatając mnie nogą i ramieniem. Ja już nie zmrużyłam oka.
Teraz budzę się nad ranem i zanim jeszcze otworzę oczy, wiem, że jest wcześnie. Za wcześnie. Że jeszcze mogłabym spać, ale nic z tego nie będzie. Wiem też, że cały dzień zapowiada się właśnie taki: nic z niego nie wyciągnę. Znowu się nie wyspałam. Znowu nie mam planów, nie mam celu. Będę się szwendać cały czas po domu, w najlepszym wypadku próbować czytać książkę. Jeść śmieciowe jedzenie, bo to zdrowe trzeba samemu przyrządzać, a na to nie mam siły. Jem na jednorazowych papierowych talerzach, bo nie chce mi się zmywać. Nie chce mi się nawet umyć zapryskanych ścianek trzydziestoletniej mikrofalówki, w której te śmieci odgrzewam. Dawno temu wszystko zaschło tam na dobre. Teraz trzeba skrobać, ale tego też mi się nie chce. Nie ma mowy. Nie mam siły. Nawet na umycie się. Śmierdzę pewnie już na kilometr, ale się tym nie martwię, bo i tak nie ma mnie kto wąchać. Mogę tak sobie śmierdzieć do jutra albo i dłużej. Niczego to nie zmieni. To bez różnicy.
Patrzę na odbicie w lustrze i nie mogę się rozpoznać. Bije ze mnie ogromny smutek, obojętnie, z której strony zerkam. Tak bardzo się postarzałam. Brak snu. Papierosy. Stres. Otyłość i depresja. Wiem o tym bardzo dobrze, ale jakoś nie mogę uwierzyć, że właśnie ja mam to wszystko wypisane na twarzy. I pomyśleć, jaka byłam modna w dzieciństwie. Ikona stylu! Nosiłam białe kapelusze z koronkami. Może gdybym zrobiła choć lekki makijaż? Nie mam czym. Nie maluję się od dawna. Żaden korektor nie jest w stanie zakryć cieni pod oczami, a szminka przywrócić mi uśmiechu. Patrzę więc w lustro, zbliżam się do niego, bliżej i bliżej, i nawet już nie chce mi się płakać. Nie mogę znieść tej smutnej, zgorzkniałej twarzy. To nie ja. Próbuję znaleźć na niej choć jedną malutką część tamtej mnie, tej sprzed lat, uśmiechniętej, pełnej życia, ciekawej. Szukam, ale nie znajduję. Nie ma. I wtedy zauważam, że włosy mam długie aż do bioder.
Palę. Trzeci papieros pod rząd i dalej nie pomaga. Idę więc do kuchni, otwieram szufladę. Jest tam chyba wszystko oprócz nożyc. W końcu je znajduję. Obcinam włosy bez lustra, mierząc je ręką, która chwyta kolejne pasma i wystawia na ścięcie. To przynosi ulgę, która trwa niespodzianie krótko. Nie płaczę. Trzymam się. Trzymam. Mam wprawę, bo od lat cały dzień wstrzymuję oddech.
Staję na jego ganku i już mam pukać, ale jakoś nie mogę podnieść ręki. Patrzę na okradzioną lampę. Wreszcie biorę tarasowy fotel Malwiny, żeby wkręcić szklaną bańkę i nie przyznawać się do jej kradzieży przy pierwszym spotkaniu z nieznajomym. Stoję na chwiejącym się krześle i łapię za klosz. Wtedy widzę, że jest w nim nowa świetlówka. Nagle ktoś otwiera drzwi. Nie mam czasu na ucieczkę.
– Tak? – pyta na dzień dobry i od razu słyszę, że to nie Francuz.
– Cześć. Nazywam się Patrycja. Mieszkam w domu obok.
– Magnus Heilbron. Miło mi. – Ma amerykański akcent, myślę, chwiejąc się nad nim. Kiwam się. Nagle krzesło pode mną trzaska i się łamie. Mało co nie upadam. W ostatniej chwili mnie łapie. Podaje mi dużą dłoń, żebym stanęła prosto.