Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
C. S. Lewis, znany przede wszystkim z siedmiotomowego cyklu „Opowieści z Narnii”, tym razem przedstawia się z innej strony. W „Podziale ostatecznym” snuje alegoryczną opowieść o dobru i złu.
„Podział ostateczny” to literacka, alegoryczna opowieść, która pozwala zrozumieć, czym jest zło. Ta podróż z piekła do nieba, przypominająca nieco „Boską komedię”, skłania do zastanowienia się nad życiem doczesnym, którego jakość decyduje, w jakim kierunku złapiemy pośmiertny autobus. Lewis zastanawia się, czy nie jesteśmy zbyt przyzwyczajeni do naszego cielesnej egzystencji, by odjechać kiedyś we właściwą stronę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
Blake napisał kiedyś Zaślubiny Nieba z Piekłem, a ja zdecydowałem się napisać o ich rozwodzie nie dlatego, że uważam się za godnego przeciwnika tak wielkiego geniusza, jakim był Blake, ani nawet dlatego, że zrozumiałem choćby po części jego dzieło. Wydaje mi się jednak, że nadzieja dokonania podobnych zaślubin musi tak czy inaczej okazać się płonna. Nadzieja ta opiera się na założeniu, że rzeczywistość nigdy nie każe nam stanąć twarzą w twarz z nieuniknionym „albo – albo” i że, o ile nie zabraknie nam umiejętności, cierpliwości, a nade wszystko czasu, zawsze zdołamy jakoś pogodzić obie skrajności. Nadzieja ta każe nam sądzić, że wystarczy udoskonalić, zaadoptować lub uszlachetnić zło, aby przemieniło się ono w coś dobrego i że nie będziemy nigdy zmuszeni do odrzucenia tego, co chcielibyśmy zatrzymać. Według mnie żywienie podobnej nadziei jest katastrofalną pomyłką. Wyruszając w podróż, nie zawsze zabieramy ze sobą cały swój dobytek, a czeka nas i taka podróż, w którą być może nie będziemy mogli zabrać nawet własnej prawej ręki lub prawego oka. Nie żyjemy w świecie, w którym wszystkie drogi niby promienie okręgu schodzą się w jednym punkcie i gdzie po wyborze którejkolwiek z nich zawsze dojdzie się po wytrwałej wędrówce do tego samego celu. W naszym świecie każda droga po pewnym czasie rozwidla się, a każda z powstałych w ten sposób dróg rozwidla się ponownie i na każdym z takich rozwidleń musimy podejmować decyzje. Nawet życie biologiczne bardziej przypomina rozgałęziające się drzewo niż stojącą sadzawkę – nie zmierza ono ku jedności, ale oddala się od niej, a im wyższy stopień rozwoju, tym bardziej stworzenia różnią się między sobą. Prawdziwe dobro w miarę jak rośnie i osiąga dojrzałość, coraz bardziej różni się nie tylko od zła, ale także od innego, pozornego dobra.
Nie sądzę, że wszyscy wybierający złe drogi muszą zginąć. Uważam jednak, że ratunek dla nich jest tylko jeden: powrót na właściwą drogę. Otrzymawszy zły wynik dodawania, możemy go poprawić tylko wtedy, gdy cofniemy się do miejsca, gdzie popełniliśmy pomyłkę, i zaczniemy liczyć od nowa. Na nic się nie zda brnięcie w błędnych obliczeniach. Zło może zostać zniweczone, ale nie może „rozwinąć się” w coś dobrego. W tym wypadku czas nie jest dobrym lekarzem. Zły czar można przełamać „mruczanym wspak zaklęciem pełnym mocy” albo pozwolić, by działał dalej. Jest to wciąż wybór „albo – albo”. Jeśli zechcemy zatrzymać piekło (lub choćby ziemię), nie ujrzymy nieba, a jeśli przyjmiemy niebo, nie zabierzemy z piekła nawet najmniejszych i najbardziej osobistych pamiątek. Wierzę, rzecz jasna, że każdy, kto osiągnie niebo, przekona się, iż pomimo odrzucenia wszystkiego (nawet własnego oka), niczego nie stracił: że to, czego naprawdę pożądał w swoich najpodlejszych nawet pragnieniach, czeka na niego w „Górnej Krainie” o wiele wspanialsze niż to, czego się spodziewał. W tym sensie dla tych, którzy doszli do końca drogi (i dla nikogo innego), powiedzenie, że dobro jest wszystkim, a niebo jest wszędzie, okaże się zgodne z prawdą. Nam jednak, którzy wciąż jeszcze jesteśmy w podróży, nie wolno przyjmować ich punktu widzenia. Moglibyśmy bowiem narazić się na niebezpieczeństwo przekręcenia prawdziwego znaczenia ich słów i uznać, że wszystko jest dobre, a każde miejsce jest niebem.
A co z ziemią? – zapytacie zapewne. Nie sądzę, by ziemia okazała się dla kogokolwiek miejscem wyjątkowym. Jeśli wybierzemy ją zamiast nieba, wyjdzie na jaw, że ziemia zawsze była częścią piekła. A jeśli niebo postawimy wyżej, okaże się, że ziemia zawsze do niego należała.
Chciałbym powiedzieć jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze, muszę wyrazić moją wdzięczność wobec pisarza, którego nazwiska nie pamiętam, a którego opowiadanie czytałem wiele lat temu w bardzo kolorowym czasopiśmie z dziedziny – jak to mówią – „fantastyki naukowej”. Zapożyczyłem od niego tę niezwykłą właściwość niebiańskiej materii – to, że niczego nie da się tam zgiąć ani złamać. Autor opowiadania wykorzystał ten efekt, aby osiągnąć inny cel, o wiele bardziej od mojego pomysłowy. Jego bohater przeniósłszy się w przeszłość, odkrywa tam krople deszczu przeszywające go jak kule, i kanapki, których nie da się ugryźć – zupełnie słusznie, bo nic w przeszłości nie może przecież ulec zmianie. Ja natomiast, mniej umiejętnie, ale (mam nadzieję) równie słusznie posłużyłem się tym samym efektem, aby opisać wieczność. Jeżeli autor tamtego opowiadania kiedykolwiek przeczyta te słowa, przyjmie, mam nadzieję wyrazy mej najgłębszej wdzięczności. Po drugie, proszę wszystkich czytelników, aby pamiętali, że książka jest wytworem fantazji. Zawiera ona oczywiście morał – w każdym razie taki miałem zamiar. Jednak opisy tego, co spotyka ludzi po śmierci, są wyłącznie dziełem wyobraźni; nie są one próbą odgadnięcia czy też domyślenia się, co nas naprawdę czeka. Ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął, jest rozbudzenie wśród czytelników ciekawości dotyczącej szczegółów życia na tamtym świecie.
C.S. Lewis
Kwiecień 1945
Zdawało mi się, że stoję w kolejce na przystanku autobusowym. Nad długą, nędzną ulicą zapadał zmierzch. Padało. Już od kilku godzin włóczyłem się podobnymi ulicami w mokrym, wieczornym półmroku. Czas jakby się zatrzymał w tej nieprzyjemnej chwili, kiedy światła sklepów dopiero się zapalają, ale nie jest jeszcze dość ciemno, by ich widok rozweselał przechodniów. Czas płynął, a wieczór nie zmieniał się w noc i mijane przeze mnie dzielnice wciąż wyglądały tak samo. Wszędzie widziałem tylko odrapane kamienice, nieduże trafiki, tablice ogłoszeniowe ze strzępami plakatów, pozbawione okien magazyny, stacje towarowe bez pociągów i księgarnie wystawiające na sprzedaż Dzieła Arystotelesa. Nie spotkałem nikogo. Jeśli nie liczyć gromadki ludzi na przystanku, miasto zdawało się zupełnie wymarłe. Chyba właśnie dlatego przyłączyłem się do kolejki.
Od razu mi się poszczęściło. Gdy tylko zająłem miejsce, stojąca przede mną mała, zła jak osa kobieta naskoczyła na towarzyszącego jej mężczyznę:
– A więc dobrze! Mogę wcale nie jechać. Proszę bardzo. – Z tymi słowami opuściła kolejkę.
– Nie wyobrażaj sobie, proszę – odparł mężczyzna dystyngowanym głosem – że zależy mi choć trochę na tym wyjeździe. Starałem się tylko dla świętego spokoju spełnić twoje zachcianki. Moje odczucia nie mają oczywiście najmniejszego znaczenia. Przynajmniej to jedno jest zupełnie jasne. – I aby pokazać, że nie rzuca słów na wiatr, on także odszedł z kolejki.
Nieźle, pomyślałem, o dwa miejsca do przodu. Znalazłem się teraz za małym człowieczkiem o gniewnym spojrzeniu, który przyjrzał mi się nad wyraz nieżyczliwie i odezwał, trochę za głośno, do dużego, muskularnego mężczyzny stojącego przed nim:
– W tej sytuacji nie wiadomo, czy w ogóle warto jechać.
– W jakiej sytuacji? – odburknął tamten.
– No, prawdę mówiąc, nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju towarzystwa – odparł Człowieczek.
– Aha! – powiedział Osiłek i patrząc w moją stronę, dodał: – Nie pozwól pan sobie tak ubliżać. Co, strach pana obleciał? – Doszedłszy jednak do wniosku, że nie zamierzam zareagować, napadł nagle na Człowieczka: – Nie podobamy ci się, co? A mnie się nie podoba, jak pyskujesz! – I wymierzył mu taki cios w szczękę, że tamten wylądował w rynsztoku.
– Zostawcie go, niech sobie poleży – kontynuował Osiłek; tym razem nie zwracał się do nikogo konkretnego. – Prosty chłop ze mnie, ale mam swoje prawa jak każdy, nie?
Ponieważ Człowieczek nie okazywał chęci powrotu na swoje miejsce i po chwili kulejąc, oddalił się, postąpiłem ostrożnie w stronę Osiłka i pogratulowałem sobie kolejnego kroku naprzód. Niedługo potem dwoje rozchichotanych młodych ludzi stojących przed nami odeszło, trzymając się pod rękę. Nie mogłem odróżnić ich płci, oboje bowiem byli szczupli, ubrani w spodnie i rozmawiali falsetem, jednak niewątpliwie w tej chwili bardziej interesowali się sobą niż możliwością zajęcia miejsc w autobusie.
– Wszyscy na pewno się nie zmieścimy – odezwała się płaczliwym głosem kobieta stojąca cztery osoby przede mną.
– Ustąpię pani miejsca za pięć szylingów – odparł ktoś inny.
Usłyszałem brzęk monet, a potem wrzaskliwy kobiecy głos zmieszany z wybuchami śmiechu czekających. Oszukana kobieta wyskoczyła z kolejki, żeby rzucić się na nieuczciwego sąsiada, ale inni natychmiast zwarli szereg i w ten sposób straciła miejsce... Tak oto zanim nadjechał autobus, kolejka znacznie zmalała.
Był to cudowny, lśniący złociście pojazd o heraldycznych barwach. Wydawało się, że nawet Kierowca promieniuje światłem. Do prowadzenia autobusu używał tylko jednej ręki, drugą natomiast wymachiwał przed sobą, jakby chciał rozpędzić lepkie opary deszczu. Na jego widok kolejka wydała gniewny pomruk:
– Wygląda na to, że przynajmniej o n się dobrze bawi, co?...
– Cholernie zadowolony z siebie...
– O, Boże! Czy ten facet nie mógłby zachowywać się n o r m a l n i e?
– Nawet nie raczy na nas spojrzeć... Za kogo on się uważa?... I jeszcze te złocenia i fiolety, według mnie to karygodne marnotrawstwo. Dlaczego nie dadzą chociaż części tych pieniędzy na potrzeby miasta?...
– Aż się prosi, żeby mu przyłożyć!
W twarzy Kierowcy nie dostrzegłem niczego, co mogłoby usprawiedliwiać wszystkie te uwagi, chyba że spowodował je majestatyczny i skupiony jej wyraz.
Moi współpasażerowie przepychali się do drzwi jak stado kur, chociaż miejsca było dla wszystkich pod dostatkiem. Wsiadłem ostatni. Tylko połowa miejsc w autobusie była zajęta; usiadłem na końcu, z dala od innych. Natychmiast jednak przysiadł się do mnie jakiś rozczochrany młodzieniec. Ruszyliśmy.
– Pomyślałem sobie, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli się do pana przyłączę – powiedział. – Ma pan chyba do tego towarzystwa taki sam stosunek jak ja. Po co, u licha, jadą, nie mogę tego pojąć. Nie spodoba im się tam i na pewno byłoby im o wiele wygodniej w domu. Pan i ja to co innego.
– Czy im się p o d o b a w tym mieście? – zapytałem.
– Jeżeli w ogóle może im się coś podobać – odparł. – Mają tu kina i bary z frytkami, i reklamy, i wszystko, czego chcą. Przerażający brak życia intelektualnego i m w ogóle nie przeszkadza. Jak tylko się tu dostałem, zrozumiałem, że zaszła jakaś pomyłka. Powinienem wyjechać od razu pierwszym autobusem, ale zamarudziłem trochę, bo starałem się jakoś obudzić tych ludzi. Odnalazłem kilku starych znajomych, żeby stworzyć coś w rodzaju klubu, ale oni wszyscy zniżyli się już do poziomu otoczenia. Nawet zanim się tu znalazłem, miałem pewne wątpliwości co do takich ludzi jak Cyril Blellow. Zawsze mi się wydawało, że używa niewłaściwych środków wyrazu. No, ale był przynajmniej inteligentny; można było od niego usłyszeć cenne uwagi, mimo że jego twórczość pozostawiała wiele do życzenia. Ale teraz nie zostało z niego nic oprócz zarozumiałości. Ostatnim razem, kiedy próbowałem przeczytać mu coś swojego... ale chwileczkę, chciałbym, żeby rzucił pan na to okiem.
Wzdrygnąłem się na widok grubego maszynopisu, który młodzieniec właśnie wyciągał z kieszeni. Wykrztusiłem coś o braku okularów i wykrzyknąłem:
– A to ci dopiero! Lecimy!
I tak było rzeczywiście. Sto czy dwieście metrów pod nami, na wpół ukryte za mgłą i strugami deszczu, ciągnęły się jak okiem sięgnąć dachy domów.