Po kruchym lodzie - Josephine Lys - ebook + audiobook
BESTSELLER

Po kruchym lodzie ebook i audiobook

Josephine Lys

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Evan McAlister, naczelnik klanu, zostaje nakazem króla Szkocji zobowiązany do zawarcia małżeństwa z jedną z córek przywódcy klanu McGregorów. Takie rozwiązanie ma położyć kres ciągnącej się od stuleci nienawiści między tymi dwoma rodzinami. 

Meg McGregor ani myśli tak po prostu poddać się królewskiemu dekretowi, który nakazuje, by ona albo jej starsza siostra wyszła za mąż za cieszącego się złą sławą McAlistera. Meg obmyśla więc szalony plan, aby dowiedzieć się, czy Evan faktycznie jest tak zły, jak o nim mówią. Dziewczyna, podając się za kogoś innego, zostaje przyjęta do zamku McAlisterów i tam zamierza poznać prawdę. Śmiałe poczynania Meg narażają na niebezpieczeństwo nie tylko jej życie, lecz także… serce.

„Po kruchym lodzie” to pierwsza część pełnej uroku i namiętności serii Szkockie serce autorstwa Josephine Lys, hiszpańskiej prawniczki i jednej z najbardziej znanych pisarek romansów na Półwyspie Iberyjskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 23 min

Lektor: Katarzyna Domalewska
Oceny
4,1 (561 ocen)
251
152
109
41
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Dobrze spędzony czas

Fajna książka. Lubię szkockie klimaty, lubię romanse. Główna bohaterka budzi skojarzenie z Meridą. Językowo nawet też niezła, nie ma się wrazenia, że bohaterowie to banda gimnazjalistów, jak w wielu nowych książkach ostatnich lat. Jednakże książka nieco zbyt krótka, wiele wątków powinno być bardziej rozbudowanych.
40
ewamonika19

Nie oderwiesz się od lektury

Taka bajka dla doroslych, dobry scenariusz na film
30
Donna21

Dobrze spędzony czas

Klasyczny romans historyczny, idealna lektura na spokojny wieczór. Choć końcowe rozdziały mogłyby być bardziej rozbudowane.
10
Wiolka0870

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna bajka dra dorosłych, lekka i przyjemna historia do poduszki.
10
mediateka

Nie oderwiesz się od lektury

Super, więcej takich opowiadań chciałbym przeczytać
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: El hielo bajo tus pies

Prze­kład z ję­zyka hisz­pań­skiego: Ma­gnus Wiel­gus

Co­py­ri­ght © Jo­se­phine Lys, 2024

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Nune Mar­tínez

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8034-886-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Dawno temu w gó­rach Szko­cji

Róż­nie go na­zy­wali: dia­błem, anio­łem śmierci, gnie­wem po­msty, fu­rią z gór, de­mo­nem Szko­cji. Wszyst­kie te wy­mowne okre­śle­nia brzmiały nie­po­chleb­nie w uszach mło­dej na­rze­czo­nej. Meg McGre­gor po­wta­rzała je so­bie raz po raz, by uspra­wie­dli­wić swój śmiały plan. Plan, który ją przy­wiódł aż do bram tego zamku, tej mon­stru­al­nej sza­rej twier­dzy – sie­dziby klanu McA­li­ste­rów.

Nie­na­wiść mię­dzy kla­nami McA­li­ste­rów i McGre­go­rów roz­go­rzała kil­ka­set lat temu, gdy pe­wien McGre­gor zo­stał oskar­żony o za­mor­do­wa­nie swo­jej mał­żonki, wy­wo­dzą­cej się z McA­li­ste­rów. Od tam­tej pory dwa klany raz po raz to­czyły z sobą iście epic­kie wojny. Lu­dzie pod­czas spo­tkań opo­wia­dali hi­sto­rie pełne krwa­wych bi­tew i strasz­li­wych znie­wag, a nowe po­ko­le­nia wzra­stały, słu­cha­jąc opo­wie­ści, które z upły­wem czasu wy­ol­brzy­miano, aż za­mie­niły się w praw­dziwe le­gendy.

Król Wil­helm I Lew, ma­jąc ser­decz­nie dość za­cie­kłej nie­na­wi­ści dzie­lą­cej dwa klany, mo­nar­szym de­kre­tem na­ka­zał na­czel­ni­kowi klanu McA­li­ste­rów, Eva­nowi McA­li­ste­rowi, zna­nemu pod przy­dom­kiem De­mon, by przed upły­wem roku oże­nił się z któ­rąś z có­rek Dune’a McGre­gora, na­czel­nika klanu McGre­go­rów, i dzięki temu mał­żeń­stwu raz na za­wsze po­ło­żył kres od­wiecz­nej wro­go­ści, od lat wy­krwa­wia­ją­cej oba klany. Do daty wy­zna­czo­nej przez króla po­zo­stało już tylko pięć mie­sięcy.

Meg znów po­my­ślała o stra­pie­niu i zło­ści, które po­czuła, kiedy jej oj­ciec, Dune McGre­gor, prze­ka­zał jej tę wia­do­mość. Do­brze znała swo­jego ojca i wie­działa, że ubo­dło go to do ży­wego. Stał na czele po­tęż­nego, dum­nego klanu McGre­go­rów, a jego wro­go­wie słusz­nie się go bali. Był pa­nem spra­wie­dli­wym i po­ryw­czym, a za­ra­zem cu­dow­nym oj­cem. Trudno mu się było po­go­dzić z tym, że musi jedną ze swo­ich dwóch có­rek za­rę­czyć z wła­snym wro­giem, choć wie­dział, że kró­lew­ski na­kaz jest nie­odwo­łalny.

Dla­tego Meg wy­my­śliła pe­wien plan. Skoro już mu­siała po­ślu­bić dia­bła wcie­lo­nego – choć była młod­szą córką Dune’a McGre­gora, ni­gdy w ży­ciu nie do­pu­ści­łaby, żeby jej star­sza sio­stra znisz­czyła so­bie ży­cie, wy­cho­dząc za ta­kiego po­twora – chciała przy­naj­mniej wie­dzieć, z kim bę­dzie miała do czy­nie­nia. Aili była zbyt ła­godna i do­bra na taki zwią­zek, a je­śli to, co opo­wia­dają o Eva­nie McA­li­ste­rze, jest prawdą, zła­małby on du­cha i znisz­czył szla­chetne serce jej sio­stry w ciągu nie­spełna ty­go­dnia. Meg nie mo­gła do tego do­pu­ścić. Aili i tak za­wsze się po­świę­cała dla in­nych. Kiedy ich matka zmarła, star­sza sio­stra przed­wcze­śnie wzięła na sie­bie rolę pani domu, ota­cza­jąc opieką Meg oraz ro­dzinę i klan. Dbała o ojca i swo­jego star­szego brata Lo­gana i wzięła na barki cię­żar ogromny jak na za­le­d­wie dwu­na­sto­let­nią dziew­czynkę.

Meg uśmiech­nęła się na wspo­mnie­nie sio­stry. Czarne jak noc pro­ste włosy Aili opa­dały jej na ra­miona ni­czym je­dwabny płaszcz. Oczy miały ko­lor wzbu­rzo­nego mo­rza, a twarz od­zna­czała się por­ce­la­nową de­li­kat­no­ścią. Dziew­czyna za­chwy­cała za­równo urodą, jak i pięk­nym wnę­trzem. Cały klan uwiel­biał ją i sza­no­wał. A co naj­waż­niej­sze, była za­ko­chana w mło­dym Ia­nie McPhee. I Meg nie mo­gła się zgo­dzić, by szczę­ście sio­stry, którą ko­chała z ca­łej du­szy, zo­stało znisz­czone z po­wodu dumy dwóch męż­czyzn.

Cho­ciaż Meg była za­le­d­wie dwa lata młod­sza niż Aili, za­wsze ucho­dziła w ro­dzi­nie za czarną owcę. Z na­tury uparta, po­ryw­cza i bun­tow­ni­cza, odzie­dzi­czyła uspo­so­bie­nie po ojcu, co wpę­dzało ją w więk­sze kło­poty, niż przy­sta­łoby da­mie. Jej wiecz­nie nie­uła­dzone brą­zowe krę­cone włosy się­gały do pasa i do­pro­wa­dzały ją do szału, dla­tego czę­sto no­siła je zwią­zane. Nie ob­ci­nała ich tylko dla­tego, że Aili na­le­gała, twier­dząc, że są ta­kie ładne. Meg miała świa­do­mość, że przez jej sio­strę prze­ma­wia mi­łość, po­nie­waż sama nie wi­działa w swo­ich lo­kach ni­czego nad­zwy­czaj­nego. Jej ja­sne kasz­ta­no­wate oczy w świe­tle słońca wy­da­wały się zło­ci­ste i zwy­kle błysz­czały uśmie­chem, gosz­czą­cym na jej ustach, naj­czę­ściej kiedy wpa­dała na ja­kiś po­mysł w ro­dzaju tych, które przy­pra­wi­łyby o drże­nie sa­mego Dune’a McGre­gora.

Górną część jej po­licz­ków zdo­biły ka­pry­śnie roz­rzu­cone piegi, co nie­spe­cjal­nie ją tra­piło, bo nie była ani tro­chę ko­kietką, tyle że brat wy­ko­rzy­sty­wał je, żeby jej do­ku­czać. Do dziś, gdy się kłó­cili lub chciał jej za­grać na ner­wach, na­zy­wał ją „pie­gu­ską”. Aili za­wsze jej po­wta­rzała, że nie jest świa­doma wła­snej urody, a Meg krzy­wiła się na te słowa, ale za­raz po­tem obej­mo­wała sio­strę, wdzięczna za to, że Aili do­kłada sta­rań, by Meg nie czuła się w ro­dzi­nie jak brzy­dula.

– Wiesz, co ro­bisz, dziew­czyno? – spy­tał Adam McDuff.

Meg spoj­rzała na męż­czy­znę, który jej to­wa­rzy­szył w wy­pra­wie. Był ku­zy­nem jej matki, też wy­wo­dzą­cej się z McDuf­fów, i choć czas ob­szedł się z nim dość ła­ska­wie, na jego twa­rzy i rę­kach wid­niały bli­zny świad­czące o tym, że jest to czło­wiek, z któ­rym na­leży się li­czyć. Żona wuja po­cho­dziła z McA­li­ste­rów, a jej sio­stra od wielu lat była ku­charką u na­czel­nika klanu.

Kiedy Meg za­py­tała ojca, czy może kilka dni spę­dzić ze swoją do­brą przy­ja­ciółką Eve­lyn McDuff, Dune McGre­gor zgo­dził się, są­dząc, że córce do­brze zrobi, gdy ja­kiś czas po­prze­bywa z da­leka od ro­dzin­nego klanu, zwłasz­cza po na­ka­zie króla. Dla wszyst­kich były to trudne dni.

Nie wie­dział jed­nak, że w rze­czy­wi­sto­ści za­pla­no­wana wi­zyta była do­sko­na­łym pre­tek­stem, by Meg mo­gła zre­ali­zo­wać swój sza­lony plan.

Adam McDuff znów na nią po­pa­trzył. Do tej pory nie mógł zro­zu­mieć, jak mógł się dać wcią­gnąć w to kłam­stwo. Ka­te­go­rycz­nie od­ma­wiał jej po­mocy, aż w końcu, po dwóch dniach wier­ce­nia dziury w brzu­chu, osta­tecz­nie wy­ra­ził zgodę. Ina­czej mu­siałby ją za­mor­do­wać, a nie są­dził, żeby przy­wódca McGre­go­rów pu­ścił mu to pła­zem. W końcu to jego córka.

– Je­stem pewna, Ada­mie – od­parła Meg z więk­szą de­ter­mi­na­cją, niż czuła.

McDuff uśmiech­nął się mimo woli. Mu­siał przy­znać, że dziew­czy­nie nie bra­kuje od­wagi.

– Po­wtórzmy jesz­cze raz – rzekł, uci­na­jąc ge­stem dys­ku­sję, w którą za­mie­rzała się wdać Meg.

– Do­brze – zgo­dziła się, krzy­wiąc usta. – Choć na­prawdę nie wi­dzę po­trzeby. Uwa­żam, że je­stem w sta­nie za­pa­mię­tać, co mi po­wie­dzia­łeś. Nie je­stem głu­pia, Ada­mie McDuff.

Uniósł brew, a ona od­po­wie­działa uśmie­chem.

– Je­stem twoją bra­ta­nicą, córką brata Briana i jego żony Edny McA­li­ster –za­częła re­cy­to­wać. – Twój brat był czarną owcą w ro­dzi­nie, po­nie­waż po­rzu­cił swój klan i osiadł na ni­zi­nach, czego mu ni­gdy nie wy­ba­czy­li­ście i przez co wcale o nim nie wspo­mi­na­li­ście. Kilka mie­sięcy temu po­ja­wi­łam się w wa­szym domu, pro­sząc o po­moc. Moi ro­dzice umarli i nie mam się gdzie po­dziać. Dla­tego po­pro­si­łeś o po­moc sio­strę swo­jej żony, żeby mi po­szu­kała za­trud­nie­nia na zamku, jako że osta­tecz­nie w po­ło­wie pły­nie we mnie krew McA­li­ste­rów. Do­brze? – za­py­tała, pa­trząc mu w oczy, zmę­czona wie­lo­krot­nym po­wta­rza­niem tej sa­mej hi­sto­rii.

McDuff po­twier­dził ski­nie­niem głowy i spoj­rzał na nią twardo.

– W ra­zie wpadki nie chciał­bym być w two­jej skó­rze, dziew­czyno. McA­li­ster to czło­wiek, z któ­rym nie na­leży so­bie po­gry­wać – ostrzegł po­waż­nie. – Twój oj­ciec mnie za­bije, je­żeli się o tym do­wie, a McA­li­ster utnie mi ja… – Adam od­chrząk­nął i nie do­koń­czył słowa, uświa­do­miw­szy so­bie, że nie po­wi­nien go wy­po­wia­dać przy pa­nience, która po­pa­try­wała na niego z iskrą roz­ba­wie­nia w oczach. – A po­tem i tak mnie za­bije – za­koń­czył z przy­gnę­bioną miną.

– Wszystko pój­dzie do­brze. Za nie­cały mie­siąc będę z po­wro­tem w domu i oj­ciec o ni­czym się nie do­wie.

– Dla two­jego i swo­jego do­bra mam na­dzieję, że tak bę­dzie – rzekł Mac­Duff – po­nie­waż pa­ku­jesz się w pasz­czę wilka. A McA­li­ster to naj­groź­niej­szy z wil­ków.

Roz­dział 2

Meg pa­trzyła na gar, który miała przed sobą, jakby był dwu­gło­wym po­two­rem. Do tej pory przy róż­nych oka­zjach po­ma­gała zna­chorce swo­jego klanu, po­nie­waż to lu­biła i do­brze jej to wy­cho­dziło, lecz kuch­nia była dla niej te­re­nem nie­zna­nym.

– Dziew­czyno, mie­szaj po­trawkę, je­śli nie chcesz, żeby dziś wie­czo­rem pan McA­li­ster i jego lu­dzie nie mieli czego do ust wło­żyć. Nie było ich w domu przez dwa dni i wrócą głodni.

Meg po­pa­trzyła na ko­bietę, która ją zbesz­tała. Znała ją do­piero od pół go­dziny, lecz już wie­działa, że bę­dzie to twardy orzech do zgry­zie­nia. Gdy tylko prze­stą­pili bramę for­tecy – naj­brzyd­szego zamku, jaki Meg w ży­ciu wi­działa; zbu­rze­nie go by­łoby przy­sługą wy­świad­czoną ludz­ko­ści – McDuff przed­sta­wił ją swo­jej szwa­gierce He­len McA­li­ster, sio­strze jego nie­ży­ją­cej żony. He­len zmie­rzyła dziew­czynę wzro­kiem z góry na dół, a po­tem z dołu do góry, po czym na dłuż­szą chwilę za­trzy­mała spoj­rze­nie na jej twa­rzy. Meg sta­rała się za­cho­wać spo­kój mimo eg­za­minu, któ­remu zo­stała pod­dała, choć wzgar­dliwa mina ku­charki i pełne nie­smaku kla­śnię­cie ję­zy­kiem spra­wiły, że cała stę­żała. Po­czątki były obie­cu­jące, je­śli za­mie­rzała spę­dzić ja­kiś czas w pie­kle McA­li­ste­rów.

McDuff po­roz­ma­wiał ze swoją szwa­gierką i było bar­dziej niż ja­sne, że nie łą­czą ich zbyt ser­deczne sto­sunki. Nie­mniej He­len zgo­dziła się wy­świad­czyć mu przy­sługę, po któ­rej – jak to ujęła – będą kwita. Po­tem McDuff po­szedł, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, a Meg zo­stała z He­len, ta zaś ka­zała jej iść za sobą do kuchni.

– Za­czniesz od po­ma­ga­nia mi przy garn­kach, dziew­czyno, a po­tem zo­ba­czymy, ja­kie jesz­cze do­sta­niesz obo­wiązki. Pan McA­li­ster wy­dał zgodę, spra­wuj się więc jak trzeba, a wszystko bę­dzie do­brze. Zo­sta­niesz w zamku. Ja miesz­kam tu­taj od lat, od­kąd owdo­wia­łam. Przy­dzie­li­łam ci mały po­koik w dru­gim skrzy­dle, tuż obok mo­jego.

Meg ki­wała głową, go­dząc się na wszystko. Jed­nak jej en­tu­zjazm, by za­po­znać się z kla­nem bez wzbu­dza­nia po­dej­rzeń, ob­ró­cił się w po­piół, gdy He­len po­sta­wiła ją przed pa­le­ni­skiem, nad któ­rym du­siła po­trawkę, pod­czas gdy w garnku obok mięsa bul­go­tała ja­kaś lepka zie­le­nina wy­glą­da­jąca jak ol­brzymi smark.

– Dziew­czyno, za­mie­szaj po­trawkę i wlej do niej to, co masz w dzbanku na półce nad pa­le­ni­skiem.

Meg nie chciała wyjść na cze­pial­ską, ale na półce stały dwa dzbanki. Jesz­cze raz po­pa­trzyła na He­len, by ją za­py­tać, o który z nich cho­dzi, ale spo­tkała się z ostrym spoj­rze­niem.

– Cier­pisz na ja­kieś za­póź­nie­nia, dziew­czyno? – wark­nęła ku­charka. – Bo McDuff nic mi o tym nie wspo­mniał. Ru­chy! – pra­wie krzyk­nęła w końcu, po czym wró­ciła do swo­jego za­ję­cia: zdaje się, że przy­go­to­wy­wała pla­cek z jabł­kami.

Dwie rze­czy na tym świe­cie do­pro­wa­dzały Meg do wście­kło­ści. Pierw­szym było ob­ra­ża­nie jej in­te­li­gen­cji, dru­gim zaś zwra­ca­nie się do niej per „dziew­czyno”. Zmil­czała, po­nie­waż w jej oko­licz­no­ściach nie by­łoby roz­trop­nie się ode­zwać. Po­nie­waż nie za­no­siło się na to, że He­len roz­wieje jej wąt­pli­wo­ści, wzięła oby­dwa dzbanki i po­wą­chała ich za­war­tość, ma­jąc na­dzieję, że za­pach coś jej pod­po­wie. Oba czuć było zio­łami i przy­pra­wami. Nie chcąc tra­cić wię­cej czasu na de­cy­zję, prze­lała do gara płyn z jed­nego na­czy­nia – ten, który jej zda­niem pach­niał le­piej – po czym za­mie­szała po­trawkę, by skład­niki się po­łą­czyły, a drugi dzban po­sta­wiła na stole po le­wej.

Otwarły się drzwi i Meg na ten dźwięk lekko pod­sko­czyła. Po­winna nad sobą pa­no­wać. Była zde­ner­wo­wana, a je­żeli ma tu zo­stać przez kilka dni i za­po­znać się z głową klanu McA­li­ste­rów, musi ja­koś po­wścią­gnąć nerwy. Wszedł męż­czy­zna w słusz­nym wieku, przyj­rzał się jej z za­cie­ka­wie­niem, po czym skie­ro­wał się do He­len, która pa­trzyła na niego, wziąw­szy się pod boki.

– Do­brze, że się na­resz­cie zja­wi­łeś. Mik­stura, którą ci uwa­rzy­łam, nie wy­trzyma ca­łego dnia. Mo­żesz wy­pić tylko łyk. Zro­bi­łam sil­niej­szą niż zwy­kle, żeby miała lep­sze dzia­ła­nie – burk­nęła He­len i na ko­niec zmarsz­czyła brwi.

– Ale prze­cież już je­stem. Nie patrz tak na mnie, ko­bieto. Stary Do­nald za­ba­wiał mnie swo­imi hi­sto­ryj­kami. Wiesz, jaki on jest.

He­len po­trzą­snęła głową z dez­apro­batą.

– W po­rządku, ale za­żyj le­kar­stwo, Ga­wen. Gdzieś je po­sta­wi­łam… – He­len znowu zmarsz­czyła brwi, pró­bu­jąc so­bie przy­po­mnieć. – A, tu jest – po­wie­działa, wska­zu­jąc dzba­nek, który Meg prze­sta­wiła na stół. – Nie pa­mię­tam, że­bym go tu­taj sta­wiała – rze­kła z roz­draż­nioną miną. – Mniej­sza z tym. Ważne, że­byś je te­raz za­żył. Przy two­ich ob­ja­wach nie jest do­brze, że od tylu dni nie na­wo­zi­łeś ziemi.

Meg pró­bo­wała nie my­śleć o ostat­nich sło­wach He­len, po­nie­waż – je­śli do­brze je zro­zu­miała – ko­bieta przy­go­to­wała zio­łową mik­sturę dla Ga­wena, aby mu ulżyć w kło­po­tach je­li­to­wych. Za­klęła w du­chu. Je­żeli po­my­liła dzbanki…

– A to kto? – spy­tał Ga­wen, upiw­szy mały łyk mik­stury.

Py­ta­nie wy­rwało Meg z roz­my­ślań.

– Na­zywa się Meg McDuff – od­po­wie­działa He­len, ski­nąw­szy głową w jej stronę. – Jej matka była z McA­li­ste­rów. Nie wiem, czy ją pa­mię­tasz. Córka sta­rego Wil­liama.

Ga­wen za­sta­na­wiał się przez kilka se­kund, skro­biąc się po łe­pe­ty­nie.

– Wil­liama Sześć Pal­ców? Tego, który bie­gał goły, kiedy się obu­dził w nocy, i spra­wiał wra­że­nie, że wciąż śpi, czy tego Wil­liama, który trzy­mał w cha­cie owcę i prze­bie­rał ją za swoją zmarłą żonę? – spy­tał z na­głym za­in­te­re­so­wa­niem.

Kiedy Meg to usły­szała, wy­pa­dła jej z ręki drew­niana łyżka. To chyba żarty, nie? Od­cze­kała kilka se­kund, spo­dzie­wa­jąc się wy­bu­chu śmie­chu po tym dow­ci­pie w złym gu­ście, ale po­ważne, po­zba­wione wy­razu twa­rze roz­mów­ców wska­zy­wały na to, że mó­wiono zu­peł­nie se­rio. Wo­bec tego albo miała przodka, który lu­bił po­ka­zy­wać goły ty­łek ca­łej wsi, albo ta­kiego, któ­remu cał­kiem od­biło. Od­cze­kała jesz­cze chwilę, wstrzy­mu­jąc od­dech. Miała na­dzieję, że He­len wy­świad­czy jej przy­sługę i od­po­wie za nią, ale ta ko­bieta, która – od­kąd ją Meg po­znała – raz po raz rzu­cała pod jej ad­re­sem znie­wagi – tym ra­zem mil­czała jak grób.

– Ech, nie­stety, nie po­zna­łam swo­ich dziad­ków, a mama nie opo­wia­dała mi o Wil­lia­mie. Chyba były to dla niej zbyt bo­le­sne wspo­mnie­nia – wy­gło­siła w końcu z ubo­le­wa­niem i po­czuła na ple­cach kro­pelki potu, jakby w weł­nia­nej su­kience na­gle zro­biło się jej za go­rąco.

Mil­cze­nie zda­wało się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność, cho­ciaż uwa­żała, że do­brze od­po­wie­działa na py­ta­nie. To wy­ja­śnie­nie było spójne i nie kom­pro­mi­to­wało jej w naj­mniej­szym stop­niu.

He­len pa­trzyła na nią przez kilka se­kund, za­nim się ode­zwała.

– To prawda, twoja matka była bar­dzo za­mknięta w so­bie. W mło­do­ści pra­wie nic nie mó­wiła i nie dziwi mnie, że nie chciała roz­ma­wiać o swoim kla­nie i swo­jej ro­dzi­nie. Pew­nie było jej trudno iść za mę­żem, który za­brał ją na ni­ziny. – To ostat­nie słowo He­len wy­mó­wiła z wy­raź­nym nie­sma­kiem.

Meg po­my­ślała, że bra­kuje jesz­cze, żeby splu­nęła z od­razą.

– W rze­czy sa­mej – po­wie­działa, ro­biąc taką samą minę jak He­len.

Na ustach ku­charki za­wi­tało coś, co wy­glą­dało na słaby uśmiech. Meg zaś uznała, że może mimo wszystko uda jej się prze­żyć ten pierw­szy dzień w gnieź­dzie wroga.

Roz­dział 3

Evan McA­li­ster na próżno pró­bo­wał sku­pić my­śli. Od­kąd opu­ścili wło­ści klanu McLane’ów, jego brat An­drew i ich ku­zyn Ca­lum nie prze­sta­wali pa­plać jak małe dzieci.

– Albo prze­sta­nie­cie ga­dać, albo przy­się­gam, że roz­walę wam obu łby – za­po­wie­dział Evan to­nem, który nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści.

An­drew po­pa­trzył na brata, z wiel­kim tru­dem po­wstrzy­mu­jąc się od uśmie­chu.

– Je­steś w bar­dzo złym hu­mo­rze, od­kąd po­wie­dzia­łeś sta­remu Bal­tha­irowi McLane’owi, że twoje za­rę­czyny z jego córką, które uwa­żał za pewne, prze­cho­dzą do hi­sto­rii.

Evan spoj­rzał na niego. Brat znał go aż na­zbyt do­brze, by wi­dzieć, kiedy po­wi­nien ugryźć się w ję­zyk. Mimo to trzeba przy­znać, że miał ra­cję. Evan był w hu­mo­rze pod psem. Stary McLane urzą­dził awan­turę, kiedy usły­szał, że mał­żeń­stwo jego córki nie może dojść do skutku z po­wodu kró­lew­skiego de­kretu. Nie dało się nic na to po­ra­dzić i McLane o tym wie­dział, tak samo jak wie­dział, że cho­ciaż so­jusz dwóch kla­nów nie zo­stał sfor­ma­li­zo­wany, nie leży w jego in­te­re­sie tra­cić ta­kiego so­jusz­nika. Dla­tego mimo po­cząt­ko­wej wy­bu­cho­wej re­ak­cji nie ro­ze­szli się w gnie­wie.

– My­śla­łem, że stary McLane do­sta­nie ataku szału – wtrą­cił Ca­lum. – Wi­dzie­li­ście, jak po­czer­wie­niał na twa­rzy? W pew­nym mo­men­cie mia­łem wra­że­nie, że pęk­nie, ale kiedy zo­ba­czył twoją minę, Evan, po­wścią­gnął nieco swoje za­pędy. Za­po­mniał po­pro­sić cię o wy­ba­cze­nie – cią­gnął Ca­lum, nie­świa­domy spoj­rzeń, które po­sy­łał mu An­drew, a które wy­raź­nie mó­wiły, że po­wi­nien się za­mknąć.

Evan spio­ru­no­wał Ca­luma wzro­kiem, aż w końcu ku­zyn naj­wy­raź­niej po­jął alu­zję i na­tych­miast za­milkł.

An­drew, trzy lata młod­szy od niego, był z nich trzech ob­da­rzony naj­bar­dziej eks­tra­wer­tycz­nym cha­rak­te­rem. Ni­gdy nie tra­cił do­brego hu­moru ani po­zy­tyw­nego na­sta­wie­nia, wiecz­nie miał uśmiech na ustach. Zda­wało się, że nic nie zdoła za­chmu­rzyć tej po­god­nej twa­rzy o ry­sach bar­dzo po­dob­nych do ry­sów brata, a jed­nak tak od nich róż­nych. Pod­czas gdy Evan miał kasz­ta­no­wate włosy i zie­lone oczy, An­drew był rudy, o oczach w ciem­niej­szym od­cie­niu zie­leni, z brą­zo­wymi punk­ci­kami, które nada­wały im głę­bię, i szel­mow­skie wej­rze­nie, nie­umy­ka­jące uwa­dze ko­biet. Brat oraz Mal­colm i Co­lin byli jego po­wier­ni­kami. Ca­lum prze­ciw­nie, po śmierci ojca ży­wił w sercu zbyt wiele urazy i gniewu, żeby móc ślepo za­wie­rzyć jego osą­dom. Evan miał na­dzieję, że z cza­sem, z upły­wem lat przyj­dzie doj­rza­łość i Ca­lum na­uczy się nad sobą pa­no­wać.

Mal­colm po­zo­stał na czele klanu pod­czas jego nie­obec­no­ści, a Co­lin, prawa ręka Evana, w tym mo­men­cie je­chał u jego boku z szel­mow­skim pół­u­śmiesz­kiem.

– A ty co się tak cie­szysz? – za­gad­nął go opry­skli­wie przy­ja­ciel.

Co­lin nie ka­zał so­bie po­wta­rzać py­ta­nia.

– Po­nie­waż znam cię i wiem, o czym my­ślisz – od­parł, uno­sząc brew. – My­ślisz, że że­niaczka z któ­rąś z pa­nien od McGre­go­rów ścią­gnie na cie­bie mnó­stwo pro­ble­mów i zmar­twień. I nie my­lisz się. Wiele osób sprze­ci­wia się temu mał­żeń­stwu, po­cząw­szy od człon­ków two­jego wła­snego klanu.

Evan, od­po­wia­da­jąc, pa­trzył upo­rczy­wie przed sie­bie.

– Taki jest na­kaz króla i mój klan go po­słusz­nie wy­pełni – rzekł z wro­dzoną pew­no­ścią sie­bie. – To mał­żeń­stwo, wbrew temu, co so­bie my­śli król, tylko za­ogni waśń mię­dzy kla­nami, ufam jed­nak, że moi lu­dzie ro­zu­mieją, że nie ma in­nej opcji.

Co­lin ski­nął głową na znak zgody, po czym mó­wił da­lej:

– To nie ulega dys­ku­sji. Je­śli bę­dzie trzeba, nasz klan pój­dzie za tobą do sa­mego pie­kła, ale to nie nasi lu­dzie mnie mar­twią. Są inne klany, które już się ob­li­zują, wie­dząc, że ten zwią­zek może skru­szyć na­sze na­tu­ralne so­ju­sze, po­nie­waż nie­któ­rzy z na­szych sprzy­mie­rzeń­ców ży­wią wła­sną wro­gość do McGre­go­rów i będą ży­wić ją na­dal mimo two­jego mał­żeń­stwa, a to… po­stawi nas w nie­wy­god­nej sy­tu­acji.

Evan też o tym wie­dział, ale też miał pew­ność, że wiele z owych kla­nów woli mieć McA­li­ste­rów za so­jusz­ni­ków, a nie wa­dzić się z nimi.

– Przy odro­bi­nie szczę­ścia – cią­gnął Co­lin w za­my­śle­niu – to McGre­go­ro­wie zbun­tują się prze­ciw na­ka­zowi króla i oszczę­dzą nam trudu za­bi­cia ich wszyst­kich na we­selu.

– Nie są­dzę, by panna młoda ucie­szyła się z ta­kiego ślubu – mruk­nął An­drew, pusz­cza­jąc oko do Co­lina.

Evan spoj­rzał na niego po­nuro, lecz Co­lin uśmiech­nął się z roz­ba­wie­niem.

– I nie chcę na­wet mó­wić o two­jej nocy po­ślub­nej – cią­gnął Co­lin. – Na twoim miej­scu miał­bym się na bacz­no­ści. Mó­wią, że są wiel­kie i krzep­kie, mają żmi­jowy ję­zyk i nie po­zo­sta­wią obo­jęt­nie ni­kogo, kto je po­zna. Po­dobno na­wet ro­śnie im za­rost na twa­rzy, jak męż­czy­znom.

To ostat­nie do­dał le­d­wie sły­szal­nym gło­sem, pa­trząc na przy­ja­ciela z ża­lem.

Evan za­klął w du­chu. Od nie­szczę­snego ślubu dzie­liło go jesz­cze pięć mie­sięcy, a on już mu­siał zno­sić po­dob­nego ro­dzaju bred­nie. McGre­go­ro­wie może i byli nie­god­nymi dra­niami, ale nie bun­to­wali się prze­ciw kró­lew­skim na­ka­zom, choć nie był aż taki pe­wien, czy Dune McGre­gor bę­dzie mar­no­wał czas, sie­dząc z za­ło­żo­nymi rę­kami. Wie­dział, że co­kol­wiek ten czło­wiek wy­my­śli, nie bę­dzie to z po­żyt­kiem dla McA­li­ste­rów.

Evan utkwił wzrok w ho­ry­zon­cie. W od­dali ma­ja­czyła syl­wetka do­mo­stwa McA­li­ste­rów, sie­dziba jego rodu, usy­tu­owana na pół­wy­spie Kin­tyre, w pięk­nym oto­cze­niu. Wrzosy, od­porne i silne, pre­zen­to­wały się w ca­łej swo­jej kra­sie. Na wrzo­so­wi­skach wy­ra­stały jedne z naj­pięk­niej­szych i za­ra­zem naj­czę­ściej spo­ty­ka­nych kwia­tów Szko­cji. Okry­wały zbo­cza gór wrzo­sową pur­purą i żół­tym kwie­ciem kol­co­li­stów, sta­jąc się praw­dziwą ucztą dla oczu.

Jego my­śli po­bie­gły do pew­nego wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa.

Uj­rzał, jakby to było wczo­raj, swo­jego brata Kerra – bie­gali ra­zem po tych gó­rach z drew­nia­nymi mie­czami, ba­wiąc się w wiel­kich wo­jow­ni­ków. Wal­czyli i za­śmie­wali się bez ustanku, aż Kerr, bar­dziej nie­zdarny z nich dwóch, pa­dał na zie­mię i sta­czał się po zbo­czu, po czym lą­do­wał u pod­nóża po­obi­jany, umie­ra­jąc ze śmie­chu. Evan przy­po­mniał so­bie jedną z tam­tych za­baw. Sam miał za­pewne nie wię­cej niż pięć albo sześć lat, gdy zo­ba­czył, jak jego brat spada. To wspo­mnie­nie spra­wiało, że w żo­łądku uwie­rał go su­peł – dziś tak samo jak tam­tego dnia.

Pa­mię­tał, że biegł do brata jak wiatr, nie mo­gąc zła­pać tchu, jego stopy pę­dziły na gra­nicy moż­li­wo­ści. Wy­krzy­ki­wał jego imię, a ten urwis nie od­po­wia­dał. Gdy Evan do­tarł do niego, le­d­wie żywy ze stra­chu, że może coś mu się stało, Kerr miał małą rankę na gło­wie i śmiał się do roz­puku. W tam­tym mo­men­cie udu­siłby go za to, że się nie od­zy­wał i po­zwo­lił mu pra­wie umrzeć ze zmar­twie­nia, ale skoń­czyło się na tym, że padł obok niego na zie­mię ze śmie­chem.

Jego brat te­raz spo­czywa pod tymi sa­mymi gó­rami, po­grze­bany wraz ze swoją żoną. Umarli jedno po dru­gim w ciągu kilku go­dzin, oboje zło­żeni go­rączką.

Od ich śmierci mi­nęły do­piero dwa lata, ale jemu zda­wało się, że upły­nęła wiecz­ność.

Śmierć Kerra, tak na­gła i nie­spra­wie­dliwa, dla po­zo­sta­łych dwóch braci była cięż­kim cio­sem. Kerr miał za­le­d­wie dwa­dzie­ścia trzy lata – tyle samo, ile An­drew obec­nie. Był mło­dym i sil­nym męż­czy­zną o god­nej po­zaz­drosz­cze­nia ży­wot­no­ści. Gdy Evan po­my­ślał o tym, co cho­roba zro­biła z nim w ciągu kilku dni, od środka zże­rała go ślepa, in­ten­sywna fu­ria.

– Nie mogę się do­cze­kać, kiedy przy­jadę i spró­buję po­trawki, którą przy­rzą­dziła He­len. Ta ko­bieta go­tuje jak sami anieli.

Słowa Ca­luma wy­rwały Evana ze wspo­mnień.

Za­bur­czało mu w brzu­chu i mu­siał przy­znać Ca­lu­mowi ra­cję. Od po­nad dzie­się­ciu go­dzin nie miał ni­czego w ustach i był głodny. Tak – mruk­nął w du­chu, po raz pierw­szy po­zwa­la­jąc so­bie na słaby uśmiech – dziś wie­czo­rem on i jego lu­dzie spa­ła­szują pysz­no­ści uwa­rzone przez He­len.

Roz­dział 4

Meg po­ma­gała He­len na­kry­wać stoły do ko­la­cji w wiel­kiej sali. Po­sprzą­tały po­miesz­cze­nie i roz­mie­ściły w nim kwiaty, by wy­peł­nić po­wie­trze przy­jem­nym za­pa­chem.

Sala była dość duża i mie­ściła kilka drew­nia­nych sto­łów z dłu­gimi ła­wami. Grube ka­mienne mury były oświe­tlone po­chod­niami, a na ścia­nie przy­le­głej do wej­ścia wi­siał go­be­lin przed­sta­wia­jący go­dło McA­li­ste­rów wraz z ich za­wo­ła­niem: For­ti­ter.

Kiedy Meg, za­to­piona w my­ślach, wy­cho­dziła z po­miesz­cze­nia, by wró­cić do kuchni po na­stępne rze­czy, za­trzy­mały ją głosy do­bie­ga­jące od głów­nego wej­ścia. Spoj­rzała na He­len. Ku­charka była za­jęta przy jed­nym ze sto­łów – sku­piona na swo­jej pracy, nie zwra­cała uwagi na po­moc­nicę.

Meg wie­działa, że prę­dzej czy póź­niej bę­dzie mu­siała sta­nąć twa­rzą w twarz z człon­kami klanu, lecz w tym mo­men­cie nie miała na to ochoty. Wy­szła więc bocz­nym ko­ry­ta­rzy­kiem pro­wa­dzą­cym pro­sto do kuchni. Cie­ka­wość wzięła jed­nak górę. Meg spraw­dziła, czy ma te­raz do­bry wi­dok na salę, sama nie bę­dąc wi­dziana. Słabe świa­tło i kąt, pod któ­rym się usta­wiła, za­pew­niały jej nie­jaką dys­kre­cję, po­sta­no­wiła więc po­stać tam przez kilka se­kund i zer­k­nąć na twa­rze oraz po­słu­chać zbli­ża­ją­cych się gło­sów.

Wstrzy­mała od­dech, kiedy do sali we­szło pię­ciu męż­czyzn i zo­ba­czyła ich wy­raź­nie. Choć wszy­scy byli słusz­nego wzro­stu i po­stawni, żo­łą­dek jej się skur­czył i serce wy­wi­nęło ko­ziołka, kiedy od­wró­cił się naj­wyż­szy z nich. A gdy He­len przy­wi­tała go po imie­niu, Meg mu­siała się oprzeć ręką o ścianę, bo nogi się pod nią ugięły.

W uszach za­brzmiały jej wszyst­kie okre­śle­nia, któ­rymi go na­zy­wano. Znała je prze­cież na pa­mięć.

Dia­beł. Anioł śmierci. Gniew po­msty. Fu­ria z gór. De­mon Szko­cji. Być może wszyst­kie pa­so­wały do męż­czy­zny, któ­rego wi­działa za­le­d­wie kilka me­trów od sie­bie, lecz bez wąt­pie­nia mó­wiły za mało. Żadne z nich nie opi­sy­wało tego czło­wieka wła­ści­wie. Czemu nie de­mon grze­chu?

Rysy twa­rzy miał pra­wie ide­alne, spoj­rze­nie prze­ni­kliwe, a po­stawę im­po­nu­jącą. Je­dy­nie kil­ku­dniowy ciemny za­rost przy­pró­sza­jący jego szczękę nada­wał mu nieco ziem­ski cha­rak­ter.

Bar­dzo wy­soki, bar­czy­sty, wy­glą­dał jak zbu­do­wany z sa­mych mię­śni. Całe jego ciało ema­no­wało siłą, atrak­cyj­no­ścią i swego ro­dzaju za­gro­że­niem. Choć dzie­liła ich spora od­le­głość, Meg wy­czu­wała to in­ten­syw­nie i miała przy tym wra­że­nie wła­snej bez­bron­no­ści.

Jego oczy, zie­lone jak u kota, do­ko­nały in­spek­cji po­miesz­cze­nia i le­d­wie za­uwa­żal­nie bły­snęły. In­ten­sywne, nie­ugięte spoj­rze­nie spra­wiło, że Meg o mało się nie osu­nęła, gdy na niej spo­częło. Te­raz, kiedy pa­trzył na nią bez­po­śred­nio, za­sty­gła jak ska­mie­niała, jakby ani je­den mię­sień w jej ciele nie umiał za­re­ago­wać. Czy ją zo­ba­czył? Na samą myśl o tym prze­łknęła ślinę. Nie była żad­nym tchó­rzem, lecz jej zmy­słami owład­nęły dziwne za­wroty głowy, ja­kich ni­gdy do­tąd nie do­świad­czyła.

Do­strze­gła, że on pa­trzy jesz­cze in­ten­syw­niej, a jego oczy przy­brały ciem­niej­szy od­cień. Ten niu­ans naj­wy­raź­niej wy­rwał ją z le­targu i sama nie wie­dząc jak, zdo­łała się od­wró­cić i ru­szyć w stronę kuchni. Chciała się tylko od­da­lić, żeby upo­rząd­ko­wać my­śli. Co się z nią, u dia­bła, dzieje?

Wciąż nie wie­działa, dla­czego tak za­re­ago­wała na jego obec­ność. „Prze­cież to tylko męż­czy­zna!”, po­wta­rzała so­bie raz po raz, przy­śpie­sza­jąc kroku. Nie­raz już miała do czy­nie­nia z waż­nymi męż­czy­znami, wład­czymi i przed­się­bior­czymi. To były naj­ła­god­niej­sze słowa, któ­rymi okre­ślano jej wła­snego ojca, a ona za­wsze sta­wiała mu czoło, gdy spo­ty­kała się z czymś nie­spra­wie­dli­wym lub nie­od­po­wied­nim. Nie bez po­wodu była jego utra­pie­niem, co wiele razy jej wy­po­mi­nał. A jej brat nie po­zo­sta­wał da­leko w tyle.

Nie prze­szła na­wet dwóch me­trów, gdy ktoś ją zła­pał za ra­mię i za­trzy­mał.

Ze­tknię­cie z silną ręką spra­wiło, że wy­rwał się jej ci­chy okrzyk, za­nim się od­wró­ciła i uj­rzała tego sa­mego czło­wieka, który kilka se­kund wcze­śniej zu­peł­nie zbił ją z tropu.

– Je­steś tą dziew­czyną od McDuf­fów, o któ­rej wcze­śniej mó­wiła mi He­len, tak?

Evan pa­trzył na sto­jącą przed nim ko­bietę. Kiedy przed chwilą do­strzegł ją w pół­mroku, po­my­ślał, że to złu­dze­nie. Stała tam i po kilku se­kun­dach znik­nęła. Była szybka, to nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Mu­siał bar­dzo przy­śpie­szyć kroku, by ją zła­pać, za­nim cał­kiem czmych­nie.

Kiedy kilka dni temu He­len za­py­tała go, czy po­zwoli, aby córka z mał­żeń­stwa Edny McA­li­ster i członka klanu McDuf­fów za­miesz­kała i pod­jęła pracę w zamku, od­mó­wił. Jed­nak wie­dząc, że dziew­czyna jest sie­rotą i że klan McDuf­fów nie pa­trzy na nią ła­ska­wym okiem, po­nie­waż jej oj­ciec po­rzu­cił swo­ich ziom­ków i prze­niósł się na ni­ziny, Evan zmie­nił de­cy­zję. Po­nadto He­len przed­sta­wiła to jako oso­bi­stą prośbę. Naj­wy­raź­niej była winna przy­sługę bratu ojca panny, a McA­li­ste­ro­wie za­wsze spła­cają długi. Do tego dziew­czyna jest w po­ło­wie McA­li­ste­rem, na­leży więc do ich klanu. W pew­nym sen­sie czuł się zo­bo­wią­zany przy­jąć ją pod swój dach, dla­tego w końcu się zgo­dził.

Po­tem nie my­ślał już wię­cej o proś­bie ku­charki, ale gdy dziś zo­ba­czył tę zu­peł­nie nie­znaną twarz o tak peł­nych wy­razu oczach, du­żych i pięk­nych, ja­kich ni­gdy do­tąd nie wi­dział, Evan mimo po­cząt­ko­wego za­sko­cze­nia do­szedł do oczy­wi­stego wnio­sku, że ma przed sobą za­po­wia­daną osobę.

– Tak, to ja – od­po­wie­działa Meg co­kol­wiek pi­skli­wie, pa­trząc na niego tak, jakby pró­bo­wała od­gad­nąć, czy jest tym, o kim my­śli.

Evan pu­ścił ją i przy­glą­dał się jej z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Jak ci na imię?

Meg, za­nim od­po­wie­działa, prze­łknęła ślinę.

– Meg – od­rze­kła już bez wa­ha­nia.

– A dla­czego tak ucie­kłaś z sali?

Gdy tylko za­dał to py­ta­nie, uj­rzał, że w dziew­czy­nie coś się zmie­niło. Na­gle się wy­pro­sto­wała, za­darła pod­bró­dek i spoj­rzała z de­ter­mi­na­cją, a w jej oczach po­ja­wiły się zło­ci­ste od­cie­nie. Evana roz­ba­wiła ta jej re­ak­cja. Jakby ura­ził jej dumę.

– Wcale nie ucie­kłam – oświad­czyła sta­now­czo, pa­trząc mu pro­sto w oczy.

Evan uniósł brew. Ta ko­bieta nie umiała kła­mać, ale miała od­wagę. Znał męż­czyzn, któ­rzy nie byli w sta­nie na­wet spoj­rzeć mu w oczy, a ta ko­bieta nie tylko pa­trzyła mu pro­sto w źre­nice, ale też ro­biła to z wy­raź­nym gry­ma­sem nie­smaku na ustach, co spra­wiło, że Evan bar­dziej, niż na­le­żało, zwró­cił uwagę na jej pełne wargi.

Meg czuła na­pię­cie w ca­łym ciele. Je­śli Evan McA­li­ster wy­da­wał się im­po­nu­jący z od­le­gło­ści kilku me­trów, te­raz, kiedy dzie­liły ją od niego cen­ty­me­try, zu­peł­nie przy nim onie­miała. Z bli­ska do­brze wi­działa bli­zny na jego twa­rzy: jedną nad lewą brwią i drugą na pra­wym po­liczku, trzy­cen­ty­me­trową, pra­wie przy­le­ga­jącą do ucha. Tak na­prawdę te nie­do­sko­na­ło­ści, za­miast od­bie­rać mu urok, dziw­nym spo­so­bem jesz­cze go po­tę­go­wały. Spoj­rze­nie McA­li­stera jakby po­ciem­niało, kiedy ba­daw­czo pa­trzył jej w oczy. Meg miała wra­że­nie, że ten czło­wiek może ją przej­rzeć na wy­lot, jak gdyby czy­tał w jej my­ślach, i przez to po­czuła się naga. Gdy tylko po­my­ślała to słowo, za­uwa­żyła, że przez jej ciało prze­lewa się go­rąco i wstę­puje jej na po­liczki. Ki czort spra­wił, że mu­siało jej przyjść na myśl aku­rat coś, co się wiąże z wy­ra­zem „naga”? Usi­ło­wała po­zbyć się nie­wy­god­nych my­śli z głowy, lecz pa­trząc na niego, na tego ol­brzyma, któ­rego miała przed sobą, nie umiała usu­nąć ob­razu, który sta­nął jej przed oczami. Przed jej bez­wstyd­nymi oczami. Do dia­ska! Ale jak to moż­liwe…? Ona nie jest taka. Na Boga, je­śli go so­bie wy­obraża tak, jak go Pan Bóg stwo­rzył…! To musi być prze­cież grzech!

Evan, jakby od­ga­du­jąc, co się dzieje w jej wnę­trzu, przy­su­nął się jesz­cze bli­żej. Wbił w nią wzrok.

Meg wstrzy­mała od­dech, kiedy się zbli­żył, a zbli­żył się tak bar­dzo, że jego usta zna­la­zły się tuż przy jej uchu. Czuła jego twardy jak skała głos i jego od­dech na swo­jej szyi, kiedy ostrzegł ci­cho:

– Je­śli chcesz tu zo­stać i na­le­żeć do na­szego klanu, ni­gdy wię­cej, prze­nigdy mnie nie okła­muj.

Meg za­mie­niła się w słup soli, spa­ra­li­żo­wana nie tym, co wła­śnie po­wie­dział, po­nie­waż było bar­dziej niż oczy­wi­ste, że jej się to nie uda. Kiedy bę­dzie tu prze­by­wała, musi kła­mać, kła­mać i… no tak, jesz­cze raz kła­mać. Ale nie to było przy­czyną za­mętu w jej my­ślach, tylko wra­że­nia, ja­kie wy­wo­łał jego od­dech na jej szyi. Przez całe jej ciało prze­biegł dreszcz, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie usilne pra­gnie­nie cze­goś, czego nie ro­zu­miała ani nie poj­mo­wała.

Te­raz le­d­wie mo­gła na niego po­pa­trzeć, mil­cząca i oszo­ło­miona tym, czego wła­śnie do­świad­czyła, tym­cza­sem na­czel­nik klanu McA­li­ster od­wró­cił się i znik­nął z jej pola wi­dze­nia, zo­sta­wia­jąc ją, by mo­gła wy­peł­niać swoje obo­wiązki.

To bę­dzie znacz­nie trud­niej­sze, niż so­bie wy­obra­żała. My­ślała, że jest przy­go­to­wana na wszystko, na kon­fron­ta­cję z sa­mym dia­błem, z czło­wie­kiem bez­li­to­snym, gro­te­sko­wym i bru­tal­nym. Nic jej jed­nak nie przy­go­to­wało na to, co się wła­śnie zda­rzyło. Już czuła, że zdra­dza wła­sny klan, bo choć nie chciała się do tego przy­znać, przez kilka se­kund po­cią­gał ją naj­gor­szy wróg McGre­go­rów.

Roz­dział 5

Meg była zlana po­tem. Za­no­to­wała so­bie w my­ślach, żeby na­stęp­nego dnia wło­żyć lżej­szą su­kienkę, po­nie­waż no­sze­nie tej może przy­pła­cić ży­ciem. W kuchni pa­no­wał żar, a nie­ustanne uga­nia­nie się z je­dze­niem tam i z po­wro­tem przez ko­ry­tarz do sali bie­siad­nej, gdzie męż­czyźni nie­cier­pli­wie cze­kali na po­si­łek, spra­wiło, że się zzia­jała jak ni­gdy w ży­ciu. Ja­kie to szczę­ście, że zdą­żyła upiąć so­bie włosy i scho­wać je pod chustką, żeby jej nie prze­szka­dzały. Je­śli tak da­lej pój­dzie, bę­dzie mu­siała je ob­ciąć. Po co jej ta­kie dłu­gie loki? Nic, tylko utra­pie­nie z nimi.

Uśmiech­nęła się tę­sk­nie na wspo­mnie­nie sio­stry. Gdyby ją usły­szała, pod­nio­słaby la­ment wnie­bo­głosy. Meg wła­śnie z po­wodu Aili do tej pory nie skró­ciła wło­sów.

– Meg, dziew­czyno, po­śpiesz się! Męż­czyźni są głodni, a ty ru­szasz się jak mu­cha w smole.

Meg za­ci­snęła zęby, żeby nie od­py­sko­wać tej ję­dzy. Jak mu­cha w smole? Przez cały wie­czór biega jak z piór­kiem… Ale się po­wtrzy­mała. Zmu­siła się do uśmie­chu, po czym spoj­rzała na nią.

– Tak, oczy­wi­ście, He­len. Co jesz­cze mam zro­bić? – spy­tała z iro­nią.

Może wsko­czyć na świ­nię i od­le­cieć? Bo nie miała po­ję­cia, co in­nego po­zo­stało do zro­bie­nia.

– Za­nieś im po­trawkę. To dla cie­bie za duży wy­si­łek? – za­py­tała He­len.

– Oczy­wi­ście, że nie, już się robi – od­po­wie­działa Meg z nie­winną miną i uśmie­chem na ustach.

He­len zmru­żyła oczy, za­sta­na­wia­jąc się, czy ta dziew­czyna rze­czy­wi­ście jest ta­kim nie­wi­niąt­kiem i skrom­ni­sią, jak się pre­zen­tuje, a do tego pół­głów­kiem, czy tylko udaje i ukrywa znacz­nie wię­cej, niż na to wy­gląda. Nie wie­działa czemu, ale miała prze­czu­cie, że z tą dziew­czyną coś jest nie tak. Nie można jej było od­mó­wić pra­co­wi­to­ści. Szybko i zręcz­nie wy­wią­zała się z wszyst­kich za­dań, które He­len jej przy­dzie­liła. Choć rzu­cało się w oczy, że nie ma ro­ze­zna­nia w kuchni, nad­ra­biała to gor­li­wo­ścią.

He­len cze­piała się jej, tak jak wszyst­kich do­koła, za­uwa­żyła jed­nak, że dziew­czyna nie od­po­wiada na do­cinki jak więk­szość. Ta pan­nica, mimo uda­wa­nej po­tul­no­ści, nie zwio­dła ku­charki. W jej spoj­rze­niu wi­dać było iskry buntu i He­len wie­działa, że młódka nie­raz już mu­siała gryźć się w ję­zyk, żeby nie od­szczek­nąć. A to jej się po­do­bało.

– Bierz. I że­byś po dro­dze nie uro­niła ani kro­pelki.

Meg wzięła od He­len gar z po­trawką, czu­jąc na so­bie jej zde­cy­do­wane i lekko nie­chętne spoj­rze­nie. Nie wie­działa, czy zro­biła coś, czym pod­pa­dła tej ko­bie­cie, czy po pro­stu tra­fiła jej się wiecz­nie nie­za­do­wo­lona prze­ło­żona, ale prawda była taka, że miała ochotę znik­nąć jej na chwilę z oczu.

Gar wa­żył wię­cej, niż się spo­dzie­wała, i po­cząt­kowo ra­miona tro­chę jej się ugięły pod nie­ocze­ki­wa­nym cię­ża­rem.

– Uwa­żaj z tą po­trawką, pa­nienko, trzy­maj mocno – ostrze­gła He­len, ce­lu­jąc w nią pal­cem.

Meg po­my­ślała o pię­ciu spo­so­bach na ode­rwa­nie tego palca i ża­den z nie zbu­dził w niej naj­mniej­szego współ­czu­cia, choć by­łoby przy tym dużo, du­uużo krwi.

Gdy we­szła do wiel­kiej sali, oto­czył ją gwar roz­mów. Przy sto­łach sie­działo pełno męż­czyzn z klanu McA­li­ster. Miej­sca przy głów­nym stole zaj­mo­wali Evan i kilku in­nych męż­czyzn. Jed­nego z nich roz­po­znała, po­nie­waż przy­był wraz z nim kilka go­dzin wcze­śniej. Są do sie­bie po­dobni – za­uwa­żyła od razu. Oczy­wi­ście nie­zna­jomy miał rude włosy i oczy w in­nym ko­lo­rze niż Evan, ale ry­sami twa­rzy nie bar­dzo się od niego róż­nił. On też był bar­dzo atrak­cyjny, ale wy­glą­dał na mil­szego, a z jego twa­rzy pra­wie nie zni­kał uśmiech. Nie jak u Evana McA­li­stera, czło­wieka o twar­dym i nie­prze­nik­nio­nym ob­li­czu. W tym mo­men­cie po­czuła, że tam­ten skie­ro­wał na nią spoj­rze­nie.

Ode­rwała od niego wzrok i po­liczki sta­nęły jej w ogniu, jakby ją przy­ła­pano na nie­wła­ści­wym za­cho­wa­niu. Po­sta­wiła gar­nek na końcu stołu i ode­szła, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

– To ta dziew­czyna, o któ­rej mó­wiła ci He­len? – za­py­tał An­drew z uśmie­chem na ustach. – Śliczna.

Wi­dząc minę brata, An­drew po­wstrzy­mał par­sk­nię­cie. Po­stronny ob­ser­wa­tor nie wy­czy­tałby z twa­rzy Evana jego my­śli, lecz An­drew był jego bra­tem i znał go do­sko­nale. Do­strzegł, że po jego sło­wach spoj­rze­nie Evana spo­sęp­niało, a szczęka lekko się za­ci­snęła.

– Tak, w rze­czy sa­mej. Ma na imię Meg – od­parł Evan, jakby to nie miało naj­mniej­szego zna­cze­nia.

– Roz­ma­wia­łeś już z nią?

Evan przyj­rzał się bratu. Do­brze znał ten błysk w jego źre­ni­cach.

– Do czego zmie­rzasz?

An­drew znów się uśmiech­nął. Przed chwilą wi­dział, jak Evan pa­trzył na tę młódkę, gdy tylko we­szła do sali. Śle­dził każdy jej ruch i nie spusz­czał z niej wzroku, a to wzbu­dziło w młod­szym bra­cie za­in­te­re­so­wa­nie. Nie za­in­te­re­so­wa­nie dziew­czyną, choć fak­tycz­nie była śliczna, tylko za­in­te­re­so­wa­nie za­cho­wa­niem brata. Od dawna nie wi­dział ta­kiego za­cie­ka­wie­nia w jego spoj­rze­niu.

– Tak, roz­ma­wia­łem z nią, ale za­mie­ni­li­śmy tylko kilka słów. Czemu py­tasz?

An­drew prze­chy­lił głowę, żeby swoim po­przed­nim sło­wom ująć wagi.

– Tak so­bie, z czy­stej cie­ka­wo­ści – od­rzekł z pół­u­śmie­chem.

– Pew­nego dnia swoją cie­ka­wo­ścią ścią­gniesz na sie­bie kło­poty – za­po­wie­dział Evan, zwra­ca­jąc się w jego stronę.

An­drew po­pa­trzył na brata i do­strzegł iskrę roz­ba­wie­nia w jego oczach.

„No pro­szę!” – po­my­ślał z odro­biną na­dziei. Po raz pierw­szy od dwóch lat uj­rzał, że Evan się nieco roz­luź­nił. Od śmierci Kerra bar­dzo się zmie­nił. Rzadko się uśmie­chał, zro­bił się tward­szy i bar­dziej nie­przy­stępny i choć An­drew ro­zu­miał go jak nikt inny, w głębi du­szy tę­sk­nił za star­szym bra­tem – za tym Eva­nem, któ­rego znał, za­nim do­szło do tam­tej tra­ge­dii.

Evan za­wsze był naj­bar­dziej mil­czący z nich trzech, naj­tward­szy i naj­wię­cej od sie­bie wy­ma­gał. Silny i czujny, spra­wiał wra­że­nie, że ra­dzi so­bie ze wszyst­kim, i An­drew go po­dzi­wiał, tak samo te­raz jak w dzie­ciń­stwie.

Kerr jed­nak był zwor­ni­kiem ca­łej ro­dziny. Dy­plo­ma­tyczny, cier­pliwy, za­wsze umiał lu­dzi wy­słu­chać, a także przej­rzeć na wy­lot. On też był po­wier­ni­kiem i prawą ręką Evana.

Zo­sta­wia­jąc na boku roz­my­śla­nia, An­drew po­pa­trzył na Evana, za­nim mu od­po­wie­dział.

– Może, ale ten dzień to jesz­cze nie dziś – od­rzekł ze swoim wiecz­nym uśmie­chem, uno­sząc brew.

– Nie był­bym taki pe­wien, bra­cie – rzu­cił Evan.

An­drew par­sk­nął śmie­chem.

W tym mo­men­cie we­szła He­len i za­częła na­kła­dać na ta­le­rze swoją fan­ta­styczną po­trawkę. Pie­czone mięso też roz­ta­czało wy­śmie­nity aro­mat.

Evan ką­tem oka zer­k­nął na młod­szego brata, który te­raz roz­ma­wiał z Mal­col­mem. Mar­twił się o niego. Znał go na tyle do­brze, by wie­dzieć, że pod wiecz­nym uśmie­chem i do­brym hu­mo­rem kryje się coś znacz­nie wię­cej – ból, któ­rego w ostat­nich mie­sią­cach ni­gdy nie oka­zy­wał na ze­wnątrz. An­drew umie­jęt­nie ma­sko­wał swoje emo­cje, za­sła­nia­jąc je po­czu­ciem hu­moru. Za­kra­wało na iro­nię, że od dzie­ciń­stwa naj­bar­dziej eks­tra­wer­tyczny z nich trzech był naj­bar­dziej skryty.

Przez salę prze­biegł po­mruk apro­baty, gdy lu­dzie za­częli jeść po­trawkę He­len. Evan, wy­rwany z roz­my­ślań, wresz­cie zwró­cił uwagę na swój ta­lerz. Jego kiszki wy­brały aku­rat ten mo­ment, by za­grać mar­sza, nie­cier­pli­wie do­ma­ga­jąc się za­spo­ko­je­nia głodu.

Nie ocią­ga­jąc się wię­cej, Evan od­ciął dla sie­bie ka­wa­łek mięsa z le­żą­cej na stole tacy i z lu­bo­ścią wziął się do je­dze­nia. Sma­ko­wało wy­bor­nie, praw­dziwe niebo w gę­bie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki