39,99 zł
O źrenicy oka krążą legendy. Mówi się, że jest najstarszą z pereł, że ten, kto ją znajdzie, będzie miał wszystko. Ale ciąży na niej także klątwa. Ci, którzy wyruszają na poszukiwanie, nigdy nie wracają. Dlatego nie jest pewne, czy perła w ogóle istnieje.
Pewnego dnia, gdy Miranda nurkowała w głębinach, zaatakował ją rekin różany. Dziewczynka straciła ramię. Ale i tak jest najlepszą poławiaczką pereł. Pragnie zdobyć źrenicę oka. Na poszukiwania zabiera ze sobą Syrsę, dziewczynkę, która nieustannie gawędzi i nawet nie umie dobrze pływać. Ale Syrsa ma też rzadką umiejętność, która może dać Mirandzie przewagę nad innymi poszukiwaczami.
Jednak niebezpieczeństwa czają się wszędzie. I nie chodzi tylko o rekiny różane w głębinach czy rzuconą klątwę. Poszukiwaczki muszą się dowiedzieć, czego tak naprawdę chce tajemnicza Iberis, która śledzi ich każdy krok.
„Poławiaczka pereł” to pierwsza część serii „Legenda o źrenicy oka”. Książka zwyciężyła w konkursie Schildts & Söderströms i zdobyła Runeberg Junior Prize i Arvid Lydecken Prize 2018. Była też nominowana do Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej dla Dzieci i Młodzieży w tym samym roku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 170
Dla dzieci.
Tych, które istnieją,
tych, które prawie zaistniały,
i tych, za którymi ktoś tęskni.
Wróżka mocno trzyma moją dłoń. Ręce ma spierzchnięte, jej skóra jest tak ostra, że prawie kaleczy, ale ja patrzę na kota. Siedzi jej na ramieniu i wbija we mnie spojrzenie. Nie mruga.
Ma błękitne oczy i białą sierść, nie wygląda jak pospolite dachowce biegające między stoiskami na jarmarku. Te oczy są niebieskie jak morze.
Odrywam od niego wzrok i spoglądam na wróżkę. Czeka. Przywykła, że ludzie w pierwszej kolejności zwracają uwagę na kota.
Do regionu południowego dotarłam wczoraj wieczorem. Pociąg się spóźnił i razem z grupą kupców postanowiliśmy, że ostatni odcinek przejdziemy pieszo. Kupcy szli na jarmark z towarami. Nieśli duże worki z zabawkami, pieczywem i wyrobami ze słomy. Ja miałam tylko skórzany plecak, ten, z którym zawsze podróżuję.
– Hej – powiedział potężny mężczyzna ciągnący wózek pełen siekier i noży. – Idź w środku, żebyśmy w razie czego mogli cię obronić.
Nie zaprotestowałam. Wiem, że z długim warkoczem i kraciastą koszulą wyglądam dziewczęco.
Nasza rozciągnięta karawana podążała wzdłuż torów. Pszenne fiołki, wysokie białe kwiaty, z których ta okolica słynie, kołysały się wzdłuż nasypów. Pachniały mocno. Zerwałam sobie garść.
Smakowały fantastycznie, jak zawsze. Jeśli miałabym być zupełnie szczera – a raczej będę, ponieważ mam tylko jedną szansę, żeby opowiedzieć tę historię – te kwiaty są jednym z powodów, dla których zawsze tu wracam. Kwiaty i morze.
O zmierzchu karawana dotarła na rynek. Księżyc pokazał się ponad dachami domów, a długi sznur ludzi rozszedł się bez słowa.
Być może właśnie dlatego lubię podróżować. Dzielić parę chwil z innymi bez konieczności ponownego spotkania.
Zajęłam pokój z balkonem wychodzącym na wybrzeże. Tata i ja nocowaliśmy w nim, zanim mnie porzucił. Teraz ja przejęłam kwaterę.
Kiedy dotarłam na miejsce, bezzębna kobieta siedząca na krześle przed drzwiami wyciągnęła rękę. Nie po to, żeby się przywitać. W tej części kraju ludzie się nie dotykają. Włożyłam jej w dłoń srebrną monetę.
Zasnęłam niemal od razu.
Spanie niedaleko morza jest uspokajające i drażniące zarazem. Rytm fal bijących o brzeg usypia, ale równocześnie stanowi wezwanie. W regionie południowym przed zaśnięciem nie liczy się owiec, liczy się fale uderzające o brzeg.
Wierciłam się w łóżku. Myślałam o głębinie i o tym, że powinnam w niej być. Kiedy śpię, tracę setki, być może tysiące pereł.
Gdy tylko się obudziłam, poszłam na jarmark. Zjedzona poprzedniego wieczoru garść fiołków nadal mnie syciła. Muszę znaleźć Marka, czeka na mnie.
Ni stąd, ni zowąd staje przede mną ta wróżka. Bierze mnie za rękę, zanim udaje mi się temu zapobiec.
Ona i kot poruszają się tak samo. Patrzą na mnie spod oka, przekrzywiając głowę, a potem prawie niedostrzegalnie robią gest zaprzeczenia: najpierw kot, a potem kobieta.
– Spadnie na ciebie – mówi.
Jej czysty głos wznosi się ponad jarmarczny gwar.
Kot marszczy nos, jakbym śmierdziała, a ja próbuję uwolnić dłoń.
– Spadnie na ciebie ta… – urywa. Patrzy na kota, który powoli porusza głową: w górę i w dół. – To coś, czego zapragniesz, to coś, co zdobędziesz… coś wielkiego.
Mam ochotę ją uciszyć, nie musi aż tak krzyczeć, ale nic nie mówię, a ona ciągnie:
– To zaprowadzi cię bardzo daleko i może też z powrotem do domu. Albo zupełnie gdzie indziej.
Puszcza moją rękę. Kot zeskakuje jej z ramienia i przepychają się obok mnie na wąskim chodniku.
– Poczekajcie! – wołam za nimi. – Kiedy na mnie spadnie?
Kobieta przystaje, ale się nie odwraca. Kot idzie dalej. Wpatruję się w jego ogon i pytam:
– Czy nadeszła moja kolej?
Głos kobiety jest tak donośny, że słyszę odpowiedź, mimo że na mnie nie patrzy.
– Tego się nie wie zawczasu.
Znika równie nagle, jak się pojawiła. Trę ręką o nogę, wciąż czuję kłucie od jej dotyku.
Potrącają mnie przechodzący obok ludzie. Prostuję plecy i patrzę w stronę morza. Muszę pamiętać, po co tu jestem.
I wtedy dostrzegam Marka stojącego na skraju targowiska. Nie uśmiecha się, prawie nigdy tego nie robi, ale kiedy się zbliżam, kiwa głową. Dawno się nie widzieliśmy. Nie mówiąc ani słowa, razem spychamy łódź na wodę.
Marko steruje w kierunku otwartego morza, które dzisiaj jest granatowe, migocące barwami nieba i strzępków chmur odbijających się na powierzchni. Siedzę na dziobie i patrzę na pieniste grzbiety fal. Woda jest przejrzysta, ale pereł już tu nie ma. Za blisko lądu, zostały zebrane dawno temu.
Łódź jest zwykła, rybacka, w tej części kraju wszyscy takich używają. Turkusowy żagiel ma łaty w wielu miejscach, ale Marko jest go pewien. Tak jak ja znam lasy moich rodzinnych okolic: każdy pagórek, każdą skałę, każdą ścieżkę, tak on zna morze.
Muska ster samymi czubkami palców, a mimo to łódź sunie miękko między kamieniami i mieliznami. Potem wypływamy na otwarte morze.
Kiedy mijamy falochron, dostrzegam inne łodzie zmierzające tam gdzie my. Dzień jest piękny. Żaden poławiacz pereł nie usiedzi na lądzie, skoro wie, co znajduje się w głębinie. Przed nami nie widać nikogo. Jestem pierwsza, jak zwykle.
Wielu poławiaczy przybyło tu, bo zaczął się sezon. Tak jak ja. Zostawili swoje domy i ten krótki czas spędzą w regionie południowym. W łódkach płyną ludzie z górzystego wschodu oraz rolniczego zachodu. Ja jestem jedyna z moich terenów, tych na północy.
Nie chcę myśleć o regionie północnym. Moje rodzinne okolice obfitują w zielone lasy, niebo wisi tam tak nisko, że wygląda, jakby opierało się na czubkach świerków. Ale na północy nigdy nie czułam się jak w domu.
Myślę o wróżce i jej kocie. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że oczy miał takiego samego koloru jak żagiel rozpięty nad moją głową.
Wiem, czego chcę. Zawsze to wiedziałam. Ale przepowiednia dotyczy czegoś innego. Czegoś, czego pragnę, ale czego również się lękam. Muszę być gotowa.
Z zamyślenia wyrywa mnie chrząknięcie Marka. Kiwa głową w stronę opartego o maszt kosza.
Marko ma żonę o rudych włosach i osobliwie krótkich nogach, które sprawiają, że sięga mi zaledwie do piersi, a ja nie jestem szczególnie wysoka. Po każdym sezonie rodzina Marka zaprasza mnie do siebie do domu. Ich pięcioro dzieci biega wokół stołu, a żona stoi przy kuchni i miesza w garnku pomidory, fenkuł i małże. Tak zazwyczaj ją wspominam, kiedy na wschodnich łańcuchach górskich brakuje mi jedzenia podczas zimnych nocy, albo na zachodzie, kiedy w gorące dni cierpię w polu z pragnienia.
Lepsze od jej potrawki z małż są tylko jej kanapki. Chleb wypieka z mąki z suszonych pszennych fiołków. Dzięki przyprawom zebranym w ogrodzie ma tak intensywny smak, że nic więcej nie jest właściwie potrzebne.
Jednak wiem, że w tym koszyku znajdę kanapki z wszelkimi rodzajami dodatków: suszonymi małżami pielgrzyma, wędzonym łososiem, śledziem miodowym i kawiorem.
Marko patrzy, jak odchylam białą lnianą ściereczkę i zaciągam się zapachami. Dziś wieczorem opowie o tym żonie, zapłatą dla niej będzie świadomość, jak bardzo się cieszę.
Rozwijam papier i odgryzam kęs. W ustach czuję marynowanego węgorza i ogórka w occie. Jem z przymkniętymi oczami. Dzięki tym smakom pamiętam każdą wyprawę z Markiem. Za pierwszym razem byłam dzieckiem. Tata siedział obok mnie, pokazywał żagiel, mówił o sile wiatru i właściwościach latarni morskich. Kiedy zabieraliśmy się do jedzenia, zawsze pozwalał, żebym pierwsza wybrała kanapkę.
Marko wcześnie zorientował się, że wiem, co robię. Zdawał sobie sprawę, że mam spore doświadczenie w przebywaniu pod wodą – zdradza to moje okaleczenie. Widział, jak nurkuję z tatą.
Odwijam następną kanapkę i delektuję się smakiem chrzanu z ostrygami. Moja ulubiona. Kiedy otwieram oczy, widzę, że Marko zarzucił już kotwicę. Wpatruje się w jakiś punkt daleko na horyzoncie i kiwa powoli głową, jakby huśtał nią w rytm ruchów łodzi.
Dodatkową zaletą Marka jest to, że wie, kiedy może na mnie patrzeć, a kiedy nie powinien.
Sprzęt leży zwinięty od poprzedniego sezonu. Kaptur do nurkowania jest sztywny od słonej wody, muszę go rozprostować przed założeniem. Tkanina lekko osiada mi na ramionach, a ja wdycham stęchłą woń wodorostów i gumy.
Kaptur jest najdroższym przedmiotem, jaki posiadam. Rzadko widzi się tak dobrze wykonane jak mój. Najlepsze wytwarzają rzemieślnicy królowej. Ich materiał jest cienki i przylega ciasno do skóry, a mimo to oddycha się swobodnie. Okienko przed oczami jest całkowicie przejrzyste, można zapomnieć, że w ogóle istnieje.
Tata nigdy nie mówił, w jaki sposób go zdobył. Pewnego dnia po prostu wyciągnął go z plecaka i mi dał.
Spod siedzenia Marko wysuwa drewnianą skrzynię. Oboje wiemy, że zanim dzień się skończy, będzie pełna po brzegi.
Jestem najzręczniejszą poławiaczką pereł w kraju. Mówię to nie dlatego, żeby się przechwalać, tylko dlatego, że to prawda. Zanim nastanie wieczór, skrzynia wypełni się czerwonymi, niebieskimi i żółtymi perłami. Pozostali poławiacze będą musieli zadowolić się połową tego.
Moje perły mają najmocniejsze kolory i najpiękniej wyglądają w naszyjnikach, koronach oraz pierścionkach, co oznacza, że dziś wieczorem na rynku to ja dostanę najlepszą ofertę.
Siadam na relingu plecami do wody i przechylam się do tyłu.
Zanurzam się jak kamień, po czym odwracam się i dzięki kilku mocnym ruchom nóg opadam coraz niżej. Moim celem jest dno.
Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć, dlaczego to ja jestem najlepszą poławiaczką pereł, oto odpowiedź:
Jestem najlepsza, bo chcę mieć perły dla siebie. Pozostali patrzą na nie jak na krowy, które można sprzedać na jarmarku, albo jak na wełnę, która może stać się ubraniem. Jak na coś, co przysparza bogactw albo przynajmniej pomaga zdobyć żywność. Mnie interesują perły.
Nie żebym miała je zatrzymać. Oczywiście, że nie. Tak jak wszyscy sprzedaję je kupującym ze stolicy. Ale zanim to nastąpi, są moje, tylko moje. Widzę ich barwy odbijające się w wodzie, w dłoni czuję twardą macicę perłową.
Poławiacze nie mają pożytku z pereł, korzystają z nich dworzanie królowej. My zachowujemy najwyżej pojedyncze sztuki jako towar wymienny. Naszą rolą jest znajdować perły, a zadaniem królowej ich użyć.
Ale zanim to nastąpi, myślę o nich jako o mojej własności.
Zanurzam się w turkusowoniebieskiej wodzie i czuję rozprzestrzeniające się w piersi ciepło. Za chwilę tam dotrę, zaraz będę wśród pereł. Ryby nie zwracają na mnie uwagi, jestem dla nich kamieniem rzuconym w głębinę.
Perły sprawiają, że dno morza wygląda jak tęcza. Te białe pożyczają kolory od innych i mogą się mienić tysiącem odcieni. Białe są moje ulubione, ale najdrożej można sprzedać czerwone.
Podczas zimowego półrocza nie wolno poławiać. To zarządzenie królowej. Perły muszą mieć czas, żeby urosnąć i się rozmnożyć. Jesienią, kiedy ostatni raz wynurzam się z wody, czuję w środku ból, który trzyma aż do pierwszego letniego nurkowania.
To nic nie szkodzi, że my, poławiacze, nie zatrzymujemy pereł dla siebie, że są przewożone do stolicy, gdzie stają się elementem biżuterii dam i oprawy ulicznej wzdłuż alei królowej.
W momencie kiedy je znajduję, są moje. To wystarczy.
Mówi się, że aleja ma dwie mile długości, a na rozkaz królowej zamiast brukiem cała wyłożona jest perłami. To musi być niewiarygodny widok, ale tak czy siak, myślę, docierając na sam dół, nie może się równać z morskim dnem w regionie południowym.
Gdziekolwiek spojrzę, widzę perły. Niektóre zanurzone w piasku, inne spiętrzone; są też takie, które spoczywają samotnie na poduszeczkach z rozmaitych wodorostów.
Podnoszę wielką zieloną perłę leżącą tuż przede mną. Jest tak duża jak moja rozłożona dłoń, idealna w dotyku: śliska na powierzchni i twarda jak kamień. Perły nie da się zniszczyć.
Wewnętrzne ciepło promieniuje mi z piersi do nóg i do ręki. Jestem w domu, tu, gdzie powinnam być. W morzu, pod powierzchnią.
Nie muszę daleko chodzić, żeby zebrać pełen plecak. Kiedy nie można go już domknąć, odbijam się od dna i płynę ku górze.
Marko widzi bąbelki, skrzynię ma przygotowaną przy relingu. Wrzucam plecak i rozglądam się, a on wysypuje perły do skrzyni.
Więcej łodzi zarzuciło w pobliżu kotwicę, ale wszystkie w odpowiedniej odległości. Szanujemy nawzajem nasze rewiry, a najlepsze zachowujemy w tajemnicy. Podobnie jest na północy, nikomu nie mówi się o specjalnych grzybowych miejscach.
Zaledwie parę zanurzeń i skrzynia jest prawie pełna. Daję Markowi znak głową, że schodzę pod wodę po raz ostatni. Chwytam plecak i ruszam.
Na rafie porośniętej niebieskimi glonami widziałam dużo czerwonych pereł. Ten odcień czerwieni jest nietypowy. Wiem, że mogę dostać za nie dobrą cenę.
Wykonuję kilka mocnych ruchów nogami, ale kiedy wyciągam rękę, zauważam nad sobą jakiś cień. Jasne glony zrobiły się nagle czarne, a czerwone perły nabrały ciemniejszego odcienia. Nieruchomieję. Wiem od razu, co to jest.
Żarłacz różany otrzymał takie miano dlatego, że ma pysk podobny do zgniecionej róży. Na środku, między płatkami, znajduje się paszcza z zębami ostrymi jak różane kolce. Mogą oderwać część ciała w sekundę. Coś o tym wiem – właśnie taki żarłacz odgryzł mi rękę.
Miałam jedenaście lat i od wielu sezonów towarzyszyłam tacie w jego podróżach. Już wtedy było jasne, że jestem utalentowaną nurką; tata coraz częściej zostawiał mnie samą w wodzie i płynął kawałek dalej.
Miałam tylko jedenaście lat, więc raczej nie należy zarzucać mi braku ostrożności. Byłam zaabsorbowana kolorami pereł, rekina dostrzegłam dopiero wtedy, kiedy trącił mnie pomarszczonym pyskiem w ramię. Żarłacze różane mają żółte oczy i białą skórę. Inne rekiny gryzą, kiedy zostaną sprowokowane, boją się ludzi, tak samo jak oni boją się ich. Ale żarłacze różane atakują pierwsze – uważają, że perły należą do nich.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie: rekin, który już za moment miał wbić we mnie zęby, i ja. Nie mrugał. Jego żółte oczy wyglądały jak perły o odcieniu bursztynu, tak pospolitym, że zapłatę dostaje się dopiero za tuzin.
Pysk otwierał powoli, płatki rozchylały się jeden po drugim. Bez pośpiechu. Wiedział, że nie dam rady uciec. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że jest szybszy ode mnie.
Podpłynął jeszcze bliżej. Zobaczyłam spiczaste zęby, a potem zamknął paszczę. Z moją ręką w środku.
Woda zabarwiła się na czerwono, poczułam, że opadam. Nic więcej nie pamiętam, tylko różę rozwijającą płatki w czerwonej wodzie.
Chociaż nie, pamiętam jeszcze, jak leżę na dnie łodzi i patrzę w niebo. I że zachodzące słońce wyglądało jak żółte oko rekina.
– Zerwij żagiel! – zawołał tata. – Musimy zatamować krwawienie.
A ja pomyślałam, że musiało się stać coś poważnego, skoro tata poświęcił żagiel. Żagle są drogie, przez trzy kolejne lata musieliśmy nurkować, żeby było nas na nie stać.
Dzisiaj, podczas pierwszej wyprawy w sezonie, gdy masy pereł nadal czekają niezebrane, jest tak jak wtedy. Krążący nade mną żarłacz nadpływa, kiedy ja koncentruję się na perłach.
Cień nade mną tkwi nieruchomo i nie muszę patrzeć w górę, żeby wiedzieć, jak blisko się znajduje. Powoli odpływam do tyłu, żeby rafa znalazła się między mną a rekinem.
Czarny cień rusza w moją stronę, a ja widzę otwierający się pomarszczony pysk.
Nie istnieją wskazówki, jak uciec przed żarłaczem różanym. Większości się to nie udaje. Moją jedyną szansą jest oddanie mu pereł na rafie i nadzieja, że odwrócą jego uwagę i o mnie zapomni. Sunę więc do tyłu tak powoli, że woda się nie porusza.
Żółte oczy patrzą na mnie, przenoszą się na rafę, a następnie znów na mnie.
Pochylam głowę w kierunku największej perły. Jest purpurowa. Żarłacz w końcu podejmuje decyzję. Nie spuszcza już wzroku z ogromnego klejnotu, a ja pospiesznie odpływam. Rekin nurkuje prosto w rafę, widzę już tylko falujące płetwy ogonowe.
Marko unosi brwi, kiedy się wynurzam i kręcę głową. Na dzisiaj koniec.
Kładę się na dnie i wypuszczam powietrze, a on wciąga żagiel. Podaje mi kubek lemoniady gruszkowej. Wystygła, ale to nie szkodzi. Potrzebuję czegoś wzmacniającego.
– Żarłacz różany?
Głos Marka jest wysoki, nie pasuje do takiego dużego mężczyzny. Za każdym razem, kiedy się odzywa, jestem tym zaskoczona. Rozmawiamy tak rzadko, że zapominam, jak brzmi.
Przytakuję i patrzę na morze.
Po stracie ręki leżałam cztery miesiące w szpitalu. Tata nie odstępował mnie na krok. Pielęgniarki dały mu stary materac i śmierdzący koniem koc. Spał obok mojego łóżka na podłodze.
– Przepraszam – rzucił, kiedy otworzyłam oczy po operacji.
Próbowałam powiedzieć, że to nie jego wina, ale w ustach miałam tak sucho, że wydobyłam tylko parę chrypliwych dźwięków. Uśmiechnęliśmy się – brzmiałam jak sroka orlica u nas w domu. Pogłaskał mnie po czole.
– Nie boli – uspokoiłam go.
Słyszałam o przypadkach, że dało się rękę przyszyć do ciała, ale żeby to zrobić, trzeba oczywiście wciąż ją mieć. Kiedy leżałam na stole operacyjnym, lekarze jej nie mieli. Zatem zszyli ranę tak, że bark kończy się znienacka, w miejscu, gdzie powinno zaczynać się ramię. Nie mam więc kikuta, który mógłby zawadzać, kiedy pracuję. Jest tak, jakby tej ręki nigdy nie było.
Marko podaje mi termos, a ja dolewam sobie letniej lemoniady. Na dnie koszyka zostało jeszcze kilka kanapek, dzielimy się tą z krabem.
Kiedy pierwszy raz nurkowałam bez ręki, nie bałam się. Przez cały czas spędzony w łóżku szpitalnym myślałam o żarłaczu różanym i o tym, co powinnam była zrobić.
Nie sądzę, że miał chrapkę na moją rękę. Chciał pereł, które zbierałam. Weszłam mu w drogę, tylko tyle.
Na początku tata nurkował razem ze mną, nie opuszczał mnie ani na chwilę. Tylko wtedy robiło mi się w morzu ciasno. Tata dosłownie przyklejał się do mojego boku.
Dawałam znaki ręką, że powinien odpłynąć, ale udawał, że nie widzi. Machałam mocno nogami, aż piasek unosił się z dna, ale tata płynął za mną.
– Dam sobie radę – powiedziałam, kiedy wisieliśmy na relingu, opróżniając plecaki.
On tylko pokręcił głową.
Z drugiej strony nie było to takie złe. Tata był zręcznym poławiaczem i po kilku dniach zaczęłam wnikliwie przyglądać się jego technice.
Przed dosięgnięciem dna zawsze kładł się w wodzie na kształt rozgwiazdy – z rozłożonymi rękami i nogami. W ten sposób mógł obejrzeć perły z góry, zanim przy lądowaniu poruszył piasek i szlam.
Nigdy się nie spieszył. To kolejna rzecz, jakiej mnie nauczył. A mimo to był najszybszy ze wszystkich.
– Starannie – zalecał, kiedy pominęłam kiść złożoną z siedmiu pereł.
To, że nie mam ręki, nie czyni mnie gorszą nurką. Wręcz przeciwnie. Używam specjalnej techniki pływackiej: mocno macham nogami i ruszam pupą jak delfin srebrzysty. Ten opis brzmi śmiesznie, sama to słyszę. Ale technika działa. Jestem jedną z najlepszych.
Moje braki zmieniłam w najważniejsze atuty. To tak jak z perłami. Rodzą się ze szlamu, a szlam to najgorsze i najbrzydsze, co można znaleźć w morzu.
Podpływamy do wejścia do portu, a Marko zwija żagiel. Ustawiam się na dziobie i przyjmuję cumę, kiedy dobijamy do przystani. Marko wystawia skrzynię z perłami, po czym odpycha się wiosłem. Podnosimy dłonie, zobaczymy się jutro o tej samej porze.
Biorę jedną z opartych o słupy taczek i sięgam po skrzynię. Jestem pierwsza na lądzie, ale to nic nie znaczy. Kupujący chcą najlepszych pereł i nie spieszą się z wyborem. Ale i tak wiem, że koniec końców wezmą wszystko, co mam. Dziś wieczorem będzie mnie stać na porządną kolację.
Ciągnę taczkę po bruku i od razu dostrzegam kupców. Zazwyczaj patrzą w stronę morza, ale teraz wszyscy stoją plecami do mnie. Nikt nie widzi, że przyszłam. Są zwróceni ku tylnej części placu, opadającej ku uprawom pomarańczy. Idę w tamtym kierunku, a taczka podskakuje na bruku.
Chyba wiem, na co się tak gapią.
Są tu nie tylko kupujący, tłum składa się też ze sprzedawców jarmarcznych, dzieci oraz, jak zakładam, ich rodziców. Kilkoro maluchów patrzy na mnie z ciekawością.
Wielu poławiaczy nie ma ręki czy nogi albo ich twarze są pokryte bliznami. Dzieci nie patrzą więc na moją koszulę, od której odcięłam rękaw, a otwór zawiązałam kawałkiem przędzy. Patrzą na mnie, ponieważ nie jestem taka stara jak inni poławiacze.
Wcześnie zaczęłam i te dzieci chciałyby być takie jak ja.
Ale o tym niech rozmawiają z rodzicami.
Od strony ludzkiej gromady dobiega głośny gwar. Przepycham się do przodu i staję w pierwszym rzędzie.
Plac jest miejscem dla ludu, ale kiedy zarządcy chcą coś obwieścić, wywieszają afisze na tutejszych tablicach ogłoszeniowych. Oprócz oficjalnych komunikatów Reginum znajdują się tu też informacje o perłach na sprzedaż i menu restauracji.
Na środku tablicy widnieje świeżo wywieszony czerwony plakat w kolorach królowej. Litery połyskują srebrem.
– Ten, kto znajdzie źrenicę oka, dostanie jej siedmiokrotną wartość w złocie.
Tylko tyle.
Pod krótkim tekstem przyłożono pieczęć królowej.
Każde pokolenie musi szukać źrenicy oka i wszyscy wiemy, co oznacza to wezwanie. Że teraz nasza kolej.
Mój tata szukał źrenicy oka, mój dziadek też, podobnie mój pradziadek. Nikt nigdy jej nie odnalazł.
Na ląd zeszli właśnie pozostali poławiacze. Atmosfera się zmienia, gwar cichnie. Ludzie, którzy nie nurkują, patrzą na nas, jakby spodziewali się, że od razu rzucimy się do łodzi i wyruszymy na poszukiwanie.
Tylko ja widzę strach na twarzach poławiaczy. Wielu zginęło na polowaniu, jeszcze więcej zaginęło.
Poławiacze porzucają swoje rodziny i domy, swoje łodzie i zwierzęta i nigdy nie wracają. Od chwili, kiedy ktoś postanawia odnaleźć źrenicę oka, wszystko inne przestaje być ważne.
Ci, którzy wracają, nie są już tacy sami. Jeśli wcześniej siadywali wieczorami przy ogniu, opowiadali dzieciom historie, skręcając palcami włosy ukochanych, teraz tylko wpatrują się w okno. W tę i z powrotem jak fale bijące o brzeg krążą między łodzią a domem, chudną i bledną. Pewnego ranka znikają.
A perły wciąż nikt nie znalazł.
Decyzja o poszukiwaniu źrenicy oka oznacza zmianę całego życia, ale jeśli się ją znajdzie… Tak, wtedy nie tylko będzie się po siedmiokroć wynagrodzony przez królową. Trafi się do podręczników historii.
Ten, kto będzie miał źrenicę oka, nigdy więcej niczego nie zapragnie, wszystko, czego sobie kiedykolwiek życzył, zostanie spełnione.
Ten, kto znajdzie źrenicę oka, dostanie jej błogosławieństwo.
Tak jak jej przekleństwo spada na nas w chwili, kiedy postanawiamy szukać.