Trzy godziny ciszy - Patrycja Gryciuk - ebook + audiobook + książka

Trzy godziny ciszy ebook i audiobook

Patrycja Gryciuk

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Emocjonalna powieść, która poruszy twoją duszę!

Patrycja dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora. Postanawia swoje ostatnie chwile spędzić w Gourdon – małej miejscowości na południu Francji, gdzie w dzieciństwie jeździła na wakacje. Zaprasza tam także swoją dawną miłość, Marnixa, mimo że od kilku lat nie miała z mężczyzną żadnego kontaktu. Czas spędzony w miasteczku pozwala jej wrócić do minionych dni i ludzi niegdyś odgrywających w jej życiu decydującą rolę. Odżywają również wspomnienia związane z rodzinną tragedią. Kobieta mimo wszystko wraca do przeszłości i powoli rozdrapuje rany. 

Bolesne wspomnienia mieszają się z rzeczywistością, a prawdziwsze od teraźniejszości wydają się sny. Patrycja Gryciuk w pięknym stylu snuje nostalgiczną opowieść pełną namiętności, mroku i szaleństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 20 min

Lektor: Monika Węgiel
Oceny
4,4 (93 oceny)
56
21
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Meleffe

Dobrze spędzony czas

Początek nieco przewleczony, punkt kulminacyjny (przyjazd Marnixa) mnie osobiście wszystko wyjaśnił i mega zaskakujące zakończenie nie było takie zaskakujące. Czytałam opinie, że czytelniczki zanosiły się płaczem przy lekturze. Mnie to tak jakoś nie ruszyło.
10
DeleEwelina

Nie oderwiesz się od lektury

Czasem zabawna czasem smutna. Bardzo ciekawa i super lektorka
00
AleksandraCzapka

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca niesamowita podróż w przeszłość oraz zakamarki ludzkiego umysłu.
00
radzius16

Całkiem niezła

książka smutna i momentami dziwna, główna bohaterka trochę irytuje
00
yabkovsky

Dobrze spędzony czas

Trudno sklasyfikować tę książkę,początkowo analityczna,potem sensacyjna…Czasami warto również pochylić się nad takową.
00

Popularność




Ty­tuł: Trzy go­dziny ci­szy

Co­py­ri­ght © Pa­try­cja Gry­ciuk, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Kinga Gą­ska

Ko­rekta: Agnieszka Czap­czyk

ISBN 978-91-8076-365-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Moim Ro­dzi­com.Naj­wspa­nial­szym Ro­dzi­com na świe­cie.Ko­chają mnie bar­dzo, więc jest szansa, że wy­ba­czą mi tę książkę.

Lu­dzie tacy jak my, wie­rzący w fi­zykę, wie­dzą, że róż­nica mię­dzy prze­szło­ścią, te­raź­niej­szo­ścią a przy­szło­ścią jest tylko upar­cie obecną ilu­zją.

Al­bert Ein­stein

Cała li­te­ra­tura o mi­ło­ści to, jak do­tąd, tylko wspa­niałe gówno. Cóż to ma wspól­nego z mi­ło­ścią. Boże mój drogi. Chciał­bym co­kol­wiek prze­czy­tać o so­bie i o swo­ich uczu­ciach, kiedy leżę dwu­dzie­stą noc bez snu i pa­trzę w su­fit. Wszystko, co na ten te­mat na­pi­sano, jest mdłe jak miedź przy słońcu.

Ma­rek Hła­sko, Ósmy dzień ty­go­dnia

Je­śli pi­sać o miej­scu, to o tym au­ten­tycz­nym.

Je­śli pi­sać o domu, to o tym praw­dzi­wym.

Je­śli pi­sać o mi­ło­ści, to o tej, co trwa wiecz­nie.

CZĘŚĆ I

PRZED­TEM1

Są rze­czy i wy­da­rze­nia, któ­rych nie pa­mię­tam. Wiem jed­nak, że w brzu­chu mamy było nas dwoje.

Ona chciała dać mi na imię Re­mi­giusz, ale kiedy oka­zało się, że je­stem dziew­czynką, na­zwała mnie Pa­try­cją. W domu wszy­scy wo­łali na mnie Pati. Wy­cho­wa­łam się czę­ściowo w Le­gnicy, w wie­lo­dziet­nej ro­dzi­nie, a czę­ściowo we Fran­cji, w Gou­r­don, u mo­jej ciotki. Pol­skę opu­ści­łam dla mi­ło­ści jako młoda dziew­czyna i ni­gdy nie wró­ci­łam do kraju. Z za­wodu je­stem na­uczy­cielką, ale pi­szę też książki. Od dłuż­szego czasu za­sta­na­wiam się, czy mogę na­pi­sać ko­lejną po­wieść z nar­ra­cją w pierw­szej oso­bie. Czy mogę stwo­rzyć bo­ha­terkę, przez któ­rej pa­pie­rowe ży­cie wy­rzucę z sie­bie wszystko to, co tkwi we mnie, pod skórą, w ze­psu­tym wnę­trzu? Czy je­stem w sta­nie po raz ko­lejny sta­nąć w świe­tle re­flek­to­rów, za­kry­wa­jąc się kil­koma sło­wami, a po­tem z nich się tłu­ma­czyć? Czy w ogóle mam na to ochotę? Bo wolno mi jesz­cze być sobą pod przy­krywką fik­cyj­nej po­staci. Mną w rze­czy­wi­sto­ści i mną w tych zda­niach, które znaj­duję, żeby opi­sać to, co mnie spo­tkało i wciąż do­tyka. Ale czy da się to roz­dzie­lić na prawdę i fałsz? Na fik­cję i rze­czy­wi­stość? Nie. Nie da się, bo wszystko się mie­sza, wza­jem­nie prze­nika, traci wy­ra­zi­stość.

Kiedy ktoś pyta mnie o wiek, po­trze­buję chwili na za­sta­no­wie­nie. Wcze­śniej wie­dzia­łam od razu, te­raz mam z tym kło­pot. Li­czę. Lata lecą za szybko. Gu­bię się w ra­chunku. Mam wra­że­nie, że za­trzy­ma­łam się w pew­nym wieku i utknę­łam w tam­tym cza­sie. Ale gdy pa­trzę w lu­stro, nie po­znaję sie­bie. To nie ja. Bar­dzo nie ja. Chcę mieć dwa­dzie­ścia sześć lat, a uro­dzi­łam się prze­cież w 1978 roku. Tak przy­naj­mniej twier­dzi mój pasz­port.

My­śla­łam o tym długo, bo i tę­sk­ni­łam za nim długo. Za tym męż­czy­zną, czę­sto nie­obec­nym, ale tak bar­dzo mnie ko­cha­ją­cym. Za je­dy­nym. Aż wresz­cie stwier­dzi­łam, że skoro wszy­scy opi­sują te­raz tylko praw­dziwe hi­sto­rie albo przy­naj­mniej fa­bu­la­ry­zo­wane, ale oparte na fak­tach, to i ja po­win­nam. Od­szu­ka­łam go wczo­raj w cze­lu­ściach in­ter­netu i wkro­czy­łam po­woli, ale pew­nie, w jego te­raź­niej­szość. Otwo­rzy­łam roz­dział, który dawno temu oboje uzna­li­śmy za za­mknięty. Mar­nix. Chcę być jego przy­szło­ścią. Albo przy­naj­mniej chwilą, skoro przy­szłość ma się jed­nak ku koń­cowi. Sceną za­my­ka­jącą fa­bułę, jak na fil­mie tuż przed koń­co­wymi na­pi­sami. Ża­ło­sne, wiem. Ale cza­sami wszech­świat stara się nam coś po­wie­dzieć. Albo to my, prze­kor­nie, chcemy na siłę od­po­wie­dzieć na drę­czące nas py­ta­nia wbrew wszel­kiej lo­gice.

Mar­nix i ja uro­dzi­li­śmy się tego sa­mego dnia, mie­siąca i roku, o tej sa­mej go­dzi­nie. No, pra­wie o tej sa­mej. Mar­nix zgrab­nie opu­ścił łono matki o dwu­dzie­stej trze­ciej dwa­dzie­ścia, a ja za­pie­ra­łam się i mu­sieli mnie wy­cią­gnąć klesz­czami sześć mi­nut póź­niej, po wy­ję­ciu Ro­berta – mo­jego brata bliź­niaka. Za­ist­nie­li­śmy da­leko od sie­bie, w in­nych kra­jach, róż­nych kul­tu­rach i ję­zy­kach. Jed­nak po sied­miu la­tach spo­tka­li­śmy się. Ale o tym po­tem.

Dziś, po upły­wie trzy­dzie­stu ośmiu wio­sen, po­sta­wi­łam wszystko na jedną kartę. Wy­łącz­nie do niego mo­głam wy­słać tę wia­do­mość, bo tylko on mógł ją zro­zu­mieć. Albo przy­naj­mniej nie uznać mnie za wa­riatkę po jej lek­tu­rze. Wie­dzia­łam, że bę­dzie czy­tał kil­ka­krot­nie. Być może na­wet na głos. Brzmiała tak:

Tacy po pro­stu są lu­dzie. Taka je­stem ja – i się nie zmie­nię. Nie ma na to szans. Czasu nie ma. Mo­żesz o mnie my­śleć, co chcesz, mó­wić, co chcesz. Już się nie zmie­nię, już mi nie przej­dzie. Prze­cież mnie znasz. Może być je­dy­nie go­rzej.

Trzeba było czę­ściej trza­skać mi drzwiami przed no­sem. Trzeba było mniej mnie słu­chać. Trzeba było wy­brać Jego.

Znie­na­wi­dzisz mnie przez te słowa, je­żeli już nie znie­na­wi­dzi­łeś przez wszyst­kie wcze­śniej­sze. Miało być od­ku­pie­nie win, a jest ostatni gwóźdź do trumny. Wszystko jedno. Mo­żesz od­pu­ścić. I mnie. I so­bie. Bo czasu nie ma.

Spo­tkaj się ze mną. Daj mi trzy dni. Pro­szę.

No­tatka wy­szła ni­czym wy­rwany z kon­tek­stu frag­ment słabo na­pi­sa­nego li­stu, choć wa­ży­łam każde słowo. Długo za­sta­na­wia­łam się, czy po­wtó­rzyć „już się nie zmie­nię”. Czy od­czyta to jako błąd wy­ni­ka­jący z po­śpie­chu, czy jako za­mie­rzony za­bieg ma­jący wzmoc­nić to stwier­dze­nie? W końcu Mar­nix jest in­te­li­gentny. Wie, że nie rzu­cam słów na wiatr i każdy wy­raz ma zna­cze­nie, bo ko­cham pi­sać. Są na­wet tacy, któ­rzy na­zy­wają mnie mi­strzy­nią słów! Zo­sta­wi­łam więc. Po­tem chcia­łam jesz­cze tro­chę zre­da­go­wać, żeby unik­nąć wie­lo­krot­nego po­wtó­rze­nia cza­sow­nika „być”, bo pew­nych rze­czy au­torce już trze­ciej książki nie wy­pada, ale nie zna­la­złam ani sił, ani czasu. Prze­cież to nie idzie do druku. Na­stęp­nie przy­stą­pi­łam do re­ali­za­cji mo­jego planu.

Przy­po­mnia­łam so­bie lą­do­wa­nie na plaży, kiedy ma­szyna ko­łuje wśród nie­bie­skich fal, a go­rące po­wie­trze bu­cha pro­sto w twarz za­raz po wyj­ściu z koł­nie­rza. Te­raz jadę wy­na­ję­tym au­tem z lot­ni­ska w Ni­cei. Droga zaj­muje mi dwie go­dziny. Nie spie­szę się. Jadę po­woli, aż w końcu do­cie­ram do celu. Za­trzy­muję się za­raz za pierw­szą bramą, a wła­ści­wie za miej­scem, w któ­rym wcze­śniej była. Po­zo­stały po niej dwa ka­mienne murki po bo­kach sze­ro­kiej ścieżki. Ani śladu po że­liw­nej furtce. Sil­nik ga­śnie i cich­nie. Nie pusz­czam kie­row­nicy i przez chwilę ga­pię się przed sie­bie. Od­pa­lam pa­pie­rosa. Wy­sia­dam, da­lej idę pie­szo. Za­raz za za­krę­tem wi­dzę dwa zna­jome domy: mój i jego. Tak, dom jest te­raz mój, już od lat, ale nie mia­łam wcze­śniej od­wagi tu przy­je­chać.

Wró­ci­łam do Gou­r­don, ma­low­ni­czo za­wie­szo­nego na skale La­zu­ro­wego Wy­brzeża, do­kąd w dzie­ciń­stwie przy­jeż­dża­łam co roku. Do du­żego domu z ka­mie­nia, któ­rego nie­równe ściany za­wsze po­zo­stają zimne, na­wet w le­cie, kiedy pa­nują upały. Tak na­prawdę chata nie znaj­duje się w sa­mym mia­steczku, ale nie­całe dwa ki­lo­me­try od niego. Na po­se­sję je­dzie się krętą nie­utwar­dzoną drogą, pro­sto w rzadki las świer­ków i cy­ka­jące w nim gło­śno ba­ta­liony świersz­czy. Kie­dyś dom wy­da­wał mi się ogromny. Te­raz jest po pro­stu nor­malny, a w środku na­wet mały. Jakby się skur­czył. Da­chówki, któ­rych czer­wień już dawno wy­bla­kła od słońca, w cu­downy spo­sób na­dal trzy­mają upał na ze­wnątrz. Wnę­trze wita przy­jem­nym chło­dem. Za­wsze lu­bi­łam to miej­sce, ale te­raz, po la­tach, wy­dało mi się przez chwilę obce. Biorę głę­boki od­dech i po­py­cham skrzy­piące drzwi mo­jego daw­nego po­koju. Pro­mie­nie słońca prze­bi­jają się przez szpary w drew­nia­nych okien­ni­cach, two­rząc mi­go­tliwą grę świa­tła. Do­kład­nie tak, jak wtedy, pod­czas ma­gicz­nych trzech go­dzin. Staję w progu i pa­trzę na ścianę.

Je­dyną rze­czą, jaką za­bra­łam z domu Mal­winy po jej śmierci, jest ob­raz o świą­tecz­nej te­ma­tyce, na­ma­lo­wany nie­wprawną ręką ko­goś z ro­dziny Claude’a. Wi­dać na nim prze­braną za śnie­żynkę młodą damę za­wie­sza­jącą gir­landę na bo­żo­na­ro­dze­nio­wej cho­ince. Pa­ra­doks po­lega na tym, że z ciem­nych ko­lo­rów na płót­nie bije ja­sne świa­tło. Nie znam się na ma­lar­stwie, ale ten efekt robi na mnie wiel­kie wra­że­nie. Pro­por­cje są za­chwiane, a szcze­góły ma­larz po­trak­to­wał nie­dbale. Jed­nak gdy pa­trzę na tę scenkę, wi­dzę szczę­śli­wie spę­dzone w tym domu wie­czory. Po­dobno nikt nie lu­bił tego ob­razu, dla­tego tra­fił do piw­nicy. Kiedy go zna­la­złam, za­py­ta­łam, czy może za­wi­snąć w moim po­koju. Ciotka Mal­wina zgo­dziła się i tak to wąt­pliwe dzieło sztuki przez lata mia­łam przed oczami. Te­raz po­zo­stało po nim wy­bla­kłe miej­sce na ta­pe­cie. Bez­myśl­nie zo­sta­wi­łam płótno w No­wym Jorku. Wielka szkoda.

Klucz ciąży mi w kie­szeni. Wyj­muję go, żeby w końcu nie prze­padł. Naj­pierw lą­duje na stole, po­tem na lo­dówce, ale tak na­tręt­nie rzuca się tam w oczy, że mam ochotę scho­wać go z po­wro­tem do kie­szeni spodni. Klu­czyk jak z bajki: w gór­nej czę­ści za­okrą­glony, jest smu­kły i ele­gancko za­koń­czony u dołu. Wy­gląda, jakby strzegł ja­kiejś ba­śnio­wej ta­jem­nicy albo od­kry­wał przez lata za­ta­janą prawdę. Do­sta­łam go od Mar­nixa w dniu na­szych siód­mych uro­dzin. Nie po­wie­dział, skąd ma ten klucz ani do czego służy. Po­tem twier­dził, że zna­lazł. Ale oka­zało się, że zwi­nął go mo­jej ciotce. Otwiera skrzy­nię sto­jącą w piw­nicy, gdzie Mal­wina trzy­mała pa­miątki z Pol­ski. Na szczę­ście miała za­pa­sowy.

Dziś po przy­jeź­dzie od razu idę na dół i wkła­dam klucz do zamka, do któ­rego pa­suje, ale w ostat­niej chwili co­fam rękę. Za­mkniętą skrzy­nię tasz­czę na górę i sta­wiam w cen­tral­nym miej­scu sa­lonu. Wpa­truję się w nią. Nie mam od­wagi jej otwo­rzyć, więc moje pa­trze­nie pew­nie tro­chę się prze­dłuży.

Sa­motne spa­nie w domu w le­sie, który za­wsze był pe­łen lu­dzi, też oka­zuje się wy­zwa­niem. Słuch mi się wy­ostrzył. Sły­szę tu­pa­nie mró­wek i pa­ją­ków. Roz­bu­dzona wy­obraź­nia nie po­zwala mi za­snąć. Każe wa­ro­wać z sze­roko otwar­tymi oczami. Czu­wam więc. Nie śpię wcale.

2

Ciotka Mal­wina, po­przed­nia wła­ści­cielka domu i sio­stra mo­jego ojca, wy­je­chała do Fran­cji kilka dni przed sta­nem wo­jen­nym i już nie wró­ciła do Pol­ski. Wy­szła za mąż za Fran­cuza, Claude’a, z któ­rym całe ży­cie pra­co­wała w polu, zry­wa­jąc płatki won­nych kwia­tów. Jak­kol­wiek by to ro­man­tycz­nie brzmiało, praca ta nie na­le­żała do lek­kich. W ich ży­ciu nie bra­ko­wało jed­nak ni­czego oprócz dzieci, które ra­zem z ro­dzeń­stwem w pew­nym stop­niu im za­stę­po­wa­łam.

Wcze­śniej, w przed­po­koju tego domu, w sta­rej sza­fie z ciem­nego drewna Claude i Mal­wina prze­cho­wy­wali po­mi­dory. Dwie sze­ro­kie szu­flady, sta­ran­nie wy­ście­łane ga­ze­tami, wy­su­wano z na­masz­cze­niem. Tam pę­kate bulwy z ogrodu na­bie­rały ko­lo­rów. Ró­żo­wiały po­woli w chło­dzie i spo­koju, wy­peł­nia­jąc świe­żym za­pa­chem całe wej­ście. Naj­pierw cza­ro­wały doj­rze­wa­niem, po­tem za­chwy­cały sło­dy­czą. Dziś przed­po­kój cuch­nie ple­śnią i sta­ro­ścią, a w szu­fla­dach fru­wają skrawki sta­rych ga­zet. I nic ni­kogo nie za­chwyca.

Na do­pro­wa­dze­nie domu do stanu uży­wal­no­ści mam trzy ty­go­dnie. Ale od przy­jazdu snuję się bez celu i nie po­tra­fię zro­bić nic po­ży­tecz­nego. Na pewno ni­czego tu nie zmie­nię. Chcę tro­chę po­sprzą­tać, po­ukła­dać. Na ra­zie cho­dzę i oglą­dam. Ma­cam krysz­ta­łowe okrą­głe klamki po­ma­lo­wa­nych na biało drzwi, które od po­czątku ko­ja­rzą mi się z zam­ko­wym wnę­trzem. Czę­sto na­ty­kam się na za­po­mniane przed­mioty, które nie­spo­dzie­wa­nie wy­wo­łują zdzi­wie­nie jak nie­bie­ska, ro­biona na szy­dełku chu­sta. Zna­la­złam ją pod łóż­kiem w sy­pialni ciotki i wujka. Przy­ło­ży­łam do twa­rzy, żeby spraw­dzić, czy po­zo­stał na niej za­pach Mal­winy, jed­nak tylko woń ku­rzu za­świ­dro­wała mi w no­sie. Inne rze­czy wy­dają mi się zu­peł­nie obce i za­sta­na­wiam się, czy aby na pewno na­le­żały do ko­goś z ro­dziny. Do po­koju Ro­berta nie wcho­dzę wcale.

Cza­sami bu­dzę się w środku nocy i chce mi się pła­kać z sa­mot­no­ści.

Od­po­wiedź Mar­nixa na wia­do­mość wy­słaną po dzie­wię­ciu la­tach nie­kon­tak­to­wa­nia się brzmiała tak:

Na­wet nie wiem, od czego za­cząć. Po­mi­ja­jąc py­ta­nia, co u Cie­bie i skąd masz mój ad­res e-ma­ilowy, na­pi­szę wprost: o co cho­dzi?

Roz­po­czę­li­śmy za­tem ma­ilowe ne­go­cja­cje, które miały na celu spro­wa­dze­nie go do Gou­r­don na aż trzy dni. Te ostat­nie trzy dni, które nam zo­stały. Wie­dzia­łam, że nie bę­dzie ła­two. Mar­nix ma ro­dzinę: żonę i dwójkę ma­łych dzieci. Ma też po­ważną pracę, albo taką, która wy­gląda na po­ważną. W do­datku całe to jego cu­downe ży­cie to­czy się te­raz w Am­ster­da­mie. Ja­kim ar­gu­men­tem mia­ła­bym go niby prze­ko­nać, żeby z dnia na dzień rzu­cił wszystko i przy­le­ciał do Fran­cji? Nie li­cząc cyrku na po­grze­bie Mal­winy, ostatni raz wi­dzie­li­śmy się dzie­więć lat temu i nie roz­sta­li­śmy się w naj­mil­szych oko­licz­no­ściach. Nie utrzy­my­wa­li­śmy kon­taktu. Ni­gdy nie od­po­wie­dział na ża­den z mo­ich dwu­stu czter­na­stu li­stów. Szanse były więc nie­wiel­kie, żeby nie po­wie­dzieć zni­kome. I choć „ze­rowe” wy­daje się tu naj­od­po­wied­niej­szym sło­wem, pod­ję­łam tę próbę. Od­wa­ży­łam się, nie my­śląc o tym, co bę­dzie da­lej. Po pro­stu nie mam ochoty pluć so­bie w twarz, że tego nie zro­bi­łam czy przy­naj­mniej nie pró­bo­wa­łam. Ar­gu­ment sam się nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wił. Nie­ocze­ki­wany. Nie­pro­szony. Nie wia­domo skąd, ale ko­lo­salny. TEN ar­gu­ment. Nic in­nego tak nie mo­ty­wuje, jak TO. Za­czę­łam więc dzia­łać. Na­tych­miast. Bo czasu co­raz mniej. Bo na każde „wi­taj” przy­pada jedno „że­gnaj”. Te­raz wresz­cie szy­kuję się na jego przy­jazd. I cały dzień mam w gło­wie tę pio­senkę :„Są chwile, gdy wo­la­ła­bym mar­twym wi­dzieć Cię. Nie mu­sia­ła­bym się Tobą dzie­lić, nie, nie”1.

Przez po­cząt­kowe lata mo­jego ży­cia nic spe­cjal­nego się nie działo. Nie pa­mię­tam pierw­szego dnia przed­szkola. Nie pa­mię­tam bia­łych pod­ko­la­nó­wek ze zdję­cia ani pierw­szych kłótni z mo­imi braćmi, a do­my­ślam się, że kłó­ci­li­śmy się sporo. W ogóle mało pa­mię­tam z wcze­snego dzie­ciń­stwa, bo sta­ram się nie spo­glą­dać wstecz. W pa­mięci utkwiły mi ja­kieś dro­bia­zgi. Na przy­kład ko­lor tak­sówki, którą mama wró­ciła z po­ro­dówki na Ja­wo­rzyń­skiej z naj­młod­szym bra­tem, Krzy­siem, zwa­nym Chu­dym. Ja i Ro­bert mie­li­śmy wtedy cztery lata, a Jan był ośmio­lat­kiem. W trójkę sta­li­śmy w oknie i cze­ka­li­śmy na nich, pa­trząc na pa­da­jący za szybą śnieg. Pod­je­chali pod dom żół­tym sa­mo­cho­dem wła­śnie wtedy, kiedy jesz­cze przez ostat­nie cztery mi­nuty mia­łam na­dzieję, że wra­cają z sio­strą. Od tego mo­mentu ko­lor żółty ko­ja­rzy mi się z wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem. I aż dziw bie­rze, że te duże ko­perty z wy­ni­kami ba­dań ze szpi­tala nie są żółte. Pa­mię­tam też, jak pierw­szy raz ja­dłam śmie­tan­kowe lody z budki koło parku. Inne zda­rze­nia, ofi­cjal­nie ważne, ra­czej rzadko zo­sta­wały w mo­jej pa­mięci. Jed­nak bez pro­blemu przy­po­mi­nam so­bie dzień, w któ­rym po­zna­łam Mar­nixa.

Pierw­sze wa­ka­cje w Gou­r­don spę­dzi­łam w 1985 roku. Ach, co to była za wy­prawa! Wy­jazd za gra­nicę na­peł­nił nas ra­do­snym ocze­ki­wa­niem. Ale naj­pierw było kom­bi­no­wa­nie, żeby za­ła­twić pasz­porty w ko­mu­ni­stycz­nym kraju. Na­stęp­nie tro­chę nad­ludz­kich umie­jęt­no­ści, by zmie­ścić nas wszyst­kich do szpa­ner­skiego po­lo­neza caro. Na po­czątku uda­wało się to raz w roku, po­tem czę­ściej. Gdy wy­jeż­dża­łam jako sze­ścio­latka, nie wie­dzia­łam, co mnie czeka. Spo­dzie­wa­łam się chyba wszyst­kiego, ale to, co zo­ba­czy­łam na miej­scu, prze­ro­sło moje naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Fran­cuzi mieli gumy ba­lo­nowe, lalki Bar­bie i spód­nice na tiu­lach. Ofi­cjal­nie, nor­mal­nie w skle­pach. I jesz­cze do tego palmy ro­snące wzdłuż sze­ro­kich, ob­la­nych słoń­cem bul­wa­rów. Nie chcia­łam stam­tąd wy­jeż­dżać.

Szó­stego lipca 1985 roku w ogro­dzie Mal­winy po­ja­wił się cze­ko­la­dowy pla­cek z bitą śmie­taną, ma­li­nami i świecz­kami uro­dzi­no­wymi. By­li­śmy ubrani na biało i mój oj­ciec utrwa­lił tę chwilę, ro­biąc nam pa­miąt­kowe zdję­cie. Na pierw­szym pla­nie sto­lik z tor­tem, tuż za nim Ro­bert i ja. Drugi plan to moja mama z Chu­dym na rę­kach, cio­cia Mal­wina z mę­żem, obok ro­ze­śmiany Ja­nek. Da­lej wi­dać zer­ka­jącą w na­szym kie­runku parę. Pierw­szy raz na zdję­ciu uro­dzi­no­wym nikt nie pa­trzy na tort. Moja twarz, na fo­to­gra­fii z pro­filu, jest po­ważna. Nie­ru­chome, otwarte usta po­twier­dzają zdzi­wie­nie, ja­kie ma­luje się w mo­ich oczach. Pa­trzę na niego. Ro­bert też. On stoi o krok da­lej i z osłu­pie­niem wpa­truje się w nas. Nie­po­kój i na­pię­cie ema­nują z na­szych dzie­cię­cych twa­rzy. Pa­try­cja, Ro­bert i Mar­nix. Tak się po­zna­li­śmy. Ro­dzice po­sta­no­wili wy­pra­wić nam wspólne uro­dziny, oczy­wi­ście nie py­ta­jąc nas o zda­nie. Nie dość, że na co dzień wio­dłam na­der kon­flik­towe ży­cie z trzema braćmi i dzie­li­łam uro­dziny z bliź­nia­kiem, to jesz­cze te­raz do­cho­dził wa­ka­cyjny są­siad. Tego dnia na­stą­pił więc swego ro­dzaju ko­niec świata, co do­sko­nale zo­stało utrwa­lone na tej, bar­dzo dla mnie te­raz cen­nej, fo­to­gra­fii.

1 – Ka­ta­rzyna No­sow­ska, Piotr Ba­nach, Za­zdrość, w: Hey, Fire, Iza­be­lin Stu­dio, 1993.

3

Pan Mi­trieti, który prze­cho­wy­wał dla mnie drugi klucz i za­glą­dał tu od czasu do czasu przez ostat­nie lata, uprze­dził mnie, że od sze­ściu mie­sięcy dom Mar­nixa ma no­wego wła­ści­ciela. Trudno mi to so­bie wy­obra­zić. Ze zdzi­wie­nia o nic nie za­py­ta­łam i on też, chyba z prze­ję­cia, nic wię­cej nie po­wie­dział. Wiem, że Mar­nix mieszka w Am­ster­da­mie, a w jego domu żyje te­raz ktoś inny, jed­nak ja­dąc tu, to jego wła­śnie spo­dzie­wa­łam się zo­ba­czyć sie­dzą­cego na scho­dach przy wej­ściu. Głu­pia ja.

W domu ciotki na­dal na­ty­kam się na różne rze­czy. My­śla­łam, że więk­szość z nich za­brano. No ale niby kto i kiedy? Oka­zuje się, że jest ich tu­taj cią­gle pełno. Nie cier­pię znaj­do­wać za­po­mnia­nych przed­mio­tów. Nie lu­bię nie­chcia­nych wspo­mnień i za­sta­na­wia­nia się, co by było gdyby. Zdję­cie utrwa­la­jące mój pierw­szy ko­niec świata, na któ­rym wi­dać, że wszy­scy oprócz trójki za­trwo­żo­nych so­le­ni­zan­tów do­sko­nale się ba­wią, i które wi­siało długo na ścia­nie w kuchni w Gou­r­don, sta­nowi wy­ją­tek. Kiedy przy­jeż­dża­li­śmy tu co roku, pierw­sze kroki za­wsze nio­sły mnie w jego kie­runku. Spraw­dza­łam, czy tu jest. Po na­szym roz­sta­niu zo­stało za­cho­wane, naj­praw­do­po­dob­niej przez ciotkę, w jed­nym z wielu al­bu­mów i prze­le­żało tam dłuż­szy czas. Wpa­dło mi w ręce sześć lat temu, po jej śmierci, kiedy w końcu zna­leź­li­śmy z braćmi od­wagę na dzie­le­nie się rze­czami po­zo­sta­łymi po niej i wujku. Scho­wa­łam je wtedy do in­nego kar­tonu i tak prze­le­żało w piw­nicy aż do maja tego roku, czyli do mo­mentu, kiedy duża biała ko­perta wpa­dła mi w ręce. Te­raz nie wiem, co z nim zro­bić, więc wraca tam, gdzie za­wsze wi­siało: na ku­chenną ścianę.

Całe ży­cie je­ste­śmy sami i ro­bimy wszystko, żeby to zmie­nić. Cią­gle szu­kamy ko­goś do pary. Ni­gdy nie chcia­łam być sama. Może dla­tego, że przez więk­szą część ży­cia by­łam wła­śnie z nim. Mar­nix, wiele z nim prze­szłam. Cza­sami bie­głam, po­ty­ka­jąc się. Peł­złam też, czoł­ga­łam się i nie­kiedy co­fa­łam na­wet. Róż­nie by­wało, ale sta­ra­łam się do­trzy­mać mu kroku. Był moim pierw­szym kom­pa­nem do za­bawy. Wo­la­łam jego niż braci. Był pierw­szym przy­ja­cie­lem, pierw­szym wro­giem, chło­pa­kiem, part­ne­rem w zbrodni, ko­chan­kiem i wszyst­kim in­nym też. Pierw­sze pa­miętne wspólne lato mi­nęło nam na oswa­ja­niu się. W su­mie nie po­win­nam pi­sać „pierw­sze pa­miętne wspólne lato”, bo dziś wiem, że każde lato było z nim pa­miętne i że oswa­ja­nie się za­jęło nam wię­cej niż rok. Tak więc co­fam te słowa.

Ro­dzina Mar­nixa Lan­teri miesz­kała w Gou­r­don od dawna. Ich dom, mniej­szy, mie­ścił się obok domu ciotki od strony mia­steczka i dzie­lił z nim po­dwórko i drogę do­jaz­dową. Oj­ciec Fran­cuz, matka Ho­len­derka. Stąd ni­der­landz­kie imię: Mar­nix. Mieli go późno, po czter­dzie­stce. Sta­no­wił dla nich wy­cze­kany, wy­mo­dlony i tak bar­dzo upra­gniony pre­zent. Był cu­dem. Jego dziad­ko­wie zaj­mo­wali się de­sty­la­cją la­wendy. Ro­dzice otwo­rzyli fa­brykę olej­ków ete­rycz­nych z ro­ślin upra­wia­nych wo­kół Gou­r­don, na te­re­nach na­le­żą­cych od po­ko­leń do ro­dziny ojca. My sta­ra­li­śmy się tu przy­jeż­dżać dwa razy w roku, co było nie lada wy­czy­nem jak na tamte czasy. Ciotka Mal­wina przy­jaź­niła się z jego ro­dzi­cami. Nas było czworo, on był je­den. U nich się nie prze­le­wało, u Mal­winy star­czało na wszystko. U nas wrza­ski, u nich ci­sza. Lu­bi­łam ich dom, on wo­lał nasz. Szybko się do­ga­dy­wa­li­śmy, choć na po­czątku by­wało ciężko, a je­dy­nym wspól­nym ję­zy­kiem była piłka. Póź­niej do­szła za­bawa w cho­wa­nego. Po­tem trzeba było już roz­ma­wiać.

Mar­nix miał cie­kawy głos. Taki, któ­rego chce się słu­chać.

Jed­nak żadne z nas nie znało ję­zyka dru­giego. Sied­mio­letni Lan­teri mó­wił po fran­cu­sku i po ho­len­der­sku, ja mó­wi­łam po pol­sku. Wy­cho­dziły z tego roz­ma­ite rze­czy. Ogól­nie rzecz bio­rąc, po­lu­bi­li­śmy się bar­dzo i szybko, bo to był je­dyny chło­pak na świe­cie, który mnie wy­słu­chi­wał do końca i wy­ko­ny­wał na­wet moje roz­kazy. Czę­sto mo­no­lo­go­wa­łam, a on z rzadka wy­da­wał z sie­bie dźwięki. Za­wsze gdy sta­wa­łam się uciąż­liwa. Sły­sza­łam wtedy wią­zankę me­lo­dyj­nych słów z dużą ilo­ścią chry­pią­cego „r”. Krót­kie zda­nia. A może dłu­gie słowa? Nie wiem. Nie ro­zu­mia­łam. W do­datku mó­wił do­syć ci­cho jak na chłopca. Ja mu­sia­łam za­wsze prze­krzy­ki­wać ro­dzeń­stwo, więc się dar­łam. Na­wet jak mnie wy­do­by­wali z brzu­cha matki, tak się wy­dzie­ra­łam, że oj­ciec sły­szał mnie pod szpi­ta­lem. Ro­ber­towi trzeba było dać po­dobno klapsa, żeby za­bu­czał. Mar­nix pew­nie od razu śpie­wał, ale nikt nie jest w sta­nie so­bie tego przy­po­mnieć.

Fran­cuz ki­wał prze­cząco głową, kiedy cze­goś nie chciał. Albo gdy chciał się ode mnie uwol­nić i uciec do domu. Mimo że cią­gle za mną cho­dził, ki­wał czę­sto. Po­tem mie­sza­li­śmy pol­ski i fran­cu­ski. Pierw­sze słowa, ja­kie zro­zu­mia­łam i ja­kich się na­uczy­łam od niego, to je ne peux pas, czyli „nie mogę”. „Nie mogę” nie do­ty­czyło ni­czego ze świata za­baw. „Nie mogę” było wy­po­wia­dane w po­rach je­dze­nia. Rzadko coś z nami jadł i na­wet wtedy na jego ta­le­rzu lą­do­wały tylko nie­które po­trawy ze wspól­nego po­siłku. Nie jadł na­wet na­szego tortu uro­dzi­no­wego. Nie mogę cze­ko­la­do­wego cia­sta. Nie mogę bi­tej śmie­tany. Nie mogę tego. Nie mogę tam­tego. Dzi­wac­two. Za­sta­na­wia­łam się wtedy, czy jest z nim coś nie tak, czy się od­chu­dza, czy po pro­stu się zgrywa, chwa­ląc nad­ludzką siłą woli, bo nie mógł na­wet naj­więk­szych przy­sma­ków świata. Ro­dzice chu­chali na niego, jakby był z chiń­skiej por­ce­lany. Po tym jak ob­ser­wu­jąc mnie, gdy wci­nam tort, w bar­dzo po­wol­nym tem­pie zjadł kilka ma­lin, stwier­dzi­łam, że jest moim bo­ha­te­rem. Ja bym tak nie po­tra­fiła. Póź­niej były też pierw­sze ho­len­der­skie słowa: jij bent leuk, któ­rych zna­cze­nia do­my­śla­łam się przez dłu­gie lata. Chcia­łam, żeby to ozna­czało, że mu się po­do­bam. Nie spraw­dzi­łam ich w słow­niku. Dziś już nie mu­szę. Do­sko­nale ro­zu­miem ich sens i wy­miar.

Gou­r­don: ni­gdy nie lu­bi­łam stąd wy­jeż­dżać. Od po­czątku źle zno­si­łam po­wroty do Pol­ski. A po­tem była ka­ta­strofa w Czar­no­bylu2 i oboje z Ro­ber­tem za­sta­na­wia­li­śmy się, czy jemu w szkole też dali do pi­cia to gorz­kie le­kar­stwo na skutki pro­mie­nio­wa­nia. Już wtedy się o niego za­mar­twia­li­śmy.

Ale te­raz dziw­nie wra­cać tu po tak dłu­gim cza­sie. I nie wiem, czy je­stem na to wszystko go­towa. Choć na coś ta­kiego pew­nie w ogóle nie można się przy­go­to­wać. Na TO też nie. Pró­buję za­pla­no­wać każdy szcze­gół. Do per­fek­cji. Nie chcę być za­sko­czona. Mu­szę mieć wszystko pod kon­trolą. Trzy ty­go­dnie. Niby dużo czasu, ale w ca­łym tym sza­leń­stwie nie wiem, kiedy dwa dni już mi umknęły. Mu­szę się ogar­nąć. Mia­łam żyć wiecz­nie, a się koń­czę. Po trzy­dzie­stu ośmiu la­tach, bez sensu i za­po­wie­dzi. Zu­peł­nie bez zna­cze­nia. Leżę i wy­my­ślam nie­koń­czącą się li­stę rze­czy, któ­rych nie zdą­ży­łam zro­bić. Chyba nie ma bar­dziej przy­gnę­bia­ją­cego za­ję­cia.

Dom Mar­nixa nie wy­gląda na za­miesz­kany. Od przy­jazdu nie wi­dzia­łam ni­kogo ani w środku, ani na ze­wnątrz. Świa­tła są po­ga­szone. W pierw­szy dzień za­pu­ka­łam do tych sa­mych drzwi, które otwie­ra­łam ty­siące razy bez pu­ka­nia i które cza­sami za­my­kały się z hu­kiem przed moim no­sem. Nikt mi nie otwo­rzył. Na­ci­snę­łam klamkę, ale za­parła się i nie od­pu­ściła. Ga­nek i ta­ras wy­glą­dają jed­nak na za­dbane. Igły świer­ków są zmie­cione, a ża­rówka nad wej­ściem wy­daje się nowa. Ogród z tyłu jest te­raz oto­czony siatką, przez co nie da się obejść domu do­okoła. Nie mogę więc tam wejść i z naj­bar­dziej wy­su­nię­tego punktu oglą­dać pierw­szych pól kwia­to­wych Claude’a. Ode mnie ich nie wi­dać. Nie lu­bi­łam po­ran­nego zry­wa­nia kwia­tów. A po po­łu­dniu było bar­dzo go­rąco. Mal­wina nie po­zwa­lała nam wy­cho­dzić wtedy na dwór i mu­sie­li­śmy cze­kać do wie­czora. Jed­nak Mar­nix za­kra­dał się do mo­jego po­koju i wy­my­ka­li­śmy się ra­zem do na­szej kry­jówki, Pach­ną­cego Źró­dła3: pola la­wendy w środku lasu. W dzień skwa­rzyło tam jak na pa­telni.

Gou­r­don, mimo swego atrak­cyj­nego po­ło­że­nia i zamku, ni­gdy nie na­le­żało do mia­ste­czek luk­su­so­wych. Lu­dzie żyją tu zwy­czaj­nie, głów­nie z uprawy kwia­tów i przyj­mo­wa­nia tu­ry­stów. Wy­twa­rzają esen­cje do per­fum, my­dła, kremy i oliwę z oli­wek. Mój naj­star­szy brat twier­dził, że to nudne ży­cie. W domu wa­ka­cyj­nym nie mie­li­śmy wielu za­ba­wek. Naj­czę­ściej ba­wi­li­śmy się na dwo­rze. Mar­nix nu­dził się tuż obok, więc spę­dza­li­śmy ra­zem całe dnie. W 1988 roku na na­sze wspólne uro­dziny wu­jek ku­pił nam wszyst­kim ro­wery. Roz­po­częła się nowa era: czas świę­tej trójcy.

2 – Mowa o ka­ta­stro­fie re­ak­tora ato­mo­wego w 1986 roku w Czar­no­bylu (Ukra­ina), po któ­rej dzie­ciom w Pol­sce po­da­wano do­ust­nie płyn Lu­gola, bę­dący wod­nym roz­two­rem jodu i jodku po­tasu, aby uchro­nić je przed nie­bez­piecz­nymi dla zdro­wia skut­kami pro­mie­nio­wa­nia wy­wo­ła­nego przez awa­rię re­ak­tora.

3 – Per­fu­mo­wane Źró­dło/Pach­nące Źró­dło (franc. La So­urce Par­fu­mée) – na­zwa od­nosi się do sklepu z tra­dy­cjami Vie­ille Fa­bri­que de la So­urce Par­fu­mée, w cen­trum Gou­r­don, gdzie można na­być my­dła, per­fumy i inne pach­nące pro­dukty, wy­twa­rzane z de­sty­la­cji ro­ślin z re­gionu. Jest to rów­nież od­da­lony o kilka mi­nut drogi od mia­steczka te­ren upraw kwia­tów prze­zna­czo­nych do pro­duk­cji per­fum. Dziś miej­sce otwarte dla tu­ry­stów, gdzie or­ga­ni­zo­wane są kursy ol­fak­to­ryczne i przy­rod­ni­cze. Za­równo sklep, jak i pola uprawne na­leżą do ro­dziny Roux, wła­ści­cieli firmy Ga­li­mard. Zwie­dza­nie Per­fu­mo­wa­nego Źró­dła jest bez­płatne.

4

Pach­nące Źró­dło. Je­stem tu te­raz co­dzien­nie. Słońce, kwiaty, psz­czoły i mo­tyle. Gdyby nie ta cała sy­tu­acja, gdyby nie TO, mo­gła­bym na­pi­sać, że przy­cho­dzę tu po wenę, bo to prze­piękne miej­sce. Ale prze­cież nie po to tu przy­cho­dzę. Przy­ciąga mnie, więc je­stem. Sia­dam na ziemi wśród krze­wów la­wendy. Wą­cham. My­ślę. Wspo­mi­nam. Po­dzi­wiam wi­doki. Za­sta­na­wiam się. Ostat­nio na­wet za­snę­łam.

Co­dzien­nie jeż­dżę też po oko­licy. Wy­pusz­czam się co­raz da­lej krę­tymi dro­gami w górę i w dół. W stronę wy­brzeża albo Gréo­li­ères des Ne­iges, gdzie je­dyny raz w ży­ciu jeź­dzi­łam z Mar­ni­xem na nar­tach bie­gów­kach. Gdzie się spo­ci­li­śmy i w słońcu pi­li­śmy zimne piwo na śniegu. Prze­jeż­dżam koło wo­do­spadu Ca­scade des Co­ur­mes, gdzie we­pchnę­łam go zimą w ubra­niu do lo­do­wa­tej wody, tej sa­mej, w któ­rej mo­czy­li­śmy się la­tem dla ochłody. Spo­glą­dam w górę na Pla­teau de Ca­vil­lore. Pła­sko­wyż kró­lu­jący nad Gou­r­don, na który sto lat temu matki i córki wspi­nały się po ze­bra­niu kwia­tów i z któ­rego spusz­czały w ko­szach na li­nie ich świeże płatki dzie­sięć ki­lo­me­trów w dół, do Grasse. Gdzie słońce od­bie­rało im ro­zum i skąd zgrzane, plą­cząc nogi w brud­nych fal­ba­nach sukni i śmie­jąc się na całe gar­dło, zbie­gały wie­czo­rem po ka­mie­niach, do wio­ski. Do bie­ga­ją­cych po uli­cach kur i owiec. Do cze­ka­ją­cych na nie oj­ców, mę­żów i sy­nów. Ja nie bie­gam ani po łą­kach, ani po gó­rach i nikt na mnie tu nie czeka.

Przez wyż­sze po­ło­że­nie te­renu w Gou­r­don kwiaty za­wsze roz­kwi­tają trzy ty­go­dnie póź­niej niż na od­da­lo­nym o kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów wy­brzeżu. Dzięki in­ten­syw­nemu na­sło­necz­nie­niu nie­które drzewa kwitną dwa razy w roku. Ale pe­łen ko­lo­rów re­gion się zmie­nił. Jest mniej upraw niż kie­dyś. Mimo to udaje mi się do­strzec pola mi­mozy, la­wendy, róży, ja­śminu i tu­be­rozy. Wo­kół Grasse i Gou­r­don utrzy­muje się już nie­wielu per­fu­me­ryj­nych kwia­cia­rzy. Wy­ją­tek sta­nowi ten naj­więk­szy. Jego ja­śmin i róża ma­jowa do Piątki Cha­nel4 wciąż wy­gry­wają kon­ku­ren­cję kwia­tową z In­diami. Tylko ta zie­mia i słońce po­tra­fią stwo­rzyć tak nie­po­wta­rzalną woń. Pa­mię­tam je­dyne w moim ży­ciu ma­jowe zbie­ra­nie róży o świ­cie. Wśród chłodu sza­ro­fio­le­to­wego po­ranka cie­pły od­dech Mar­nixa na moim po­liczku i płatki kwia­tów, któ­rymi ob­sy­py­wał mnie peł­nymi gar­ściami, wpla­tał i wcie­rał we włosy. Wspo­mnień nie­stety mam sporo.

Nie mam za to świa­tła na ta­ra­sie. Wczo­raj wie­czo­rem sie­dzia­łam przy świeczce, ale nie star­czyło jej już na dziś. Po­szłam więc do mo­jego nie­obec­nego są­siada. Za­pu­ka­łam dla pew­no­ści, ale od­po­wie­działa mi głu­cha ci­sza. Wy­krę­ci­łam jego nową ża­rówkę z lampy na ganku i wkrę­ci­łam do mo­jej sta­rej nad drzwiami na ta­ra­sie. Te­raz jej świa­tło roz­świe­tla część ogrodu. Czuję się mniej sa­motna, choć da­lej tę­sk­nię za gwa­rem, który wcze­śniej wy­peł­niał ten dom. Ża­rówkę od­ku­pię ju­tro w mie­ście.

Kto pa­mięta dzie­ciń­stwo w Pol­sce w la­tach osiem­dzie­sią­tych? Ja. By­łam szczę­śliwa. Wy­cho­wy­wa­łam się z trójką braci i chwi­lami za­cho­wy­wa­łam się jak chło­pak, żeby to prze­trwać i wyjść z dzie­ciń­stwa cało. Nikt nie trak­to­wał mnie jak księż­niczki i mu­sia­łam so­bie ra­dzić. To mnie za­har­to­wało. Na­wet Chudy wy­da­wał się więk­szym chu­chrem ode mnie, ale on w do­datku prze­zwi­sko miał słabe. Z jego wą­tłą syl­wetką i bra­kiem ja­kiej­kol­wiek od­wagi nie mógł jed­nak li­czyć na wię­cej. „Chudy” i tak sta­no­wiło dla niego naj­lep­szą z ksyw. Z Ro­ber­tem by­łam naj­bli­żej, bo to moja chło­pięca wer­sja – do­słow­nie i w prze­no­śni. I ni­gdy nie my­śla­łam, że coś lub ktoś nas po­różni. Ro­bert był po­łową mnie i wie­dział, co my­ślę. Wie­dział to bez wy­siłku. Tak po pro­stu.

Kiedy mie­li­śmy po osiem lat, ka­zał mi się ro­ze­brać i po­ka­zać mu do­kład­nie, co mam mię­dzy no­gami. Wy­ko­na­łam roz­kaz bez szem­ra­nia, bo obie­cał mi, że zrobi to samo. Wy­glą­dał na zdzi­wio­nego, ale nie przy­glą­dał się długo. Jed­nak kiedy przy­szła jego ko­lej, sy­tu­acja się skom­pli­ko­wała. Za­nim roz­piął roz­po­rek, za­czął mi tłu­ma­czyć, że pe­nis może zmie­niać wiel­kość: pęcz­nieć, ro­snąć, cho­wać się i kur­czyć, to znów wy­nu­rzać się ni­czym po­twór z Loch Ness. Wy­stra­szy­łam się i ode­chciało mi się tego oglą­da­nia. Ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, żeby ro­bić ta­kie rze­czy z któ­rymś z mo­ich po­zo­sta­łych braci. No, ale Ro­bert to Ro­bert. W końcu bliź­niak. Jak to o nas mó­wił: znamy się już z ją­der ojca. Kiedy coś wspól­nie zbro­ili­śmy, karę też po­no­si­li­śmy ra­zem. Nie mia­łam ta­ryfy ulgo­wej.

Ro­bert miał głupi zwy­czaj ro­bie­nia mi wąt­pli­wych nie­spo­dzia­nek. Jego ulu­bio­nym żar­tem było za­kra­da­nie się do mo­jego po­koju, by po­prze­sta­wiać w nim sprzęty i po­cho­wać naj­cen­niej­sze przed­mioty. Nie­raz wra­ca­łam do sy­pialni, gdzie biurko stało na środku, a szafa drzwiami do ściany. Na­wet nie wiem, jak to ro­bił, jak sam da­wał radę? Krze­sło naj­czę­ściej le­żało na ziemi, a na pół­kach bi­blio­teczki za­miast ksią­żek były buty. Bar­dzo śmieszne. Szło mu szybko. Nie mnie. Szu­ka­nie pa­mięt­nika czy ulu­bio­nej ka­sety zaj­mo­wało cza­sami pół dnia, aż w końcu po­ka­zy­wał mi, gdzie je scho­wał, gdy gro­zi­łam, że po­wiem ta­cie o jego wy­bry­kach. Ba­wił się przy tym do­sko­nale. Ja mniej. Z bie­giem lat opa­no­wa­łam jed­nak jego tech­nikę schow­ków i zna­le­zie­nie wszyst­kiego za­bie­rało mi za­le­d­wie kilka mi­nut. Zgry­wus mu­siał tro­chę po­głów­ko­wać, żeby mnie prze­chy­trzyć, ale i tak mu się uda­wało. Czę­sto ro­bił mi na złość, choć prze­cież nie zmu­sza­łam go do słu­cha­nia Ro­xette. Chudy ze mną słu­chał. On był go­towy na wszystko, żeby się ko­mu­kol­wiek przy­po­do­bać.

Pew­nego razu nie wi­dzia­łam Ro­berta przez trzy dni, bo le­żał chory w szpi­talu w Grasse: w tym mie­ście, do któ­rego jeż­dżę cza­sem na za­kupy. Bar­dzo za nim tę­sk­ni­łam i chcia­łam, żeby wró­cili z mamą do domu. Nie pa­mię­tam, na co był chory. Pew­nie nic groź­nego, bo już ni­gdy się nie po­wtó­rzyło. Pierw­sza roz­łąka z bliź­nia­kiem. Pierw­sze uczu­cie pustki w moim ży­ciu, jakby cze­goś bra­ko­wało. Te­raz tę­sk­nię za oboj­giem, za mamą i za nim. Wresz­cie wcho­dzę do jego po­koju, gdzie jest je­dyne okno w domu, z któ­rego w bez­chmurny dzień można do­strzec mo­rze. Sia­dam w fo­telu. Sta­ram się nie oglą­dać ścian wy­ta­pe­to­wa­nych pla­ka­tami De­pe­che Mode ani pu­stych me­bli zni­ka­ją­cych pod to­nami ku­rzu. Jed­nak po chwili na wszystko spo­glą­dam. Tak bar­dzo go tu nie ma…

U Mal­winy, w prze­ci­wień­stwie do na­szego pol­skiego miesz­ka­nia, każde z nas miało swój po­kój. Oprócz Chu­dego, który i tak spał wy­łącz­nie z mamą. Po­sia­da­nie wła­snego po­koju ko­ja­rzy mi się z wol­no­ścią ab­so­lutną, dla­tego ten dom za­wsze jest i był dla mnie sym­bo­lem swo­body i nie­za­leż­no­ści. Mimo wszystko. Te­raz nie czuję się wolna, bo TO trzyma mnie w swo­ich szpo­nach. Choć gdy prze­by­wam w tym po­miesz­cze­niu, na chwilę za­po­mi­nam o dła­wią­cym mnie uści­sku. Kie­dyś po­kój Ro­berta był rin­giem. Areną, na środku któ­rej za­wod­nicy re­gu­lar­nie ćwi­czyli swe umie­jęt­no­ści. Gdzie do­sko­na­lili się dzień po dniu w naj­róż­niej­szych sty­lach walki. Za­pasy, ka­rate i kung-fu. Do­mi­no­wał jed­nak styl wolny, czyli taki, w któ­rym wszyst­kie chwyty były do­zwo­lone. Sza­mo­tali się po­środku i po ką­tach. Znali usta­wie­nie sprzę­tów i me­bli na tyle do­brze, by szar­pać się na­wet z za­mknię­tymi oczami. Ni­gdy z tego nie wy­ro­śli… Te­raz nikt tu nie wal­czy. Ja też nie, bo nie mam siły, bo nie po­tra­fię. Bo nie wi­dzę prze­ciw­nika. Co nie zna­czy, że go nie ma.

No­tuję coś w ze­szy­cie i na­gle ten cały ste­reo­typ pi­sa­rza skła­da­ją­cego słowa w zda­nia, pa­trzą­cego na mo­rze, staje się praw­dziwy. Uzmy­sła­wiam so­bie, że tego chcia­łam i że jest mi tu do­brze. Dla­czego więc do­piero te­raz się na to od­wa­ży­łam? Dla­czego nie przy­je­cha­łam tu wcze­śniej? Dla­czego mu­siało stać się TO, że­bym w końcu zna­la­zła się w Gou­r­don? Naj­wi­docz­niej każda rzecz w ży­ciu ma swój czas. Wszech­świat za­pro­gra­mo­wał mnie wła­śnie tu i te­raz. Szkoda, że tak późno.

4 – Cho­dzi o per­fumy Cha­nel nu­mer 5.

5

Dzi­siaj po­je­cha­łam do Châte­au­neuf na ry­nek. Z jed­nej strony placu tar­go­wego są nowe bu­dynki. Reszta po­zo­stała nie­zmie­niona. Re­stau­ra­cja, bi­stro, ap­teka, wa­rzyw­niak i rzeź­nik. Da­lej, w kie­runku Grasse, jest pie­kar­nia, bar, a po dru­giej stro­nie ta mała księ­gar­nia, w któ­rej czę­sto ku­po­wa­łam książki for­matu kie­szon­ko­wego5. We­szłam do środka, ale mo­ich nie mieli. Nor­malne, kto chciałby tu ku­po­wać po­wie­ści po pol­sku. Spa­ce­ro­wa­łam, za­glą­da­jąc w znane mi miej­sca, roz­ma­wia­jąc z na­po­tka­nymi ludźmi. Chod­niki są tu tak wą­skie, że nie ma jak się wy­mi­nąć. Naj­czę­ściej to ja ustę­puję miej­sca in­nym.

Tro­chę chyba za­tra­ci­łam płyn­ność mó­wie­nia w ję­zyku, który z bie­giem lat stał się moim. Te­raz cza­sami bra­kuje mi słów, choć twier­dzę, że je­stem dwu­ję­zyczna. Ra­czej by­łam. Na targu ku­pi­łam dwa ro­dzaje oli­wek, ser kozi, wa­rzywa i duży bo­che­nek chleba, jakby było nas co naj­mniej dwie. Zro­biło mi się słabo i mu­sia­łam usiąść na go­rą­cym chod­niku. Ktoś po­dał mi szklankę zim­nej wody. Spo­ci­łam się jak szczur i zu­peł­nie opa­dłam z sił. Resztę po­po­łu­dnia spę­dzi­łam w ba­rze na rogu. Z ludźmi, któ­rzy tak jak ja, w po­cie czoła, tym do­słow­nym i prze­no­śnym, od rana ocze­kują naj­waż­niej­szego mo­mentu dnia: apéri­tifu, czyli po­wszech­nego przy­zwo­le­nia na pi­cie. Na­lewka, piwo, pa­stis, wino, szam­pan. Kto co lubi albo może. Dzie­więt­na­sta trzy­dzie­ści to naj­faj­niej­sza go­dzina. Ulu­bie­nica Fran­cji. Stać mnie jesz­cze na Pa­stis Ri­card, więc na do­bry po­czą­tek wy­bra­łam uko­chaną any­żówkę. Po­tem zja­dłam ka­napkę z szynką i ma­łymi kor­ni­szo­nami, wy­pi­łam pół bu­telki bia­łego wina i na prze­kór wszyst­kiemu po­sta­no­wi­łam wró­cić do domu pie­szo. To była zła de­cy­zja. Przej­ście dzie­wię­ciu ki­lo­me­trów, które kie­dyś po­ko­ny­wa­li­śmy w dwie go­dziny, za­jęło mi te­raz cztery. Za­po­mnia­łam o ża­rówce, a wy­po­ży­czone auto zo­sta­wi­łam w mie­ście.

Na po­la­nie przy wjeź­dzie do mia­steczka mu­sia­łam zro­bić dłuż­szą prze­rwę. Do­kład­nie w miej­scu, gdzie pra­wie trzy­dzie­ści lat temu po­ja­wił się chło­pak o imie­niu Yan­nik. Gdzie, z dwoma in­nymi ko­le­gami, szedł dum­nie w na­szym kie­runku z za­dartą głową, nio­sąc no­wiutką, lśniącą jesz­cze piłkę do nogi. Yan­nik Le­grand, w wieku Janka, był jed­nym z tych po­pu­lar­nych dzieci w mia­steczku. Ta­kim, za któ­rymi inne łażą i któ­rych po­le­ce­nia wy­ko­nuje się bez ga­da­nia, na co so­bie wąt­pli­wie za­słu­żył tym, że jego oj­ciec był miej­sco­wym po­li­cjan­tem. Mar­nix, Jan i Ro­bert po­de­rwali się i pa­trzyli na nad­cho­dzą­cych. Nie wiem, czy bar­dziej lu­stro­wali nową piłkę, czy jej wła­ści­ciela, jed­nak ich za­afe­ro­wa­nie nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Pod­nio­słam się, a Chudy nie­pew­nie zro­bił to samo. Ni­czym le­śny zwierz, po­ru­sza­jąc przy tym czub­kiem nosa, Yan­nik wy­ba­dał sy­tu­ację i prze­rzu­ca­jąc piłkę w rę­kach, rzu­cił niby od nie­chce­nia:

– Gra­cie?

– Ja­sne! – od­po­wie­dzieli jed­no­cze­śnie.

Na­iw­nie uśmiech­nę­łam się na myśl o wspól­nej grze. Uwiel­bia­łam grać w piłkę nożną z chłop­cami i ża­den ich mecz ni­gdy mnie nie omi­nął. Na wi­dok no­wej piłki Chudy z prze­ję­cia też się uśmiech­nął.

– Ty, ty i ty. A reszta do domu. – Pa­dło pew­nie z ust de­cy­du­ją­cego, kiedy jego pa­lec wska­zu­jący wy­zna­czał trzech chłop­ców sto­ją­cych obok mnie.

– Pati, czemu ja nie gram? – za­py­tał Krzy­sio, uwie­sza­jąc się na mo­jej ręce i szy­ku­jąc się do pła­czu.

Pro­sząco spoj­rza­łam na Janka. Ten po­wie­dział opa­no­wa­nym to­nem:

– Pa­try­cja jest do­bra w nogę, może być z wami, a Chudy bę­dzie w na­szej dru­ży­nie. Wtedy bę­dzie równo: czte­rech na czte­rech.

Słowa mo­jego brata roz­śmie­szyły Yan­nika, a za nim za­rżeli jego ko­le­sie. Po chwili re­chotu dry­blas rzu­cił już cał­kiem po­waż­nie, pa­trząc Jan­kowi w oczy:

– Nie będę grał w nogę z dziew­czyną!

Salwy sam­czego śmie­chu znów za­hu­czały na bo­isku.

– Albo gramy wszy­scy, albo wcale.

– Ewen­tu­al­nie ten mały może, ale ona nie.

Z re­zy­gna­cją pu­ści­łam rękę Chu­dego i już mia­łam usiąść na tra­wie, kiedy usły­sza­łam Mar­nixa:

– Albo gramy wszy­scy, albo za­bie­raj swoją nową piłkę i wra­caj z nią do domu.

Na­stała ci­sza i wszy­scy spoj­rzeli na mo­jego ulu­bio­nego są­siada, który oparł ręce na ko­ści­stych bio­drach i zro­bił znu­dzoną minę. Cze­ka­łam na wer­dykt.

– Ni­gdy nie za­gram w nogę z dziew­czyną! A tym bar­dziej z pe­da­łami – od­parł chło­pak i splu­nął za sie­bie.

Jego kom­pa­nom zrze­dła mina, ale ża­den nie ośmie­lił się za­brać głosu. Jan pierw­szy od­wró­cił się i wziąw­szy Chu­dego na ba­rana, ru­szył w kie­runku domu. Ode­szli­śmy bez słowa i wró­ci­li­śmy do sie­bie. Mar­nix i Ro­bert wy­mie­nili nie­za­do­wo­lone spoj­rze­nia. Nie wie­dzia­łam wtedy, co ozna­cza słowo „pe­dał”, ale są­dząc po mi­nie tych, któ­rzy naj­le­piej z nas mó­wili po fran­cu­sku, mu­siało to być coś bar­dzo ob­raź­li­wego. Po tym zda­rze­niu uzna­łam, że jesz­cze bar­dziej lu­bię Mar­nixa, na­wet je­żeli miałby być „pe­da­łem”.

De­ner­wuje mnie, że dom obok na­leży do ko­goś ob­cego. Chcia­ła­bym tam wejść. Zo­ba­czyć, jak te­raz wy­gląda po­kój Fran­cuza. Spraw­dzić, czy coś tam po nim zo­stało. Kto sprze­dał dom? Pan Mi­trieti po­in­for­mo­wał mnie o śmierci ojca Mar­nixa i wy­jeź­dzie matki. Pew­nie wró­ciła w swoje strony, do Ho­lan­dii. Może miesz­kają te­raz z sy­nem i jego ro­dziną w Am­ster­da­mie? Do­wiem się wszyst­kiego za kilka dni. Za­py­tam o to, jak tu przy­je­dzie.

My­śla­łam, że pój­dzie mi ła­twiej. Tym­cza­sem po upo­rząd­ko­wa­niu pierw­szej ku­chen­nej szafki oka­zuje się, że nie mam na to siły. No, ale skąd mia­ła­bym ją niby mieć? Może po­win­nam za­cząć brać leki, które prze­pi­sał mi le­karz? Boli mnie głowa, boli mnie krę­go­słup. Chwi­lami boli mnie wszystko. Ro­bię prze­rwy w tym, co od­waż­nie na­zy­wam sprzą­ta­niem, i sia­dam na ta­ra­sie w je­dy­nym miej­scu, w któ­rym za­wsze jest cień. Na­peł­niam dużą szklankę lo­dem i za­le­wam schło­dzo­nym ró­żo­wym wi­nem: rosé pi­scine6. Sma­kuje pysz­nie, ale w ten upał zwala z nóg. Lu­bię to uczu­cie, lecz po­zwa­lam so­bie na nie tylko dwa razy dzien­nie. Je suis ra­ison­na­ble7, je­stem roz­sądna. Sta­ram się czy­tać fran­cu­skie ga­zety. Wszystko jak leci, żeby przy­po­mnieć so­bie ję­zyk, żeby być na bie­żąco, ale do tej pory jesz­cze ża­den ar­ty­kuł nie zdo­łał mnie za­in­te­re­so­wać. Nie­istotne, nudne bzdury. Nic praw­dzi­wego, nic waż­nego. Ksią­żek na­wet nie ru­szam, bo nie mogę się sku­pić. Leki czy wino? Oto jest py­ta­nie. Na ra­zie wy­bie­ram wino.

5 – Kie­szeń (franc. po­che) – wy­da­nie książki w ma­łym for­ma­cie (wy­da­nie kie­szon­kowe).

6 – Ró­żowe wino po­da­wane z lo­dem przy du­żych upa­łach, zwane „ró­żo­wym ba­se­no­wym”.

7 – Je­stem roz­sądna (franc.).

6

Nie było lep­szych mo­men­tów mo­jego dzie­ciń­stwa niż te spę­dzone w Gou­r­don. Go­dzi­nami bie­ga­li­śmy po le­sie i cią­gle wy­my­śla­li­śmy nowe za­bawy. Tro­pi­li­śmy nie­ist­nie­jące stwory z ba­jek, uda­wa­li­śmy, że za­sta­wiamy pu­łapki na zwie­rzęta. I pod­glą­da­li­śmy są­sia­dów babci Mar­nixa, któ­rzy opa­lali się nago na ta­ra­sie. Ta­rza­li­śmy się ze śmie­chu i kry­li­śmy na­wza­jem, kiedy któ­reś coś zbro­iło. Mal­wina za­wsze cho­wała nas wtedy u sie­bie i przy­rzą­dzała nam je­dze­nie we­dług diety Mar­nixa. Tego nie dało się jeść, ale że by­li­śmy do­brze wy­cho­wani… Dość wcze­śnie zro­zu­mia­łam, że Mar­nix jest uczu­lony na psze­nicę, do­kład­niej na glu­ten, ale wtedy nie sto­so­wa­li­śmy tej na­zwy. I jak pi­szę „uczu­lony”, to nie mam na my­śli kilku kro­ste­czek po­ja­wia­ją­cych się na po­licz­kach po zje­dze­niu cze­goś ze zbo­żem. Mó­wię ra­czej o dwu­dnio­wej bie­gunce, go­rączce, ostrych wy­mio­tach, bólu brzu­cha i wy­sypce na ca­łym ciele. Oprócz tego nie jadł nic, co za­wie­rało kro­wie mleko. Ja­dło­spis miał więc bar­dzo ogra­ni­czony. To dla­tego ni­gdy nie spró­bo­wał cia­sta, nie jadł chleba ani więk­szo­ści tego, co my. Było mi go żal, ale on nic so­bie z tego nie ro­bił. Przy­zwy­czaił się. Ni­gdy nie pró­bo­wał tortu, więc nie mógł wie­dzieć, jak bo­sko sma­kuje.

Mal­wina znała nas i jego dietę na pa­mięć. Ko­bieta z sia­teczką drob­nych zmarsz­czek na twa­rzy, w któ­rej domu było ko­cio, ko­chała nas jed­na­kowo mocno. Przy­mknięte okien­nice spra­wiały, że pa­no­wał u niej pół­mrok, a wy­tarta te­ra­kota na pod­ło­dze była cie­pła. Ciotka za­wsze speł­niała na­sze za­chcianki, tu­liła i dra­pała po ple­cach. Wie­czo­rem opo­wia­dała nam bajki. Za każ­dym ra­zem inną, pięk­niej­szą i cie­kaw­szą. Miało to za­zwy­czaj sku­tek od­wrotny do za­mie­rzo­nego, bo nie wszyst­kie jej opo­wie­ści koń­czyły się do­brze, a więk­szość nie po­zwa­lała nam za­snąć. Mal­wina miała swoje krze­sło przed do­mem, na któ­rym sia­dała, żeby obie­rać wa­rzywa do go­to­wa­nia, owoce do za­praw i po­pi­jać czer­wone wino. Lu­biła dzieci i mar­no­wa­nie czasu w słońcu. Dziś w domu Mal­winy, który nie jest już jej do­mem, nie ma ko­tów, a jej krze­sło za­gad­kowo stoi na we­ran­dzie no­wego są­siada.

Mar­nix. Przez więk­szość dnia sta­ram się o nim nie my­śleć. Cza­sami mi wy­cho­dzi. Mam już na­wet opra­co­waną tak­tykę – kiedy po­ja­wia się myśl o nim, od razu ją ka­suję. Ro­bię wszystko, żeby nie zdą­żyć zo­ba­czyć twa­rzy, bo wtedy trud­niej jest go wy­ma­zać i lubi po­wra­cać wie­lo­krot­nie w ciągu tego sa­mego dnia. Naj­go­rzej bywa, kiedy zwrócę uwagę na ja­kiś szcze­gół: na przy­kład na ko­szulę, którą ma na so­bie albo czy ma zwią­zane włosy, czy wy­su­szone wargi. Póź­niej wi­dzę Mar­nixa cały czas i nie mogę wy­gnać jego wi­ze­runku z mo­jej głowy. Cza­sami wy­obraź­nia płata mi fa­talne fi­gle i przez kilka dni i nocy mam go nie­prze­rwa­nie przed oczami. Wtedy w re­alu trzeba cze­goś o na­prawdę wiel­kim ka­li­brze, żeby to prze­rwać. Pro­blem w tym, że od lat w moim praw­dzi­wym ży­ciu nie dzieje się nic, na co warto by zwró­cić uwagę. Poza białą ko­pertą oczy­wi­ście.

Wcze­śniej za­sta­na­wia­łam się, jak to jest usły­szeć coś ta­kiego. In­for­ma­cja, że zo­stało ci nie­wiele ży­cia, wy­da­wała mi się pra­wie że nie­re­alna. Trudno to so­bie tak na­prawdę wy­obra­zić, szcze­gól­nie gdy jest się mło­dym. Zda­rzało mi się czy­tać roz­mowy z ludźmi, któ­rym się to przy­tra­fiło. Czę­sto ostat­nie wy­wiady, ostat­nie no­tatki czy słowa. Mó­wili, jak pa­ra­dok­sal­nie in­for­ma­cja ta po­bu­dziła ich do ży­cia. Na­gle, wie­dząc, że nie zo­stało im dużo czasu, a wła­ści­wie to bar­dzo mało, za­czy­nali ko­chać wszystko i wszyst­kich do­okoła. Ak­cep­to­wać i do­ce­niać. Za­czy­nali w końcu żyć. Czę­sto wy­zwa­lała się w nich chęć walki o cenny czas, o speł­nie­nie ma­rzeń, o dzia­ła­nie i prze­ży­wa­nie tego, co za­wsze od­kła­dali na póź­niej. To co ro­bili wcze­śniej, kiedy mieli tyle czasu? Ja nie ak­cep­tuję, nie do­ce­niam i od dawna już wła­ści­wie nie żyję. Mam trzy­dzie­ści osiem lat i tylko je­den cel: po­być z nim w tej ostat­niej chwili.

Pod­czas na­szego od­no­wio­nego kon­taktu e-ma­ilo­wego mu­sia­łam mu w końcu na­pi­sać o bia­łej ko­per­cie i o TYM, choć na po­czątku tak nie pla­no­wa­łam. Chcia­łam tego unik­nąć. Nie dało się jed­nak. Nie zgo­dziłby się na spo­tka­nie, gdyby nie TO. Zdaję so­bie sprawę z szan­tażu emo­cjo­nal­nego, jaki mu za­fun­do­wa­łam, ale to­nący brzy­twy się chwyta. Nie mia­łam już ani czasu, ani wy­boru. TO było je­dyną wy­mówką i szansą, żeby go jesz­cze raz zo­ba­czyć. TO szansą… Mój Boże.

Dra­ma­tyczne, nie­ludz­kie i sku­teczne. Wiem i nie­na­wi­dzę się za to.

Jest druga w nocy. Do­piero co za­snę­łam, ale wła­śnie obu­dziły mnie świa­tła i dźwięk opon na dro­dze. Wstaję i pod­cho­dzę do okna. Ktoś pod­je­chał pod dom Mar­nixa. Ob­ser­wuję scenę po ciemku. Z du­żego sa­mo­chodu wy­cho­dzi duży męż­czy­zna. Wyj­muje spor­tową torbę z ba­gaż­nika i udaje się w kie­runku domu. Stoi przez chwilę przy wej­ściu, wy­ciąga klu­cze, otwiera i wcho­dzi do środka. Zo­sta­wia otwarte drzwi. Po chwili wraca. Pod­cho­dzi do oświe­tle­nia na ganku, po czym maj­struje coś przy nim. Po­tem za­trzy­muje się, robi krok do przodu i spo­gląda w kie­runku mo­jego domu. Co­fam się, choć nie po­wi­nien mnie wi­dzieć zza fi­ranki. Skąd miałby wie­dzieć, w któ­rym po­koju śpię? A ra­czej nie śpię. Pa­trzy jed­nak na mnie, czuję to, po czym od­wraca się i znika za za­mknię­tymi drzwiami. Ża­rówka! Mu­szę ko­niecz­nie ją ju­tro od­ku­pić.

Rano wra­cam do Châte­au­neuf po sa­mo­chód. Na trzeźwo i z pu­stym żo­łąd­kiem droga za­biera mi mniej czasu niż wczo­raj. Po po­wro­cie do domu, do­piero koło po­łu­dnia, za­bie­ram się za śnia­da­nie. Po noc­nym są­sie­dzie ani śladu. Jem w ogro­dzie. W tym sa­mym, w któ­rym ro­dzice urzą­dzali nam wspólne noce w na­mio­cie. Wszystko tu te­raz za­ro­sło i wy­gląda do­syć ża­ło­śnie, ale na­wet się do tego nie biorę. Nie po­tra­fię i nie mam siły. Kie­dyś ogród był piękny. Mal­wina miała rękę do ro­ślin. Moi ro­dzice czę­sto jej po­ma­gali. Te­raz to, co kie­dyś na­zy­wało się sa­dem, przy­po­mina opusz­czony cmen­tarz. Drzewa owo­cowe dawno zdzi­czały. Wy­ro­śnięta trawa udaje siano. I tylko psz­czoły i mo­tyle oży­wiają to miej­sce swym za­afe­ro­wa­niem.

W week­endy, kiedy do­ro­śli nie pra­co­wali przy upra­wach, jeź­dzi­li­śmy na pik­niki. Od­wie­dza­li­śmy plażę w Ca­gnes-sur-Mer, gdzie go­dzi­nami ba­wi­li­śmy się ka­mie­niami i plu­ska­li­śmy się w let­niej wo­zie. Ro­bert, Mar­nix i ja sta­no­wi­li­śmy oso­bliwe trio, prze­miesz­cza­jąc się ni­czym hu­ra­gan przez na­sze dwa domy, ogrody, a cza­sem na­wet całe mia­steczka. Ale i tak wszyst­kiego było nam mało. Święta trójca stała się nie­roz­łączna. Dzie­li­li­śmy się se­kre­tami, ufa­li­śmy so­bie i w końcu zda­li­śmy so­bie sprawę, że nie mo­żemy już bez sie­bie żyć. Po­lacy nie mo­gli żyć bez Fran­cuza. Li­czyła się tylko ta przy­jaźń, a więź, która nas łą­czyła, ro­sła w siłę. Praw­dziwe po­ro­zu­mie­nie dusz. Te­raz wa­ka­cje i święta nam nie wy­star­czały. Mi­jały bły­ska­wicz­nie i szybko oka­zało się, że chcemy i po­trze­bu­jemy sie­bie wię­cej. Nie­stety, wtedy nie mia­łam kom­pu­tera, a roz­mowy te­le­fo­niczne były za dro­gie. Po­zo­sta­wały nam li­sty. Ro­bert i ja pi­sa­li­śmy do niego wspól­nie i czę­sto. Ta­kim fran­cu­skim, że pew­nie nie dało się z tego wiele zro­zu­mieć. On pi­sał rzadko. Wy­sy­ła­li­śmy mu też ka­sety z na­szymi prze­bo­jami. Tak, je­stem z tego po­ko­le­nia, które na­gry­wało pio­senki z ra­dia na ka­setę ma­gne­to­fo­nową. Z ta­śmą na­pę­dzaną ołów­kiem, po mi­lio­no­wym prze­słu­cha­niu. To samo po­ko­le­nie we Fran­cji miało mi­ni­tel i ro­biło zdję­cia po­la­ro­idem. U nas była oran­żada w wo­reczku, u nich nie­spo­dzianki dla chłopca i dziew­czynki. Pa­mię­tam te dwie kul­tury od naj­młod­szych lat. Pro­gram Récré A28 z jego ulu­bioną kre­skówką Gol­do­rak. Ac­ta­rus, jej główna po­stać, i Mar­nix byli do sie­bie po­dobni, mieli ta­kie same włosy i spoj­rze­nia. Gdy oglą­da­łam pierw­szy od­ci­nek, by­łam prze­ko­nana, że to film o moim wa­ka­cyj­nym są­sie­dzie. Po­tem my mie­li­śmy Wzroc­kową Li­stę Prze­bo­jów, oni mieli Dance Ma­chine na ka­nale M69. Tę­sk­ni­łam za Fran­cją, za cro­is­san­tami i ko­lo­ro­wymi ubra­niami. Tę­sk­ni­łam za wszyst­kim, co było zwią­zane z tymi wy­jaz­dami. Za pio­sen­kami In­do­chine, które Mar­nix od­twa­rzał w kółko w swoim po­koju. One były ma­giczne, one były z in­nego świata. Chcia­łam ich słu­chać cały czas, a nie od święta. I to mniej wię­cej w tym mo­men­cie, a może rok wcze­śniej, od­kry­łam, że mój brat bliź­niak jest inny niż wszy­scy chłopcy, któ­rych zna­łam. Przy­ję­łam to spo­koj­nie, bo wie­dzia­łam, że taki po pro­stu jest i inny być nie może.

Zna­la­złam czarną gi­tarę. Do­my­śla­łam się, że tu jest. Nie – wie­dzia­łam, że jest. Chcia­łam ją ja­koś omi­nąć, po­mi­nąć. Mia­łam głu­pią na­dzieję, że Mar­nix za­brał ją ze sobą. Że to on ją cią­gle ma. Po­wi­nien, ale nie. Zbyt do­brze pa­mię­tam ten mo­ment, kiedy kładę ją pod łóż­kiem Ro­berta. Cho­wam ją. Dzie­więć lat temu. I zu­peł­nie tej sceny nie ro­zu­miem. Jak to się stało?

Mal­wina ku­piła mu ją na uro­dziny chyba w 1990 roku. Ta cała hi­sto­ria z gi­tarą za­częła się bar­dzo nie­win­nie. Wszy­scy szu­ka­li­śmy dla niego pre­zentu, ale każdy miał inny po­mysł. Chcia­łam po­da­ro­wać mu książkę, co nie było ory­gi­nalne, ale po­my­śla­łam, że bę­dzie mógł mi ją prze­czy­tać na głos po fran­cu­sku. Szu­ka­łam więc Przy­pad­ków Ro­bin­sona Cru­soe, bo wy­da­wało mi się, że to taka chło­pięca lek­tura. Wtedy Ro­bert za­sko­czył nas wszyst­kich, mó­wiąc przy ko­la­cji, że Mar­nix na pewno ucie­szyłby się z gi­tary. By­łam scep­tyczna, ale ro­dzi­nie ten po­mysł przy­padł do gu­stu. Na drugi dzień ciotka po­je­chała do sklepu i ku­piła uży­waną gi­tarę aku­styczną. Nie wie­rzy­łam, że tak bar­dzo mu się spodoba. My­li­łam się.

Po­da­łam mu ją, kiedy zdmuch­nę­li­śmy świeczki na na­szym tor­cie. Od­pa­ko­wał pre­zent w re­kor­do­wym tem­pie i od razu za­czął grać, prze­jęty, jakby był sam. Na­gle wszystko i wszy­scy znik­nęli z jego pola wi­dze­nia. Od tego dnia prak­tycz­nie nie od­stę­po­wał jej na krok.

– Skąd wie­dzia­łaś? – za­py­tał wie­czo­rem, za­uwa­ża­jąc wresz­cie, że je­stem obok. Przy­glą­da­łam się, jak w dziwny spo­sób usta­wiał palce na stru­nach, za­sko­czona, że znał już tyle chwy­tów.

– Do­my­śli­łam się – skła­ma­łam nie­pew­nie. Nie wie­dzia­łam prze­cież. Ro­bert wie­dział.

Je­żeli o mnie cho­dzi, nie było ni­gdy pro­blemu z pre­zen­tami uro­dzi­no­wymi. Co roku do­sta­wa­łam no­tat­nik lub coś do pi­sa­nia. Fan­ta­zyjne dłu­go­pisy, kredki, pióra. Pierw­szy ze­staw dwu­dzie­stu ko­lo­ro­wych fla­ma­strów fran­cu­skiej firmy BIC zro­bił fu­rorę w mo­jej kla­sie. Zjed­na­łam so­bie wielu no­wych krót­ko­trwa­łych, nie­praw­dzi­wych przy­ja­ciół, któ­rych nie było przy mnie, gdy ich po­trze­bo­wa­łam, i któ­rych te­raz też nie ma.

Pi­sa­łam pa­mięt­niki, od kiedy na­uczy­łam się pi­sać, i za­wsze spra­wiało mi to wielką frajdę. Bar­dzo szybko oka­zało się, że sta­nowi to część mnie i nie po­tra­fię obejść się bez prze­le­wa­nia opi­sów mo­jego ży­cia na pa­pier. Two­rzy­łam je przez pra­wie trzy­dzie­ści lat. Póź­niej z dnia na dzień słowa utknęły mi w gar­dle i nie po­tra­fi­łam na­zwać tego, co czuję. Nie za­nie­cha­łam jed­nak pi­sa­nia. Pi­sa­łam i pi­szę da­lej, ale ina­czej.

Nie wiem, kiedy tak na­prawdę to się stało. Nie wiem, kiedy oboje się w nim za­ko­cha­li­śmy. Jed­nak w wieku trzy­na­stu lat za­czę­li­śmy już o niego wal­czyć. La­tem 1991 roku ofi­cjal­nie otwo­rzy­li­śmy ogień. Ro­bert od­dał pierw­szy strzał. Kiedy we­szli­śmy do domu w Gou­r­don, po­biegł od razu do Mar­nixa, choć tam­ten miał być jesz­cze w szkole. Nie tak się uma­wia­li­śmy. Ra­zem po­je­chali gdzieś na ro­we­rach, za­nim zdą­ży­łam go zo­ba­czyć. Ukradł mi go, spe­cjal­nie, żeby mieć go szyb­ciej, wię­cej i dłu­żej. Mia­łam ochotę za to Ro­berta za­bić. Wie­dzia­łam, że coś knuje, bo całą drogę rzu­cał mi te swoje po­dej­rzane uśmieszki. Usia­dłam na scho­dach i cze­ka­łam, aż wrócą. Po­ja­wili się po dwóch naj­dłuż­szych go­dzi­nach świata: zzia­jani, gło­śni, szczę­śliwi i ocie­ka­jący po­tem. Serce wa­liło mi jak opę­tane. Urósł. Bez­czel­nie prze­rósł mnie o głowę, może na­wet wię­cej. Na progu domu jego ro­dzi­ców zdez­o­rien­to­wana mie­rzy­łam go wzro­kiem. Sta­nął przede mną i pró­bu­jąc uspo­koić od­dech, dum­nie do­tknął pod­bród­kiem czubka mo­jej pod­nie­sio­nej głowy. Pan tyczka. Wes­tchnę­łam gło­śno: – Ja­dłeś trzy kilo ma­lin dzien­nie?

– Ja­sne. – Uśmiech­nął się. – Krem i cze­ko­ladę zo­sta­wi­łem dla cie­bie – skwi­to­wał i pu­ścił do mnie oko. Mu­snął war­gami moje czoło.

Za­nie­mó­wi­łam. Ni­gdy wcze­śniej nie dał mi bu­ziaka. Wi­dzia­łam, że miał fran­cu­ski zwy­czaj wi­ta­nia się. Lu­dzie we Fran­cji ca­łują się na dzień do­bry i na do wi­dze­nia. W za­leż­no­ści od re­gionu Fran­cji dwa, trzy lub cztery razy. Ro­bił ze swo­imi zna­jo­mymi ze szkoły. Ale ni­gdy z nami, bo u nas po­daje się rękę albo po pro­stu wita się lek­kim ob­ję­ciem. Lub nie do­tyka się dru­giego czło­wieka wcale. Czym da­lej, tym le­piej. Fran­cuzi ca­łują się w po­liczki. Tym­cza­sem on pod­szedł i po­ca­ło­wał mnie w czoło go­rą­cymi i gład­kimi ustami. Po co? Żeby mi po­ka­zać, jak bar­dzo wy­rósł? Prze­cież za­uwa­ży­łam.

– Co ro­bimy? – ode­zwał się, wi­dząc, że nic nie mó­wię. A ja po­czu­łam, że on nie jest już ani mój, ani nasz. Że on jest już tylko jego.

Jak mo­głam tego nie prze­wi­dzieć? Na­iwna! Ufa­łam Ro­ber­towi bez­gra­nicz­nie. Da­łam się na­brać. Kry­łam go za­wsze. Ro­bert nie lu­bił na­uki. Był wy­jąt­kowo do­bry z matmy i z che­mii, ale prze­ku­py­wał mnie, że­bym pi­sała mu wy­pra­co­wa­nia z pol­skiego. Okła­my­wa­łam ra­zem z nim ro­dzi­ców, że znów się ude­rzył, kiedy po raz ko­lejny wró­cił do domu z po­bitą twa­rzą. Ko­le­dzy z klasy nie lu­bili jego in­no­ści. Czy­ści­łam mu za­krwa­wioną skroń, zmiaż­dżoną wargę i fio­le­towy po­li­czek. Ja pła­ka­łam, on nie. By­łam z nim na po­go­to­wiu, kiedy do­szy­wali mu na­de­rwane ucho. Ro­bert cie­szył się za to sporą po­pu­lar­no­ścią u dziew­cząt. Kie­dyś na­wet na­mó­wi­łam ko­le­żankę, aby uda­wała jego dziew­czynę, żeby się od niego od­cze­pili. Nie na długo. Za­mknął się w so­bie. Mie­wał chwile za­ła­ma­nia i czarne my­śli. Chciał być tam, gdzie i ja chcia­łam – we Fran­cji. W ra­mio­nach tego sa­mego czło­wieka. Tam, gdzie spo­kój, śmiech, mi­łość i zro­zu­mie­nie. Ale też inna nowa rzecz: na­sza ry­wa­li­za­cja. I te­raz ko­rzy­stał z tego na ca­łego.

Tego lata Mar­nix spał ze swoją gi­tarą, a Ro­bert za­czął od­su­wać się ode mnie co­raz bar­dziej. To Mar­nix stał się jego bra­tem bliź­nia­kiem. By­łam za­zdro­sna. Nie o Ro­berta, ale o niego. Co­raz czę­ściej zo­sta­wia­łam ich sa­mych. Sza­leli u góry. Z ich po­koju do­bie­gała mu­zyka. Były pew­nie cho­wane pod koł­drą wina, śmie­chy i po­ga­du­chy do rana. Fran­cuz się zmie­nił. Zmęż­niał. Rap­tem wy­rósł na mło­dzieńca. Mój baj­kowy Ac­ta­rus. Ra­miona za­ry­so­wały się u niego wzgór­kami mię­śni, twarz wy­dłu­żyła, a rysy wy­ostrzyły. Gdzie­nie­gdzie za­czął kieł­ko­wać za­rost. Te­raz Mar­nix nie pa­trzył wprost, ale prze­ni­kli­wie i za­czep­nie zer­kał. Nie sie­dział na krze­śle, ale zwi­sał z niego. Nie wy­ska­ki­wał z procy jak wcze­śniej, ale ra­czej zbie­rał się do wyj­ścia.

Za­sta­na­wia­łam się, czy i on wi­dział te wszyst­kie zmiany. Czy zda­wał so­bie z nich sprawę? Czuł się jesz­cze chłop­cem czy już męż­czy­zną? Czy ob­ser­wo­wał po­dobne pro­cesy u mnie? W szkole by­łam ra­czej nie­lu­biana i czu­łam się brzydka. W na­szym tan­de­mie to Ro­bert był tym po­pu­lar­niej­szym bliź­nia­kiem. Dziew­czyny chciały się ze mną przy­jaź­nić, żeby do niego do­trzeć. Nie znały go. Nie do­my­ślały się, że są bez szans. Przez ostat­nie dwa lata bie­gały za nim nie­ustan­nie, a on żad­nej na­wet nie wi­dział.

Ale ja też się zmie­ni­łam. Też uro­słam, nie aż tak, jak Mar­nix czy Ro­bert, jed­nak sporo. Zimą wró­ci­łam do Fran­cji z wy­raź­nie za­ry­so­wa­nym biu­stem. Są­siad przy­glą­dał mi się naj­pierw skry­cie, ale bar­dzo uważ­nie. Cho­wa­łam tę nową wy­pu­kłość pod gru­bymi swe­trami, sta­ra­łam się ukryć ją jak naj­dłu­żej. Póź­niej już się nie dało. Piersi były na tyle wi­doczne, że przy­cią­gały jego wzrok dużo czę­ściej niż moja twarz. Ga­pił się bez za­że­no­wa­nia. I ja pa­trzy­łam więc na niego ina­czej. Do­ro­ślej. Z jesz­cze więk­szym niż do­tych­czas za­cie­ka­wie­niem. Po paru dniach do­strze­głam po­ten­cjał w biu­ście. Był te­raz wy­so­kiej war­to­ści to­wa­rem prze­tar­go­wym w mo­ich re­la­cjach z Mar­ni­xem, które stały się dużo bar­dziej, jak by to ująć? Bli­skie? Tak. Do­słow­nie bli­skie.

Każ­dego dnia uda­wało mi się spę­dzić z nim mo­ment sa­mot­no­ści. Z pre­me­dy­ta­cją pi­szę „mo­ment sa­mot­no­ści”, a nie „mo­ment we dwoje”, bo mimo że sie­dzie­li­śmy ra­zem, jego nie było. Była gi­tara, jego palce na stru­nach, mu­zyka i głos, ale on krą­żył gdzieś da­lej. Kom­po­no­wał pio­senki, pi­sał do nich tek­sty i śpie­wał je, nie zwra­ca­jąc na mnie naj­mniej­szej uwagi. Po­tra­fił rzę­po­lić go­dzi­nami, po­wta­rza­jąc do znu­dze­nia trzy chwyty na prze­mian. No, chyba że osten­ta­cyj­nie sia­da­łam na­prze­ciwko, z wiel­kim de­kol­tem i ze spoj­rze­niem wbi­tym w jego zie­lone oczy. Wtedy mia­łam szansę na odro­binę za­in­te­re­so­wa­nia. Kie­dyś, la­tem 1992 roku, pod­czas jed­nej z mo­ich nie­prze­my­śla­nych pro­wo­ka­cji, prze­rwał grę, zdjął gi­tarę i przy­su­nął się gwał­tow­nie. Jego dłoń zna­la­zła się na mo­jej piersi. Za­sko­czona od­su­nę­łam tę rękę i za­miast ją ode­pchnąć, przy­cią­gnę­łam do ust i po­ca­ło­wa­łam de­li­kat­nie każdy pa­lec. Miał twardą, szorstką skórę. Przy­warł do mnie jesz­cze cia­śniej, otwo­rzył usta i od­dy­cha­jąc gło­śno, po­że­rał mnie wzro­kiem, więc nie prze­sta­wa­łam mu­skać opu­szek jego pal­ców. Aż do skutku. Nie by­łam do końca pewna, co się dzieje. Ob­ser­wo­wa­łam go po pro­stu, wal­cząc z na­pię­ciem, które we mnie ro­sło po raz pierw­szy. Nie po­ca­ło­wał mnie. Na­gle jęk­nął gło­śno, padł ciężko na pod­łogę obok i za­mknął oczy. Ucie­kłam więc prze­ra­żona i za­wsty­dzona. Dziś wspo­mi­nam tę chwilę z no­stal­gią.

Mam szes­na­ście dni. Szes­na­ście dni na uło­że­nie tego, co chcę mu po­wie­dzieć. Na przy­go­to­wa­nie się. Nie idzie mi. To nie­sa­mo­wi­cie trudne, bo tak na­prawdę nie mu­szę z nim roz­ma­wiać. Chcę, żeby tu po pro­stu był. Spę­dzić z nim czas, przy­tu­lić się, żeby po­czuć jego za­pach i ko­ści­ste ra­miona. Gdy od­wa­żymy się roz­ma­wiać, nie wia­domo, jak to się skoń­czy, więc może le­piej nie za­czy­nać? Nie chcę się kłó­cić. Chcę słu­chać. O nim, o tym, co robi i kim jest. Dla­czego nie gra. I dla­czego go tu nie ma. Przy­go­tuję mu łóżko w daw­nym po­koju Janka. To chyba naj­lep­szy wy­bór. Ja śpię u sie­bie. Je­śli trzeba bę­dzie, to się przy­wiążę do łóżka pa­sami, żeby cza­sem nie na­paść na niego w nocy. Po­ściel, którą zna­la­złam w sza­fie, jest zle­żała i cuch­nie, więc mu­szę znowu wy­brać się do mia­sta, żeby ku­pić nową. Nie przyjmę go prze­cież w ta­kich wa­run­kach. Jest waż­nym go­ściem. Wresz­cie ktoś tu bę­dzie. Na krótko, ale jed­nak. Lu­bię prze­by­wać sama, we wła­snym to­wa­rzy­stwie. Po­trze­buję swo­jej prze­strzeni i czasu, bar­dzo to ce­nię. Ale ni­gdy nie wi­dzia­łam sensu w ży­ciu w sa­mot­no­ści. Je­żeli nie masz z kim się dzie­lić, nie masz nic i nic też nie cie­szy.

Po cza­sach z Mar­ni­xem zo­stały mi dwie rze­czy: jego płyty i gra­na­towy ku­bek. Są też zdję­cia, ale nie trzy­mam ich przy so­bie. Scho­wa­łam je w kar­to­nie i za­mknę­łam głę­boko w sza­fie w moim wy­na­ję­tym no­wo­jor­skim miesz­ka­niu. Rzadko je wyj­muję i oglą­dam. Bar­dzo rzadko. W su­mie wcale. Nie czuję się go­towa na oglą­da­nie zdjęć. Może kie­dyś. Wszyst­kie inne rze­czy, które u mnie zo­sta­wił po roz­sta­niu: ubra­nia, no­tatki, płyty wi­ny­lowe i kom­pak­towe, od­da­łam lu­dziom. Jego na­gra­nia od­słu­chuję raz na ja­kiś czas i wtedy naj­czę­ściej włą­czam je parę razy pod rząd, cza­sem na­wet kilka dni w kółko. Po­tem ro­bię prze­rwę. Je­żeli cho­dzi o ku­bek, prze­cho­wuję go jak ja­kąś re­li­kwię, choć sama nie wiem, po co. Nie piję z niego, a po­win­nam. Ina­czej jest bez­u­ży­teczny. Zu­peł­nie jak mój za­ku­rzony ro­wer w piw­nicy. Mie­li­śmy ta­kie dwa iden­tyczne kubki, pre­zent od Mal­winy, i pi­li­śmy z nich rano kawę. Je­den zbi­łam kie­dyś przy wyj­mo­wa­niu ze zmy­warki i zo­stał mi tylko ten drugi. Wie­rzę, że to jego. Trzy­mam go w szafce na gór­nej półce.

8 – Po­pu­larny pro­gram dla dzieci i mło­dzieży nada­wany przez te­le­wi­zję fran­cu­ską w la­tach 1978–1988, na pro­gra­mie dru­gim: An­tenne 2.

9 – Fran­cu­ski ka­nał te­le­wi­zyjny.

7

Rok 1993 przy­niósł kon­ty­nu­ację na­szego kon­fliktu zbroj­nego. Mój brat bliź­niak był za­ko­chany po uszy. Pa­trzył na niego ma­śla­nymi oczami tak czę­sto i in­ten­syw­nie, że wpra­wiał mnie tym w za­kło­po­ta­nie. Już nie dało się tego ukryć. Przy­naj­mniej nie przede mną. Za dużo czasu z nimi spę­dza­łam i sama za bar­dzo sza­la­łam za Mar­ni­xem, żeby tego nie za­uwa­żyć. Te­raz by­łam za­zdro­sna o Ro­berta. Ro­bert był za­zdro­sny o mnie. Fran­cuz wy­da­wał się nie­zde­cy­do­wany. Chwi­lami mia­łam wra­że­nie, że woli męż­czyzn, kiedy in­dziej in­te­re­so­wał się mną. Ni­czym straż­nik pil­no­wa­łam więc każ­dej na­szej se­kundy. Wal­czy­łam o nią, nie da­wa­łam za wy­graną. Żeby tylko Ro­bert mi go nie za­brał, żeby go so­bie nie zjed­nał. Drża­łam ze stra­chu za każ­dym ra­zem, kiedy znaj­do­wa­łam ich ra­zem. A może było już za późno? Nie my­śla­łam, że o męż­czy­znę przyj­dzie mi wal­czyć z in­nym męż­czy­zną, w do­datku z bra­tem. Nie za­wsze gra­łam fair. Ale skoro mnie Mar­nix po­zwa­lał na­kle­jać pla­stry na po­ra­nione do krwi od gra­nia palce i wo­lał pa­trzeć na wgłę­bie­nie mo­jego de­koltu, to co mo­głam po­ra­dzić… To mnie czy­tał pierw­sze tek­sty swo­ich pio­se­nek, bo po­tra­fi­łam słu­chać bez kry­ty­ko­wa­nia. To ze mną dzie­lił się owo­cami, bo Ro­bert ich nie ja­dał. To ja, a nie on, mia­łam cier­pli­wość, żeby tłu­ma­czyć z nim tek­sty pio­se­nek Da­vida Bo­wiego, któ­rego uwiel­biał. I tylko mnie, a nie Ro­ber­towi, po­zwa­lał się cze­sać. Sta­łam się ry­walką Ro­berta. Chwi­lami ist­nia­łam wy­łącz­nie po to, żeby się od niego róż­nić, żeby z nim kon­ku­ro­wać i wy­gry­wać. Mój brat wy­sta­wił mi za to nie­zły ra­chu­nek. Za­pła­ci­łam wy­soką cenę. Ale o tym na­pi­szę póź­niej.

Przez cały dzień wy­pa­truję mo­jego są­siada, ale nie po­ja­wia się. Pew­nie od­sy­pia drogę po po­dróży. Wie­czo­rem wi­dzę świa­tło w jego kuchni, a po­tem na gó­rze. Ju­tro po­jadę do mia­steczka i ku­pię w końcu ża­rówkę. Wtedy do niego pójdę i się przy­wi­tam.

Na stry­chu domu Mal­winy znów za­gnieź­dziły się po­pie­lice. To ta­kie małe, szare, po­dobne do szczu­rów gry­zo­nie. Nie lu­bię ich spe­cjal­nie, ale z da­leka wy­glą­dają ład­nie. Nocą sły­szę tu­pot ich łap, kiedy bie­gają bez prze­rwy, gdy ja pró­buję za­snąć. Udało mi się zna­leźć ich wej­ście. Pod da­chem, za rynną jest wy­dłu­bana luka. Bie­gną po ga­łęzi drzewa i prze­ska­kują z niej na dach. Nad ra­nem za­wsze pisz­czą. Nie mam po­ję­cia, co z nimi zro­bić. Chyba je tam zo­sta­wię, niech so­bie żyją. To już ich te­ry­to­rium. Kie­dyś z po­wodu skwaru spa­li­śmy z Ro­ber­tem, Jan­kiem i Mar­ni­xem w ogro­dzie, pod go­łym nie­bem, w śpi­wo­rach. Nad ra­nem obu­dziły mnie pi­ski po­pie­lic i ze stra­chu wsko­czy­łam do śpi­wora Mar­nixa. Prze­bu­dził się na mo­ment, wziął mnie w ra­miona i za­snął od razu z po­wro­tem, przy­gnia­ta­jąc mnie nogą i ra­mie­niem. Ja już nie zmru­ży­łam oka.

Te­raz bu­dzę się nad ra­nem i za­nim jesz­cze otwo­rzę oczy, wiem, że jest wcze­śnie. Za wcze­śnie. Że jesz­cze mo­gła­bym spać, ale nic z tego nie bę­dzie. Wiem też, że cały dzień za­po­wiada się wła­śnie taki: nic z niego nie wy­cią­gnę. Znowu się nie wy­spa­łam. Znowu nie mam pla­nów, nie mam celu. Będę się szwen­dać cały czas po domu, w naj­lep­szym wy­padku pró­bo­wać czy­tać książkę. Jeść śmie­ciowe je­dze­nie, bo to zdrowe trzeba sa­memu przy­rzą­dzać, a na to nie mam siły. Jem na jed­no­ra­zo­wych pa­pie­ro­wych ta­ler­zach, bo nie chce mi się zmy­wać. Nie chce mi się na­wet umyć za­pry­ska­nych ścia­nek trzy­dzie­sto­let­niej mi­kro­fa­lówki, w któ­rej te śmieci od­grze­wam. Dawno temu wszystko za­schło tam na do­bre. Te­raz trzeba skro­bać, ale tego też mi się nie chce. Nie ma mowy. Nie mam siły. Na­wet na umy­cie się. Śmier­dzę pew­nie już na ki­lo­metr, ale się tym nie mar­twię, bo i tak nie ma mnie kto wą­chać. Mogę tak so­bie śmier­dzieć do ju­tra albo i dłu­żej. Ni­czego to nie zmieni. To bez róż­nicy.

Pa­trzę na od­bi­cie w lu­strze i nie mogę się roz­po­znać. Bije ze mnie ogromny smu­tek, obo­jęt­nie, z któ­rej strony zer­kam. Tak bar­dzo się po­sta­rza­łam. Brak snu. Pa­pie­rosy. Stres. Oty­łość i de­pre­sja. Wiem o tym bar­dzo do­brze, ale ja­koś nie mogę uwie­rzyć, że wła­śnie ja mam to wszystko wy­pi­sane na twa­rzy. I po­my­śleć, jaka by­łam modna w dzie­ciń­stwie. Ikona stylu! No­si­łam białe ka­pe­lu­sze z ko­ron­kami. Może gdy­bym zro­biła choć lekki ma­ki­jaż? Nie mam czym. Nie ma­luję się od dawna. Ża­den ko­rek­tor nie jest w sta­nie za­kryć cieni pod oczami, a szminka przy­wró­cić mi uśmie­chu. Pa­trzę więc w lu­stro, zbli­żam się do niego, bli­żej i bli­żej, i na­wet już nie chce mi się pła­kać. Nie mogę znieść tej smut­nej, zgorzk­nia­łej twa­rzy. To nie ja. Pró­buję zna­leźć na niej choć jedną ma­lutką część tam­tej mnie, tej sprzed lat, uśmiech­nię­tej, peł­nej ży­cia, cie­ka­wej. Szu­kam, ale nie znaj­duję. Nie ma. I wtedy za­uwa­żam, że włosy mam dłu­gie aż do bio­der.

Palę. Trzeci pa­pie­ros pod rząd i da­lej nie po­maga. Idę więc do kuchni, otwie­ram szu­fladę. Jest tam chyba wszystko oprócz no­życ. W końcu je znaj­duję. Ob­ci­nam włosy bez lu­stra, mie­rząc je ręką, która chwyta ko­lejne pa­sma i wy­sta­wia na ścię­cie. To przy­nosi ulgę, która trwa nie­spo­dzia­nie krótko. Nie pła­czę. Trzy­mam się. Trzy­mam. Mam wprawę, bo od lat cały dzień wstrzy­muję od­dech.

Staję na jego ganku i już mam pu­kać, ale ja­koś nie mogę pod­nieść ręki. Pa­trzę na okra­dzioną lampę. Wresz­cie biorę ta­ra­sowy fo­tel Mal­winy, żeby wkrę­cić szklaną bańkę i nie przy­zna­wać się do jej kra­dzieży przy pierw­szym spo­tka­niu z nie­zna­jo­mym. Stoję na chwie­ją­cym się krze­śle i ła­pię za klosz. Wtedy wi­dzę, że jest w nim nowa świe­tlówka. Na­gle ktoś otwiera drzwi. Nie mam czasu na ucieczkę.

– Tak? – pyta na dzień do­bry i od razu sły­szę, że to nie Fran­cuz.

– Cześć. Na­zy­wam się Pa­try­cja. Miesz­kam w domu obok.

– Ma­gnus He­il­bron. Miło mi. – Ma ame­ry­kań­ski ak­cent, my­ślę, chwie­jąc się nad nim. Ki­wam się. Na­gle krze­sło pode mną trza­ska i się ła­mie. Mało co nie upa­dam. W ostat­niej chwili mnie ła­pie. Po­daje mi dużą dłoń, że­bym sta­nęła pro­sto.