Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Evan McAlister, naczelnik klanu, zostaje nakazem króla Szkocji zobowiązany do zawarcia małżeństwa z jedną z córek przywódcy klanu McGregorów. Takie rozwiązanie ma położyć kres ciągnącej się od stuleci nienawiści między tymi dwoma rodzinami.
Meg McGregor ani myśli tak po prostu poddać się królewskiemu dekretowi, który nakazuje, by ona albo jej starsza siostra wyszła za mąż za cieszącego się złą sławą McAlistera. Meg obmyśla więc szalony plan, aby dowiedzieć się, czy Evan faktycznie jest tak zły, jak o nim mówią. Dziewczyna, podając się za kogoś innego, zostaje przyjęta do zamku McAlisterów i tam zamierza poznać prawdę. Śmiałe poczynania Meg narażają na niebezpieczeństwo nie tylko jej życie, lecz także… serce.
„Po kruchym lodzie” to pierwsza część pełnej uroku i namiętności serii Szkockie serce autorstwa Josephine Lys, hiszpańskiej prawniczki i jednej z najbardziej znanych pisarek romansów na Półwyspie Iberyjskim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 197
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: El hielo bajo tus pies
Przekład z języka hiszpańskiego: Magnus Wielgus
Copyright © Josephine Lys, 2024
This edition: © Risky Romance/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Nune Martínez
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8034-886-7
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Dawno temu w górach Szkocji
Różnie go nazywali: diabłem, aniołem śmierci, gniewem pomsty, furią z gór, demonem Szkocji. Wszystkie te wymowne określenia brzmiały niepochlebnie w uszach młodej narzeczonej. Meg McGregor powtarzała je sobie raz po raz, by usprawiedliwić swój śmiały plan. Plan, który ją przywiódł aż do bram tego zamku, tej monstrualnej szarej twierdzy – siedziby klanu McAlisterów.
Nienawiść między klanami McAlisterów i McGregorów rozgorzała kilkaset lat temu, gdy pewien McGregor został oskarżony o zamordowanie swojej małżonki, wywodzącej się z McAlisterów. Od tamtej pory dwa klany raz po raz toczyły z sobą iście epickie wojny. Ludzie podczas spotkań opowiadali historie pełne krwawych bitew i straszliwych zniewag, a nowe pokolenia wzrastały, słuchając opowieści, które z upływem czasu wyolbrzymiano, aż zamieniły się w prawdziwe legendy.
Król Wilhelm I Lew, mając serdecznie dość zaciekłej nienawiści dzielącej dwa klany, monarszym dekretem nakazał naczelnikowi klanu McAlisterów, Evanowi McAlisterowi, znanemu pod przydomkiem Demon, by przed upływem roku ożenił się z którąś z córek Dune’a McGregora, naczelnika klanu McGregorów, i dzięki temu małżeństwu raz na zawsze położył kres odwiecznej wrogości, od lat wykrwawiającej oba klany. Do daty wyznaczonej przez króla pozostało już tylko pięć miesięcy.
Meg znów pomyślała o strapieniu i złości, które poczuła, kiedy jej ojciec, Dune McGregor, przekazał jej tę wiadomość. Dobrze znała swojego ojca i wiedziała, że ubodło go to do żywego. Stał na czele potężnego, dumnego klanu McGregorów, a jego wrogowie słusznie się go bali. Był panem sprawiedliwym i porywczym, a zarazem cudownym ojcem. Trudno mu się było pogodzić z tym, że musi jedną ze swoich dwóch córek zaręczyć z własnym wrogiem, choć wiedział, że królewski nakaz jest nieodwołalny.
Dlatego Meg wymyśliła pewien plan. Skoro już musiała poślubić diabła wcielonego – choć była młodszą córką Dune’a McGregora, nigdy w życiu nie dopuściłaby, żeby jej starsza siostra zniszczyła sobie życie, wychodząc za takiego potwora – chciała przynajmniej wiedzieć, z kim będzie miała do czynienia. Aili była zbyt łagodna i dobra na taki związek, a jeśli to, co opowiadają o Evanie McAlisterze, jest prawdą, złamałby on ducha i zniszczył szlachetne serce jej siostry w ciągu niespełna tygodnia. Meg nie mogła do tego dopuścić. Aili i tak zawsze się poświęcała dla innych. Kiedy ich matka zmarła, starsza siostra przedwcześnie wzięła na siebie rolę pani domu, otaczając opieką Meg oraz rodzinę i klan. Dbała o ojca i swojego starszego brata Logana i wzięła na barki ciężar ogromny jak na zaledwie dwunastoletnią dziewczynkę.
Meg uśmiechnęła się na wspomnienie siostry. Czarne jak noc proste włosy Aili opadały jej na ramiona niczym jedwabny płaszcz. Oczy miały kolor wzburzonego morza, a twarz odznaczała się porcelanową delikatnością. Dziewczyna zachwycała zarówno urodą, jak i pięknym wnętrzem. Cały klan uwielbiał ją i szanował. A co najważniejsze, była zakochana w młodym Ianie McPhee. I Meg nie mogła się zgodzić, by szczęście siostry, którą kochała z całej duszy, zostało zniszczone z powodu dumy dwóch mężczyzn.
Chociaż Meg była zaledwie dwa lata młodsza niż Aili, zawsze uchodziła w rodzinie za czarną owcę. Z natury uparta, porywcza i buntownicza, odziedziczyła usposobienie po ojcu, co wpędzało ją w większe kłopoty, niż przystałoby damie. Jej wiecznie nieuładzone brązowe kręcone włosy sięgały do pasa i doprowadzały ją do szału, dlatego często nosiła je związane. Nie obcinała ich tylko dlatego, że Aili nalegała, twierdząc, że są takie ładne. Meg miała świadomość, że przez jej siostrę przemawia miłość, ponieważ sama nie widziała w swoich lokach niczego nadzwyczajnego. Jej jasne kasztanowate oczy w świetle słońca wydawały się złociste i zwykle błyszczały uśmiechem, goszczącym na jej ustach, najczęściej kiedy wpadała na jakiś pomysł w rodzaju tych, które przyprawiłyby o drżenie samego Dune’a McGregora.
Górną część jej policzków zdobiły kapryśnie rozrzucone piegi, co niespecjalnie ją trapiło, bo nie była ani trochę kokietką, tyle że brat wykorzystywał je, żeby jej dokuczać. Do dziś, gdy się kłócili lub chciał jej zagrać na nerwach, nazywał ją „pieguską”. Aili zawsze jej powtarzała, że nie jest świadoma własnej urody, a Meg krzywiła się na te słowa, ale zaraz potem obejmowała siostrę, wdzięczna za to, że Aili dokłada starań, by Meg nie czuła się w rodzinie jak brzydula.
– Wiesz, co robisz, dziewczyno? – spytał Adam McDuff.
Meg spojrzała na mężczyznę, który jej towarzyszył w wyprawie. Był kuzynem jej matki, też wywodzącej się z McDuffów, i choć czas obszedł się z nim dość łaskawie, na jego twarzy i rękach widniały blizny świadczące o tym, że jest to człowiek, z którym należy się liczyć. Żona wuja pochodziła z McAlisterów, a jej siostra od wielu lat była kucharką u naczelnika klanu.
Kiedy Meg zapytała ojca, czy może kilka dni spędzić ze swoją dobrą przyjaciółką Evelyn McDuff, Dune McGregor zgodził się, sądząc, że córce dobrze zrobi, gdy jakiś czas poprzebywa z daleka od rodzinnego klanu, zwłaszcza po nakazie króla. Dla wszystkich były to trudne dni.
Nie wiedział jednak, że w rzeczywistości zaplanowana wizyta była doskonałym pretekstem, by Meg mogła zrealizować swój szalony plan.
Adam McDuff znów na nią popatrzył. Do tej pory nie mógł zrozumieć, jak mógł się dać wciągnąć w to kłamstwo. Kategorycznie odmawiał jej pomocy, aż w końcu, po dwóch dniach wiercenia dziury w brzuchu, ostatecznie wyraził zgodę. Inaczej musiałby ją zamordować, a nie sądził, żeby przywódca McGregorów puścił mu to płazem. W końcu to jego córka.
– Jestem pewna, Adamie – odparła Meg z większą determinacją, niż czuła.
McDuff uśmiechnął się mimo woli. Musiał przyznać, że dziewczynie nie brakuje odwagi.
– Powtórzmy jeszcze raz – rzekł, ucinając gestem dyskusję, w którą zamierzała się wdać Meg.
– Dobrze – zgodziła się, krzywiąc usta. – Choć naprawdę nie widzę potrzeby. Uważam, że jestem w stanie zapamiętać, co mi powiedziałeś. Nie jestem głupia, Adamie McDuff.
Uniósł brew, a ona odpowiedziała uśmiechem.
– Jestem twoją bratanicą, córką brata Briana i jego żony Edny McAlister –zaczęła recytować. – Twój brat był czarną owcą w rodzinie, ponieważ porzucił swój klan i osiadł na nizinach, czego mu nigdy nie wybaczyliście i przez co wcale o nim nie wspominaliście. Kilka miesięcy temu pojawiłam się w waszym domu, prosząc o pomoc. Moi rodzice umarli i nie mam się gdzie podziać. Dlatego poprosiłeś o pomoc siostrę swojej żony, żeby mi poszukała zatrudnienia na zamku, jako że ostatecznie w połowie płynie we mnie krew McAlisterów. Dobrze? – zapytała, patrząc mu w oczy, zmęczona wielokrotnym powtarzaniem tej samej historii.
McDuff potwierdził skinieniem głowy i spojrzał na nią twardo.
– W razie wpadki nie chciałbym być w twojej skórze, dziewczyno. McAlister to człowiek, z którym nie należy sobie pogrywać – ostrzegł poważnie. – Twój ojciec mnie zabije, jeżeli się o tym dowie, a McAlister utnie mi ja… – Adam odchrząknął i nie dokończył słowa, uświadomiwszy sobie, że nie powinien go wypowiadać przy panience, która popatrywała na niego z iskrą rozbawienia w oczach. – A potem i tak mnie zabije – zakończył z przygnębioną miną.
– Wszystko pójdzie dobrze. Za niecały miesiąc będę z powrotem w domu i ojciec o niczym się nie dowie.
– Dla twojego i swojego dobra mam nadzieję, że tak będzie – rzekł MacDuff – ponieważ pakujesz się w paszczę wilka. A McAlister to najgroźniejszy z wilków.
Rozdział 2
Meg patrzyła na gar, który miała przed sobą, jakby był dwugłowym potworem. Do tej pory przy różnych okazjach pomagała znachorce swojego klanu, ponieważ to lubiła i dobrze jej to wychodziło, lecz kuchnia była dla niej terenem nieznanym.
– Dziewczyno, mieszaj potrawkę, jeśli nie chcesz, żeby dziś wieczorem pan McAlister i jego ludzie nie mieli czego do ust włożyć. Nie było ich w domu przez dwa dni i wrócą głodni.
Meg popatrzyła na kobietę, która ją zbeształa. Znała ją dopiero od pół godziny, lecz już wiedziała, że będzie to twardy orzech do zgryzienia. Gdy tylko przestąpili bramę fortecy – najbrzydszego zamku, jaki Meg w życiu widziała; zburzenie go byłoby przysługą wyświadczoną ludzkości – McDuff przedstawił ją swojej szwagierce Helen McAlister, siostrze jego nieżyjącej żony. Helen zmierzyła dziewczynę wzrokiem z góry na dół, a potem z dołu do góry, po czym na dłuższą chwilę zatrzymała spojrzenie na jej twarzy. Meg starała się zachować spokój mimo egzaminu, któremu została poddała, choć wzgardliwa mina kucharki i pełne niesmaku klaśnięcie językiem sprawiły, że cała stężała. Początki były obiecujące, jeśli zamierzała spędzić jakiś czas w piekle McAlisterów.
McDuff porozmawiał ze swoją szwagierką i było bardziej niż jasne, że nie łączą ich zbyt serdeczne stosunki. Niemniej Helen zgodziła się wyświadczyć mu przysługę, po której – jak to ujęła – będą kwita. Potem McDuff poszedł, nie oglądając się za siebie, a Meg została z Helen, ta zaś kazała jej iść za sobą do kuchni.
– Zaczniesz od pomagania mi przy garnkach, dziewczyno, a potem zobaczymy, jakie jeszcze dostaniesz obowiązki. Pan McAlister wydał zgodę, sprawuj się więc jak trzeba, a wszystko będzie dobrze. Zostaniesz w zamku. Ja mieszkam tutaj od lat, odkąd owdowiałam. Przydzieliłam ci mały pokoik w drugim skrzydle, tuż obok mojego.
Meg kiwała głową, godząc się na wszystko. Jednak jej entuzjazm, by zapoznać się z klanem bez wzbudzania podejrzeń, obrócił się w popiół, gdy Helen postawiła ją przed paleniskiem, nad którym dusiła potrawkę, podczas gdy w garnku obok mięsa bulgotała jakaś lepka zielenina wyglądająca jak olbrzymi smark.
– Dziewczyno, zamieszaj potrawkę i wlej do niej to, co masz w dzbanku na półce nad paleniskiem.
Meg nie chciała wyjść na czepialską, ale na półce stały dwa dzbanki. Jeszcze raz popatrzyła na Helen, by ją zapytać, o który z nich chodzi, ale spotkała się z ostrym spojrzeniem.
– Cierpisz na jakieś zapóźnienia, dziewczyno? – warknęła kucharka. – Bo McDuff nic mi o tym nie wspomniał. Ruchy! – prawie krzyknęła w końcu, po czym wróciła do swojego zajęcia: zdaje się, że przygotowywała placek z jabłkami.
Dwie rzeczy na tym świecie doprowadzały Meg do wściekłości. Pierwszym było obrażanie jej inteligencji, drugim zaś zwracanie się do niej per „dziewczyno”. Zmilczała, ponieważ w jej okolicznościach nie byłoby roztropnie się odezwać. Ponieważ nie zanosiło się na to, że Helen rozwieje jej wątpliwości, wzięła obydwa dzbanki i powąchała ich zawartość, mając nadzieję, że zapach coś jej podpowie. Oba czuć było ziołami i przyprawami. Nie chcąc tracić więcej czasu na decyzję, przelała do gara płyn z jednego naczynia – ten, który jej zdaniem pachniał lepiej – po czym zamieszała potrawkę, by składniki się połączyły, a drugi dzban postawiła na stole po lewej.
Otwarły się drzwi i Meg na ten dźwięk lekko podskoczyła. Powinna nad sobą panować. Była zdenerwowana, a jeżeli ma tu zostać przez kilka dni i zapoznać się z głową klanu McAlisterów, musi jakoś powściągnąć nerwy. Wszedł mężczyzna w słusznym wieku, przyjrzał się jej z zaciekawieniem, po czym skierował się do Helen, która patrzyła na niego, wziąwszy się pod boki.
– Dobrze, że się nareszcie zjawiłeś. Mikstura, którą ci uwarzyłam, nie wytrzyma całego dnia. Możesz wypić tylko łyk. Zrobiłam silniejszą niż zwykle, żeby miała lepsze działanie – burknęła Helen i na koniec zmarszczyła brwi.
– Ale przecież już jestem. Nie patrz tak na mnie, kobieto. Stary Donald zabawiał mnie swoimi historyjkami. Wiesz, jaki on jest.
Helen potrząsnęła głową z dezaprobatą.
– W porządku, ale zażyj lekarstwo, Gawen. Gdzieś je postawiłam… – Helen znowu zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć. – A, tu jest – powiedziała, wskazując dzbanek, który Meg przestawiła na stół. – Nie pamiętam, żebym go tutaj stawiała – rzekła z rozdrażnioną miną. – Mniejsza z tym. Ważne, żebyś je teraz zażył. Przy twoich objawach nie jest dobrze, że od tylu dni nie nawoziłeś ziemi.
Meg próbowała nie myśleć o ostatnich słowach Helen, ponieważ – jeśli dobrze je zrozumiała – kobieta przygotowała ziołową miksturę dla Gawena, aby mu ulżyć w kłopotach jelitowych. Zaklęła w duchu. Jeżeli pomyliła dzbanki…
– A to kto? – spytał Gawen, upiwszy mały łyk mikstury.
Pytanie wyrwało Meg z rozmyślań.
– Nazywa się Meg McDuff – odpowiedziała Helen, skinąwszy głową w jej stronę. – Jej matka była z McAlisterów. Nie wiem, czy ją pamiętasz. Córka starego Williama.
Gawen zastanawiał się przez kilka sekund, skrobiąc się po łepetynie.
– Williama Sześć Palców? Tego, który biegał goły, kiedy się obudził w nocy, i sprawiał wrażenie, że wciąż śpi, czy tego Williama, który trzymał w chacie owcę i przebierał ją za swoją zmarłą żonę? – spytał z nagłym zainteresowaniem.
Kiedy Meg to usłyszała, wypadła jej z ręki drewniana łyżka. To chyba żarty, nie? Odczekała kilka sekund, spodziewając się wybuchu śmiechu po tym dowcipie w złym guście, ale poważne, pozbawione wyrazu twarze rozmówców wskazywały na to, że mówiono zupełnie serio. Wobec tego albo miała przodka, który lubił pokazywać goły tyłek całej wsi, albo takiego, któremu całkiem odbiło. Odczekała jeszcze chwilę, wstrzymując oddech. Miała nadzieję, że Helen wyświadczy jej przysługę i odpowie za nią, ale ta kobieta, która – odkąd ją Meg poznała – raz po raz rzucała pod jej adresem zniewagi – tym razem milczała jak grób.
– Ech, niestety, nie poznałam swoich dziadków, a mama nie opowiadała mi o Williamie. Chyba były to dla niej zbyt bolesne wspomnienia – wygłosiła w końcu z ubolewaniem i poczuła na plecach kropelki potu, jakby w wełnianej sukience nagle zrobiło się jej za gorąco.
Milczenie zdawało się ciągnąć w nieskończoność, chociaż uważała, że dobrze odpowiedziała na pytanie. To wyjaśnienie było spójne i nie kompromitowało jej w najmniejszym stopniu.
Helen patrzyła na nią przez kilka sekund, zanim się odezwała.
– To prawda, twoja matka była bardzo zamknięta w sobie. W młodości prawie nic nie mówiła i nie dziwi mnie, że nie chciała rozmawiać o swoim klanie i swojej rodzinie. Pewnie było jej trudno iść za mężem, który zabrał ją na niziny. – To ostatnie słowo Helen wymówiła z wyraźnym niesmakiem.
Meg pomyślała, że brakuje jeszcze, żeby splunęła z odrazą.
– W rzeczy samej – powiedziała, robiąc taką samą minę jak Helen.
Na ustach kucharki zawitało coś, co wyglądało na słaby uśmiech. Meg zaś uznała, że może mimo wszystko uda jej się przeżyć ten pierwszy dzień w gnieździe wroga.
Rozdział 3
Evan McAlister na próżno próbował skupić myśli. Odkąd opuścili włości klanu McLane’ów, jego brat Andrew i ich kuzyn Calum nie przestawali paplać jak małe dzieci.
– Albo przestaniecie gadać, albo przysięgam, że rozwalę wam obu łby – zapowiedział Evan tonem, który nie pozostawiał wątpliwości.
Andrew popatrzył na brata, z wielkim trudem powstrzymując się od uśmiechu.
– Jesteś w bardzo złym humorze, odkąd powiedziałeś staremu Balthairowi McLane’owi, że twoje zaręczyny z jego córką, które uważał za pewne, przechodzą do historii.
Evan spojrzał na niego. Brat znał go aż nazbyt dobrze, by widzieć, kiedy powinien ugryźć się w język. Mimo to trzeba przyznać, że miał rację. Evan był w humorze pod psem. Stary McLane urządził awanturę, kiedy usłyszał, że małżeństwo jego córki nie może dojść do skutku z powodu królewskiego dekretu. Nie dało się nic na to poradzić i McLane o tym wiedział, tak samo jak wiedział, że chociaż sojusz dwóch klanów nie został sformalizowany, nie leży w jego interesie tracić takiego sojusznika. Dlatego mimo początkowej wybuchowej reakcji nie rozeszli się w gniewie.
– Myślałem, że stary McLane dostanie ataku szału – wtrącił Calum. – Widzieliście, jak poczerwieniał na twarzy? W pewnym momencie miałem wrażenie, że pęknie, ale kiedy zobaczył twoją minę, Evan, powściągnął nieco swoje zapędy. Zapomniał poprosić cię o wybaczenie – ciągnął Calum, nieświadomy spojrzeń, które posyłał mu Andrew, a które wyraźnie mówiły, że powinien się zamknąć.
Evan spiorunował Caluma wzrokiem, aż w końcu kuzyn najwyraźniej pojął aluzję i natychmiast zamilkł.
Andrew, trzy lata młodszy od niego, był z nich trzech obdarzony najbardziej ekstrawertycznym charakterem. Nigdy nie tracił dobrego humoru ani pozytywnego nastawienia, wiecznie miał uśmiech na ustach. Zdawało się, że nic nie zdoła zachmurzyć tej pogodnej twarzy o rysach bardzo podobnych do rysów brata, a jednak tak od nich różnych. Podczas gdy Evan miał kasztanowate włosy i zielone oczy, Andrew był rudy, o oczach w ciemniejszym odcieniu zieleni, z brązowymi punkcikami, które nadawały im głębię, i szelmowskie wejrzenie, nieumykające uwadze kobiet. Brat oraz Malcolm i Colin byli jego powiernikami. Calum przeciwnie, po śmierci ojca żywił w sercu zbyt wiele urazy i gniewu, żeby móc ślepo zawierzyć jego osądom. Evan miał nadzieję, że z czasem, z upływem lat przyjdzie dojrzałość i Calum nauczy się nad sobą panować.
Malcolm pozostał na czele klanu podczas jego nieobecności, a Colin, prawa ręka Evana, w tym momencie jechał u jego boku z szelmowskim półuśmieszkiem.
– A ty co się tak cieszysz? – zagadnął go opryskliwie przyjaciel.
Colin nie kazał sobie powtarzać pytania.
– Ponieważ znam cię i wiem, o czym myślisz – odparł, unosząc brew. – Myślisz, że żeniaczka z którąś z panien od McGregorów ściągnie na ciebie mnóstwo problemów i zmartwień. I nie mylisz się. Wiele osób sprzeciwia się temu małżeństwu, począwszy od członków twojego własnego klanu.
Evan, odpowiadając, patrzył uporczywie przed siebie.
– Taki jest nakaz króla i mój klan go posłusznie wypełni – rzekł z wrodzoną pewnością siebie. – To małżeństwo, wbrew temu, co sobie myśli król, tylko zaogni waśń między klanami, ufam jednak, że moi ludzie rozumieją, że nie ma innej opcji.
Colin skinął głową na znak zgody, po czym mówił dalej:
– To nie ulega dyskusji. Jeśli będzie trzeba, nasz klan pójdzie za tobą do samego piekła, ale to nie nasi ludzie mnie martwią. Są inne klany, które już się oblizują, wiedząc, że ten związek może skruszyć nasze naturalne sojusze, ponieważ niektórzy z naszych sprzymierzeńców żywią własną wrogość do McGregorów i będą żywić ją nadal mimo twojego małżeństwa, a to… postawi nas w niewygodnej sytuacji.
Evan też o tym wiedział, ale też miał pewność, że wiele z owych klanów woli mieć McAlisterów za sojuszników, a nie wadzić się z nimi.
– Przy odrobinie szczęścia – ciągnął Colin w zamyśleniu – to McGregorowie zbuntują się przeciw nakazowi króla i oszczędzą nam trudu zabicia ich wszystkich na weselu.
– Nie sądzę, by panna młoda ucieszyła się z takiego ślubu – mruknął Andrew, puszczając oko do Colina.
Evan spojrzał na niego ponuro, lecz Colin uśmiechnął się z rozbawieniem.
– I nie chcę nawet mówić o twojej nocy poślubnej – ciągnął Colin. – Na twoim miejscu miałbym się na baczności. Mówią, że są wielkie i krzepkie, mają żmijowy język i nie pozostawią obojętnie nikogo, kto je pozna. Podobno nawet rośnie im zarost na twarzy, jak mężczyznom.
To ostatnie dodał ledwie słyszalnym głosem, patrząc na przyjaciela z żalem.
Evan zaklął w duchu. Od nieszczęsnego ślubu dzieliło go jeszcze pięć miesięcy, a on już musiał znosić podobnego rodzaju brednie. McGregorowie może i byli niegodnymi draniami, ale nie buntowali się przeciw królewskim nakazom, choć nie był aż taki pewien, czy Dune McGregor będzie marnował czas, siedząc z założonymi rękami. Wiedział, że cokolwiek ten człowiek wymyśli, nie będzie to z pożytkiem dla McAlisterów.
Evan utkwił wzrok w horyzoncie. W oddali majaczyła sylwetka domostwa McAlisterów, siedziba jego rodu, usytuowana na półwyspie Kintyre, w pięknym otoczeniu. Wrzosy, odporne i silne, prezentowały się w całej swojej krasie. Na wrzosowiskach wyrastały jedne z najpiękniejszych i zarazem najczęściej spotykanych kwiatów Szkocji. Okrywały zbocza gór wrzosową purpurą i żółtym kwieciem kolcolistów, stając się prawdziwą ucztą dla oczu.
Jego myśli pobiegły do pewnego wspomnienia z dzieciństwa.
Ujrzał, jakby to było wczoraj, swojego brata Kerra – biegali razem po tych górach z drewnianymi mieczami, bawiąc się w wielkich wojowników. Walczyli i zaśmiewali się bez ustanku, aż Kerr, bardziej niezdarny z nich dwóch, padał na ziemię i staczał się po zboczu, po czym lądował u podnóża poobijany, umierając ze śmiechu. Evan przypomniał sobie jedną z tamtych zabaw. Sam miał zapewne nie więcej niż pięć albo sześć lat, gdy zobaczył, jak jego brat spada. To wspomnienie sprawiało, że w żołądku uwierał go supeł – dziś tak samo jak tamtego dnia.
Pamiętał, że biegł do brata jak wiatr, nie mogąc złapać tchu, jego stopy pędziły na granicy możliwości. Wykrzykiwał jego imię, a ten urwis nie odpowiadał. Gdy Evan dotarł do niego, ledwie żywy ze strachu, że może coś mu się stało, Kerr miał małą rankę na głowie i śmiał się do rozpuku. W tamtym momencie udusiłby go za to, że się nie odzywał i pozwolił mu prawie umrzeć ze zmartwienia, ale skończyło się na tym, że padł obok niego na ziemię ze śmiechem.
Jego brat teraz spoczywa pod tymi samymi górami, pogrzebany wraz ze swoją żoną. Umarli jedno po drugim w ciągu kilku godzin, oboje złożeni gorączką.
Od ich śmierci minęły dopiero dwa lata, ale jemu zdawało się, że upłynęła wieczność.
Śmierć Kerra, tak nagła i niesprawiedliwa, dla pozostałych dwóch braci była ciężkim ciosem. Kerr miał zaledwie dwadzieścia trzy lata – tyle samo, ile Andrew obecnie. Był młodym i silnym mężczyzną o godnej pozazdroszczenia żywotności. Gdy Evan pomyślał o tym, co choroba zrobiła z nim w ciągu kilku dni, od środka zżerała go ślepa, intensywna furia.
– Nie mogę się doczekać, kiedy przyjadę i spróbuję potrawki, którą przyrządziła Helen. Ta kobieta gotuje jak sami anieli.
Słowa Caluma wyrwały Evana ze wspomnień.
Zaburczało mu w brzuchu i musiał przyznać Calumowi rację. Od ponad dziesięciu godzin nie miał niczego w ustach i był głodny. Tak – mruknął w duchu, po raz pierwszy pozwalając sobie na słaby uśmiech – dziś wieczorem on i jego ludzie spałaszują pyszności uwarzone przez Helen.
Rozdział 4
Meg pomagała Helen nakrywać stoły do kolacji w wielkiej sali. Posprzątały pomieszczenie i rozmieściły w nim kwiaty, by wypełnić powietrze przyjemnym zapachem.
Sala była dość duża i mieściła kilka drewnianych stołów z długimi ławami. Grube kamienne mury były oświetlone pochodniami, a na ścianie przyległej do wejścia wisiał gobelin przedstawiający godło McAlisterów wraz z ich zawołaniem: Fortiter.
Kiedy Meg, zatopiona w myślach, wychodziła z pomieszczenia, by wrócić do kuchni po następne rzeczy, zatrzymały ją głosy dobiegające od głównego wejścia. Spojrzała na Helen. Kucharka była zajęta przy jednym ze stołów – skupiona na swojej pracy, nie zwracała uwagi na pomocnicę.
Meg wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała stanąć twarzą w twarz z członkami klanu, lecz w tym momencie nie miała na to ochoty. Wyszła więc bocznym korytarzykiem prowadzącym prosto do kuchni. Ciekawość wzięła jednak górę. Meg sprawdziła, czy ma teraz dobry widok na salę, sama nie będąc widziana. Słabe światło i kąt, pod którym się ustawiła, zapewniały jej niejaką dyskrecję, postanowiła więc postać tam przez kilka sekund i zerknąć na twarze oraz posłuchać zbliżających się głosów.
Wstrzymała oddech, kiedy do sali weszło pięciu mężczyzn i zobaczyła ich wyraźnie. Choć wszyscy byli słusznego wzrostu i postawni, żołądek jej się skurczył i serce wywinęło koziołka, kiedy odwrócił się najwyższy z nich. A gdy Helen przywitała go po imieniu, Meg musiała się oprzeć ręką o ścianę, bo nogi się pod nią ugięły.
W uszach zabrzmiały jej wszystkie określenia, którymi go nazywano. Znała je przecież na pamięć.
Diabeł. Anioł śmierci. Gniew pomsty. Furia z gór. Demon Szkocji. Być może wszystkie pasowały do mężczyzny, którego widziała zaledwie kilka metrów od siebie, lecz bez wątpienia mówiły za mało. Żadne z nich nie opisywało tego człowieka właściwie. Czemu nie demon grzechu?
Rysy twarzy miał prawie idealne, spojrzenie przenikliwe, a postawę imponującą. Jedynie kilkudniowy ciemny zarost przyprószający jego szczękę nadawał mu nieco ziemski charakter.
Bardzo wysoki, barczysty, wyglądał jak zbudowany z samych mięśni. Całe jego ciało emanowało siłą, atrakcyjnością i swego rodzaju zagrożeniem. Choć dzieliła ich spora odległość, Meg wyczuwała to intensywnie i miała przy tym wrażenie własnej bezbronności.
Jego oczy, zielone jak u kota, dokonały inspekcji pomieszczenia i ledwie zauważalnie błysnęły. Intensywne, nieugięte spojrzenie sprawiło, że Meg o mało się nie osunęła, gdy na niej spoczęło. Teraz, kiedy patrzył na nią bezpośrednio, zastygła jak skamieniała, jakby ani jeden mięsień w jej ciele nie umiał zareagować. Czy ją zobaczył? Na samą myśl o tym przełknęła ślinę. Nie była żadnym tchórzem, lecz jej zmysłami owładnęły dziwne zawroty głowy, jakich nigdy dotąd nie doświadczyła.
Dostrzegła, że on patrzy jeszcze intensywniej, a jego oczy przybrały ciemniejszy odcień. Ten niuans najwyraźniej wyrwał ją z letargu i sama nie wiedząc jak, zdołała się odwrócić i ruszyć w stronę kuchni. Chciała się tylko oddalić, żeby uporządkować myśli. Co się z nią, u diabła, dzieje?
Wciąż nie wiedziała, dlaczego tak zareagowała na jego obecność. „Przecież to tylko mężczyzna!”, powtarzała sobie raz po raz, przyśpieszając kroku. Nieraz już miała do czynienia z ważnymi mężczyznami, władczymi i przedsiębiorczymi. To były najłagodniejsze słowa, którymi określano jej własnego ojca, a ona zawsze stawiała mu czoło, gdy spotykała się z czymś niesprawiedliwym lub nieodpowiednim. Nie bez powodu była jego utrapieniem, co wiele razy jej wypominał. A jej brat nie pozostawał daleko w tyle.
Nie przeszła nawet dwóch metrów, gdy ktoś ją złapał za ramię i zatrzymał.
Zetknięcie z silną ręką sprawiło, że wyrwał się jej cichy okrzyk, zanim się odwróciła i ujrzała tego samego człowieka, który kilka sekund wcześniej zupełnie zbił ją z tropu.
– Jesteś tą dziewczyną od McDuffów, o której wcześniej mówiła mi Helen, tak?
Evan patrzył na stojącą przed nim kobietę. Kiedy przed chwilą dostrzegł ją w półmroku, pomyślał, że to złudzenie. Stała tam i po kilku sekundach zniknęła. Była szybka, to nie ulegało wątpliwości. Musiał bardzo przyśpieszyć kroku, by ją złapać, zanim całkiem czmychnie.
Kiedy kilka dni temu Helen zapytała go, czy pozwoli, aby córka z małżeństwa Edny McAlister i członka klanu McDuffów zamieszkała i podjęła pracę w zamku, odmówił. Jednak wiedząc, że dziewczyna jest sierotą i że klan McDuffów nie patrzy na nią łaskawym okiem, ponieważ jej ojciec porzucił swoich ziomków i przeniósł się na niziny, Evan zmienił decyzję. Ponadto Helen przedstawiła to jako osobistą prośbę. Najwyraźniej była winna przysługę bratu ojca panny, a McAlisterowie zawsze spłacają długi. Do tego dziewczyna jest w połowie McAlisterem, należy więc do ich klanu. W pewnym sensie czuł się zobowiązany przyjąć ją pod swój dach, dlatego w końcu się zgodził.
Potem nie myślał już więcej o prośbie kucharki, ale gdy dziś zobaczył tę zupełnie nieznaną twarz o tak pełnych wyrazu oczach, dużych i pięknych, jakich nigdy dotąd nie widział, Evan mimo początkowego zaskoczenia doszedł do oczywistego wniosku, że ma przed sobą zapowiadaną osobę.
– Tak, to ja – odpowiedziała Meg cokolwiek piskliwie, patrząc na niego tak, jakby próbowała odgadnąć, czy jest tym, o kim myśli.
Evan puścił ją i przyglądał się jej z zainteresowaniem.
– Jak ci na imię?
Meg, zanim odpowiedziała, przełknęła ślinę.
– Meg – odrzekła już bez wahania.
– A dlaczego tak uciekłaś z sali?
Gdy tylko zadał to pytanie, ujrzał, że w dziewczynie coś się zmieniło. Nagle się wyprostowała, zadarła podbródek i spojrzała z determinacją, a w jej oczach pojawiły się złociste odcienie. Evana rozbawiła ta jej reakcja. Jakby uraził jej dumę.
– Wcale nie uciekłam – oświadczyła stanowczo, patrząc mu prosto w oczy.
Evan uniósł brew. Ta kobieta nie umiała kłamać, ale miała odwagę. Znał mężczyzn, którzy nie byli w stanie nawet spojrzeć mu w oczy, a ta kobieta nie tylko patrzyła mu prosto w źrenice, ale też robiła to z wyraźnym grymasem niesmaku na ustach, co sprawiło, że Evan bardziej, niż należało, zwrócił uwagę na jej pełne wargi.
Meg czuła napięcie w całym ciele. Jeśli Evan McAlister wydawał się imponujący z odległości kilku metrów, teraz, kiedy dzieliły ją od niego centymetry, zupełnie przy nim oniemiała. Z bliska dobrze widziała blizny na jego twarzy: jedną nad lewą brwią i drugą na prawym policzku, trzycentymetrową, prawie przylegającą do ucha. Tak naprawdę te niedoskonałości, zamiast odbierać mu urok, dziwnym sposobem jeszcze go potęgowały. Spojrzenie McAlistera jakby pociemniało, kiedy badawczo patrzył jej w oczy. Meg miała wrażenie, że ten człowiek może ją przejrzeć na wylot, jak gdyby czytał w jej myślach, i przez to poczuła się naga. Gdy tylko pomyślała to słowo, zauważyła, że przez jej ciało przelewa się gorąco i wstępuje jej na policzki. Ki czort sprawił, że musiało jej przyjść na myśl akurat coś, co się wiąże z wyrazem „naga”? Usiłowała pozbyć się niewygodnych myśli z głowy, lecz patrząc na niego, na tego olbrzyma, którego miała przed sobą, nie umiała usunąć obrazu, który stanął jej przed oczami. Przed jej bezwstydnymi oczami. Do diaska! Ale jak to możliwe…? Ona nie jest taka. Na Boga, jeśli go sobie wyobraża tak, jak go Pan Bóg stworzył…! To musi być przecież grzech!
Evan, jakby odgadując, co się dzieje w jej wnętrzu, przysunął się jeszcze bliżej. Wbił w nią wzrok.
Meg wstrzymała oddech, kiedy się zbliżył, a zbliżył się tak bardzo, że jego usta znalazły się tuż przy jej uchu. Czuła jego twardy jak skała głos i jego oddech na swojej szyi, kiedy ostrzegł cicho:
– Jeśli chcesz tu zostać i należeć do naszego klanu, nigdy więcej, przenigdy mnie nie okłamuj.
Meg zamieniła się w słup soli, sparaliżowana nie tym, co właśnie powiedział, ponieważ było bardziej niż oczywiste, że jej się to nie uda. Kiedy będzie tu przebywała, musi kłamać, kłamać i… no tak, jeszcze raz kłamać. Ale nie to było przyczyną zamętu w jej myślach, tylko wrażenia, jakie wywołał jego oddech na jej szyi. Przez całe jej ciało przebiegł dreszcz, pozostawiając po sobie usilne pragnienie czegoś, czego nie rozumiała ani nie pojmowała.
Teraz ledwie mogła na niego popatrzeć, milcząca i oszołomiona tym, czego właśnie doświadczyła, tymczasem naczelnik klanu McAlister odwrócił się i zniknął z jej pola widzenia, zostawiając ją, by mogła wypełniać swoje obowiązki.
To będzie znacznie trudniejsze, niż sobie wyobrażała. Myślała, że jest przygotowana na wszystko, na konfrontację z samym diabłem, z człowiekiem bezlitosnym, groteskowym i brutalnym. Nic jej jednak nie przygotowało na to, co się właśnie zdarzyło. Już czuła, że zdradza własny klan, bo choć nie chciała się do tego przyznać, przez kilka sekund pociągał ją najgorszy wróg McGregorów.
Rozdział 5
Meg była zlana potem. Zanotowała sobie w myślach, żeby następnego dnia włożyć lżejszą sukienkę, ponieważ noszenie tej może przypłacić życiem. W kuchni panował żar, a nieustanne uganianie się z jedzeniem tam i z powrotem przez korytarz do sali biesiadnej, gdzie mężczyźni niecierpliwie czekali na posiłek, sprawiło, że się zziajała jak nigdy w życiu. Jakie to szczęście, że zdążyła upiąć sobie włosy i schować je pod chustką, żeby jej nie przeszkadzały. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie musiała je obciąć. Po co jej takie długie loki? Nic, tylko utrapienie z nimi.
Uśmiechnęła się tęsknie na wspomnienie siostry. Gdyby ją usłyszała, podniosłaby lament wniebogłosy. Meg właśnie z powodu Aili do tej pory nie skróciła włosów.
– Meg, dziewczyno, pośpiesz się! Mężczyźni są głodni, a ty ruszasz się jak mucha w smole.
Meg zacisnęła zęby, żeby nie odpyskować tej jędzy. Jak mucha w smole? Przez cały wieczór biega jak z piórkiem… Ale się powtrzymała. Zmusiła się do uśmiechu, po czym spojrzała na nią.
– Tak, oczywiście, Helen. Co jeszcze mam zrobić? – spytała z ironią.
Może wskoczyć na świnię i odlecieć? Bo nie miała pojęcia, co innego pozostało do zrobienia.
– Zanieś im potrawkę. To dla ciebie za duży wysiłek? – zapytała Helen.
– Oczywiście, że nie, już się robi – odpowiedziała Meg z niewinną miną i uśmiechem na ustach.
Helen zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy ta dziewczyna rzeczywiście jest takim niewiniątkiem i skromnisią, jak się prezentuje, a do tego półgłówkiem, czy tylko udaje i ukrywa znacznie więcej, niż na to wygląda. Nie wiedziała czemu, ale miała przeczucie, że z tą dziewczyną coś jest nie tak. Nie można jej było odmówić pracowitości. Szybko i zręcznie wywiązała się z wszystkich zadań, które Helen jej przydzieliła. Choć rzucało się w oczy, że nie ma rozeznania w kuchni, nadrabiała to gorliwością.
Helen czepiała się jej, tak jak wszystkich dokoła, zauważyła jednak, że dziewczyna nie odpowiada na docinki jak większość. Ta pannica, mimo udawanej potulności, nie zwiodła kucharki. W jej spojrzeniu widać było iskry buntu i Helen wiedziała, że młódka nieraz już musiała gryźć się w język, żeby nie odszczeknąć. A to jej się podobało.
– Bierz. I żebyś po drodze nie uroniła ani kropelki.
Meg wzięła od Helen gar z potrawką, czując na sobie jej zdecydowane i lekko niechętne spojrzenie. Nie wiedziała, czy zrobiła coś, czym podpadła tej kobiecie, czy po prostu trafiła jej się wiecznie niezadowolona przełożona, ale prawda była taka, że miała ochotę zniknąć jej na chwilę z oczu.
Gar ważył więcej, niż się spodziewała, i początkowo ramiona trochę jej się ugięły pod nieoczekiwanym ciężarem.
– Uważaj z tą potrawką, panienko, trzymaj mocno – ostrzegła Helen, celując w nią palcem.
Meg pomyślała o pięciu sposobach na oderwanie tego palca i żaden z nie zbudził w niej najmniejszego współczucia, choć byłoby przy tym dużo, duuużo krwi.
Gdy weszła do wielkiej sali, otoczył ją gwar rozmów. Przy stołach siedziało pełno mężczyzn z klanu McAlister. Miejsca przy głównym stole zajmowali Evan i kilku innych mężczyzn. Jednego z nich rozpoznała, ponieważ przybył wraz z nim kilka godzin wcześniej. Są do siebie podobni – zauważyła od razu. Oczywiście nieznajomy miał rude włosy i oczy w innym kolorze niż Evan, ale rysami twarzy nie bardzo się od niego różnił. On też był bardzo atrakcyjny, ale wyglądał na milszego, a z jego twarzy prawie nie znikał uśmiech. Nie jak u Evana McAlistera, człowieka o twardym i nieprzeniknionym obliczu. W tym momencie poczuła, że tamten skierował na nią spojrzenie.
Oderwała od niego wzrok i policzki stanęły jej w ogniu, jakby ją przyłapano na niewłaściwym zachowaniu. Postawiła garnek na końcu stołu i odeszła, nie oglądając się za siebie.
– To ta dziewczyna, o której mówiła ci Helen? – zapytał Andrew z uśmiechem na ustach. – Śliczna.
Widząc minę brata, Andrew powstrzymał parsknięcie. Postronny obserwator nie wyczytałby z twarzy Evana jego myśli, lecz Andrew był jego bratem i znał go doskonale. Dostrzegł, że po jego słowach spojrzenie Evana sposępniało, a szczęka lekko się zacisnęła.
– Tak, w rzeczy samej. Ma na imię Meg – odparł Evan, jakby to nie miało najmniejszego znaczenia.
– Rozmawiałeś już z nią?
Evan przyjrzał się bratu. Dobrze znał ten błysk w jego źrenicach.
– Do czego zmierzasz?
Andrew znów się uśmiechnął. Przed chwilą widział, jak Evan patrzył na tę młódkę, gdy tylko weszła do sali. Śledził każdy jej ruch i nie spuszczał z niej wzroku, a to wzbudziło w młodszym bracie zainteresowanie. Nie zainteresowanie dziewczyną, choć faktycznie była śliczna, tylko zainteresowanie zachowaniem brata. Od dawna nie widział takiego zaciekawienia w jego spojrzeniu.
– Tak, rozmawiałem z nią, ale zamieniliśmy tylko kilka słów. Czemu pytasz?
Andrew przechylił głowę, żeby swoim poprzednim słowom ująć wagi.
– Tak sobie, z czystej ciekawości – odrzekł z półuśmiechem.
– Pewnego dnia swoją ciekawością ściągniesz na siebie kłopoty – zapowiedział Evan, zwracając się w jego stronę.
Andrew popatrzył na brata i dostrzegł iskrę rozbawienia w jego oczach.
„No proszę!” – pomyślał z odrobiną nadziei. Po raz pierwszy od dwóch lat ujrzał, że Evan się nieco rozluźnił. Od śmierci Kerra bardzo się zmienił. Rzadko się uśmiechał, zrobił się twardszy i bardziej nieprzystępny i choć Andrew rozumiał go jak nikt inny, w głębi duszy tęsknił za starszym bratem – za tym Evanem, którego znał, zanim doszło do tamtej tragedii.
Evan zawsze był najbardziej milczący z nich trzech, najtwardszy i najwięcej od siebie wymagał. Silny i czujny, sprawiał wrażenie, że radzi sobie ze wszystkim, i Andrew go podziwiał, tak samo teraz jak w dzieciństwie.
Kerr jednak był zwornikiem całej rodziny. Dyplomatyczny, cierpliwy, zawsze umiał ludzi wysłuchać, a także przejrzeć na wylot. On też był powiernikiem i prawą ręką Evana.
Zostawiając na boku rozmyślania, Andrew popatrzył na Evana, zanim mu odpowiedział.
– Może, ale ten dzień to jeszcze nie dziś – odrzekł ze swoim wiecznym uśmiechem, unosząc brew.
– Nie byłbym taki pewien, bracie – rzucił Evan.
Andrew parsknął śmiechem.
W tym momencie weszła Helen i zaczęła nakładać na talerze swoją fantastyczną potrawkę. Pieczone mięso też roztaczało wyśmienity aromat.
Evan kątem oka zerknął na młodszego brata, który teraz rozmawiał z Malcolmem. Martwił się o niego. Znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że pod wiecznym uśmiechem i dobrym humorem kryje się coś znacznie więcej – ból, którego w ostatnich miesiącach nigdy nie okazywał na zewnątrz. Andrew umiejętnie maskował swoje emocje, zasłaniając je poczuciem humoru. Zakrawało na ironię, że od dzieciństwa najbardziej ekstrawertyczny z nich trzech był najbardziej skryty.
Przez salę przebiegł pomruk aprobaty, gdy ludzie zaczęli jeść potrawkę Helen. Evan, wyrwany z rozmyślań, wreszcie zwrócił uwagę na swój talerz. Jego kiszki wybrały akurat ten moment, by zagrać marsza, niecierpliwie domagając się zaspokojenia głodu.
Nie ociągając się więcej, Evan odciął dla siebie kawałek mięsa z leżącej na stole tacy i z lubością wziął się do jedzenia. Smakowało wybornie, prawdziwe niebo w gębie.