Poławiaczka pereł. Legenda o źrenicy oka - Erlandsson Karin - ebook

Poławiaczka pereł. Legenda o źrenicy oka ebook

Erlandsson Karin

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

O źrenicy oka krążą legendy. Mówi się, że jest najstarszą z pereł, że ten, kto ją znajdzie, będzie miał wszystko. Ale ciąży na niej także klątwa. Ci, którzy wyruszają na poszukiwanie, nigdy nie wracają. Dlatego nie jest pewne, czy perła w ogóle istnieje.

Pewnego dnia, gdy Miranda nurkowała w głębinach, zaatakował ją rekin różany. Dziewczynka straciła ramię. Ale i tak jest najlepszą poławiaczką pereł. Pragnie zdobyć źrenicę oka. Na poszukiwania zabiera ze sobą Syrsę, dziewczynkę, która nieustannie gawędzi i nawet nie umie dobrze pływać. Ale Syrsa ma też rzadką umiejętność, która może dać Mirandzie przewagę nad innymi poszukiwaczami. 

Jednak niebezpieczeństwa czają się wszędzie. I nie chodzi tylko o rekiny różane w głębinach czy rzuconą klątwę. Poszukiwaczki muszą się dowiedzieć, czego tak naprawdę chce tajemnicza Iberis, która śledzi ich każdy krok.

„Poławiaczka pereł” to pierwsza część serii „Legenda o źrenicy oka”. Książka zwyciężyła w konkursie Schildts & Söderströms i zdobyła Runeberg Junior Prize i Arvid Lydecken Prize 2018. Była też nominowana do Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej dla Dzieci i Młodzieży w tym samym roku

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 170

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla dzie­ci.

Tych, któ­re ist­nie­ją,

tych, któ­re pra­wie za­ist­nia­ły,

i tych, za któ­ry­mi ktoś tęsk­ni.

PRZE­PO­WIED­NIA

Wró­żka moc­no trzy­ma moją dłoń. Ręce ma spierzch­ni­ęte, jej skó­ra jest tak ostra, że pra­wie ka­le­czy, ale ja pa­trzę na kota. Sie­dzi jej na ra­mie­niu i wbi­ja we mnie spoj­rze­nie. Nie mru­ga.

Ma błękit­ne oczy i bia­łą sie­rść, nie wy­gląda jak po­spo­li­te da­chow­ce bie­ga­jące mi­ędzy sto­iska­mi na jar­mar­ku. Te oczy są nie­bie­skie jak mo­rze.

Od­ry­wam od nie­go wzrok i spo­glądam na wró­żkę. Cze­ka. Przy­wy­kła, że lu­dzie w pierw­szej ko­lej­no­ści zwra­ca­ją uwa­gę na kota.

Do re­gio­nu po­łu­dnio­we­go do­ta­rłam wczo­raj wie­czo­rem. Po­ci­ąg się spó­źnił i ra­zem z gru­pą kup­ców po­sta­no­wi­li­śmy, że ostat­ni od­ci­nek przej­dzie­my pie­szo. Kup­cy szli na jar­mark z to­wa­ra­mi. Nie­śli duże wor­ki z za­baw­ka­mi, pie­czy­wem i wy­ro­ba­mi ze sło­my. Ja mia­łam tyl­ko skó­rza­ny ple­cak, ten, z któ­rym za­wsze pod­ró­żu­ję.

– Hej – po­wie­dział po­tężny mężczy­zna ci­ągnący wó­zek pe­łen sie­kier i noży. – Idź w środ­ku, że­by­śmy w ra­zie cze­go mo­gli cię obro­nić.

Nie za­pro­te­sto­wa­łam. Wiem, że z dłu­gim war­ko­czem i kra­cia­stą ko­szu­lą wy­glądam dziew­częco.

Na­sza roz­ci­ągni­ęta ka­ra­wa­na podąża­ła wzdłuż to­rów. Pszen­ne fio­łki, wy­so­kie bia­łe kwia­ty, z któ­rych ta oko­li­ca sły­nie, ko­ły­sa­ły się wzdłuż na­sy­pów. Pach­nia­ły moc­no. Ze­rwa­łam so­bie ga­rść.

Sma­ko­wa­ły fan­ta­stycz­nie, jak za­wsze. Je­śli mia­ła­bym być zu­pe­łnie szcze­ra – a ra­czej będę, po­nie­waż mam tyl­ko jed­ną szan­sę, żeby opo­wie­dzieć tę hi­sto­rię – te kwia­ty są jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych za­wsze tu wra­cam. Kwia­ty i mo­rze.

O zmierz­chu ka­ra­wa­na do­ta­rła na ry­nek. Ksi­ężyc po­ka­zał się po­nad da­cha­mi do­mów, a dłu­gi sznur lu­dzi roz­sze­dł się bez sło­wa.

Być może wła­śnie dla­te­go lu­bię pod­ró­żo­wać. Dzie­lić parę chwil z in­ny­mi bez ko­niecz­no­ści po­now­ne­go spo­tka­nia.

Za­jęłam po­kój z bal­ko­nem wy­cho­dzącym na wy­brze­że. Tata i ja no­co­wa­li­śmy w nim, za­nim mnie po­rzu­cił. Te­raz ja prze­jęłam kwa­te­rę.

Kie­dy do­ta­rłam na miej­sce, bez­zęb­na ko­bie­ta sie­dząca na krze­śle przed drzwia­mi wy­ci­ągnęła rękę. Nie po to, żeby się przy­wi­tać. W tej części kra­ju lu­dzie się nie do­ty­ka­ją. Wło­ży­łam jej w dłoń srebr­ną mo­ne­tę.

Za­snęłam nie­mal od razu.

Spa­nie nie­da­le­ko mo­rza jest uspo­ka­ja­jące i dra­żni­ące za­ra­zem. Rytm fal bi­jących o brzeg usy­pia, ale rów­no­cze­śnie sta­no­wi we­zwa­nie. W re­gio­nie po­łu­dnio­wym przed za­śni­ęciem nie li­czy się owiec, li­czy się fale ude­rza­jące o brzeg.

Wier­ci­łam się w łó­żku. My­śla­łam o głębi­nie i o tym, że po­win­nam w niej być. Kie­dy śpię, tra­cę set­ki, być może ty­si­ące pe­reł.

Gdy tyl­ko się obu­dzi­łam, po­szłam na jar­mark. Zje­dzo­na po­przed­nie­go wie­czo­ru ga­rść fio­łków na­dal mnie sy­ci­ła. Mu­szę zna­le­źć Mar­ka, cze­ka na mnie.

Ni stąd, ni zo­wąd sta­je przede mną ta wró­żka. Bie­rze mnie za rękę, za­nim uda­je mi się temu za­po­biec.

Ona i kot po­ru­sza­ją się tak samo. Pa­trzą na mnie spod oka, prze­krzy­wia­jąc gło­wę, a po­tem pra­wie nie­do­strze­gal­nie ro­bią gest za­prze­cze­nia: naj­pierw kot, a po­tem ko­bie­ta.

– Spad­nie na cie­bie – mówi.

Jej czy­sty głos wzno­si się po­nad jar­marcz­ny gwar.

Kot marsz­czy nos, jak­bym śmier­dzia­ła, a ja pró­bu­ję uwol­nić dłoń.

– Spad­nie na cie­bie ta… – ury­wa. Pa­trzy na kota, któ­ry po­wo­li po­ru­sza gło­wą: w górę i w dół. – To coś, cze­go za­pra­gniesz, to coś, co zdo­będziesz… coś wiel­kie­go.

Mam ocho­tę ją uci­szyć, nie musi aż tak krzy­czeć, ale nic nie mó­wię, a ona ci­ągnie:

– To za­pro­wa­dzi cię bar­dzo da­le­ko i może też z po­wro­tem do domu. Albo zu­pe­łnie gdzie in­dziej.

Pusz­cza moją rękę. Kot ze­ska­ku­je jej z ra­mie­nia i prze­py­cha­ją się obok mnie na wąskim chod­ni­ku.

– Po­cze­kaj­cie! – wo­łam za nimi. – Kie­dy na mnie spad­nie?

Ko­bie­ta przy­sta­je, ale się nie od­wra­ca. Kot idzie da­lej. Wpa­tru­ję się w jego ogon i py­tam:

– Czy na­de­szła moja ko­lej?

Głos ko­bie­ty jest tak do­no­śny, że sły­szę od­po­wie­dź, mimo że na mnie nie pa­trzy.

– Tego się nie wie za­wcza­su.

Zni­ka rów­nie na­gle, jak się po­ja­wi­ła. Trę ręką o nogę, wci­ąż czu­ję kłu­cie od jej do­ty­ku.

Po­trąca­ją mnie prze­cho­dzący obok lu­dzie. Pro­stu­ję ple­cy i pa­trzę w stro­nę mo­rza. Mu­szę pa­mi­ętać, po co tu je­stem.

I wte­dy do­strze­gam Mar­ka sto­jące­go na skra­ju tar­go­wi­ska. Nie uśmie­cha się, pra­wie ni­g­dy tego nie robi, ale kie­dy się zbli­żam, kiwa gło­wą. Daw­no się nie wi­dzie­li­śmy. Nie mó­wi­ąc ani sło­wa, ra­zem spy­cha­my łódź na wodę.

NA MO­RZU

Marko ste­ru­je w kie­run­ku otwar­te­go mo­rza, któ­re dzi­siaj jest gra­na­to­we, mi­go­cące bar­wa­mi nie­ba i strzęp­ków chmur od­bi­ja­jących się na po­wierzch­ni. Sie­dzę na dzio­bie i pa­trzę na pie­ni­ste grzbie­ty fal. Woda jest przej­rzy­sta, ale pe­reł już tu nie ma. Za bli­sko lądu, zo­sta­ły ze­bra­ne daw­no temu.

Łódź jest zwy­kła, ry­bac­ka, w tej części kra­ju wszy­scy ta­kich uży­wa­ją. Tur­ku­so­wy ża­giel ma łaty w wie­lu miej­scach, ale Mar­ko jest go pe­wien. Tak jak ja znam lasy mo­ich ro­dzin­nych oko­lic: ka­żdy pa­gó­rek, ka­żdą ska­łę, ka­żdą ście­żkę, tak on zna mo­rze.

Mu­ska ster sa­my­mi czub­ka­mi pal­ców, a mimo to łódź su­nie mi­ęk­ko mi­ędzy ka­mie­nia­mi i mie­li­zna­mi. Po­tem wy­pły­wa­my na otwar­te mo­rze.

Kie­dy mi­ja­my fa­lo­chron, do­strze­gam inne ło­dzie zmie­rza­jące tam gdzie my. Dzień jest pi­ęk­ny. Ża­den po­ła­wiacz pe­reł nie usie­dzi na lądzie, sko­ro wie, co znaj­du­je się w głębi­nie. Przed nami nie wi­dać ni­ko­go. Je­stem pierw­sza, jak zwy­kle.

Wie­lu po­ła­wia­czy przy­by­ło tu, bo za­czął się se­zon. Tak jak ja. Zo­sta­wi­li swo­je domy i ten krót­ki czas spędzą w re­gio­nie po­łu­dnio­wym. W łód­kach pły­ną lu­dzie z gó­rzy­ste­go wscho­du oraz rol­ni­cze­go za­cho­du. Ja je­stem je­dy­na z mo­ich te­re­nów, tych na pó­łno­cy.

Nie chcę my­śleć o re­gio­nie pó­łnoc­nym. Moje ro­dzin­ne oko­li­ce ob­fi­tu­ją w zie­lo­ne lasy, nie­bo wisi tam tak ni­sko, że wy­gląda, jak­by opie­ra­ło się na czub­kach świer­ków. Ale na pó­łno­cy ni­g­dy nie czu­łam się jak w domu.

My­ślę o wró­żce i jej ko­cie. Do­pie­ro te­raz uświa­da­miam so­bie, że oczy miał ta­kie­go sa­me­go ko­lo­ru jak ża­giel roz­pi­ęty nad moją gło­wą.

Wiem, cze­go chcę. Za­wsze to wie­dzia­łam. Ale prze­po­wied­nia do­ty­czy cze­goś in­ne­go. Cze­goś, cze­go pra­gnę, ale cze­go rów­nież się lękam. Mu­szę być go­to­wa.

Z za­my­śle­nia wy­ry­wa mnie chrząk­ni­ęcie Mar­ka. Kiwa gło­wą w stro­nę opar­te­go o maszt ko­sza.

Mar­ko ma żonę o ru­dych wło­sach i oso­bli­wie krót­kich no­gach, któ­re spra­wia­ją, że si­ęga mi za­le­d­wie do pier­si, a ja nie je­stem szcze­gól­nie wy­so­ka. Po ka­żdym se­zo­nie ro­dzi­na Mar­ka za­pra­sza mnie do sie­bie do domu. Ich pi­ęcio­ro dzie­ci bie­ga wo­kół sto­łu, a żona stoi przy kuch­ni i mie­sza w garn­ku po­mi­do­ry, fen­kuł i ma­łże. Tak za­zwy­czaj ją wspo­mi­nam, kie­dy na wschod­nich ła­ńcu­chach gór­skich bra­ku­je mi je­dze­nia pod­czas zim­nych nocy, albo na za­cho­dzie, kie­dy w go­rące dni cier­pię w polu z pra­gnie­nia.

Lep­sze od jej po­traw­ki z małż są tyl­ko jej ka­nap­ki. Chleb wy­pie­ka z mąki z su­szo­nych pszen­nych fio­łków. Dzi­ęki przy­pra­wom ze­bra­nym w ogro­dzie ma tak in­ten­syw­ny smak, że nic wi­ęcej nie jest wła­ści­wie po­trzeb­ne.

Jed­nak wiem, że w tym ko­szy­ku znaj­dę ka­nap­ki z wszel­ki­mi ro­dza­ja­mi do­dat­ków: su­szo­ny­mi ma­łża­mi piel­grzy­ma, wędzo­nym ło­so­siem, śle­dziem mio­do­wym i ka­wio­rem.

Mar­ko pa­trzy, jak od­chy­lam bia­łą lnia­ną ście­recz­kę i za­ci­ągam się za­pa­cha­mi. Dziś wie­czo­rem opo­wie o tym żo­nie, za­pła­tą dla niej będzie świa­do­mo­ść, jak bar­dzo się cie­szę.

Roz­wi­jam pa­pier i od­gry­zam kęs. W ustach czu­ję ma­ry­no­wa­ne­go węgo­rza i ogór­ka w oc­cie. Jem z przy­mkni­ęty­mi ocza­mi. Dzi­ęki tym sma­kom pa­mi­ętam ka­żdą wy­pra­wę z Mar­kiem. Za pierw­szym ra­zem by­łam dziec­kiem. Tata sie­dział obok mnie, po­ka­zy­wał ża­giel, mó­wił o sile wia­tru i wła­ści­wo­ściach la­tar­ni mor­skich. Kie­dy za­bie­ra­li­śmy się do je­dze­nia, za­wsze po­zwa­lał, że­bym pierw­sza wy­bra­ła ka­nap­kę.

Mar­ko wcze­śnie zo­rien­to­wał się, że wiem, co ro­bię. Zda­wał so­bie spra­wę, że mam spo­re do­świad­cze­nie w prze­by­wa­niu pod wodą – zdra­dza to moje oka­le­cze­nie. Wi­dział, jak nur­ku­ję z tatą.

Od­wi­jam na­stęp­ną ka­nap­kę i de­lek­tu­ję się sma­kiem chrza­nu z ostry­ga­mi. Moja ulu­bio­na. Kie­dy otwie­ram oczy, wi­dzę, że Mar­ko za­rzu­cił już ko­twi­cę. Wpa­tru­je się w ja­kiś punkt da­le­ko na ho­ry­zon­cie i kiwa po­wo­li gło­wą, jak­by hu­śtał nią w rytm ru­chów ło­dzi.

Do­dat­ko­wą za­le­tą Mar­ka jest to, że wie, kie­dy może na mnie pa­trzeć, a kie­dy nie po­wi­nien.

Sprzęt leży zwi­ni­ęty od po­przed­nie­go se­zo­nu. Kap­tur do nur­ko­wa­nia jest sztyw­ny od sło­nej wody, mu­szę go roz­pro­sto­wać przed za­ło­że­niem. Tka­ni­na lek­ko osia­da mi na ra­mio­nach, a ja wdy­cham stęchłą woń wo­do­ro­stów i gumy.

Kap­tur jest naj­dro­ższym przed­mio­tem, jaki po­sia­dam. Rzad­ko wi­dzi się tak do­brze wy­ko­na­ne jak mój. Naj­lep­sze wy­twa­rza­ją rze­mie­śl­ni­cy kró­lo­wej. Ich ma­te­riał jest cien­ki i przy­le­ga cia­sno do skó­ry, a mimo to od­dy­cha się swo­bod­nie. Okien­ko przed ocza­mi jest ca­łko­wi­cie przej­rzy­ste, mo­żna za­po­mnieć, że w ogó­le ist­nie­je.

Tata ni­g­dy nie mó­wił, w jaki spo­sób go zdo­był. Pew­ne­go dnia po pro­stu wy­ci­ągnął go z ple­ca­ka i mi dał.

Spod sie­dze­nia Mar­ko wy­su­wa drew­nia­ną skrzy­nię. Obo­je wie­my, że za­nim dzień się sko­ńczy, będzie pe­łna po brze­gi.

Je­stem naj­zręcz­niej­szą po­ła­wiacz­ką pe­reł w kra­ju. Mó­wię to nie dla­te­go, żeby się prze­chwa­lać, tyl­ko dla­te­go, że to praw­da. Za­nim na­sta­nie wie­czór, skrzy­nia wy­pe­łni się czer­wo­ny­mi, nie­bie­ski­mi i żó­łty­mi per­ła­mi. Po­zo­sta­li po­ła­wia­cze będą mu­sie­li za­do­wo­lić się po­ło­wą tego.

Moje per­ły mają naj­moc­niej­sze ko­lo­ry i naj­pi­ęk­niej wy­gląda­ją w na­szyj­ni­kach, ko­ro­nach oraz pie­rścion­kach, co ozna­cza, że dziś wie­czo­rem na ryn­ku to ja do­sta­nę naj­lep­szą ofer­tę.

Sia­dam na re­lin­gu ple­ca­mi do wody i prze­chy­lam się do tyłu.

Za­nu­rzam się jak ka­mień, po czym od­wra­cam się i dzi­ęki kil­ku moc­nym ru­chom nóg opa­dam co­raz ni­żej. Moim ce­lem jest dno.

W GŁĘBI­NIE

Jeśli ktoś chcia­łby się do­wie­dzieć, dla­cze­go to ja je­stem naj­lep­szą po­ła­wiacz­ką pe­reł, oto od­po­wie­dź:

Je­stem naj­lep­sza, bo chcę mieć per­ły dla sie­bie. Po­zo­sta­li pa­trzą na nie jak na kro­wy, któ­re mo­żna sprze­dać na jar­mar­ku, albo jak na we­łnę, któ­ra może stać się ubra­niem. Jak na coś, co przy­spa­rza bo­gactw albo przy­naj­mniej po­ma­ga zdo­być żyw­no­ść. Mnie in­te­re­su­ją per­ły.

Nie że­bym mia­ła je za­trzy­mać. Oczy­wi­ście, że nie. Tak jak wszy­scy sprze­da­ję je ku­pu­jącym ze sto­li­cy. Ale za­nim to na­stąpi, są moje, tyl­ko moje. Wi­dzę ich bar­wy od­bi­ja­jące się w wo­dzie, w dło­ni czu­ję twar­dą ma­ci­cę per­ło­wą.

Po­ła­wia­cze nie mają po­żyt­ku z pe­reł, ko­rzy­sta­ją z nich dwo­rza­nie kró­lo­wej. My za­cho­wu­je­my naj­wy­żej po­je­dyn­cze sztu­ki jako to­war wy­mien­ny. Na­szą rolą jest znaj­do­wać per­ły, a za­da­niem kró­lo­wej ich użyć.

Ale za­nim to na­stąpi, my­ślę o nich jako o mo­jej wła­sno­ści.

Za­nu­rzam się w tur­ku­so­wo­nie­bie­skiej wo­dzie i czu­ję roz­prze­strze­nia­jące się w pier­si cie­pło. Za chwi­lę tam do­trę, za­raz będę wśród pe­reł. Ryby nie zwra­ca­ją na mnie uwa­gi, je­stem dla nich ka­mie­niem rzu­co­nym w głębi­nę.

Per­ły spra­wia­ją, że dno mo­rza wy­gląda jak tęcza. Te bia­łe po­ży­cza­ją ko­lo­ry od in­nych i mogą się mie­nić ty­si­ącem od­cie­ni. Bia­łe są moje ulu­bio­ne, ale naj­dro­żej mo­żna sprze­dać czer­wo­ne.

Pod­czas zi­mo­we­go pó­łro­cza nie wol­no po­ła­wiać. To za­rządze­nie kró­lo­wej. Per­ły mu­szą mieć czas, żeby uro­snąć i się roz­mno­żyć. Je­sie­nią, kie­dy ostat­ni raz wy­nu­rzam się z wody, czu­ję w środ­ku ból, któ­ry trzy­ma aż do pierw­sze­go let­nie­go nur­ko­wa­nia.

To nic nie szko­dzi, że my, po­ła­wia­cze, nie za­trzy­mu­je­my pe­reł dla sie­bie, że są prze­wo­żo­ne do sto­li­cy, gdzie sta­ją się ele­men­tem bi­żu­te­rii dam i opra­wy ulicz­nej wzdłuż alei kró­lo­wej.

W mo­men­cie kie­dy je znaj­du­ję, są moje. To wy­star­czy.

Mówi się, że ale­ja ma dwie mile dłu­go­ści, a na roz­kaz kró­lo­wej za­miast bru­kiem cała wy­ło­żo­na jest per­ła­mi. To musi być nie­wia­ry­god­ny wi­dok, ale tak czy siak, my­ślę, do­cie­ra­jąc na sam dół, nie może się rów­nać z mor­skim dnem w re­gio­nie po­łu­dnio­wym.

Gdzie­kol­wiek spoj­rzę, wi­dzę per­ły. Nie­któ­re za­nu­rzo­ne w pia­sku, inne spi­ętrzo­ne; są też ta­kie, któ­re spo­czy­wa­ją sa­mot­nie na po­du­szecz­kach z roz­ma­itych wo­do­ro­stów.

Pod­no­szę wiel­ką zie­lo­ną per­łę le­żącą tuż przede mną. Jest tak duża jak moja roz­ło­żo­na dłoń, ide­al­na w do­ty­ku: śli­ska na po­wierzch­ni i twar­da jak ka­mień. Per­ły nie da się znisz­czyć.

We­wnętrz­ne cie­pło pro­mie­niu­je mi z pier­si do nóg i do ręki. Je­stem w domu, tu, gdzie po­win­nam być. W mo­rzu, pod po­wierzch­nią.

Nie mu­szę da­le­ko cho­dzić, żeby ze­brać pe­łen ple­cak. Kie­dy nie mo­żna go już do­mknąć, od­bi­jam się od dna i pły­nę ku gó­rze.

Mar­ko wi­dzi bąbel­ki, skrzy­nię ma przy­go­to­wa­ną przy re­lin­gu. Wrzu­cam ple­cak i roz­glądam się, a on wy­sy­pu­je per­ły do skrzy­ni.

Wi­ęcej ło­dzi za­rzu­ci­ło w po­bli­żu ko­twi­cę, ale wszyst­kie w od­po­wied­niej od­le­gło­ści. Sza­nu­je­my na­wza­jem na­sze re­wi­ry, a naj­lep­sze za­cho­wu­je­my w ta­jem­ni­cy. Po­dob­nie jest na pó­łno­cy, ni­ko­mu nie mówi się o spe­cjal­nych grzy­bo­wych miej­scach.

Za­le­d­wie parę za­nu­rzeń i skrzy­nia jest pra­wie pe­łna. Daję Mar­ko­wi znak gło­wą, że scho­dzę pod wodę po raz ostat­ni. Chwy­tam ple­cak i ru­szam.

Na ra­fie po­ro­śni­ętej nie­bie­ski­mi glo­na­mi wi­dzia­łam dużo czer­wo­nych pe­reł. Ten od­cień czer­wie­ni jest nie­ty­po­wy. Wiem, że mogę do­stać za nie do­brą cenę.

Wy­ko­nu­ję kil­ka moc­nych ru­chów no­ga­mi, ale kie­dy wy­ci­ągam rękę, za­uwa­żam nad sobą ja­kiś cień. Ja­sne glo­ny zro­bi­ły się na­gle czar­ne, a czer­wo­ne per­ły na­bra­ły ciem­niej­sze­go od­cie­nia. Nie­ru­cho­mie­ję. Wiem od razu, co to jest.

Ża­rłacz ró­ża­ny otrzy­mał ta­kie mia­no dla­te­go, że ma pysk po­dob­ny do zgnie­cio­nej róży. Na środ­ku, mi­ędzy płat­ka­mi, znaj­du­je się pasz­cza z zęba­mi ostry­mi jak ró­ża­ne kol­ce. Mogą ode­rwać część cia­ła w se­kun­dę. Coś o tym wiem – wła­śnie taki ża­rłacz od­gry­zł mi rękę.

Mia­łam je­de­na­ście lat i od wie­lu se­zo­nów to­wa­rzy­szy­łam ta­cie w jego pod­ró­żach. Już wte­dy było ja­sne, że je­stem uta­len­to­wa­ną nur­ką; tata co­raz częściej zo­sta­wiał mnie samą w wo­dzie i pły­nął ka­wa­łek da­lej.

Mia­łam tyl­ko je­de­na­ście lat, więc ra­czej nie na­le­ży za­rzu­cać mi bra­ku ostro­żno­ści. By­łam za­ab­sor­bo­wa­na ko­lo­ra­mi pe­reł, re­ki­na do­strze­głam do­pie­ro wte­dy, kie­dy trącił mnie po­marsz­czo­nym py­skiem w ra­mię. Ża­rła­cze ró­ża­ne mają żó­łte oczy i bia­łą skó­rę. Inne re­ki­ny gry­zą, kie­dy zo­sta­ną spro­wo­ko­wa­ne, boją się lu­dzi, tak samo jak oni boją się ich. Ale ża­rła­cze ró­ża­ne ata­ku­ją pierw­sze – uwa­ża­ją, że per­ły na­le­żą do nich.

Przez chwi­lę pa­trzy­li­śmy na sie­bie: re­kin, któ­ry już za mo­ment miał wbić we mnie zęby, i ja. Nie mru­gał. Jego żó­łte oczy wy­gląda­ły jak per­ły o od­cie­niu bursz­ty­nu, tak po­spo­li­tym, że za­pła­tę do­sta­je się do­pie­ro za tu­zin.

Pysk otwie­rał po­wo­li, płat­ki roz­chy­la­ły się je­den po dru­gim. Bez po­śpie­chu. Wie­dział, że nie dam rady uciec. Obo­je zda­wa­li­śmy so­bie spra­wę, że jest szyb­szy ode mnie.

Pod­pły­nął jesz­cze bli­żej. Zo­ba­czy­łam spi­cza­ste zęby, a po­tem za­mknął pasz­czę. Z moją ręką w środ­ku.

Woda za­bar­wi­ła się na czer­wo­no, po­czu­łam, że opa­dam. Nic wi­ęcej nie pa­mi­ętam, tyl­ko różę roz­wi­ja­jącą płat­ki w czer­wo­nej wo­dzie.

Cho­ciaż nie, pa­mi­ętam jesz­cze, jak leżę na dnie ło­dzi i pa­trzę w nie­bo. I że za­cho­dzące sło­ńce wy­gląda­ło jak żó­łte oko re­ki­na.

– Ze­rwij ża­giel! – za­wo­łał tata. – Mu­si­my za­ta­mo­wać krwa­wie­nie.

A ja po­my­śla­łam, że mu­sia­ło się stać coś po­wa­żne­go, sko­ro tata po­świ­ęcił ża­giel. Ża­gle są dro­gie, przez trzy ko­lej­ne lata mu­sie­li­śmy nur­ko­wać, żeby było nas na nie stać.

Dzi­siaj, pod­czas pierw­szej wy­pra­wy w se­zo­nie, gdy masy pe­reł na­dal cze­ka­ją nie­ze­bra­ne, jest tak jak wte­dy. Krążący nade mną ża­rłacz nad­pły­wa, kie­dy ja kon­cen­tru­ję się na per­łach.

Cień nade mną tkwi nie­ru­cho­mo i nie mu­szę pa­trzeć w górę, żeby wie­dzieć, jak bli­sko się znaj­du­je. Po­wo­li od­pły­wam do tyłu, żeby rafa zna­la­zła się mi­ędzy mną a re­ki­nem.

Czar­ny cień ru­sza w moją stro­nę, a ja wi­dzę otwie­ra­jący się po­marsz­czo­ny pysk.

ŻA­RŁACZ RÓ­ŻA­NY

Nie ist­nie­ją wska­zów­ki, jak uciec przed ża­rła­czem ró­ża­nym. Wi­ęk­szo­ści się to nie uda­je. Moją je­dy­ną szan­są jest od­da­nie mu pe­reł na ra­fie i na­dzie­ja, że od­wró­cą jego uwa­gę i o mnie za­po­mni. Sunę więc do tyłu tak po­wo­li, że woda się nie po­ru­sza.

Żó­łte oczy pa­trzą na mnie, prze­no­szą się na rafę, a na­stęp­nie znów na mnie.

Po­chy­lam gło­wę w kie­run­ku naj­wi­ęk­szej per­ły. Jest pur­pu­ro­wa. Ża­rłacz w ko­ńcu po­dej­mu­je de­cy­zję. Nie spusz­cza już wzro­ku z ogrom­ne­go klej­no­tu, a ja po­spiesz­nie od­pły­wam. Re­kin nur­ku­je pro­sto w rafę, wi­dzę już tyl­ko fa­lu­jące płe­twy ogo­no­we.

Mar­ko uno­si brwi, kie­dy się wy­nu­rzam i kręcę gło­wą. Na dzi­siaj ko­niec.

Kła­dę się na dnie i wy­pusz­czam po­wie­trze, a on wci­ąga ża­giel. Po­da­je mi ku­bek le­mo­nia­dy grusz­ko­wej. Wy­sty­gła, ale to nie szko­dzi. Po­trze­bu­ję cze­goś wzmac­nia­jące­go.

– Ża­rłacz ró­ża­ny?

Głos Mar­ka jest wy­so­ki, nie pa­su­je do ta­kie­go du­że­go mężczy­zny. Za ka­żdym ra­zem, kie­dy się od­zy­wa, je­stem tym za­sko­czo­na. Roz­ma­wia­my tak rzad­ko, że za­po­mi­nam, jak brzmi.

Przy­ta­ku­ję i pa­trzę na mo­rze.

Po stra­cie ręki le­ża­łam czte­ry mie­si­ące w szpi­ta­lu. Tata nie od­stępo­wał mnie na krok. Pie­lęgniar­ki dały mu sta­ry ma­te­rac i śmier­dzący ko­niem koc. Spał obok mo­je­go łó­żka na podło­dze.

– Prze­pra­szam – rzu­cił, kie­dy otwo­rzy­łam oczy po ope­ra­cji.

Pró­bo­wa­łam po­wie­dzieć, że to nie jego wina, ale w ustach mia­łam tak su­cho, że wy­do­by­łam tyl­ko parę chry­pli­wych dźwi­ęków. Uśmiech­nęli­śmy się – brzmia­łam jak sro­ka or­li­ca u nas w domu. Po­gła­skał mnie po czo­le.

– Nie boli – uspo­ko­iłam go.

Sły­sza­łam o przy­pad­kach, że dało się rękę przy­szyć do cia­ła, ale żeby to zro­bić, trze­ba oczy­wi­ście wci­ąż ją mieć. Kie­dy le­ża­łam na sto­le ope­ra­cyj­nym, le­ka­rze jej nie mie­li. Za­tem zszy­li ranę tak, że bark ko­ńczy się znie­nac­ka, w miej­scu, gdzie po­win­no za­czy­nać się ra­mię. Nie mam więc ki­ku­ta, któ­ry mó­głby za­wa­dzać, kie­dy pra­cu­ję. Jest tak, jak­by tej ręki ni­g­dy nie było.

Mar­ko po­da­je mi ter­mos, a ja do­le­wam so­bie let­niej le­mo­nia­dy. Na dnie ko­szy­ka zo­sta­ło jesz­cze kil­ka ka­na­pek, dzie­li­my się tą z kra­bem.

Kie­dy pierw­szy raz nur­ko­wa­łam bez ręki, nie ba­łam się. Przez cały czas spędzo­ny w łó­żku szpi­tal­nym my­śla­łam o ża­rła­czu ró­ża­nym i o tym, co po­win­nam była zro­bić.

Nie sądzę, że miał chrap­kę na moją rękę. Chciał pe­reł, któ­re zbie­ra­łam. We­szłam mu w dro­gę, tyl­ko tyle.

Na po­cząt­ku tata nur­ko­wał ra­zem ze mną, nie opusz­czał mnie ani na chwi­lę. Tyl­ko wte­dy ro­bi­ło mi się w mo­rzu cia­sno. Tata do­słow­nie przy­kle­jał się do mo­je­go boku.

Da­wa­łam zna­ki ręką, że po­wi­nien od­pły­nąć, ale uda­wał, że nie wi­dzi. Ma­cha­łam moc­no no­ga­mi, aż pia­sek uno­sił się z dna, ale tata pły­nął za mną.

– Dam so­bie radę – po­wie­dzia­łam, kie­dy wi­sie­li­śmy na re­lin­gu, opró­żnia­jąc ple­ca­ki.

On tyl­ko po­kręcił gło­wą.

Z dru­giej stro­ny nie było to ta­kie złe. Tata był zręcz­nym po­ła­wia­czem i po kil­ku dniach za­częłam wni­kli­wie przy­glądać się jego tech­ni­ce.

Przed do­si­ęgni­ęciem dna za­wsze kła­dł się w wo­dzie na kszta­łt roz­gwiaz­dy – z roz­ło­żo­ny­mi ręka­mi i no­ga­mi. W ten spo­sób mógł obej­rzeć per­ły z góry, za­nim przy lądo­wa­niu po­ru­szył pia­sek i szlam.

Ni­g­dy się nie spie­szył. To ko­lej­na rzecz, ja­kiej mnie na­uczył. A mimo to był naj­szyb­szy ze wszyst­kich.

– Sta­ran­nie – za­le­cał, kie­dy po­mi­nęłam kiść zło­żo­ną z sied­miu pe­reł.

To, że nie mam ręki, nie czy­ni mnie gor­szą nur­ką. Wręcz prze­ciw­nie. Uży­wam spe­cjal­nej tech­ni­ki pły­wac­kiej: moc­no ma­cham no­ga­mi i ru­szam pupą jak del­fin sre­brzy­sty. Ten opis brzmi śmiesz­nie, sama to sły­szę. Ale tech­ni­ka dzia­ła. Je­stem jed­ną z naj­lep­szych.

Moje bra­ki zmie­ni­łam w naj­wa­żniej­sze atu­ty. To tak jak z per­ła­mi. Ro­dzą się ze szla­mu, a szlam to naj­gor­sze i naj­brzyd­sze, co mo­żna zna­le­źć w mo­rzu.

Pod­pły­wa­my do we­jścia do por­tu, a Mar­ko zwi­ja ża­giel. Usta­wiam się na dzio­bie i przyj­mu­ję cumę, kie­dy do­bi­ja­my do przy­sta­ni. Mar­ko wy­sta­wia skrzy­nię z per­ła­mi, po czym od­py­cha się wio­słem. Pod­no­si­my dło­nie, zo­ba­czy­my się ju­tro o tej sa­mej po­rze.

Bio­rę jed­ną z opar­tych o słu­py ta­czek i si­ęgam po skrzy­nię. Je­stem pierw­sza na lądzie, ale to nic nie zna­czy. Ku­pu­jący chcą naj­lep­szych pe­reł i nie spie­szą się z wy­bo­rem. Ale i tak wiem, że ko­niec ko­ńców we­zmą wszyst­ko, co mam. Dziś wie­czo­rem będzie mnie stać na po­rząd­ną ko­la­cję.

Ci­ągnę tacz­kę po bru­ku i od razu do­strze­gam kup­ców. Za­zwy­czaj pa­trzą w stro­nę mo­rza, ale te­raz wszy­scy sto­ją ple­ca­mi do mnie. Nikt nie wi­dzi, że przy­szłam. Są zwró­ce­ni ku tyl­nej części pla­cu, opa­da­jącej ku upra­wom po­ma­ra­ńczy. Idę w tam­tym kie­run­ku, a tacz­ka pod­ska­ku­je na bru­ku.

Chy­ba wiem, na co się tak ga­pią.

ZA­CZY­NA SIĘ PO­LO­WA­NIE

Są tu nie tyl­ko ku­pu­jący, tłum skła­da się też ze sprze­daw­ców jar­marcz­nych, dzie­ci oraz, jak za­kła­dam, ich ro­dzi­ców. Kil­ko­ro ma­lu­chów pa­trzy na mnie z cie­ka­wo­ścią.

Wie­lu po­ła­wia­czy nie ma ręki czy nogi albo ich twa­rze są po­kry­te bli­zna­mi. Dzie­ci nie pa­trzą więc na moją ko­szu­lę, od któ­rej od­ci­ęłam rękaw, a otwór za­wi­ąza­łam ka­wa­łkiem przędzy. Pa­trzą na mnie, po­nie­waż nie je­stem taka sta­ra jak inni po­ła­wia­cze.

Wcze­śnie za­częłam i te dzie­ci chcia­ły­by być ta­kie jak ja.

Ale o tym niech roz­ma­wia­ją z ro­dzi­ca­mi.

Od stro­ny ludz­kiej gro­ma­dy do­bie­ga gło­śny gwar. Prze­py­cham się do przo­du i sta­ję w pierw­szym rzędzie.

Plac jest miej­scem dla ludu, ale kie­dy za­rząd­cy chcą coś ob­wie­ścić, wy­wie­sza­ją afi­sze na tu­tej­szych ta­bli­cach ogło­sze­nio­wych. Oprócz ofi­cjal­nych ko­mu­ni­ka­tów Re­gi­num znaj­du­ją się tu też in­for­ma­cje o per­łach na sprze­daż i menu re­stau­ra­cji.

Na środ­ku ta­bli­cy wid­nie­je świe­żo wy­wie­szo­ny czer­wo­ny pla­kat w ko­lo­rach kró­lo­wej. Li­te­ry po­ły­sku­ją sre­brem.

– Ten, kto znaj­dzie źre­ni­cę oka, do­sta­nie jej sied­mio­krot­ną war­to­ść w zło­cie.

Tyl­ko tyle.

Pod krót­kim tek­stem przy­ło­żo­no pie­częć kró­lo­wej.

Ka­żde po­ko­le­nie musi szu­kać źre­ni­cy oka i wszy­scy wie­my, co ozna­cza to we­zwa­nie. Że te­raz na­sza ko­lej.

Mój tata szu­kał źre­ni­cy oka, mój dzia­dek też, po­dob­nie mój pra­dzia­dek. Nikt ni­g­dy jej nie od­na­la­zł.

Na ląd ze­szli wła­śnie po­zo­sta­li po­ła­wia­cze. At­mos­fe­ra się zmie­nia, gwar cich­nie. Lu­dzie, któ­rzy nie nur­ku­ją, pa­trzą na nas, jak­by spo­dzie­wa­li się, że od razu rzu­ci­my się do ło­dzi i wy­ru­szy­my na po­szu­ki­wa­nie.

Tyl­ko ja wi­dzę strach na twa­rzach po­ła­wia­czy. Wie­lu zgi­nęło na po­lo­wa­niu, jesz­cze wi­ęcej za­gi­nęło.

Po­ła­wia­cze po­rzu­ca­ją swo­je ro­dzi­ny i domy, swo­je ło­dzie i zwie­rzęta i ni­g­dy nie wra­ca­ją. Od chwi­li, kie­dy ktoś po­sta­na­wia od­na­le­źć źre­ni­cę oka, wszyst­ko inne prze­sta­je być wa­żne.

Ci, któ­rzy wra­ca­ją, nie są już tacy sami. Je­śli wcze­śniej sia­dy­wa­li wie­czo­ra­mi przy ogniu, opo­wia­da­li dzie­ciom hi­sto­rie, skręca­jąc pal­ca­mi wło­sy uko­cha­nych, te­raz tyl­ko wpa­tru­ją się w okno. W tę i z po­wro­tem jak fale bi­jące o brzeg krążą mi­ędzy ło­dzią a do­mem, chud­ną i bled­ną. Pew­ne­go ran­ka zni­ka­ją.

A per­ły wci­ąż nikt nie zna­la­zł.

De­cy­zja o po­szu­ki­wa­niu źre­ni­cy oka ozna­cza zmia­nę ca­łe­go ży­cia, ale je­śli się ją znaj­dzie… Tak, wte­dy nie tyl­ko będzie się po sied­mio­kroć wy­na­gro­dzo­ny przez kró­lo­wą. Tra­fi się do pod­ręcz­ni­ków hi­sto­rii.

Ten, kto będzie miał źre­ni­cę oka, ni­g­dy wi­ęcej ni­cze­go nie za­pra­gnie, wszyst­ko, cze­go so­bie kie­dy­kol­wiek ży­czył, zo­sta­nie spe­łnio­ne.

Ten, kto znaj­dzie źre­ni­cę oka, do­sta­nie jej bło­go­sła­wie­ństwo.

Tak jak jej prze­kle­ństwo spa­da na nas w chwi­li, kie­dy po­sta­na­wia­my szu­kać.