Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrzyni poezji miłości, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, w sposób naturalny i piękny mówi o gwałtowności i delikatności uczuć. Używając palety różnych barw i odcieni – od radosnych, żartobliwych, przez nostalgiczne, po ciemne, katastroficzne – snuje refleksję nad światem. Fascynuje ją natura, filozofia i spirytyzm, zastanawia się nad przemijaniem i śmiercią. Poetka często pyta o zagadkę istnienia. Istnienia, którego miłość jest najbardziej fascynującym i tajemniczym przejawem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 82
Kto chce, bym go kochała, nie może być nigdy ponury
i musi potrafić mnie unieść na ręku wysoko do góry.
Kto chce, bym go kochała, musi umieć siedzieć na ławce
i przyglądać się bacznie robakom i każdej najmniejszej
[trawce.
I musi też umieć ziewać, kiedy pogrzeb przechodzi ulicą,
gdy na procesjach tłumy pobożne idą i krzyczą.
Lecz musi być za to wzruszony, gdy na przykład kukułka
kuka lub gdy dzięcioł kuje zawzięcie w srebrzystą
[powłokę buka.
Musi umieć pieska pogłaskać i mnie musi umieć pieścić,
i śmiać się, i na dnie siebie żyć słodkim snem bez treści,
i nie wiedzieć nic, jak ja nie wiem, i milczeć w rozkosznej
[ciemności,
i być daleki od dobra i równie daleki od złości.
Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:
czyjeś ciało i ziemię całą,
a zostanie tylko fotografia,
to — to jest bardzo mało…
Wicher chmury rozwiesza, szumi zapachami,
park utonął w jeziorze, drzewa w wodzie milczą.
Róża półmrok fiołkowy białą farbą plami,
pies wyje do księżyca melopeę wilczą.
W altance nad jeziorem siedzą dwie niemowy,
czekając, aby słowik niemoc ich wysłowił.
Twe imię nie wiem czemu jest jak wróbel młody
i słodko jest go pieścić wziąwszy w obie dłonie
i jest jak próżnowanie nad błękitem wody,
jak kot śpiący w podwórku, płotek i jabłonie
i jak bielony domek w słoneczną sobotę
i jak zabawa w Indian: „Hugh” mówi „Pantera”
…twoje imię to kłamstwo serdeczne i złote
jak ostatnia pociecha dziecka co umiera —
to biel jabłka — dziecinne w twarz pocałowanie
…a tyś straszną muzyką, w której dusza tonie
a tyś co? — śmierć i wieczność szczęście, obłąkanie
tyś skrzydła me wichrowe ku niewiadomemu…
lecz twe imię to taki wróbel nie wiem czemu
i słodko jest go pieścić wziąwszy w obie dłonie.
Czeka, patrzy na zegar swych lat,
gryzie chustkę z niecierpliwości.
Za oknem świat zszarzał i zbladł…
A może już za późno na gości?
Na złocistej fajerce spalę różową różę,
czarne pióreczko kurze i jedno ludzkie serce.
Nikogo nie otruję, nikogo nie zabiję,
serce to jest niczyje, jest ono tylko — moje.
Gołębia nie zaduszę, me czary są bezkrwawe,
w czarodziejską potrawę wrzucę mą własną duszę.
Wciąż rozmyślasz. Uparcie i skrycie.
Patrzysz w okno i smutek masz w oku…
Przecież mnie kochasz nad życie?
Sam mówiłeś przeszłego roku…
Śmiejesz się, lecz coś tkwi poza tem.
Patrzysz w niebo, na rzeźby obłoków…
Przecież ja jestem niebem i światem?
Sam mówiłeś przeszłego roku…
Wawel płonie — różowo-fiołkowo-przeźroczy.
Szyby żegnają słońce, które w dół się toczy,
krzyczą swój zachwyt wspólny, złocisty i ślepy,
wśród mgieł słodkich jak chińskie bladobarwne krepy…
Oto święto na zamku — święto pięciu minut,
wśród murów z ametystu i murów z rubinu.
W komnatach, gdzie zawisły różowe opary,
chodzą króle, królowe, siedzi Zygmunt Stary. —
Wychylają się widma w świat ze złotych okien,
niedojrzane oślepłym od poblasku okiem.
— Patrzą w barwy rozlane po niebie i wodzie
i są — pogodne bielce — z całą tęczą w zgodzie.
Jeden cień za filarem kryje się bez słowa —
to Jadwiga, królowa pozafijołkowa,
omdlewając w kąpieli barw grających społem,
słucha, łodygi białe rąk wznosząc nad czołem,
jak czerwień śpiewa w szczęściu, a fiolet w rozpaczy,
że świat jest barwnym dźwiękiem, który nic nie znaczy…
Smukły kanarek, słoneczna premia,
Rzecz najzłocistsza, jaką zna ziemia,
W małej koronie na płaskim czole,
Szczęśliwą u mnie cierpiąc niewolę,
W locie rozciąga skrzydła złożone
I szmaragdową czaruje żonę
Koloraturą ostrą, żałosną,
W której mu skargi słowicze rosną.
Ona, w dywanu zagon wtulona,
Cała, jak serce, z miłości kona,
Pełna oddania w piersiach i dziobie,
Ócz czarne perły utkwiwszy obie
Tam, gdzie wśród stołu ciemnej topieli
On się wydłuża w wąziutki kielich,
Pieniąc się śpiewem słodkim, złocistym,
Rzucając wkoło świsty, prześwisty.
Nagle, w porywie sfrunąwszy, bliski
Z namiętnych treli przechodzi w piski,
Uparte, głodne piski pisklęcia,
Po czym w miłosne wraca zaklęcia
I znowu w krzyki młodej gromadki
Na cześć kochanki i przyszłej matki.
A potem — śmiechy nieśmiertelności!
Potem nauki, jak gniazdko mościć!
Aż wreszcie spada, śpiewny i wartki,
Na towarzyszki stulone barki,
Z furkotem toczy, z trzepotem stroszy
Miłość, śpiewaną podczas rozkoszy.
Już wstążkę pawilonu wiatr zaledwie muśnie…
Cichymi gra piersiami rozjaśniona woda,
Jak marząca o szczęściu narzeczona młoda,
Co zbudzi się by westchnąć — i wnet znowu uśnie…
Mniejsza o ciszę morską, pamiątki, polipa!
Zostańmy przy kochance. Nie chcę czytać dalej.
Cóż to? jej usta we łzach jak w morzu korale?
Zbudziła się, westchnęła, lecz już nie zasypia?
Wzdycha! już tylko wzdycha! fala jak straszydło
wzrasta nagle, huragan gra na deszczu harfie,
pawilonem miłości gorzki wicher szarpie,
a szczęście narzeczonej już Bogu obrzydło.
Hydra zwija trwożliwie rozwiane ramiona
i czeka w wodnej grocie, aż fale opadną,
podczas gdy biały okręt idzie z wolna na dno
jak marząca o szczęściu młoda narzeczona…
Urodziłaś Miłość jak matka,
piękna matka o piersi dziewczęcej…
A dziś — tylko śmierci jej życzysz,
nie chcesz dźwignąć jej z ziemi na ręce
i odmawiasz jej wszelkiej słodyczy
z twoich oczu i ust, i uśmiechów —
a odchodzisz dumna z tego grzechu,
o zła matko! Zbrodniarko rzadka!
Boicie się o mnie? Dlaczego?
Ach, życie jest burzliwe i złe nieskończenie,
lecz czyż potrzeba syrenie
pasa ratunkowego?
„Jak ci na imię?” — „Nie wiem…”.
„Skąd tu przychodzisz?” — „Z bliska…
Tęsknię za ciepłem, za śpiewem,
za drżeniem w mocnych uściskach.
Jam dziewczę cud… Złotowłosa…
Lecz nie chcę wznosić zawoi,
bo ten oto pan, co się boi,
ujrzy mnie zmorą bez nosa…
Nie oślepiajcie mnie zdjęciem!
Pod sufit odpływam, blada…
Nonsens, strzeżony tak święcie,
chcecież przemocą wybadać?”.
Hej, moje młode lata
nie zobaczyły świata!
Żyły w ciasnym ogrodzie,
znały bratków aksamit,
deszcz kwietnia, błoto grudnia
i kamienie kamienic.
Nie upoiły źrenic
blaskiem Krzyża Południa,
nie widziały Piramid
ni słonia na swobodzie. —
Nie dla nich skwitły zioła
na Himalajów zboczu,
nie dla nich dżungli ciemnie
dyszały w cudów ścisku…
W wielkim świata igrzysku
obyło się beze mnie,
bez mych patrzących oczu
i myślącego czoła…
Wiadomość biegła szybko ze sztyletem po drucie
jak tancerka z parasolem po linie
i zdyszana dobiegła w oznaczonej godzinie,
by mnie zabić w oznaczonej minucie.
Na rozrzuconych poduszkach z rajskich, jawajskich
[batików
umieram słodko, bez żalu, umieram cicho, bez krzyku. —
Czas za firanką ukryty porusza skrzydłem motyla,
a moje czoło znużone coraz się niżej przechyla…
Wreszcie dotykam Bieguna i śnieg mi taje wśród
[włosów,
a końcem lakierka dosięgam trawy szumiących
[Lianosów…
Leżę na ciepłych krajach, na gorejącym Równiku
i na jedwabnych poduszkach z różnobarwnego batiku…
Wyciągam ręce ku Tobie, w Twoją najsłodszą stronę
i czuję na rękach gwiazdy nisko nad nami zwieszone…
Ogarniam Cię, splątanego w pochmurny namiot
[niebieski,
i spada niebo z hałasem, jak belki, wiązania, deski,
obrzuca nas półksiężycem, słońcem, obłoków zwojem —
i tak spoczywam — okryta niebem i sercem Twojem…
Ptaszek na sztachecie
sąsiedniego ogrodu
piłuje szklaną piłą
piosenkę żałosną.
Przed chwilą grał na flecie
z melodyjnego lodu,
lecz słońce flet stopiło
i w kroplach rozniosło.
Tam znowu inny, wyżej,
uparcie jak Chińczyk
kiwający głową,
trzęsie dzwonkiem ze szkła.
Krokusy rosną, chyże,
w kolorowej słodyczy,
jakby na ziemię płową
cała tęcza zeszła.
Trawa wzrasta nagle,
jak ciągnięta ręką,
pachną nieznane kwiaty,
powietrzne balsaminy,
a kos w czarnym gardle
toczy nutę miękką,
zaczerpniętą przed laty
w studni Meluzyny.
Fotel i książki, i świeca z cieniem
i nagle w świecy jęk pełen skarg:
to ćma płonie jasnym płomieniem
jak sama Joanna d’Arc…
Wszystkie cnoty miłe Panu Bogu
maleją mi w oczach i bledną.
Posiadam już tylko jedną:
kocham cię, mój Wrogu…
Związać cię, piękny, różową prawdą, niebieską blagą,
jak wiąże powój dwubarwnym kwiatem muru pierś
[nagą,
i drżeć z zachwytu w objęciu twoim, które zaszczyca
ciężarem lżejszym niż srebrny ciężar smugi księżyca…
Albo cię stracić na wieki wieków — w poranek mglisty,
gdy blada jesień posyła ziemi złociste listy…
Mieć grób czy pałac, którego każdy — patrząc —
[zazdrości:
pałac dla życia lub grób dla szczęścia z twojej piękności.
Gonił cię mój stróż anioł po świecie, o mój Drogi,
biegł wciąż za tobą przez lasy, przez łany,
potrącał cię ku mnie, zapędzał cię do mnie,
ciągnął za obie ręce, spychał z prostej drogi —
o miłości coś szeptał, bredził nieprzytomnie,
pachniał jak wytężone białe nikotiany…
Siedzący noc całą przy tobie na warcie
krzyczał głosem jak trąby złote i waltornie,
to znów o łaskę twoją modlił się pokornie
— zbawienie własne diabłom rzucał na pożarcie! —
Wreszcie ciebie ślepego, ciebie niechętnego
zawiódł przemocą do mego pokoju,
gdzie siedziałam płacząca, Pan Bóg wie dlaczego,
jak to się zdarza czasami. —
Wpuścił cię naprzód, sam został za drzwiami,
zatańczył w triumfie jakiś taniec boski —
potem twarz zakrył szatą srebrnobiałą,
zamyślił się pełen troski — — —
i jęknął z przerażenia nad tym, co się stało. — — —
Lwica senna i naga nie czuje więzienia,
leżąc, spogląda w oczy królowi stworzenia.
On się przybliża, cały w grzywie i w męskości,
a jakaś pani patrzy — i płacze. Z zazdrości!
Zapalili gromnice,
zawiesili wieńce
u złotego ołtarza —
za nogi, za ręce
powlekli dziewicę
i aptekarza.
Ksiądz do nich przemówił jak zwykle po chińsku,
ze słodkim uśmiechem na ustach.
Matki śmiały się z żalu
i płakały z radości,
ręce składając na biustach.
Po czym oblubienicę w przeźroczystym woalu
otoczył tłum świetnych gości.
Zaś na chórze złośliwie kłaniały się z kątka
skrzydlate embriony, czerwone dzieciątka
i odpędzały z gniewem raka, nowotwora,
który tu zajął miejsce jeszcze wczoraj z wieczora.
Było raz dziecko zabawne i tłuste. Umarło. Nie ma go
[nigdzie.
Biegało po domu, krzyczało. Są jeszcze jego fotografie
[w salonie.
Aż śmiać się i istnieć przestało i nikt się nie zdziwił tej
[krzywdzie,
choć było tak kochane i rozpieszczone.
Gdy z domu powoli znikało, obyło się jakoś bez płaczu
[i pisku.
Zabawki, sukienki, niepotrzebne pamiątki zalegają
[poddasze.
Mama nieraz i do późnej nocy czuwała nad jego kołyską,
a jednak dzisiaj, gdy je wspomina — nie płacze.
Nazywało się tak jak ja, więc wszyscy myślą, że ja to ono,
i nie usypali mu gróbka choćby takiego, jak kopiec kreta.
Toteż płacze nocami w kominie, że je zapomniano,
[zgubiono,
że miejsce jego zajęła jakaś niedobra kobieta…
Domowik, po japońsku Fukurokoju,
bardzo pożyteczny, gdy jest w zgodzie z człowiekiem.
Lubi mieć co dzień na noc w ciemnym kącie pokoju
dnem odwrócony spodek ze struclą i mlekiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki