Zwyciężczyni. Legenda o źrenicy oka, tom 4 - Karin Erlandsson - ebook

Zwyciężczyni. Legenda o źrenicy oka, tom 4 ebook

Erlandsson Karin

0,0
39,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miranda trafia do regionu zachodniego, do skrzącego się perłami Miasta Królowej. I to właśnie tam ostatecznie postanawia, że musi zniszczyć źrenicę oka, perłę, której przez całe swe życie pragnęła najbardziej. Bo chęć posiadania perły sprawia, że poławiacze porzucają swoje rodziny, zatracają się w poszukiwaniu tego, co tylko pozornie może dać im wszystko, o czym marzą. Odkrycie, kim jest Iberis, jakie są prawdziwe intencje królowej, gdzie są poławiacze, którzy dawno temu opuścili swoje domy, jest bardzo bolesne zarówno dla Mirandy, jak i Syrsy. Autorka stworzyła wyjątkową opowieść, której bohaterkami są niemal wyłącznie kobiety. Zwyciężczyni, ostatni tom serii Legenda o źrenicy oka, to czytelnicza uczta dla wszystkich śledzących przygody Mirandy i Syrsy. To mocne i piękne zakończenie tetralogii, dzięki której Karin Erlandsson udowadnia, że jest jedną z najwspanialszych autorek naszych czasów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 214

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W morzu

Zapomniałam, jak przejrzysta jest morska woda.

Promienie słońca przenikają powierzchnię, oświetlając wodorosty i perły. Kiedy przecinam wodę, widzę setki, nie, tysiące pereł.

Region zachodni to głównie pola uprawne. Tu mieszkają rolnicy i tu sieje się pszenne fiołki. Ale i tu jest skrawek morza, a tam, gdzie jest morze, są i perły.

Piasek układa się w zmarszczki, naśladując kształt fal. Dno porastają magnelilie i czubice morskie, kilka turkusowych pereł leży pod żagiewnicą, a tuż przy kępie przytulii foczej spoczywa największa biała, jaką w życiu widziałam. W jasnej macicy perłowej odbijają się wszystkie barwy morza: pomarańczowa, żółta, zielona i czerwona, jej powierzchnia lśni. Obok tej białej leży szara w kolorze burzliwego nieba.

Kaptur do nurkowania przylega mi ciasno do twarzy, biorę głębokie oddechy. Kiedy mam go na sobie, czuję się lekka, jakby powietrze, którym oddycham, wypełniały wszystkie kolory pereł. Zawisam niczym rozgwiazda tuż nad dnem, jak nauczył mnie tata. Robię tak od zawsze. Gdziekolwiek się zwrócę, widzę perły. Żółte, odbijające promienie słoneczne, niebieskie jak pogodne niebo, czarne jak noc i czerwone –ulubione perły królowej.

Pod wodą wszystkie kolory wydają się żywsze. Zielone kwiaty bardelilii unoszą się ku powierzchni, a srebrzystość przytulii opada jak krople. Różowią się płomienniki, na jesień zapałają czerwienią, ale teraz, wiosną, ich odcień jest tak delikatny, że ledwo go widać. Łączyca błękitna zdąża trzepotliwie ku górze, a algi rzemienne rozkładają się na piasku jak miękki dywan. W podmorskich łąkach prawie zawsze kryją się perły, zwłaszcza na początku sezonu. W tych okolicach rzadko się nurkuje. Woda jest zimna, na lato przyjdzie jeszcze poczekać. Ale lód stopniał i morze znów należy do nas. Do poławiaczy pereł.

Nie mogę długo nurkować. Kiedy patrzę w górę, widzę dno łodzi, którą wypożyczyłyśmy. Syrsa czeka. Przez lata spędzone na połowach nauczyłam się opadać, nie wzburzając piasku, żeby nie zakrył pereł. Dno morskie jest miękkie pod moimi stopami. Nie tylko barwy zmieniają się pod powierzchnią, również dźwięki. W morzu wszystkie odgłosy są przytłumione, niemal senne. Wiem, że perły śpiewają, ale tylko Syrsa je słyszy. Bardzo chętnie posłuchałabym, jak brzmią. To musi być piękny dźwięk.

Nurkuję po perły, bo chcę je sprzedać. Czeka nas daleka droga i potrzebujemy pieniędzy na jedzenie oraz dużą łódź. Nie wszyscy są tacy gościnni jak Maria, rolniczka, u której mieszkamy. Zapragnęłam znów zanurkować w tym samym momencie, kiedy z gór dostrzegłyśmy morze. Tylko pod powierzchnią wszystko nadal jest takie jak zawsze. Perły leżą tam, gdzie powinny: te czarne, malutkie, jak zawsze czepiają się turzyczek Świętego Maksymiliana, w głębinowych grotach żerują łuskowce skalne, a żarłacze różane pragną skarbu tak mocno jak poławiacze.

Obiecałam Syrsie, że niedługo wrócę z plecakiem pełnym pereł, ale rozglądam się dookoła i nie mogę się oderwać od tego, co widzę, chcę zostać pod wodą. Płynę powoli w stronę rafy porośniętej czubicą, wodorosty są ciemnozielone, wyglądają jak małe drzewka na morskim dnie. Tak jak podejrzewałam, pośrodku jest skupisko białych pereł. Algi kołyszą się delikatnie, przeglądając się w macicy perłowej.

Woda głaszcze mnie po nogach i pieści mi rękę, jakby tęskniła za mną tak samo jak ja za nią. Czy woda może tęsknić? Nie wiem. Ale wiem, że mnie dotyka, obmywa mi ciało, jakby przez cały ten czas pamiętała mój kształt. Unoszę się nad wodorostami i patrzę na białe perły. Nie zbiorę ich. Pozwolę im tu zostać i niezależnie, co się stanie w przyszłości, będę wracać do nich pamięcią, do białych pereł na morskiej skale. Bo istnieje jeszcze piękno na świecie. Perły, których nie posiada nawet Iberis.

Najcenniejszą perłą w całym Reginum jest źrenica oka. Od pokoleń poławiacze wyruszali w drogę, żeby jej szukać. Ten, kto znajdzie źrenicę oka, dostanie wszystko, czego pragnie, ale ten, kto postanowi szukać, a nie znajdzie, już nigdy nie zechce nic innego. Iberis ją znalazła i zapędziła mieszkańców kraju do północnego portu. Po tym, jak miasto spłonęło, ukryła perłę w górach, a Syrsa, Lydia i ja podążyłyśmy jej śladem. Źrenica wywołała lawinę, która z hukiem stoczyła się z gór, niosąc ze sobą kamienie oraz skały wielkie jak statki.

Zabrała wszystko.

Wzdrygam się, woda jest zimna. Zresztą spieszę się, Syrsa czeka w łodzi, nie może długo być sama. Odpływam od białych pereł i znów rozglądam się wokół. Zielone często leżą swobodnie, ale tu nie ma ich za wiele. Za kamieniami zauważam kilka żółtych i wkładam do plecaka. Zbieranie pereł idzie szybko, to nie to samo co zrywanie sarnich jagód. Jagodowy krzak ma kolce i trzeba uważać, żeby się nie zranić. Podnoszenie pereł z dna morskiego bardziej przypomina obrywanie kłosa pszennego fiołka – wystarczy sięgnąć, chwycić, ile potrzeba, i iść dalej.

Podnoszę szarą perłę i te czarne, przyklejone do turzyczki Świętego Maksymiliana, znajduję kilka fioletowych w odcieniu, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Jeśli ten kolor spodoba się królowej, dostanę dobrą cenę na rynku. Wyławiam parę niebieskich. Są niewielkie, o mało ich nie przeoczyłam, a będą ładnie wyglądać na pierścionkach i naszyjnikach. Udaje mi się chwycić turkusową, tak by nie zatrzasnąć skorupy żagiewnicy. I w momencie kiedy ruszam ku powierzchni, słyszę plusk wiosła. Syrsa chce, żebym wróciła.

Zimna przejażdżka

Syrsa przechyla się przez reling, nie widzi, że podpływam, i wzdryga się, kiedy mój plecak ląduje na dnie łodzi.

– To tylko ja – uspokajam ją. Chwytam reling i wspinam się na pokład. – Szkoda, że nie wzięłyśmy koca. O tej porze roku jeszcze się nie da wyschnąć na słońcu.

– Lydia by pamiętała – odpowiada Syrsa.

– Tak. Pamiętałaby.

Fale chlupoczą o kadłub, jakby morze chciało rozruszać się po odpłynięciu lodu. Siadam na dziobie, a Syrsa na rufie, między nami znajduje się ławeczka z dulkami. Jest taka pusta.

– Równie dobrze możemy już płynąć – mówię, ale nie ruszam się, tylko patrzę tam, gdzie mała. Na wschód, w stronę górskich szczytów.

– Myślisz, że Lydia nas widzi?

– Nie wiem. Nie wiem, co się widzi albo czego nie widzi, kiedy się… – Szukam słowa, a może mam nadzieję, że Syrsa dokończy. Ale ona, która zawsze tyle gada, teraz milczy.

Pod ławką rufową leży torba lekarska Lydii. Obecnie należy do Syrsy.

– Nie ma nic na ten temat w jej książce lekarskiej? – pytam.

– Nie.

Jesień i zimę spędziłyśmy w porcie północnym u Lydii, uzdrowicielki. Ja pracowałam w lesie, byłam drwalką. Chodziłam po drzewach, przebywałam wysoko, a nie głęboko pod wodą. Leśne drzewa mogą upaść, a morskie fale zmiażdżyć łódź, ale ani las, ani morze nie chcą nam zrobić krzywdy. Mamy prawo tam być na tych samych warunkach co ptaki i ryby. Ale góry są inne.

Mokry rękaw koszuli oblepia mi rękę, a nogi mam tak zimne, że prawie tracę czucie. Przesuwam się na środek łodzi i chwytam wiosło.

– Pomóż – nakazuję.

Jako dziecko straciłam prawą rękę, odgryzł mi ją żarłacz różany. To samo przydarzyło się Syrsie. Potrafię wiosłować jedną, ale jest trudniej, niż gdybym miała dwie. Dlatego wolę łodzie żaglowe, bo wtedy nie ma znaczenia, ile się ma rąk.

– Weź drugie wiosło – napominam.

Powoli zmierzamy do brzegu. Wiosłuję z całych sił, żeby się trochę rozgrzać.

– Nie tak szybko – dyszy Syrsa. – Nie nadążam.

– Po prostu ciągnij – odpowiadam. – Ciągnij mocniej!

– Lydia by nie…

– Lydii tu nie ma. Wiosłuj, i tyle.

Syrsa szturcha mnie znienacka i wypuszcza wiosło. Drąg uderza z pluskiem w wodę, ochlapując nas obie, a potem odpływa.

– Co robisz? Dlaczego puściłaś? – Wstaję i staram się dosięgnąć wiosła. – Teraz dotarcie na brzeg zajmie nam o wiele dłużej.

Syrsa nie mówi ani słowa, w bezruchu patrzy na góry.

– No pomóż mi!

W końcu udaje mi się wyłowić wiosło. Jesteśmy już niemal przy brzegu, więc wyskakuję. Woda sięga mi zaledwie do pasa. Ciągnę łódź, tak jest szybciej, ale marznę tak bardzo, że ledwo daję radę utrzymać cumę.

– Nie wolno ci tak mówić – oświadcza nagle Syrsa.

– Co takiego?

Fale uderzają o łódź. Jest mi przeraźliwie zimno. Najgorsze to znów się zmoczyć, zanim się na dobre wyschło.

– Lydia tu jest! Nie wolno ci mówić, że jej nie ma!

Syrsa wyskakuje przez reling, płynie gwałtownymi ruchami, aż dociera do brzegu i znika za kępami trzcin.

– Zaczekaj!

Klnę pod nosem. Pięknie, teraz muszę sama wyciągać łódź i nieść plecak, a w dodatku szukać jej w tej niewielkiej wiosce, do której trafiłyśmy po zejściu z gór.

Cumuję. Muszę się zastanowić. Właściwie nie powinnam zabierać torby Lydii, Syrsa powinna się nauczyć pilnować swoich rzeczy. Ale nie mogę jej tu zostawić. Jeśli zniknie, mała będzie zdesperowana. Torba jest ciężka, zawiera rośliny lecznicze Lydii i zioła, wszystko, co według niej miało się przydać podczas wyprawy po źrenicę oka. W górach zebrała minerały i strużyny srebra, które własnoręcznie zdrapała i powkładała do niewielkich słoiczków. Zawartość torby brzęczy, kiedy próbuję chwycić i ją, i plecak. „Powinna tu być i sama nieść swoją torbę”, myślę, ale nie wiem, czy mam na myśli Syrsę, czy Lydię.

W rowie

Trzcina kłuje mnie i przykleja się do mokrej koszuli. Torba lekarska jest ciężka – kilka razy muszę przystanąć.

Wieś leży na granicy regionów: zachodniego z falującymi polami i gruntami rolnymi oraz północnego porośniętego głębokim lasem. Po zejściu lawiny ruszyłyśmy w dół, chciałyśmy opuścić góry. Musiałyśmy palić ogniska, gdzieś nocować. Kiedy dotarłyśmy do linii lasu, chyba zdrapywałyśmy korę sosen miedzianych na kaszę. Ale niewiele pamiętam z tego czasu. Wiedziałam tylko, że muszę zatroszczyć się o Syrsę, mimo że każdy krok oddalał nas od Lydii.

Gdzieś po drodze odnalazła nas Kalinda. Pamiętała Syrsę i mnie ze wspólnych czasów w północnym porcie. Zaprowadziła nas do zachodniego regionu, do wioski Marii. Ludzie tam są gościnni, zajmują się rolnictwem, ale zbierają też i suszą wodorosty. Są tu zarówno pola uprawne, jak i morze. Pewnie dlatego od momentu, kiedy dotarłyśmy do czerwonych domów, nie ruszyłyśmy się stąd nawet na krok.

– Wodorosty znakomicie użyźniają ziemię. – Tak powiedziała Maria, kiedy nas przyjęła, dała nam jeść i miejsce do spania.

Zamierzamy dojść wzdłuż brzegu aż do regionu południowego. Tam są najlepsze łodzie i stamtąd wybierzemy się po źrenicę oka. Widziałyśmy, w którym miejscu spadła, myślę, że mniej więcej wiem, gdzie jest. Kiedy ją znajdziemy, zniszczymy ją. Nie mam pojęcia, jak to zrobimy, bo nikt nie potrafi zniszczyć perły – ta przetrwała nawet upadek ze szczytu góry. Ale przyrzekłam to Lydii i znajdę jakiś sposób.

Kiedy zeszła lawina, wielu strażników Iberis zginęło. Widziałyśmy, jak spadają, jak miażdżą ich skały. Nie wiemy, czy Iberis ocalała. Jeśli żyje, poluje na źrenicę oka, więc powinnyśmy się pospieszyć. Nie możemy siedzieć u Marii, ale nie mamy siły na nic innego.

Do tej pory nie miałam pojęcia, że od smutku człowiek robi się zmęczony. Pragnęłam źrenicy oka, potrzebowałam też Syrsy, ale pragnienie to nie to samo co smutek. W pragnieniu jest nadzieja. W smutku zaś tylko mrok, i to tak wielki, że nie da się iść do przodu.

– Syrsa! No chodź, na kolację pewnie będzie fiołkowa kasza!

Nikt nie odpowiada. Mam nadzieję, że poszła do Marii.

Wieś zbudowano na polach, na najżyźniejszych terenach. Tak jest ze wszystkimi wsiami w regionie zachodnim. Ludzie stawiają domy i orzą od samych ścian. Gdy tylko zejdą z ganku, są wśród swoich upraw. Wszystko, czego im potrzeba, mają pod nogami.

Przedarłam się już przez trzciny i oto stoję na skraju największego pola. Rozumiem, że ludzie chcą mieszkać na własnej ziemi, ale nie jest to zbyt praktyczne. O tej porze roku, kiedy grunt rozmarza, jest mokro i błotniście. Rolnicy chcą jak najszybciej obsiać pola, więc sieją i nawożą jednocześnie. Powietrze jest aż gęste od odoru obornika.

– Prrr!

Maria idzie za broną ciągniętą przez dużego konia. Wielkie kopyta toną w błocie.

– Widziałaś gdzieś Syrsę?

– Chyba przebiegała tędy, ale byłam po drugiej stronie pola, więc to równie dobrze mógł być zając.

– Nie sądzę – mówię pod nosem i dodaję głośniej: –Dziękuję.

W regionie zachodnim dziękowanie jest ważne, wiem o tym.

Maria potrząsa lejcami, a koń rusza naprzód. Kopyta mlaskają. Nigdy nie mogłam się przyzwyczaić do koni z zachodniego regionu. Byłam tu tylko parę miesięcy, dawno temu. Zimę spędziłam w górach, ale odeszłam stamtąd w połowie sezonu. Na zachód trafiłam wiosną, tak jak teraz, w sam raz na roboty w polu. Mieszkałam gdzie indziej. Cały zachodni region pełen jest wiosek takich jak ta. Chodziłam za końmi i rozrzucałam ziarna fiołków, klęczałam w polu i pieliłam soczystą kapustę, a zapach nawozu był tak silny, że śnił mi się nawet po nocach. Zostałam tylko do momentu, kiedy zaczął się sezon na perły.

– Do zobaczenia wieczorem! – woła za mną Maria, a koń rży donośnie.

Brnę w błocie po kostki i zsuwam się ostrożnie do rowu. Bura, szumiąca woda pędzi do przodu, niosąc ziemię i trzcinę. Zmierza ku morzu, jakby ktoś ciągnął ją na sznurku.

Balansuję na brzegu i robię zamach, żeby przerzucić przez rów torbę Lydii. Tuż po tym ześlizguje mi się noga.

„Torba”, zdążam pomyśleć, wpadając wprost do brązowej brei.

Rów nie jest szczególnie głęboki, ale zanurzam się po pas. Kiedy próbuję podeprzeć się ręką, ślizgam się i znów upadam. Rozglądam się za torbą, żeby tylko… Nie, leży po drugiej stronie, udało się. Błoto jest śliskie, a woda mułowata, dlaczego nie może być taka jak w morzu? Tam przyjmuje mnie piaszczyste dno, ale tu podłoże jest oślizgłe i obrzydliwe.

– Ojej! Chwyć się tego.

Na krawędzi pojawia się rudowłosa kobieta. Uśmiecha się do mnie i staje na szeroko rozstawionych nogach. To Kalinda, sąsiadka Marii. Nie widziałam jej, odkąd przyprowadziła nas do zachodniego regionu. Pusty plecak zwisa mi z paska, wszystkie perły powypadały. Właściwie powinnam tu zostać i je pozbierać, ale jest grząsko, a ja strasznie marznę. Nie chcę już nigdy w życiu oglądać tego rowu.

– Złap się mnie – proponuje Kalinda. – Pomogę ci.

Cztery regiony

We wsi są trzy domy, wszystkie tej samej wielkości, czerwone z żółtymi narożnikami. My mieszkamy w środkowym.

– Nie sądziłam, że tu zostaniecie – mówi Kalinda, kiedy idziemy przez pole.

Za każdym razem, gdy wyciągam nogi z błota, słychać dźwięk, jakby kornigel odsysał się od perły. Kalinda niesie torbę lekarską. Wysoko nad głową, żeby jej nie ubłocić. Wydaje się, że przeprawa przez pole nie sprawia jej żadnych trudności.

– Jeszcze nie wyruszyłyśmy – tłumaczę się, próbując iść tak jak ona.

Jej chód przypomina kroki skradającego się przez las lisa, jakby nie chciała przeszkadzać ziemi. Kalinda mieszka w pobliżu, ale nie odwiedziłam jej ani razu, od kiedy poprosiła Marię, żeby się nami zaopiekowała.

– Czekacie na uzdrowicielkę?

Spoglądam w dół, na błoto i grudy ziemi wypełniające ślady, które zostawiam. Moje kroki przypominają raczej chód bawołu pociągowego niż lisa. Nie wiem, co odpowiedzieć.

– Lydia nie przeżyła – odzywam się dopiero przed domem Marii.

– Przykro mi.

– Dziękuję.

– Ale masz ze sobą Syrsę. To dziewczyna z werwą.

– Myślę, że czeka na mnie w naszym pokoju – chcę się pożegnać.

Drzwi do domu Marii są szeroko otwarte.

– Na to wygląda – zgadza się Kalinda, wskazując błotniste ślady na schodkach. – Do zobaczenia wieczorem. Dziś pomagam Marii nawozić, a ona zaprasza mnie na kolację. Miło będzie z wami pogadać.

Urodziłam się jako drwalka na północy. Tam wszyscy ze sobą rozmawiają, pomagamy sobie nawzajem. Drzewa w lesie nigdy się nie kończą, możemy się nimi dzielić. Najlepiej czuję się w regionie południowym. Tam ludzie są milczący. Tam pracują poławiacze pereł i jest morze. W morzu nie da się rozmawiać, trzeba być cicho i pewnie dlatego ludzie z regionu południowego najchętniej milczą. Dobrze się żyje bez nadmiernej liczby słów.

Na wschodzie, w górach, każdy pilnuje swego. Ludzie nic sobie nie dają bezinteresownie, tylko się wymieniają. Dzielą świat na moje i twoje, ale jak masz coś na wymianę, dobra zmieniają właścicieli. W górach wszystkiego jest mało, ludzie samodzielnie przywożą to, czego im potrzeba. Dlatego bardzo pilnują swoich rzeczy. Rolnikom z regionu zachodniego nie brak niczego, tu nie ma powodu, żeby się wymieniać albo zazdrośnie pilnować swego. Pola pszennych fiołków rozciągają się jak okiem sięgnąć, soczysta kapusta rośnie bez niczyjej pomocy, a krzaczki sarnich jagód kwitną rok w rok. Tu rośnie i rozkwita wszystko, co potrzebne ludziom. Mieszkańcy regionu zachodniego od pokoleń dbają o pola uprawne, ufają, że ziemia obrodzi, nie muszą niczego chronić ani niczego pragnąć. Wiedzą, że słońce świeci, kiedy trzeba, a deszcz nawodni ziemię. A kiedy tak się nie dzieje, kiedy zamiast deszczu nadchodzi susza albo deszcz moczy siano, wzruszają ramionami. „Wszystko się ułoży. W tym roku też” – zapewniają. „Pamiętasz ostatnią suszę? Przez całą zimę musieliśmy żywić się sianem dla koni. Jakoś przeżyliśmy” – mówią.

Przebywanie z ludźmi z zachodu jest proste. Patrzą na człowieka, jakby był ziarnem, któremu dobrze życzą i chętnie pomogliby urosnąć, ale nie chcą się narzucać. Wiedzą, że ziarno radzi sobie najlepiej samo, byleby miało wodę i żyzną ziemię. Kiedyś dziwnie się czułam, że ktoś patrzy na mnie w ten sposób. Ale teraz stwierdzam, że ja też mam ochotę pogadać z Kalindą.

– To świetnie! – wołam za nią. – Do zobaczenia wieczorem!

Stoję na schodach i patrzę, jak na palcach przemyka wzdłuż miedzy. Gdybyśmy miały tu zostać, powinnam nauczyć się tak chodzić, przebiega mi przez głowę, ale i tak wiem, że będę człapać, dopóki nie nadejdzie pora odejścia.

Syrsa i ja musimy wyruszyć, tylko my możemy uratować Reginum od klątwy źrenicy oka. Pragnienie jest dobre, ale nie wtedy, kiedy opanowuje człowieka tak, że ten traci wszystko.

Kalinda już jest przy Marii i wyjmuje skórkę od chleba, którą koń delikatnie zjada jej z dłoni. One nie muszą polować na źrenicę oka, nie obchodzą ich utopione w rowie perły z mojego plecaka. Dla nich wszystko jest proste.

Wycieram buty, grudy ziemi trafiają na schody. Wierzchnia warstwa już wyschła, przy każdym ruchu błoto odpada od ubrania. Nie mogę tak wejść do domu Marii. Szybko ściągam spodnie i wykręcam je – na wybronowaną ziemię kapie ciemna breja. Mam nadzieję, że Syrsa zrobiła to samo. Jesteśmy tu gośćmi. Wprawdzie na zachodzie ludzie przyjmują wszystkich przybyszy, ale nawet rolnicy nie chcą błota w domach.

Przechodzę przez próg i wołam:

– Syrsa? Jesteś tu?

Nowe spodnie

Nasz pokój znajduje się na piętrze, schody są szerokie, a poręcz zdobi kora młodej brzózki. Wątpię, czy to trwałe, ale wygląda naprawdę pięknie, nawet taka drwalka jak ja to docenia.

– Jesteś tu?

Drzwi są uchylone, ostrożnie otwieram je szerzej. Pierwsze, co widzę, to duży, ręcznie tkany wełniany dywan barwiony pszennymi fiołkami. Syrsa leży pod kołdrą, na łóżku widać pagórek.

– Prawda, jakie to dziwne, że dywan jest czerwony? – pytam. – Można by sądzić, że fiołki będą barwić na biało, jak ich kłosy, a tu taka czerwień. Zawsze wydawało mi się to dziwne.

Nie odpowiada. Siadam w nogach łóżka.

– Mamy zaproszenie na kolację dziś wieczorem. Tak samo jak wczoraj.

Syrsa dalej milczy, a ja robię się nagle tak zmęczona, że nie daję rady siedzieć. Nogi mam lodowate, a koszulę nadal mokrą. Ściągam ją, unoszę kołdrę i wpełzam do łóżka.

Patrzy na mnie wielkimi oczami, ale robi mi miejsce. Łóżka w regionie zachodnim są wyjątkowo miękkie, materace mają wypełnienia z bylin i puchu dmuchawców, człowiek zanurza się w nich zupełnie.

– Ale jesteś zimna. – Syrsa wzdryga się, kiedy dotykam jej nogi stopą. – Dlaczego nie masz spodni?

– Ubłociły się.

Jest ciepła. Przysuwa się nieco, materac ugina się na środku, a my przytulamy się do siebie.

– Czy to moja wina?

Gdyby nie leżała tak blisko, nie usłyszałabym jej szeptu.

– A co takiego? – pytam.

– Że Lydii już nie ma.

Mówi cichusieńko, jej słowa to raczej ciepły oddech przy mojej szyi niż dźwięk.

– W żadnym razie. Jak niby miałaby to być twoja wina?

– Zadęłam w róg.

– Zadęłaś, bo musiałaś, inaczej nigdy byśmy nie wyprowadziły źrenicy oka spod góry. Lawina zeszła, bo góra tego chciała. Z górami nigdy nic nie wiadomo.

– Jesteś pewna?

– To nie twoja wina, że Lydia umarła, nikt tu nie zawinił. Wiem, że to trudne.

Syrsa milczy bardzo długo. Zaczynam podejrzewać, że usnęła.

– Cieszę się, że rogu nie ma – mówi nagle. – Już nie chcę na nim grać.

Syrsa jest zaklinaczką pereł. Potrafiła wabić perły za pomocą srebrnego rogu, ale róg zniszczyła lawina, ta sama, która zabiła Lydię. Mała nadal potrafi słyszeć perły, ale nie umie już ich przywabić. Również źrenicy oka. Lydia też kiedyś była zaklinaczką, ale jej dar zanikł, kiedy dorosła. Mówiła, że nigdy jej tego nie brakowało.

– Odnajdziemy źrenicę – oświadczam. – Będzie dobrze, nawet bez rogu.

– Dlaczego Lydia umarła?

Pytanie Syrsy znów brzmi słabiutko, ledwie je słychać. Ponownie jest to raczej wydech na mojej szyi.

– Nie wiem.

Jej łzy są ciepłe i mokre. Ale to zupełnie inna wilgoć niż ta, kiedy się wpadnie do błotnistego rowu.

– Dlaczego wszyscy nie mogą żyć przez cały czas?

– Nie wiem – powtarzam. – Tak po prostu jest.

– Jak morze albo perły, one po prostu istnieją, na zawsze.

– To prawda. Tak powinno być.

– Nie chcę, żeby ludzie znikali.

Wiem, że nie tylko Lydię ma na myśli. Tuż przed zejściem lawiny Syrsa spotkała rodziców. Wyruszyli na polowanie na źrenicę oka, kiedy ich córka była malutka, a po tym dołączyli do Iberis, gdy tylko zdobyła perłę. Tak samo jak pozostali. Wszyscy, którzy zapragnęli źrenicy, dołączyli do złotej straży.

Rodzice Syrsy zostali z Iberis, bardziej pragnęli perły niż córki.

– Zniszczymy źrenicę oka – mówi teraz Syrsa.

– Tak. Zniszczymy.

Nie wiem, jak miałybyśmy to zrobić, ale wiem, że muszę dotrzymać przyrzeczenia danego Lydii.

– Czy ty też umrzesz?

– Nie – mruczę. – Nie, ja nie umrę.

– Nie możesz tego obiecać.

– Wiem. Ale nie umrę. Ty też nie.

Chwytam ją mocno za rękę.

– Syrsa, to nie była twoja wina. Jak mogłaś tak pomyśleć? W czym miałabyś zawinić?

Kładzie mi głowę na ramieniu.

– Nigdy w żaden sposób to nie mogła być twoja wina.

Syrsa nic już nie mówi, oddycha coraz ciężej. Ja zamykam oczy. Poleżymy tu obok siebie. Może to wystarczy.

Nie wiem, jak długo śpimy, ale budzę się, bo Syrsa się wierci. Światło w pokoju jest inne, zapadł już wieczór.

– Czy Maria wie, że Lydia nie żyje?

Głos Syrsy brzmi inaczej, jaśniej.

– Maria nie znała Lydii, nie czuje jej braku.

– To dziwne – zauważa Syrsa. – Wszyscy powinni tęsknić za Lydią.

Powinnam się była domyślić, że mała obwinia siebie za śmierć Lydii. Już wcześniej trzeba jej było wytłumaczyć, że to nie jej wina. Lydia od początku zrobiłaby to, co właściwe. Nie pozwoliłaby Syrsie torturować się myślą, że to ona wywołała lawinę. Wzdycham głośno i próbuję zająć się czymś innym.

– Kalinda przyszła z wizytą – przypominam sobie i siadam. – Mamy zjeść razem kolację dziś wieczorem. Ona znała Lydię.

– I tęskni.

– Chyba nie były sobie aż tak bliskie – zauważam.

Syrsa staje na dywanie, cztery kitki chwieją się jak kłosy.

– Możemy włożyć te nowe. – Wskazuje wezgłowie łóżka, gdzie wiszą dwie pary spodni. Są czerwone.

– Widzę – mówię. Dotykam ich z wahaniem.

Swoje zwykłe szare spodnie Syrsa przewiązuje sznurkiem. Urosła i nogawki kończą się wysoko nad kostką. Na kolanie pojawiło się duże rozdarcie, a tył tak się przetarł, że tkanina jest niemal przezroczysta.

– Włożę je, jeśli ty też włożysz – oświadczam.

– Nigdy wcześniej nie widziałam czerwonych spodni – stwierdza Syrsa. – Są o wiele bardziej miękkie niż te stare.

Wciągam nogawki. Mała ma rację, materiał nie gryzie, a guziki są lepsze niż sznurek, który wcześniej wiązałam w talii. Przędza z pszennych fiołków, dzieło kobiet regionu zachodniego, pieści moją skórę jak ptasie piórka.

– Musimy pamiętać, żeby podczas kolacji podziękować Marii. Możemy dać jej kilka pereł.

W tej samej chwili przypominam sobie, że wszystkie nasze perły leżą na dnie rowu.

– Jutro znów musimy zanurkować – wzdycham.

– W takim razie ja też zanurkuję – oznajmia Syrsa. – Być może zanurkuję – poprawia się.

Za stołem

Maria bije brawo, kiedy widzi, jak jesteśmy ubrane.

– Ślicznie wyglądacie!

Ogień płonie na dużym palenisku, a za stołem oprócz niej siedzi jej mąż, dwaj synowie i Kalinda.

Syrsa wodzi po nich wzrokiem.

– Czy wy też byliście uwięzieni w północnym porcie?

Nie pytałyśmy o to wcześniej, mimo że mieszkamy tu od kilku dni. A może tygodni? Nie pamiętam za dobrze początku naszego pobytu, jedynie to, że Syrsa była wtedy taka cicha. Maria przynosiła nam tace z jedzeniem, odtwarzam w pamięci jej kroki na schodach i głos, kiedy próbowała namówić małą do otwarcia buzi.

– Wszyscy byliśmy w mieście portowym, ja cię pamiętam – odpowiada Maria. – Nie mieszkaliśmy w tym samym domu, widziałam cię, kiedy chodziliśmy po rynku. Zauważyłam, że nie masz ręki, i pomyślałam sobie, że na pewno kryje się za tym ciekawa historia.

Syrsa uśmiecha się nagle, a mnie przebiega dreszcz. Od tak dawna nie widziałam jej uśmiechu.

– Kryje się! – woła. – To ekscytująca historia.

– Może zechcesz ją opowiedzieć po kolacji? Teraz na pewno jesteście głodne.

Siadamy i od razu jedno z dzieci podaje nam koszyk ze świeżym fiołkowym chlebem.

– Od pracy w polu człowiek głodnieje – oznajmia Maria, nalewając zupę. – Częstujcie się, jedzenia starczy dla wszystkich. A jak było w górach, czy są takie ciemne i zimne jak mówią?

Wprawdzie Kalinda pomogła nam oswobodzić miasto, ale i tak się waham. Jak dużo mogę powiedzieć? Nie ufam nikomu.

– Norma powiedziała, że poszłyście na wschód – wtrąca. – A ja od razu zrozumiałam, że przecież ktoś musiał ruszyć za Iberis.

To jasne, że staruszka z północnego portu, Norma, domyśliła się, dokąd poszłyśmy. Wiedziała dużo rzeczy, o których nikt inny nie miał pojęcia. Jeśli Norma jej ufa, ja też mogę.

– Taki zły człowiek jak Iberis nie powinien mieć źrenicy oka – ciągnie Kalinda. – Ucieszyłam się, kiedy powiedziała, że wyruszyłyście, żeby odnaleźć perłę.

– Tak było – potwierdzam. – Nie zwlekałyśmy ani chwili, i znalazłyśmy ją.

– Jak dobrze – wzdycha Kalinda. – W takim razie nie musimy się martwić. Przyniosłyście ją ze sobą?

Mam ochotę zaśmiać się w głos. Na zachodzie nic nie wiedzą o perłach.

– Nie można przynieść ze sobą źrenicy oka tak po prostu – tłumaczy Syrsa. – Jest o wiele większa niż inne perły. A my jej już nie mamy.

– Ale… To gdzie jest? Na pewno nie u Iberis – drąży Maria. – Gdyby tak było, raczej byśmy tu teraz nie siedzieli.

O tym nie pomyślałam. Jeśli Iberis żyje i odnajdzie źrenicę przed nami, z pewnością się o tym dowiemy. Jej pragnienie znów wszystko zmieni. Czyli na razie nie ma perły. A może nawet jest martwa?

– Źrenica jest w morzu – oświadczam. – Musimy znów ją odszukać.

– To dlatego pożyczyłyście moją łódkę – domyśla się Kalinda.

– Cóż… – zaczynam powoli. – Łódkę pożyczyłyśmy głównie po to, żeby zebrać perły na sprzedaż. Źrenica wpadła do morza daleko stąd, musimy zdobyć coś większego, żeby się tam dostać.

– No tak – odpowiada. – Przecież się na tym znacie, mówiłyście o tym.

Zapomniałam. Zapomniałam też o niepokoju brzmiącym w głosie Kalindy, kiedy wołała Marię, i o tym, jak delikatnie rolniczka prowadziła nas przez błoto do swojego domu.

– Trudno zrozumieć, o co chodzi z tymi perłami – zauważa teraz, łamiąc chleb na mniejsze kawałki. – Co chcecie zrobić ze źrenicą oka?

– Ten, kto ma źrenicę oka, dostanie wszystko, czego zapragnie – mówi Syrsa. – Jeśli to będzie królowa, mieszkańcy całego Reginum dostaną, czego pragną. Odnalezioną źrenicę oka trzeba oddać królowej, ale my zamierzamy…

Przerywam jej, nie musimy zdradzać wszystkiego.

– Jeszcze o tym nie myślałyśmy, samo odnalezienie jej będzie trudne – oświadczam.

– Dużo zachodu z tymi perłami – zauważa mężczyzna, który jest mężem Marii. Jakże on się nazywa? Finn? – Dzięki ci, losie, że dajemy sobie radę bez nich.

Chcę zaprotestować. Mam ochotę opowiedzieć o tęczy na morskim dnie, o macicy perłowej, gładszej niż koński pysk, o pierwszym wiosennym nurkowaniu. Ale milczę. Może to oni mają rację, może prościej jest, kiedy nie trzeba myśleć o perłach.

– Wspaniała ta zupa – próbuję zmienić temat.

– Ugotowałam ją z ostatnich jesiennych plonów. Korzenie są słodsze, kiedy lekko zetnie je mróz, ale zbierać trzeba pierwszego mroźnego poranka, inaczej się zepsują.

Maria i Kalinda rozpoczynają rozmowę o piwniczkach i o tym, jak należy przechowywać warzywa korzenne. Patrzę na Syrsę. Chłopcy muszą być mniej więcej w jej wieku, pokazują jej, jak rozciąć chleb widelcem i wcisnąć do otworu masło.

Mieszkańcy zachodniego regionu mają ogromny szacunek do darów ziemi, ich zdaniem chleba nie wolno dotykać nożem. Praca poławiaczki nagle wydaje mi się żałosna. Ja zbieram tylko to, co zasieje morze, nic nie robię, żeby na perły zasłużyć.