Po moim trupie - Jeffrey Archer - ebook + audiobook + książka

Po moim trupie ebook

Jeffrey Archer

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedynie detektyw William Warwick może odkryć prawdę.

Nowy emocjonujący thriller mistrza powieści.

W londyńskiej Policji Metropolitalnej powstaje nowa jednostka - Zespół do spraw Niewyjaśnionych Morderstw. Jego zadaniem jest chwytanie przestępców, którym nikt inny nie zdołał udowodnić winy.

Mijają dwa miesiące, odkąd w Genewie kolekcjonera sztuki Milesa Faulknera, skazanego za fałszerstwo i kradzież, uznano za zmarłego. Dlaczego więc cyniczny adwokat nadal uważa go za swego klienta?

Na luksusowym liniowcu płynącym do Nowego Jorku trwa walka o przywództwo w zamożnym rodzie, prowadząca prostą drogą do morderstwa.

Motorem wszystkich prowadzonych śledztw są detektyw starszy inspektor William Warwick – znany już czytelnikom z powieści Nic bez ryzyka, Ukryte na widoku oraz Przymknięte oko sprawiedliwości – wschodząca gwiazda Met oraz były tajny agent policji, a obecnie nowy członek zespołu, Ross Hogan.

Czy zdołają schwytać zabójców, zanim będzie za późno?

CZTERY SPRAWY. CZTEREJ ZABÓJCY. TYLKO JEDEN CZŁOWIEK MOŻE ICH POWSTRZYMAĆ...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 361

Oceny
4,6 (61 ocen)
43
11
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlicjaChomyszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze rewelacja.
10
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Po moim trupie” Jeffreya Archera to czwarty tom serii powieści detektywistycznych z Williamem Warwickiem zaliczającej się do tych, które najlepiej czytać z zachowaniem kolejności chronologicznej, gdyż powiązane są nie tylko postaciami, ale i wątkami kryminalnymi, które ładnie się przez kolejne tomy przeplatają. Tom czwarty poziomem od pozostałych nie odbiega (poprzednie tu: „Nic bez ryzyka”, „Ukryte na widoku”, „Przymknięte oko sprawiedliwości”), przede wszystkim kontynuowany jest wątek oszusta dzieł sztuki Faulknera, ale są też i poboczne wątki dotyczące innych zbrodni – jeden nawet dzieje się w trakcie rejsu statkiem wycieczkowym do Ameryki, na który wybrał się główny bohater wraz ze swoją uroczą żoną. Historie kryminalne prowadzone są z zachowaniem zasad klasycznych, a więc liczy się dobra zagadka i solidne śledztwo, dedukcja bohaterów, a nie brutalność i rozlew krwi. Akcja toczy się przyjemnym rytmem, choć nie brak jej scen dynamicznych – tym razem część fabu...
10
rafinat

Nie oderwiesz się od lektury

Pan Archer pomimo wieku nie traci ostrości pióra i celności słowa. W formie, w klimacie, oby tak dalej!
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze słucha się audiobook. Trzecia część serii bardzo interesująca.
00
dredorc

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super, jak zresztą cała seria.
00

Popularność




Dedy­ka­cja

Dla Jacka

1

– Czy pan jest detek­ty­wem?

Wil­liam uniósł głowę znad książki, by spoj­rzeć na mło­dego czło­wieka, który zadał pyta­nie.

– Nie. Jestem zastępcą dyrek­tora w Midland Banku w Sho­re­ham, w hrab­stwie Kent.

– W takim razie – cią­gnął mło­dzie­niec, naj­wy­raź­niej nie­prze­ko­nany – z pew­no­ścią może mi pan powie­dzieć, jaki mie­li­śmy kurs dolara do funta, gdy rano ruszył rynek walu­towy.

Wil­liam spró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, ile dola­rów dostał za sto fun­tów, które wymie­niał, zanim wszedł na pokład, led­wie poprzed­niego wie­czoru, lecz wahał się zbyt długo.

– Dolar i pięć­dzie­siąt cztery centy za funta – oznaj­mił mło­dzie­niec. – Zatem pro­szę wyba­czyć, ale dla­czego nie chce pan po pro­stu przy­znać, że jest detek­ty­wem?

Wil­liam odło­żył na sto­lik książkę, by uważ­niej przyj­rzeć się mło­demu Ame­ry­ka­ni­nowi, maską powagi sta­ra­ją­cemu się dowieść, iż nie jest dziec­kiem, choć jesz­cze nie zaczął się golić. Mały ele­gan­cik, pomy­ślał.

– A potra­fisz docho­wać tajem­nicy? – spy­tał szep­tem.

– Natu­ral­nie – odparł ura­żony mło­dzie­niec.

– Usiądź więc, pro­szę. – Wil­liam wska­zał na wygodne krze­sło sto­jące naprze­ciwko. Zacze­kał, aż Ame­ry­ka­nin zaj­mie miej­sce. – Jestem na waka­cjach i obie­ca­łem żonie, że przez dzie­sięć dni nikomu nie wyja­wię, iż jestem detek­ty­wem, bo zawsze po takim wyzna­niu pyta­niom nie ma końca i mogę zapo­mnieć o wypo­czynku.

– Ale dla­czego posta­no­wił pan uda­wać aku­rat ban­kowca? – docie­kał mło­dzie­niec. – Bo mam wra­że­nie, że nie odróż­niłby pan arku­sza kal­ku­la­cyj­nego od bilan­so­wego.

– Dobrze się z żoną zasta­no­wi­li­śmy, zanim posta­wi­li­śmy na ban­kowca. Dora­sta­łem w latach sześć­dzie­sią­tych w Sho­re­ham, małym angiel­skim mia­steczku, a dyrek­tor tam­tej­szego banku przy­jaź­nił się z moim ojcem. Uzna­łem, że zdo­łam być wia­ry­godny w tej roli choć przez dwa tygo­dnie.

– Kto jesz­cze był na liście?

– Agent nie­ru­cho­mo­ści, sprze­dawca samo­cho­dów i przed­się­biorca pogrze­bowy. Byli­śmy prze­ko­nani, że takim posta­ciom nikt nie miałby ochoty zada­wać nazbyt wielu pytań.

Mło­dzie­niec par­sk­nął śmie­chem.

– A ty jaki wybrał­byś zawód? – spy­tał Wil­liam, pró­bu­jąc prze­jąć ini­cja­tywę.

– Zawo­do­wego zabójcy. Abso­lut­nie nikt nie ośmie­liłby się zada­wać mi pytań.

– Od razu wie­dział­bym, że to przy­krywka – odrzekł Wil­liam, lek­ce­wa­żąco macha­jąc ręką – bo żaden zabójca nie zapy­tałby, czy jestem detek­ty­wem. Wie­działby od razu. A skoro nie jesteś zabójcą, to czym naprawdę się zaj­mu­jesz?

– W tym roku koń­czę Cho­ate, pry­watne liceum w Con­nec­ti­cut.

– I wiesz już, co dalej? Oczy­wi­ście zakła­dam, że nie zosta­niesz zabójcą.

– Sta­wiam na Harvard: naj­pierw histo­ria, potem prawo.

– A następ­nie, nie wąt­pię, praca w zna­nej kan­ce­la­rii praw­nej i szybki awans na młod­szego wspól­nika.

– Nie, pro­szę pana. Wolę być stró­żem prawa. Chciał­bym przez rok być redak­to­rem w „Law Review”, a potem wstą­pić do FBI.

– Jak na kogoś tak mło­dego cał­kiem szcze­gó­łowo zapla­no­wa­łeś karierę.

Mło­dzie­niec zmarsz­czył brwi, znowu wyraź­nie ura­żony, Wil­liam dodał więc prędko:

– Ja w twoim wieku byłem taki sam. I już od ósmego roku życia pra­gną­łem być detek­ty­wem, słu­żyć w Sco­tland Yar­dzie.

– Aż tyle czasu pan potrze­bo­wał?

Wil­liam uśmiech­nął się do bystrego chło­paka, który bez wąt­pie­nia wie­dział już, co zna­czy „przed­wcze­śnie doj­rzały”, nawet jeśli nie zda­wał sobie sprawy, jak pasuje do niego to okre­śle­nie. Uzmy­sło­wiw­szy sobie, że jako uczeń sam miał podobny pro­blem, pochy­lił się lekko, wycią­gnął rękę i rzekł:

– Detek­tyw star­szy inspek­tor Wil­liam War­wick.

– James Bucha­nan – przed­sta­wił się Ame­ry­ka­nin, mocno potrzą­sa­jąc dło­nią Wil­liama. – Jeśli wolno spy­tać… W jaki spo­sób zaszedł pan tak wysoko? Skoro cho­dził pan do szkoły w latach sześć­dzie­sią­tych, to nie może pan mieć wię­cej niż…

– A skąd pew­ność, że przyjmą cię na Harvard? – spy­tał Wil­liam, by zmie­nić temat. – Prze­cież masz co naj­wy­żej…

– Sie­dem­na­ście lat – dopo­wie­dział James. – Ze śred­nią cztery koma osiem jestem wśród naj­lep­szych w kla­sie, więc raczej nie muszę drżeć o wynik egza­mi­nów. Jak rozu­miem, dostał się pan do Sco­tland Yardu, inspek­to­rze? – zagad­nął po krót­kiej pau­zie.

– Tak – odparł Wil­liam. Zwy­kle prze­słu­chi­wali go praw­nicy, nie nasto­latki, ale roz­mowa była cał­kiem przy­jemna. – Skoro jesteś takim bystrza­kiem, to dla­czego nie wybra­łeś kariery praw­nika, a może i poli­tyka?

– Mamy w Ame­ryce zbyt wielu praw­ni­ków – stwier­dził James, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Więk­szość z nich koń­czy, nama­wia­jąc ludzi do absur­dal­nych pozwów.

– A poli­tyka?

– Mam niski próg tole­ran­cji dla dur­niów, a poza tym nie chciał­bym spę­dzić życia uza­leż­niony od kapry­sów wybor­ców, mon­tu­jąc wła­sne poglądy na pod­sta­wie wyni­ków badań opi­nii publicz­nej.

– A zosta­jąc dyrek­to­rem FBI…

– Był­bym sobie panem, odpo­wia­dał­bym wyłącz­nie przed pre­zy­den­tem i nie zawsze zdra­dzał­bym mu, co zamie­rzam.

Wil­liam roze­śmiał się mimo­wol­nie, słu­cha­jąc mło­dzika, któ­remu nie­wąt­pli­wie nie bra­ko­wało pew­no­ści sie­bie.

– A pan? – spy­tał James, nieco roz­luź­niony. – Liczy pan, że zosta­nie komi­sa­rzem Poli­cji Metro­po­li­tal­nej?

Wil­liam nie odpo­wie­dział.

– Widzę, że dopusz­cza pan taką moż­li­wość – dorzu­cił James. – Mogę jesz­cze o coś spy­tać?

– Nie wyobra­żam sobie, co mogłoby cię powstrzy­mać.

– Jakie cechy, pań­skim zda­niem, powi­nien mieć naj­lep­szy detek­tyw?

– Wro­dzoną cie­ka­wość – odparł Wil­liam po dłuż­szym namy­śle. – Dzięki niej potrafi natych­miast dostrzec ele­ment, który nie pasuje do pozo­sta­łych.

James wyjął pióro z wewnętrz­nej kie­szeni i zaczął noto­wać słowa Wil­liama na odwro­cie „Alden Daily News”.

– Musi też umieć zada­wać wła­ściwe pyta­nia podej­rza­nym, świad­kom i współ­pra­cow­ni­kom, uni­kać przyj­mo­wa­nia zało­żeń z góry, a nade wszystko… być cier­pliwy. To dla­tego kobiety są zwy­kle lep­szymi poli­cjan­tami niż męż­czyźni. I wresz­cie detek­tyw musi umieć posłu­gi­wać się wszyst­kimi zmy­słami: wzro­kiem, słu­chem, doty­kiem, węchem i sma­kiem.

– Chyba nie do końca rozu­miem – wtrą­cił James.

– Kie­dyś to musiało nastą­pić – mruk­nął Wil­liam i zaraz poża­ło­wał tych słów, ale mło­dzie­niec tylko się roze­śmiał; rów­nież po raz pierw­szy. – Zamknij oczy – pole­cił detek­tyw i odcze­kaw­szy chwilę, dodał: – Opisz mnie.

Młody Ame­ry­ka­nin nie spie­szył się z odpo­wie­dzią.

– Ma pan trzy­dzie­ści, może trzy­dzie­ści pięć lat, tro­chę ponad sześć stóp wzro­stu, jasne włosy i nie­bie­skie oczy. Waży pan może ze sto sie­dem­dzie­siąt fun­tów i jest w nie­złej for­mie, ale już nie takiej jak daw­niej. W swoim cza­sie doznał pan poważ­nego urazu barku.

– Dla­czego sądzisz, że nie jestem w naj­lep­szej for­mie? – spy­tał dotknięty Wil­liam.

– Moim zda­niem ma pan sześć, sie­dem fun­tów nad­wagi, a to pierw­szy dzień podróży, więc nie możemy winić za to nie­koń­czą­cych się posił­ków ser­wo­wa­nych na stat­kach pasa­żer­skich.

Wil­liam zmarsz­czył brwi.

– A ten uraz?

– Ma pan roz­pięte dwa guziki koszuli, więc gdy schy­lił się pan, poda­jąc mi rękę, dostrze­głem na lewym barku wybla­kłą już bli­znę.

Wil­liam pomy­ślał – jak czy­nił to nader czę­sto – o swym men­to­rze, kon­sta­blu Fre­dzie Yate­sie, który oddał życie, by go oca­lić. Praca poli­cjanta nie zawsze bywa taka roman­tyczna, jak się wydaje nie­któ­rym pisa­rzom.

– A jaką książkę czy­tam? – zapy­tał prędko.

– Wod­ni­kowe Wzgó­rze Richarda Adamsa. I uprze­dzę kolejne pyta­nie: jest pan na stro­nie sto czter­dzie­stej trze­ciej.

– A co ci mówi moje ubra­nie?

– Przy­znaję, że na razie jest dla mnie zagadką. Musiał­bym zadać jesz­cze parę sub­tel­nych pytań, żeby odpo­wie­dzieć… oczy­wi­ście pod warun­kiem że powie pan prawdę.

– Przyj­mijmy, że jestem prze­stępcą, który nie zechce odpo­wie­dzieć na twoje pyta­nia, póki nie zadzwoni do adwo­kata.

James zawa­hał się, po czym powie­dział:

– Już to, samo w sobie, jest cenną infor­ma­cją.

– Dla­czego?

– Bo ozna­cza, że mógł pan już mieć kło­poty z pra­wem, a jeśli zna pan numer adwo­kata na pamięć, to na pewno pan miał.

– Zgoda. Załóżmy więc, że nie mam adwo­kata, ale wystar­cza­jąco naoglą­da­łem się tele­wi­zji, żeby wie­dzieć, że nie muszę odpo­wia­dać na żadne pyta­nia. Co zdo­ła­łeś wyde­du­ko­wać, nie zadaw­szy mi ani jed­nego?

– Nosi pan nie­zbyt dro­gie ubra­nie, pew­nie kupione w zwy­kłym skle­pie, a jed­nak podró­żuje pan pierw­szą klasą.

– Co z tego wynika?

– Nosi pan obrączkę… być może pań­ska żona jest zamożna. A może po pro­stu wyko­nuje pan spe­cjalne zada­nie.

– Ani jedno, ani dru­gie – rzekł Wil­liam. – Tu wła­śnie koń­czy się obser­wa­cja, a zaczyna praca detek­tywa. Ale nie­źle.

Mło­dzie­niec otwo­rzył oczy i uśmiech­nął się.

– Teraz moja kolej, sir. Pro­szę zamknąć oczy.

Wil­liam był nieco zasko­czony, ale posta­no­wił kon­ty­nu­ować zabawę.

– Pro­szę mnie opi­sać.

– Bystry, pewny sie­bie, ale i nie­do­war­to­ścio­wany.

– Nie­do­war­to­ścio­wany?

– Może i jesteś naj­lep­szy w kla­sie, ale wciąż roz­pacz­li­wie szu­kasz uzna­nia.

– Co mam na sobie? – spy­tał James.

– Białą, tra­dy­cyjną koszulę z bawełny, być może marki Bro­oks Bro­thers. Gra­na­towe szorty, białe baweł­niane skar­pety oraz spor­towe pumy, choć rzadko, o ile w ogóle, ćwi­czysz.

– Skąd ta pew­ność?

– Gdy sze­dłeś w moją stronę, zauwa­ży­łem, że sta­wiasz stopy pal­cami na zewnątrz. Gdy­byś był spor­tow­cem, sta­wiał­byś je w linii pro­stej. Jeśli mi nie wie­rzysz, przyj­rzyj się kie­dyś śla­dom wytraw­nego bie­ga­cza na żuż­lo­wej bieżni.

– Znaki szcze­gólne?

– Nie­wiel­kie zna­mię tuż pod lewym uchem. Pró­bu­jesz je ukry­wać, nosząc dłuż­sze włosy, ale będziesz musiał zmie­nić fry­zurę, gdy wstą­pisz do FBI.

– Pro­szę opi­sać obra­zek za moimi ple­cami.

– To czarno-białe zdję­cie tego statku, Aldena, wypły­wa­ją­cego z portu nowo­jor­skiego dwu­dzie­stego trze­ciego maja 1977 roku. Mógł to być jego dzie­wi­czy rejs, bo towa­rzy­szyła mu cała flo­tylla.

– Skąd nazwa Alden?

– To już nie jest próba mojej spo­strze­gaw­czo­ści, tylko test wie­dzy ogól­nej – zauwa­żył Wil­liam. – Gdy­bym rze­czy­wi­ście potrze­bo­wał odpo­wie­dzi, mógł­bym ją zna­leźć póź­niej. Pierw­sze wra­że­nie czę­sto bywa mylące. To dla­tego niczego nie można zakła­dać z góry. Ale jeśli musiał­bym zga­dy­wać… a jako detek­tyw nie powi­nie­nem… to obsta­wił­bym, że to nazwi­sko jed­nego z piel­grzy­mów, któ­rzy w 1620 roku wypły­nęli z Ply­mo­uth do Ame­ryki na pokła­dzie May­flo­wera.

– Ile mam wzro­stu?

– O cal mniej niż ja, ale osta­tecz­nie będziesz pew­nie o cal wyż­szy. Ważysz może sto czter­dzie­ści fun­tów i cał­kiem nie­dawno zaczą­łeś się golić.

– Ile osób prze­szło obok nas, odkąd zamknął pan oczy?

– Matka z dwoj­giem dzieci, Ame­ry­ka­nie, chło­piec ma na imię Bobby, a zaraz potem ofi­cer z załogi tego statku…

– Skąd pan wie, że ofi­cer?

– Mija­jący go mary­narz użył słówka „sir”. Poza tym był tu jesz­cze star­szy dżen­tel­men.

– Dla­czego aku­rat star­szy?

– Uży­wał laski i minęła dłuż­sza chwila, zanim jej stu­kot ucichł w oddali.

– Jestem na wpół ślepy. – James wes­tchnął.

Wil­liam otwo­rzył oczy.

– Prze­ciw­nie – odrzekł. – Teraz moja kolej, by zadać podej­rza­nemu kilka pytań.

James usiadł pro­sto, z wyra­zem sku­pie­nia na twa­rzy.

– Dobry detek­tyw powi­nien zawsze pole­gać na fak­tach i ni­gdy nie przyj­mo­wać niczego za pew­nik. Dla­tego naj­pierw muszę wie­dzieć, czy Fra­ser Bucha­nan, pre­zes Pil­grim Line, jest twoim dziad­kiem.

– Tak jest. A mój ojciec, Angus, jest jego zastępcą.

– Fra­ser, Angus i James. Imiona suge­rują szkoc­kie pocho­dze­nie.

James ski­nął głową.

– Zapewne obaj sądzą, że w swoim cza­sie to ty zosta­niesz pre­ze­sem.

– Dałem im jasno do zro­zu­mie­nia, że tak się nie sta­nie – odparł sta­now­czo James.

– Z tego, co sły­sza­łem i czy­ta­łem na temat two­jego dziadka, wynika, że zwy­kle udaje mu się posta­wić na swoim.

– To prawda – przy­tak­nął James. – Cza­sem jed­nak zda­rza mu się zapo­mnieć, że pły­nie w nas ta sama krew – dorzu­cił z krzy­wym uśmiesz­kiem.

– Mia­łem podobny pro­blem z moim ojcem – przy­znał Wil­liam. – Jest adwo­ka­tem w spra­wach kry­mi­nal­nych, w ran­dze radcy kró­lew­skiego, i zawsze mu się wyda­wało, że podążę jego śla­dem. „Join the bar”, mawiał, choć od naj­wcze­śniej­szych lat powta­rza­łem mu, że chcę posy­łać prze­stęp­ców do wię­zie­nia, a nie rato­wać ich przed spra­wie­dli­wo­ścią za nie­przy­zwo­icie wyso­kie hono­ra­ria.

– Geo­rge Ber­nard Shaw miał rację – stwier­dził James. – Rze­czy­wi­ście dzieli nas wspólny język. Dla was „bar” to pale­stra, dla Ame­ry­ka­nina przede wszyst­kim wyso­kie stołki i drinki.

– Sprytny prze­stępca zawsze pró­buje zmie­nić temat – zauwa­żył Wil­liam. – Jed­nakże solidny detek­tyw nie pozwala sobie na zgu­bie­nie wątku. Nie odpo­wie­dzia­łeś mi jesz­cze, co myśli twój dzia­dek o tym, że nie zamie­rzasz zostać pre­ze­sem.

– Przy­pusz­czam, że jest jesz­cze gor­szy od pań­skiego ojca – odparł James. – Już grozi, że mnie wykre­śli z testa­mentu, jeśli zaraz po Harvar­dzie nie dołą­czę do firmy. Prawda jest jed­nak taka, że tego nie zrobi, póki żyje moja bab­cia.

Wil­liam zachi­cho­tał.

– Czy uznałby mnie pan za natręta, sir, gdy­bym popro­sił, żeby wolno mi było spę­dzać z panem może godzinę dzien­nie, do końca tej podróży? – Tym razem w gło­sie Jamesa nie było ani śladu pew­no­ści sie­bie.

– Przy­stanę na to z przy­jem­no­ścią. Naj­le­piej, żeby­śmy się spo­ty­kali rano, mniej wię­cej o tej porze, gdy moja żona cho­dzi na jogę. Z jed­nym zastrze­że­niem: jeśli będzie ci dane ją poznać, nie wspo­mnisz ani sło­wem, o czym roz­ma­wia­li­śmy.

– A o czym roz­ma­wia­li­ście? – spy­tała Beth, przy­sta­jąc tuż obok.

James zerwał się na równe nogi.

– O cenie złota, pani War­wick – wypa­lił z powagą.

– W takim razie prędko musia­łeś się prze­ko­nać, że na ten temat mój mąż wie wyjąt­kowo mało – odparła gładko Beth, uśmie­cha­jąc się cie­pło do mło­dzieńca.

– Wła­śnie mia­łem ci powie­dzieć, James – wtrą­cił Wil­liam – że moja żona jest ode mnie o niebo bystrzej­sza. To dla­tego jest kusto­szem działu obra­zów w Fit­zmo­lean Museum, a ja led­wie detek­ty­wem star­szym inspek­to­rem.

– Naj­młod­szym w dzie­jach Poli­cji Metro­po­li­tal­nej – dorzu­ciła Beth.

– Ale jeśli kie­dy­kol­wiek wypo­wiesz przy mojej żonie słówko „metro­po­li­talne”, będzie prze­ko­nana, że masz na myśli jedno z naj­wspa­nial­szych muzeów na świe­cie, a nie siły lon­dyń­skiej poli­cji.

– Bar­dzo się cie­szę, że udało się pań­stwu odzy­skać Ver­me­era – powie­dział James, zwra­ca­jąc się do pani War­wick.

Tym razem to Beth była zasko­czona.

– Ach, tak – odpo­wie­działa po chwili. – Całe szczę­ście, że drugi raz nie zosta­nie skra­dziony, bo zło­dziej nie żyje.

– Miles Faulk­ner – pod­chwy­cił James. – Zmarł w Szwaj­ca­rii na zawał serca.

Wil­liam i Beth wymie­nili spoj­rze­nia bez słowa.

– Był pan nawet na jego pogrze­bie, inspek­to­rze, przy­pusz­czal­nie, żeby się upew­nić, czy on naprawdę nie żyje.

– Skąd, u licha, o tym wiesz? – zdu­miał się Wil­liam.

– „The Spec­ta­tor” i „New Sta­te­sman” to moja coty­go­dniowa lek­tura, więc jestem na bie­żąco z tym, co dzieje się w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Na tej pod­sta­wie wyra­biam sobie wła­sne zda­nie.

– Natu­ral­nie – mruk­nął Wil­liam.

– Nie mogę się docze­kać jutrzej­szego spo­tka­nia, sir – rzekł James. – Zamie­rzam spy­tać, czy pań­skim zda­niem to moż­liwe, że Miles Faulk­ner jed­nak żyje.

2

Następ­nego ranka, tuż po ósmej, Miles Faulk­ner wszedł do sali restau­ra­cyj­nej hotelu Savoy i ujrzał swego adwo­kata sie­dzą­cego tam gdzie zawsze. Nikt nawet nań nie spoj­rzał, gdy lawi­ro­wał mię­dzy sto­li­kami.

– Dzień dobry – powie­dział Booth Wat­son, spo­glą­da­jąc w górę na swego klienta, któ­rego nie lubił i któ­remu nie ufał. A jed­nak to Faulk­ner zafun­do­wał mu życie na takim pozio­mie, o jakim więk­szość jego kole­gów z pale­stry mogła jedy­nie poma­rzyć.

– Dzień dobry, BW – odparł Miles, sia­da­jąc naprze­ciwko.

Nie­mal natych­miast poja­wił się kel­ner z note­sem i dłu­go­pi­sem w dłoni.

– Czym mogę panom słu­żyć? – spy­tał.

– Angiel­skie śnia­da­nie pro­szę – odparł Miles, nie zaglą­da­jąc do menu.

– A dla pana to, co zwy­kle?

– Tak – potwier­dził Booth Wat­son, bacz­niej przy­glą­da­jąc się swemu klien­towi. Musiał przy­znać, że szwaj­car­ski chi­rurg wyko­nał pierw­szo­rzędną robotę. Nikt nie roz­po­znałby czło­wieka, który nie tak dawno uciekł z wię­zie­nia, wziął udział we wła­snym pogrze­bie, a ostat­nio zmar­twych­wstał. Męż­czy­zna, który przed nim sie­dział, w niczym nie przy­po­mi­nał uta­len­to­wa­nego przed­się­biorcy, do nie­dawna wła­ści­ciela jed­nej z naj­wspa­nial­szych pry­wat­nych kolek­cji sztuki. Obec­nie był to eme­ry­to­wany kapi­tan mary­narki wojen­nej, wete­ran wojny fal­klandz­kiej, znany jako Ralph Neville. Gdyby Wil­liam War­wick dowie­dział się, że jego neme­zis na­dal żyje, za wszelką cenę sta­rałby się umie­ścić go za krat­kami. Byłaby to jego oso­bi­sta kru­cjata: dopaść czło­wieka, który wymknął się z jego szpo­nów, czło­wieka, który ośmie­szył Poli­cję Metro­po­li­talną, czło­wieka, który…

– Dla­czego nale­ga­łeś na tak pilne spo­tka­nie? – spy­tał Miles, gdy tylko kel­ner się odda­lił.

– Wczo­raj zadzwo­niła do mnie dzien­ni­karka śled­cza z „Sun­day Timesa”. Pytała, czy wiem coś o obra­zie Rafa­ela sprze­da­nym ostat­nio w Chri­stie’s. Fał­szy­wym, jak się oka­zało.

– I co jej powie­dzia­łeś? – spy­tał zanie­po­ko­jony Miles.

– Zapew­ni­łem, że ory­gi­nał należy do pry­wat­nej kolek­cji świę­tej pamięci Milesa Faulk­nera i bez­piecz­nie wisi w willi wdowy, w Monte Carlo.

– Nie­ko­niecz­nie – mruk­nął zło­wiesz­czo Miles. – Gdy tylko Chri­stina się dowie­działa, że jed­nak nie jest wdową, nie mia­łem wyboru: musia­łem prze­nieść kolek­cję w bez­piecz­niej­sze miej­sce, żeby nie wpa­dła w jej ręce.

– Czyli dokąd? – zapy­tał Booth Wat­son, zasta­na­wia­jąc się, jakie są szanse na to, że usły­szy praw­dziwą odpo­wiedź.

– Zna­la­złem zaką­tek, w któ­rym miej­scowi nie będą zbyt wścib­scy, a napa­sku­dzić na mnie mogą co naj­wy­żej mewy – odparł wymi­ja­jąco Miles.

– Cie­szy mnie to, bo przy­szło mi na myśl, że mądrze byłoby opu­ścić Anglię na kilka tygo­dni, zanim poja­wisz się jako kapi­tan Neville, a waka­cje star­szego inspek­tora War­wicka w Nowym Jorku to naj­lep­szy moment.

– Waka­cje, które zor­ga­ni­zo­wała im Chri­stina, żeby się upew­nić, że nie będą nam bruź­dzili, gdy po raz drugi będziemy brali ślub.

– A czy Beth War­wick nie miała być druhną Chri­stiny?

– Ow­szem, zanim Chri­stina odkryła, dla­czego nie mogę sobie pozwo­lić, żeby widziano mnie na pokła­dzie Aldena.

– Musisz przy­znać, że twoja była cza­sem się przy­daje – stwier­dził Booth Wat­son. – Na przy­kład wtedy, gdy możemy wyko­rzy­stać jej bli­skie sto­sunki z panią War­wick.

– Szcze­rze mówiąc, BW, byłoby znacz­nie lepiej, gdyby Chri­stina ni­gdy się nie dowie­działa, że na­dal żyję. Pro­szę więc, wyja­śnij mi, po cho­lerę mam się żenić po raz drugi z tą samą kobietą?

– To mał­żeń­stwo osta­tecz­nie roz­wiąże wszyst­kie twoje pro­blemy – odparł Booth Wat­son. – Nie zapo­mi­naj, że Chri­stina jest jedyną osobą, która może mieć na oku inspek­tora War­wicka, nie wzbu­dza­jąc w nim naj­mniej­szych podej­rzeń.

– A jeśli nas zdra­dzi? – spy­tał Faulk­ner.

– To bar­dzo mało praw­do­po­dobne, dopóki mocno trzy­masz sznu­rek sakiewki.

Faulk­ner nie wyglą­dał na prze­ko­na­nego.

– Wszystko może się zmie­nić, jeśli odkryją, kim jest kapi­tan Ralph Neville, i skoń­czę w wię­zie­niu.

– Wtedy mia­łaby do czy­nie­nia ze mną i szybko by się prze­ko­nała, po czy­jej jestem stro­nie.

– A i ty nie masz wyboru – zauwa­żył Miles – bo musiał­byś się gęsto tłu­ma­czyć przed Radą Adwo­kacką, dla­czego przez parę lat repre­zen­to­wa­łeś zbie­głego prze­stępcę, świet­nie wie­dząc, kim naprawdę jest.

– Tym bar­dziej trzeba nam dopil­no­wać, by Chri­stina pod­pi­sała umowę: niech wie, że jeśli się zła­mie, straci tyle samo, co my.

– Dopil­nuj przede wszyst­kim tego, żeby pod­pi­sała ją przed ślu­bem z kapi­ta­nem Neville’em, a już na pewno przed powro­tem War­wic­ków do Bli­ghty1.

– Bli­ghty? – powtó­rzył BW.

– Tak gada kapi­tan Neville, stary druhu – wyja­śnił Miles, wyraź­nie zado­wo­lony z sie­bie. – To kiedy spo­ty­kasz się z Chri­stiną?

– Jutro rano w kan­ce­la­rii. Poczy­tamy sobie umowę punkt po punk­cie, sku­pia­jąc się zwłasz­cza na tym, co się może stać, jeśli Chri­stina jej nie pod­pi­sze.

– Świet­nie. Bo gdyby przy­szło jej do głowy prze­jąć moją kolek­cję dzieł sztuki w naj­prost­szy spo­sób, czyli zdra­dza­jąc przy­ja­ciółce Beth, że Miles Faulk­ner żyje i ma się zna­ko­mi­cie…

– To wkrótce jadał­byś śnia­da­nia w Pen­to­nville, a nie w Savoyu.

– Gdyby miało do tego dojść, nie wahał­bym się jej zabić – oznaj­mił Miles.

– To aku­rat już jej uświa­do­mi­łem – rzekł Booth Wat­son, spo­glą­da­jąc na kel­nera, który wła­śnie wra­cał z tacą. – Choć muszę przy­znać, że osta­teczny tekst umowy nie wyłusz­cza tego aż tak dosłow­nie.

– Angiel­skie śnia­da­nie dla pani?

– Wyklu­czone, Franco – odpo­wie­działa Beth, zer­ka­jąc na iden­ty­fi­ka­tor na piersi kel­nera. – Zjemy płatki kuku­ry­dziane z melo­nem i grzanki z ciem­nego pie­czywa.

– Mogę zapro­po­no­wać melona w trzech odmia­nach, pro­szę pani: kan­ta­lupa, biały czy arbuz?

– Sta­wiam na wodę. Dzię­ku­jemy – wtrą­cił Wil­liam.

– Słuszny wybór – pochwa­liła Beth. – Czy­ta­łam gdzieś, że pod­czas mor­skiej podróży tyje się śred­nio funt dzien­nie.

– W takim razie dzię­kujmy Opatrz­no­ści, że pły­niemy do Nowego Jorku, a nie do Syd­ney.

– Takim pły­wa­ją­cym pała­cem chęt­nie wybra­ła­bym się i do Syd­ney – przy­znała Beth, roz­glą­da­jąc się po sali. – Codzien­nie świeże obrusy i ser­wetki, a gdy wra­cam do kabiny, widzę nową, nie­ska­zi­tel­nie czy­stą pościel, a nawet rów­niutko poskła­dane ubra­nia… I uwiel­biam to, że pra­nie dociera do nas wie­czo­rem w tych ślicz­nych ple­cio­nych koszy­kach. Wyobra­żam sobie nie­wol­ni­czy trud dzie­sią­tek ludzi, dzięki któ­rym to wszystko działa tak gładko.

– Mamy pod pokła­dem ośmiu­set trzy­dzie­stu Fili­piń­czy­ków – odparł kel­ner, chi­cho­cąc – któ­rzy obsłu­gują tysiąc dwu­stu pasa­że­rów. Na szczę­ście mamy też maszy­now­nię, więc oby­wamy się bez rze­szy nie­wol­ni­ków przy wio­słach.

– A czy tam, u szczytu stołu pośrodku sali, zasiada naczelny poga­niacz nie­wol­ni­ków? – spy­tała Beth.

– Tak jest, to kapi­tan Bucha­nan – potwier­dził Franco. – Gdy nie jest zajęty chło­sta­niem nie­wol­ni­ków, pełni funk­cję pre­zesa Pil­grim Line.

– Kapi­tan Bucha­nan? – powtó­rzył Wil­liam.

– Tak jest. Pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej nasz pre­zes był ofi­ce­rem mary­narki wojen­nej. Być może zain­te­re­suje pań­stwa i to, że przy­jaź­nił się ze świę­tej pamięci Mile­sem Faulk­ne­rem i jego żoną Chri­stiną. Tak się składa, że to ona zawia­do­miła nas, iż zajmą pań­stwo ich kabinę, i popro­siła o szcze­gólną opiekę dla pań­stwa.

– Czyżby? – mruk­nął Wil­liam.

– A czy przy dru­gim końcu stołu sie­dzi żona pre­zesa? – spy­tała Beth.

– Tak, pro­szę pani – odparł Franco. – Pań­stwo Bucha­nan nie­mal zawsze przy­cho­dzą na śnia­da­nie pierwsi – sko­men­to­wał, po czym odszedł w stronę kuchni.

– Pre­zen­tuje się rów­nie groź­nie jak Miles Faulk­ner – zauwa­żyła Beth, przy­glą­da­jąc się bacz­nie pre­ze­sowi. – Naj­wy­raź­niej jed­nak wyko­rzy­stał swój talent w znacz­nie bar­dziej zboż­nym celu niż okra­da­nie bliź­nich.

– Fra­ser Bucha­nan uro­dził się w Glas­gow w 1921 roku – zaczął Wil­liam. – Jako czter­na­sto­la­tek rzu­cił szkołę i zacią­gnął się do mary­narki han­dlo­wej. Gdy wybu­chła wojna, wstą­pił do Royal Navy… nie był wtedy nawet pod­ofi­ce­rem, a koń­czył służbę już jako porucz­nik na HMS Nel­so­nie. I choć w 1945 roku dostał jesz­cze awans na kapi­tana, zre­zy­gno­wał kilka dni po ogło­sze­niu zakoń­cze­nia dzia­łań wojen­nych. Wró­cił wtedy do Szko­cji i kupił nie­wielką firmę pro­mową, wożącą pasa­że­rów i samo­chody na Ionę. Dziś ma flotę dwu­dzie­stu sze­ściu stat­ków, a Pil­grim Line ustę­puje wiel­ko­ścią i renomą jedy­nie Cunar­dowi.

– A wszyst­kie te wia­do­mo­ści wycią­gną­łeś od mło­dego Jamesa, gdy byłam na jodze? – zasu­ge­ro­wała Beth.

– Nie. Całą histo­rię firmy wyczy­ta­łem w „Ship’s Log” zna­le­zio­nym przy łóżku – odparł Wil­liam, gdy Franco sta­wiał przed nimi miseczki z płat­kami kuku­ry­dzia­nymi i pla­ster­kami arbuza.

– A kto wła­śnie się przy­siadł do pani Bucha­nan? – zapy­tał szep­tem po chwili.

– Franco, wybacz mojemu mężowi – ode­zwała się Beth. – Jest detek­ty­wem z zawodu i całe życie jest dla niego nie­koń­czą­cym się śledz­twem.

– To Hamish Bucha­nan – odparł kel­ner – naj­star­szy syn pre­zesa i do nie­dawna jego zastępca.

– Do nie­dawna? – pod­chwy­cił Wil­liam. – Prze­cież nawet nie ma czter­dziestki.

– Zacho­wuj się – upo­mniała go Beth.

– Jeśli wie­rzyć gaze­tom – ode­zwał się pouf­nym tonem Franco – pod­czas ostat­niego dorocz­nego zgro­ma­dze­nia udzia­łow­ców zastą­pił go brat, Angus… O, wła­śnie wcho­dzi ze swą żoną Alice i synem…

– Jame­sem – dopo­wie­dział Wil­liam.

– Ach! – uśmiech­nął się Franco. – Już pan poznał ich cudowne dziecko.

– A dama, która wła­śnie usia­dła po lewej stro­nie pana Bucha­nana? Zauwa­ży­łem, że nawet się nie przy­wi­tała z pre­ze­sem.

– To żona pana Hami­sha, Sara.

– Dla­czego wybrała się w podróż z nimi, skoro wła­śnie wyrzu­cili jej męża? – spy­tała Beth.

– Ofi­cjalny komu­ni­kat mówi jedy­nie, że „zastą­pił go brat, Angus” – przy­po­mniał Franco, napeł­nia­jąc fili­żankę Beth paru­jącą czarną kawą. – Pan Hamish na­dal jest dyrek­to­rem firmy, więc ocze­kuje się, że weź­mie udział w zebra­niu zarządu, które odbywa się zawsze w ostat­nim dniu rejsu.

– Jesteś zna­ko­mi­cie poin­for­mo­wany, Franco – pochwa­lił go Wil­liam.

Kel­ner bez słowa odda­lił się w stronę sąsied­niego sto­lika.

– Zapo­wiada się eks­cy­tu­jąca wyprawa – stwier­dziła Beth i z tru­dem stłu­miła ziew­nię­cie, spo­glą­da­jąc wciąż na pre­zesa i jego rodzinę. – Cie­kawe, kim jest ta kobieta, która wła­śnie do nich dołą­czyła.

– Jesteś nie gor­sza ode mnie – zauwa­żył Wil­liam, obser­wu­jąc, jak James i Hamish na sto­jąco cze­kają, aż star­sza dama zaj­mie miej­sce przy stole. – Wydaje się, że jest w podob­nym wieku jak pre­zes i oboje mają rude włosy, więc nie zdzi­wił­bym się, gdyby była jego sio­strą. – Przy­glą­da­jąc się sie­dzą­cym, Wil­liam doszedł do wnio­sku, że przy­dzie­lono im miej­sca według prze­my­śla­nego planu: pre­zes naj­wy­raź­niej chciał mieć pew­ność, że kon­tro­luje sytu­ację.

– Będziesz mógł o to spy­tać Jamesa, gdy pójdę na jogę. A teraz zapo­mnijmy na chwilę o rodzi­nie Bucha­na­nów. Chcę ci powie­dzieć, co zapla­no­wa­łam na nasz tygo­dniowy pobyt w Nowym Jorku.

– Domy­ślam się, że Met zna­la­zło się na szczy­cie two­jej listy – odparł Wil­liam. – I nie wąt­pię, że na takie muzeum potrzeba wię­cej niż jed­nej wizyty.

– Trzech – spre­cy­zo­wała Beth. – Wszystko sprzed 1850 roku obej­rzymy w sobotę, sztukę tubyl­czą w ponie­dzia­łek, a środę zare­zer­wo­wa­łam na kolek­cję impre­sjo­ni­stów. Według Toma Knoxa tylko Musée d’Orsay ma lep­szą.

– Fiu… Czy to zna­czy, że we wto­rek i czwar­tek mamy prze­rwę tech­niczną? – spy­tał Wil­liam, sior­biąc gorącą kawę.

– Ależ skąd. We wto­rek czeka na nas Frick, gdzie…

– …zoba­czymy wybitny por­tret Tho­masa Crom­wella pędzla Hol­be­ina oraz Świę­tego Fran­ciszka na pustyni Bel­li­niego.

– Cza­sem zapo­mi­nam, że jesteś na wpół wyedu­ko­wa­nym Jaski­niow­cem.

– Przez żonę, odkąd opu­ści­łem uni­wer­sy­tet – uzu­peł­nił Wil­liam. – A co w czwar­tek?

– MoMA. Wyjąt­kowa oka­zja, żeby zoba­czyć naj­lep­szych kubi­stów, Picassa i Bra­que’a. Prze­ko­namy się, czy odróż­nisz ich dzieła.

– A nie będą pod­pi­sane u dołu? – spy­tał drwiąco Wil­liam.

– Dla tury­stów, któ­rzy wie­czo­rami nie będą nam towa­rzy­szyć.

– A kto będzie?

– Mamy bilety do Lin­coln Cen­ter. Fil­har­mo­nia Nowo­jor­ska gra Brahmsa.

– Założę się, że Drugi kon­cert for­te­pia­nowy B-dur – powie­dział Wil­liam. – Jeden z two­ich ulu­bio­nych.

– Ja też pamię­tam, co lubisz naj­bar­dziej – odrze­kła Beth. – Dla­tego w pią­tek wie­czo­rem, dzień przed wylo­tem, idziemy do Car­ne­gie Hall na kon­cert Elli Fit­zge­rald.

– Jak ci się to udało? Bilety były pew­nie wyprze­dane od mie­sięcy!

– To zasługa Chri­stiny. Zdaje się, że zna kogoś w zarzą­dzie. Zaczy­nam czuć się winna wobec niej – dodała Beth po krót­kiej pau­zie.

– Dla­czego? Jedy­nym powo­dem, dla któ­rego nie wybrała się do Nowego Jorku, jest to, że wycho­dzi za Ral­pha. Była zachwy­cona, że w ostat­niej chwili udało jej się zna­leźć chęt­nego na ten rejs.

– Wła­śnie o ten ślub mi cho­dzi. Nie zapo­mi­naj, że pro­siła, żebym została jej druhną. My jed­nak sko­rzy­sta­li­śmy z oka­zji, może nad­uży­wa­jąc hoj­no­ści Chri­stiny, i dla­tego nie będę mogła jej towa­rzy­szyć.

– Nie uwa­żasz, że to cie­kawy zbieg oko­licz­no­ści?

– Wcale. Pięt­na­sty sierp­nia to jedyna sobota przed koń­cem wrze­śnia, w którą mogli wziąć ślub w jej para­fii w Limp­ton-in-the-Marsh; dla­tego została z bile­tami w kie­szeni… Nie powin­ni­śmy zaglą­dać daro­wa­nemu koniowi w zęby.

Wil­liam uznał, że to nie naj­lep­szy moment, by zdra­dzić Beth, że wystar­czyła mu jedna roz­mowa tele­fo­niczna, żeby usta­lić fakty: kościół para­fialny Chri­stiny był też wolny dwa tygo­dnie wcze­śniej, co ozna­czało, że mogła spo­koj­nie udać się trans­atlan­ty­kiem w podróż poślubną z kapi­ta­nem Ral­phem Neville’em. Gdyby zaś wcze­śniej oznaj­mił żonie, że nie wyru­szy z nią w ten rejs, bo chce przyj­rzeć się bli­żej poczy­na­niom Chri­stiny i jej nowego mał­żonka, Beth pew­nie sama popły­nę­łaby w siną dal.

– Zauwa­ży­łeś, że Sara Bucha­nan nie ode­zwała się do pre­zesa ani jed­nym sło­wem, odkąd tam usia­dła? – spy­tała Beth, spo­glą­da­jąc znowu na kapi­tań­ski stół.

– Pew­nie dla­tego, że zwol­nił jej męża z posady wice­pre­zesa – zasu­ge­ro­wał Wil­liam, sma­ru­jąc masłem drugą grzankę.

– Spo­strze­głeś jesz­cze coś cie­ka­wego, gdy uda­wa­łeś, że mnie słu­chasz?

– Hamish Bucha­nan jest bar­dzo zajęty roz­mową z matką, James zaś udaje nie­za­in­te­re­so­wa­nego, a jed­no­cze­śnie chło­nie każde słowo.

– I nie­wąt­pli­wie powtó­rzy ci wszystko, co usły­szy, skoro zwer­bo­wa­łeś go sobie jako taj­nego agenta na czas tej podróży.

– James sam się zwer­bo­wał, a jako wnuk pre­zesa rze­czy­wi­ście może być nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem nie­jaw­nych infor­ma­cji.

– Dla męż­czy­zny to infor­ma­cje – sko­men­to­wała Beth – a dla kobiety po pro­stu plotki.

– James uprze­dził mnie, że nie będzie zdzi­wiony, jeśli pod­czas tego rejsu doj­dzie do jaw­nej awan­tury – dorzu­cił Wil­liam, pusz­cza­jąc mimo uszu uwagę Beth.

– Chcia­ła­bym być sol­niczką na tam­tym stole – przy­znała.

– Zacho­wuj się albo przyj­rzę się bli­żej temu mło­dzia­nowi, który pro­wa­dzi twoje zaję­cia jogi.

– Ma na imię Ste­fan i podoba się wszyst­kim innym kobie­tom w śred­nim wieku z naszej grupy. Chyba nie mam wiel­kich szans – wes­tchnęła Beth.

– Nie jesteś w śred­nim wieku – zaopo­no­wał Wil­liam, chwy­ta­jąc jej dłoń.

– Dzię­kuję, Jaski­niowcu, ale jeśli nie zauwa­ży­łeś, już dwa razy obcho­dzi­łam uro­dziny z trzy­dziestką w nume­rze, a dzieci wkrótce idą do przed­szkola.

– Cie­kawe, jak sobie z nimi radzą nasi rodzice.

– Twój ojciec pew­nie uczy Arte­mi­się roz­ra­biać…

– …pod­czas gdy twoja matka uczy Petera ryso­wać.

– Szczę­śliwi smar­ka­cze – orze­kli jed­no­cze­śnie.

– Wróćmy do rze­czy­wi­sto­ści – zarzą­dziła Beth, się­ga­jąc po pro­gram dnia. – Za chwilę będzie wykład, na który chcia­ła­bym pójść.

Wil­liam uniósł brew pyta­jąco.

– Lady Cathe­rine Whit­ta­ker opo­wie o ope­rach Puc­ci­niego.

– Chyba sobie odpusz­czę. Ale jeśli to żona sędziego Whit­ta­kera – dorzu­cił Wil­liam, roz­glą­da­jąc się po sali – to cie­ka­wie byłoby poroz­ma­wiać z jej mał­żon­kiem.

– Poza tym teatr zapra­sza co wie­czór na inny spek­takl – kon­ty­nu­owała Beth. – Dziś w pro­gra­mie magik Lazaro. Podobno zadziwi nas, spra­wia­jąc, że przed­mioty, a nawet pasa­że­ro­wie będą zni­kać na naszych oczach. Możemy pójść na występ o siód­mej albo o dzie­wią­tej.

– Z którą turą chcie­liby pań­stwo przyjść na kola­cję? – wtrą­cił Franco, który wła­śnie wró­cił do ich sto­lika z dolewką kawy.

– A o któ­rej zwy­kle poja­wia się pre­zes z rodziną? – odpo­wie­dział mu pyta­niem Wil­liam.

– Około dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści, sir. Przed kola­cją wpa­dają zwy­kle na kok­tajl.

– W takim razie przyj­dziemy z drugą turą.

– Co ty kom­bi­nu­jesz? – spy­tała Beth, bacz­nie przy­glą­da­jąc się mężowi.

– Mam prze­czu­cie, że jeśli zjemy kola­cję z drugą turą, zoba­czymy bar­dziej zdu­mie­wa­jące sztuczki… a może wię­cej zni­ka­ją­cych ludzi… niż widzo­wie Lazara w teatrze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Bli­ghty to zapo­mniane już słowo ozna­cza­jące Wielką Bry­ta­nię, popu­larne zwłasz­cza wśród wete­ra­nów I wojny świa­to­wej (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Over My Dead Body

Copy­ri­ght © 2021 Jef­frey Archer

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt serii: Zbi­gniew Miel­nik

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Mark Owen / Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Po moim tru­pie, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-795-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer