Poskramiaczka ptaków. Legenda o źrenicy oka, tom 2 - Karin Erlandsson - ebook

Poskramiaczka ptaków. Legenda o źrenicy oka, tom 2 ebook

Erlandsson Karin

0,0
39,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Miranda i Syrsa przygotowują się do zimy w północnych regionach królestwa. Miranda, nie tak dawno poławiaczka pereł, teraz doskonale wspina się na korony drzew, a Syrsa uczy się trudnej sztuki uzdrawiania. Odnalezione szczęście nie trwa jednak zbyt długo, ponieważ wraz z zimą nadciąga też nowe niebezpieczeństwo. A kiedy pojawia się jeszcze Iberis, przyjazne do tej pory miasteczko zmienia się nie do poznania…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 211

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



NA WIERZCHOŁKU

Drzewo chwieje się na wszystkie strony. Trzymam się pnia rakami i odpiłowuję sam czubek. Drewno jest miękkie, zaraz będę w połowie. Nie brak mi tchu, ale przerywam na chwilę i podziwiam widok. Tylko my, drwale, docieramy tak wysoko.

Pode mną rozciąga się północne miasto portowe. Widzę dachy pokryte suchymi wodorostami, długie drewniane domy i szeroką brukowaną ulicę. Drewno z regionu północnego dociera do całego kraju. Szmaragdowce i świerki rosną tu gęsto, gdzieniegdzie wśród zieleni ciemnieją prostokąty wyrębów. Za miastem widać morze. Jest niebieskie, spokojne i tak czyste, że z wierzchołka drzewa mogę dostrzec ogoniarze bawiące się na płyciźnie. Pod powierzchnią niczym dywany czerwonych liści rozpościerają się płomienniki, barwiąc wodę na różowo. Morze jest gotowe na jesienne chłody.

Przesuwam wzrokiem po linii horyzontu. Na zachodzie rozciągają się ziemie uprawne, na białych polach rosną pszenne fiołki. Na talerz fiołkowej kaszy z dżemem z sarnich jagód pracuje się tam kilkanaście godzin. Wiem, bo sama to robiłam. Na wschodzie majaczą wysokie szare góry, śnieg okrywa szczyty. Pod nimi są kopalnie, to z nich pochodzi całe srebro w kraju. Wydobywałam bloki srebra tak wielkie, że musiały być przewożone wagonami zaprzężonymi w cztery konie. A jednak to nie srebro jest najwartościowszym towarem w Reginum.

Kieruję wzrok na południe. To tam morze zaczyna się i kończy, a na granicy między zachodem i południem wznosi się Miasto Królowej. W regionie południowym pracują poławiacze. To oni zaopatrują kraj w perły, z których jubilerzy tworzą wspaniałe klejnoty, a budowniczy – aleję królowej.

Drzewo kołysze się powoli, jakbym siedziała w bujanym fotelu. Jestem zaledwie kilka metrów poniżej wierzchołka. Taki wysoki okaz jak ten ścina się po trochu. Najpierw czubek. Potem trzeba zejść do połowy i odciąć następny kawałek. I tak w dół aż do momentu, kiedy stoi się już na ziemi i obserwuje, jak pada ostatni fragment.

Tuż nade mną tkwi gniazdo sroki orlicy. Jest puste, pisklęta odleciały dawno temu. Ptaki są płochliwe, rzadko pokazują się ludziom. Od czasu do czasu w ich gniazdach zostają lśniące skorupy jaj, które pięknie wyglądają na parapecie. Mam nadzieję, że znajdę kilka i będę mogła dać je Syrsie. Zdejmuję grubą rękawicę i z dna gniazda wyciągam spore odłamki. Są gładkie i niemal przezroczyste. Wkładam je do kieszonki na piersi, naciągam rękawicę i chwytam piłę.

Słońce zniża się nad linią drzew. Dni stają się coraz krótsze, niedługo zrobi się tak ciemno, że my, drwale, nie będziemy mogli pracować. Zanim to nastąpi, muszę zapewnić miastu porządny zapas drewna. Z wikliny rosistej robimy niewielkie przedmioty, takie jak miski i zabawki, a najbardziej strzeliste pnie dostarczamy do Miasta Królowej na latarnie. Ze szmaragdowców powstają meble oraz szkielety domów i łodzi. Ale w regionie północnym nie buduje się wielu łodzi – jeśli gdzieś jedziemy, przemieszczamy się lądem.

To tylko ja wyruszyłam kiedyś w drogę.

I wróciłam.

Przed zapadnięciem zmroku drzewo musi zostać ścięte i pozbawione gałęzi – najgrubsze trzeba ułożyć w stos, a cienkie zabiorę do domu. Na drewno opałowe nadają się wszystkie gatunki.

W końcu odpiłowany czubek trzyma się tylko dzięki idealnej równowadze. Dmucham dla zabawy, a on leci na ziemię. Spokojnie, bez dźwięku, zsuwa się między gałęziami i ląduje na wysypanej korą ścieżce. Przesuwam palcami po cięciu, jest gładkie i miękkie. To niemłode drzewo, słoje rozchodzą się na powierzchni cięcia jak kręgi na wodzie.

W północnym porcie są stolarze i budowniczy łodzi, ale do tej pory nie było nikogo, kto zająłby się opałem. Kiedy odchylam się do tyłu, dostrzegam kawałek morza. Chyba widzę dwie figurki odpływające od pomostu i znikające pod powierzchnią. Lydia uczy Syrsę, jak znajdować na dnie lecznicze rośliny. Tak jak ja odpowiadam za miejski zapas opału, uzdrowicielka musi nazbierać roślin, zanim wodę skuje lód. Moja stara łódź nadal cumuje przy pomoście, Lydia z Syrsą czasem jej używają. Kupiłam ją od Marka, kiedy miałam wyruszyć na poszukiwanie źrenicy oka. Niechętnie wracam do tego myślami.

NIE TAK JAK PRZEDTEM

Syrsa i ja wróciłyśmy do portu północnego pewnego deszczowego letniego dnia. Lydia na nas czekała. Zamieszkałyśmy u niej w domu, a ja dostałam ten sam pokój, w którym leżałam, kiedy mnie leczyła. Pokój znajduje się na pierwszym piętrze, wchodzi się do niego przez balkon ciągnący się wzdłuż dłuższej fasady domu. Lydia śpi przy kuchni na parterze, a Syrsa raz z nią, a raz ze mną. Mówi, że nie chce mieć swojego pokoju, bo chce zmieniać zapachy.

– W twoim czuć woń trocin jak w lesie tuż po deszczu. A u Lydii pachnie wrzosem i magnelilią, to zapachy powrotu do zdrowia.

Oddech Syrsy w ciemności uspokaja mnie, kiedy nie mogę zasnąć.

Jak tylko obudziłyśmy się pierwszego dnia po przybyciu, wzięłam plecak i poszłam nad morze. Stanęłam na końcu pomostu przygotowana do skoku. Miałam już na sobie kaptur do nurkowania, ale coś mnie powstrzymało.

– Jest za zimno – powiedziałam po powrocie do domu. Lydia i Syrsa siedziały przy stole w kuchni i jadły kanapki z miodem, a ja poszłam na górę i wrzuciłam kaptur pod łóżko. Nocą nie mogłam zasnąć. Syrsa chichotała, nawet przez sen jej śmiech brzmiał jak kuranty. Nie budząc jej, złapałam ją za rękę i uścisnęłam. Następnego ranka znów ruszyłam na pomost. Podniosłam dłoń, żeby naciągnąć kaptur, ale zatrzymałam się w pół ruchu, patrząc w wodę. Lydia nic nie rzekła, kiedy wróciłam w suchym ubraniu.

– Tutaj nie ma pereł – oświadczyłam.

– I tak można zanurkować – odparła Syrsa. – W morzu są też inne rzeczy.

Nocą myślałam o nurkowaniu. O przejrzystej wodzie na dnie, o tym, jak to jest rozłożyć nogi jak rozgwiazda i jakie gładkie są perły. Skoro jest woda, trzeba nurkować, więc następnego dnia znowu poszłam nad morze. Tym razem stanęłam na brzegu. Stopy wbiły się w piasek i miałam wrażenie, że już nigdy nie zdołam ich unieść. Stałam tak, aż ścieżką nadeszła Syrsa. W podskokach.

– Dlaczego tu stoisz?

– Zimno mi.

Zaśmiała się:

– Pewnie, że ci zimno, masz mokre stopy. – Wyjęła mi z ręki kaptur i wciągnęła sobie na głowę. – Popatrz – powiedziała. – Niedługo będzie na mnie w sam raz. – Jej głos był stłumiony, a kiedy się roześmiała, kuranty zabrzmiały mroczniej. Weszła do wody i zniknęła. Stałam dalej na brzegu, gapiąc się w punkt, gdzie zanurkowała.

Woda w północnym regionie jest ciemniejsza niż na południu. Tam jest turkusowa. Ale kolor nie ma tak naprawdę znaczenia. Gdziekolwiek się nurkuje, uczucie zawsze jest takie samo. Moje ciało doskonale je pamięta. Człowiek kołysze się i unosi, pod powierzchnią nic go nie zakotwicza.

– Znalazłam muszelkę – oznajmiła Syrsa, wyciągając dłoń.

– Ładna – skwitowałam.

– Wcale nie patrzysz. – Podetknęła mi rękę pod sam nos. – Pachnie morzem. Lydia mówi, że można ucierać muszle w moździerzu, są dobre na stłuczenia, ale tej nie rozbiję. Widzisz, jaka jest zakręcona? A dotknij, jak gładka. – Musnęła mnie w policzek. Muszla była chłodna jak woda w głębinie. – Czy nie wydaje ci się, że słychać w niej morze? Lydia tak mówi, i że to z nich tak naprawdę pochodzi ten dźwięk. Posłuchaj! – Przyłożyła mi muszlę do ucha i usłyszałam cichy szum.

– Moim zdaniem brzmi jak las – stwierdziłam, po czym cofnęłam się, żeby fale nie zalewały mi stóp.

– Zanurkuję po więcej – oświadczyła Syrsa. – Popilnuj jej.

Zniknęła pod powierzchnią, a ja nie mogłam się powstrzymać, żeby nie myśleć, jak tam jest na dole. O falistym dnie i o miękkim piasku, o liliach pieśniarza i szafranie morskim, w którym kryją się najpiękniejsze okazy. O białych perłach odbijających kolory pozostałych i o grocie w głębinie, gdzie kiedyś razem z Syrsą znalazłyśmy setki pereł w rzadkim kolorze czerwieni. Myślałam też o wodzie w rzece, gdzie Iberis zmuszała Syrsę do nurkowania, o ciemnych wodorostach czepiających się moich nóg i o tym, jak wodospad nas rozdzielił.

– Syrsa! – zawołałam. – Syrsa! Natychmiast wracaj!

Wynurzyła się daleko w wodzie.

– Wracaj! – krzyczałam. – Nie wolno ci nurkować samotnie!

Nawet z tej odległości usłyszałam kuranty:

– Miranda! Ja zawsze nurkowałam samotnie!

Wbiegłam na pomost i wyciągnęłam rękę, tak samo jak wtedy, w wodospadzie.

– Chodź – poprosiłam. – Już późno.

Podpłynęła na plecach, stopami wzbijając fontanny kropel, aż pojawiły się nad nią niewielkie tęcze.

– Właśnie znalazłam olbrzymią muszlę – zaprotestowała po wyjściu na pomost.

– Muszle to nie perły.

– Lydia mówi…

– Musimy iść do domu, kolacja czeka.

Syrsa zapomniała oddać mi kaptur, a ja się nie upominałam. Nocą myślałam o Iberis, jak zawiązała małej linę wokół talii i zmuszała ją do nurkowania. Raz za razem. Następnego ranka chwyciłam siekierę i poszłam do lasu.

PIERWSZE DRZEWO

Lydia zobaczyła, że trzymam siekierę.

– Czy na pewno? Już od dawna nie jesteś drwalką.

Poszłyśmy brukowaną ulicą, a Syrsa biegła przed nami. Cztery kitki na jej głowie wyglądały jak maleńkie, chwiejące się na wietrze drzewka.

– Byłam drwalką, na długo zanim zostałam poławiaczką pereł – odparłam. – Znam się na drzewach.

– Drzewa dostarczają mi pracy – ostrzegła Lydia. – Nie możesz stracić drugiej ręki.

Syrsa zachichotała:

– Pomyśl, Miranda, gdybym miała więcej rąk niż ty, musiałabyś robić wszystko palcami u nóg.

Kiedy byłam dzieckiem, żarłacz różany odgryzł mi rękę. Miałam tylko jedenaście lat, a rekiny uważają, że perły należą do nich, nie do ludzi. Syrsa miała dwa lata, kiedy straciła swoją, również w jej przypadku był to żarłacz. Każda z nas nie ma jednej ręki, obie straciłyśmy prawą. Syrsie podoba się ta nasza wspólna cecha. Mnie chyba też.

Trzonek siekiery, gdy się go trzyma, zawsze wydaje się miękki. Perły są twarde, ale drewno zawsze jest miękkie. Można zrobić z niego i dom, i łódź, i trzonek noża, a i tak zawsze wydaje się miękkie.

Mniej więcej tak biegły moje myśli, kiedy przechodziłyśmy obok stolarza oraz kobiety sprzedającej owoce i warzywa. Lydia zacisnęła usta. „Jej wargi wyglądają jak leżące na ziemi ścięte drzewa”, pomyślałam. Kilka srok orlic siedzących na dachu domu burmistrzyni wzleciało w powietrze, a Syrsa przystanęła i zaczęła się wpatrywać w ogromne ptaki.

– Czy one też odlatują na południe?

– Wiosną. Jak tylko wyklują się pisklęta – odparła Lydia.

– To co tu jeszcze robią?

– Właściwie to nie wiem – zastanowiła się uzdrowicielka i wszystkie trzy spojrzałyśmy na ptaki gapiące się na nas zielonymi oczami. Minęłyśmy wąską ścieżkę prowadzącą w dół na nabrzeże, ale nawet nie zerknęłam w jej stronę. Poczułam woń świeżo upieczonego chleba i soczystej kapusty, zero zapachu morza. Kiedy dotarłyśmy do miejsca, gdzie kończy się brukowana ulica, Lydia się zatrzymała.

– Dalej nie idę.

– Nie wygłupiaj się – rzuciłam. – Nie chcesz zobaczyć, jak pracuję? – Weszłam na leśną ścieżkę, ale Lydia nie wypuszczała ręki Syrsy.

– Tyle czasu minęło – powiedziała. – Mamy innych drwali, nie musisz się tym zajmować.

– Ja chcę popatrzeć! – zawołała Syrsa. – Będę mogła potem? Powinnaś zobaczyć, jak wspinałam się na drzewo obok domu taty Mirandy. Było bardzo wysokie i widziałam z niego wszystko aż do morza. Nie chciałam schodzić, bo na samym czubku jest jak na huśtawce, człowiek śmiga w tę i z powrotem razem z drzewem, powinnaś…

Lydia pokręciła głową.

– To ja opatruję rany tych, co spadają. Nie wspinam się.

– Ja nie spadnę. Drwale nie spadają.

– To nieprawda – oświadczyła Lydia. – I ty dobrze o tym wiesz.

– Muszę mieć coś do roboty. Tutaj nie ma pereł.

– No a ty już nie nurkujesz – wtrąciła Syrsa takim tonem, jakby prosiła o więcej dżemu do kaszy. – I musisz się czymś zająć. Lydia uzdrawia chorych, a ja jej pomagam, tylko ty nic nie robisz. A człowiek musi mieć coś do roboty.

– No właśnie – powiedziałam. – Słyszysz, co mówi Syrsa.

– A bądź sobie tą drwalką – westchnęła w końcu Lydia.

– Przecież po to się urodziłam.

Wiedziałam, że nawet Lydia nie da rady naprawić wszystkiego. Jej maści i lekarstwa nie sprawią, że odrosną ręce, ani nie wyleczą czyichś strzaskanych nóg.

– Muszę mieć coś do roboty – powtórzyłam. – Nie mogę tak po prostu siedzieć, patrząc, jak inni pracują. A poza tym…

– Tak?

– Potrzebujemy opału. Całe miasto go potrzebuje.

Drzewa w okolicy są wspólną własnością i ktokolwiek potrzebuje budulca na nową nogę od stołu albo na talerz, przychodzi tu i sobie ścina. Tata i ja pracowaliśmy przy wyrębie kilka kilometrów od naszego domu. Pozostali drwale też tam pracowali. Wyrąb systematycznie się powiększał. Jesienią układaliśmy drewno w stosy, a wiosną, kiedy wracaliśmy, już go nie było. Królowa ma ludzi, którzy zajmują się takimi sprawami.

Przesunęłam palcami po korze najbliższego jesionu płaczącego, wzięłam zamach siekierą i wbiłam ostrze w pień. Trafiłam dokładnie tam, gdzie chciałam, a ręka zadrżała mi od ciosu. Z drzewa obok wzleciała sroka orlica, wydając przeraźliwy wrzask. Ponownie uniosłam siekierę i jeszcze raz uderzyłam, trafiając w to samo cięcie. Na koniec położyłam ją na ziemi, oparłam się dłonią o pień i przewróciłam drzewo. Upada na ścieżkę. Huk odbił się echem po lesie, a ja wiedziałam, że nadal potrafię. Tak jak nauczył mnie tata. To było coś innego niż poławianie pereł. Kora jest brązowa, a morze niebieskie, szum lasu nie brzmi jak bulgotanie morza, ale ścinanie drzew to też sztuka, a ja ją opanowałam.

Syrsa się roześmiała.

– Teraz moja kolej!

PRAWIE JAK PERŁY

Schodzę na ziemię i odpiłowuję resztę drzewa. Obcinam gałęzie z najgrubszego pniaka i toczę go ścieżką w stronę brukowanej ulicy.

– Potrzebujesz pomocy?

Kręcę głową, podpierając jednocześnie pień barkiem, żeby nie stoczył się do tyłu.

– Powinnaś zbudować wyciąg, taką korbę, dzięki której mogłabyś toczyć pnie.

– Nie, dziękuję – odpowiadam, ale brak mi tchu i ledwo wydobywam z siebie słowa. – Tak jest dobrze.

Nie przejmując się tym, co mówię, Erk idzie obok i pomaga przez całą drogę do miasta. To daleko, a on nawet się nie spocił. Erk mieszka na stałe w północnym porcie. Jest drwalem, ma mniej więcej tyle lat co mój tata. Jego córka Alli mówi o nim, że jest niezdarą, ale to właśnie Erk wszystkim pomaga. Nawet kiedy ktoś wcale tego nie chce.

– Tu można przyczepić stalową linkę – informuje, kiedy docieramy na miejsce. Wskazuje najdłuższą belkę w domu Lydii. – Wówczas będziesz mogła przytoczyć drzewo od razu pod pieniek do rąbania.

– Być może.

– Ściąłem dziś szmaragdowiec. Będzie z niego stół.

– Lydia coś wspominała.

– Zawsze potrzeba stołów na przyjęcia.

Pod koszulą grają mu potężne mięśnie. Widywałam go, jak nosił pnie pod pachami, podczas gdy inni musieli używać wozów konnych.

– Zbuduję stół długi na cały rynek, żeby każdy miał gdzie usiąść.

Kiwa w kierunku miejsca, gdzie pierwsi mieszkańcy zbierają się w oczekiwaniu na wieczór. Burmistrzyni rozpaliła już ogień w jednym z palenisk. Owija ciasto wokół patyków i zanurza je w cukrze, a potem trzyma nad płomieniem. Zapach świeżego pieczywa i palonego cukru rozchodzi się dookoła, ale ja patrzę w inną stronę. Lydia i Syrsa powinny pojawić się lada chwila.

– Mogę ci pomóc z tą linką – proponuje Erk, stukając w belkę. – Dla mnie to żaden problem.

– Dzięki, ale…

Erk się śmieje.

– Lydia twierdzi, że ty zawsze mówisz nie. Zacznij się przyzwyczajać. W tych okolicach pomagamy sobie nawzajem.

– Jestem stąd – odpowiadam. – Wiem wszystko o tych okolicach.

– Ale odeszłaś. Ponoć na południu ludzie pilnują swoich spraw i nie pozwalają się innym zanadto do siebie zbliżyć. To perły robią z nimi coś takiego. Tak słyszałem.

Chcę mu wytłumaczyć, że morze jest ogromne i nie ma potrzeby wchodzenia sobie w drogę, że każdy chce znaleźć najlepsze perły przed innymi, ale on klepie mnie mocno po plecach, aż lecę do przodu.

– Tutaj tak nie jest. Lasu starcza dla wszystkich.

Nareszcie słyszę głos Syrsy. Macham.

– Znalazłyście, czego wam potrzeba?

– Mnóstwo, zaraz zobaczysz, poczekaj.

Syrsa ma mokre włosy, na ramieniu trzyma duży worek, a za nią nadchodzi Lydia. Jej koszyk jest tak wypełniony, że kilka roślin wypadło i dostało się jej do butów.

– Znalazłyśmy przytulię foczą, to wielkie szczęście, zebrałyśmy też masę świętej maksi… maksi…

Lydia wybucha śmiechem.

– Turzyczki Świętego Maksymiliana.

– Zbijają gorączkę – uzupełnia Syrsa. – Mamy też magnelilię. Zasuszymy ją i upieczemy z niej ciastka, bo niedługo nadejdzie ciemna pora roku i ludzie będą potrzebowali wigoru. Człowiekowi jest ciężko na duchu, kiedy wokół mrok i zimnica. Tak mówi Lydia. Będę pomagać przy pieczeniu. A co ty robiłaś?

Erk odpowiada zamiast mnie:

– Ścięła olbrzymi jesion płaczący i planujemy zamocować stalową linkę.

– Mogę pomóc, znam się na stalowych linkach.

Śmiech Erka grzmi nad rynkiem jak burza z piorunami.

– Nie do uwierzenia, że ta mała wyrosła w regionie południowym. – Kiwa w stronę Syrsy. – Jest stworzona do życia tutaj.

Lydia odstawia koszyk pod ścianę.

– Czas na kolację – oznajmia. – Zawsze po nurkowaniu jestem głodna.

– Ja też – wtrąca Syrsa.

Lydia mierzwi jej włosy, aż kitki się kołyszą.

– Idziesz, Miranda?

– Tylko żeby ktoś przyniósł coś dobrego, my mamy zimną kaszę – oznajmia Syrsa.

Śmiech Erka biegnie za nami, kiedy ruszamy w stronę wolnego paleniska. Układam krąg z polan i zapalam, dorzucając strużyn, które zawsze noszę w kieszeni. Kiedy po nie sięgam, natrafiam na coś twardego.

– Patrz, Syrsa. Patrz, co znalazłam na drzewie, które ścięłam. – Wyjmuję cieniutkie odłamki. – To skorupki jaj sroki orlicy. Ptaki zostawiły je, kiedy odlatywały.

– Och – wzdycha Syrsa i palcem przesuwa po wnętrzu odłamka. – Ale miękkie. Prawie tak miłe jak perły.

– Prawie – zgadzam się.

CODZIENNIE KASZA

Worek, który Syrsa rzuciła mi na nogi, jest ciepły i wilgotny. Budzi skojarzenia z nurkowaniem w gorący letni dzień.

– Znalazłyśmy łączycę błękitną, całą rabatę, tylko zbierać. Lydia mówi, że nie istnieje nic lepszego na ból brzucha, a ja pomogę jej ugotować… jak to się nazywa?

– Odwar – podpowiada uzdrowicielka. Stoi pochylona nad paleniskiem i grzebie w ogniu.

– Dużo znalazłyście?

– Wystarczająco. Nurkowałyśmy w nowym miejscu, za skałami.

Syrsa bierze kawałek ciasta z misy stojącej na środku rynku i zaczyna nawijać je na patyk. Tak to się właśnie odbywa w regionie północnym. Piekarz oddaje ciasto, którego nie zużył w ciągu dnia, Erk buduje meble, a ja pilnuję, żeby w składzie miejskim był zapas opału. Lydia odpowiada za lekarstwa na kaszel, który jesienią dokucza staruszkom, robi maści dla drwali na suchą skórę dłoni i to ona leczy ich obrażenia, kiedy spadnie na nich drzewo.

Ścinanie drzew jest zawodem, którego kiedyś nauczył mnie tata. Północ to moje rodzinne okolice, ale nigdy nie byłam w tutejszym mieście. Trafiłam tu dopiero podczas polowania. Lydia się mną zajęła, bo byłam tak odwodniona, że niemal umarłam. Zarówno Lydia, jak i Syrsa pochodzą z południa, urodziły się, żeby być poławiaczkami pereł. Nauczyły się nurkować, na długo zanim umiały chodzić. W regionie północnym nurkuje tylko Lydia: szuka morskich roślin przydatnych do leczenia. Warzy swoje maści na tym samym piecu, na którym gotujemy jedzenie.

– Przed tym, jak ze mną zamieszkałyście, żywiłam się tylko kaszą – mówi.

Niewiele się zmieniło, zazwyczaj jemy fiołkową kaszę i chleb z miodem. Czasem myślę o kanapkach, które przygotowywała żona Marka. Marko był moim sternikiem, kiedy jeszcze łowiłam perły. Jedliśmy kanapki z mięsem kraba i małżami, do tego piliśmy lemoniadę gruszkową. Fiołkowa kasza syci, ale po kilku miesiącach żywienia się tylko nią smakuje jak trociny, które czasem zdarzy mi się połknąć. Regularne posiłki jemy tylko wieczorami. Wszyscy dzielą się tym, co mają. Nikt się nie przejmuje, że Lydia przynosi ugotowaną rano zimną kaszę, i tak możemy brać ze wszystkich wystawionych na rynku garnków.

Siekiery i piły leżą w stosach wzdłuż ścian domów. Aż tutaj docierają wonie z kuchni Lydii. Pachnie migdałami i miętą, ale nic z tego, co pyrkocze na piecu albo wisi na sznurku pod belkami powały, nie nadaje się do jedzenia.

Syrsa kładzie mi mokrą głowę na ramieniu.

– Umieram z głodu – wzdycha.

– Ja też, ale kaszy nie zjem.

Chichocze.

– Lydia mówi, że garnków należy używać do przyrządzania mikstur pomagających ludziom. I jeszcze mówi, że kasza syci równie dobrze jak cokolwiek innego.

– Mogłybyśmy któregoś dnia nałowić ryb – proponuję. – Mogę pokazać, jak się je przyrządza.

– Lydia mówi, że niedługo pojawi się lód i nie będzie można nurkować – urywa i bierze mnie za rękę. – Jak zimno musi się zrobić, żeby morze zamarzło?

– Strasznie zimno – odpowiadam. – Ale mamy opał, nie będziemy marznąć. Niedługo wypełnię oba składy.

– Ja też chcę rąbać drwa, widziałam, jak to robisz. Nie trzeba mieć dwóch rąk.

– Rąbać można bez problemu jedną – potwierdzam.

Obok nas siada Lydia.

– Nie jecie? Jest kasza.

Patrzymy na siebie z Syrsą.

– Za chwilę – mówi mała.

WIECZÓR

Zostajemy na rynku aż do wygaśnięcia ognisk. Birle, burmistrzyni, siedzi przy naszym palenisku.

– Słyszałyście o balu zimowym? – pyta.

Odkąd pamiętam, słyszałam opowieści o balu urządzanym w północnym mieście portowym. W tym roku może wezmę w nim udział.

– Alli wyszywa sobie sukienkę, będzie cała w perłach – dodaje Birle.

Podnoszę wzrok znad talerza zupy.

– Skąd je weźmie?

– Wciąż zapominasz – wtrąca Lydia. – Kiedyś byłam poławiaczką pereł i być może zachowałam ich trochę na własny użytek.

– Ale przecież nie wolno – protestuję. – Wszystko trzeba sprzedawać kupcom. Perły nie są dla poławiaczy.

– Tutaj na północy z dystansem podchodzimy do reguł królowej – kwituje Birle.

Oczy Syrsy żarzą się w świetle ogniska.

– Królowa jest daleko i nie wie, co Lydia trzyma w skrzyni pod łóżkiem.

Lydia i burmistrzyni śmieją się, ale ja wbijam wzrok w uzdrowicielkę.

– A więc Syrsa wie, że zatrzymałaś perły?

– Zwykle bawi się nimi przed snem. Nie są duże.

– Będą bardzo ładnie wyglądać na sukience Alli – cieszy się Birle. – Ślicznie.

Syrsa odgryza duży kęs chleba i spogląda w niebo.

– Widziałyście, ile ptaków? Czy one są głodne?

Wielu zgromadzonych na rynku też to zauważyło. Niebo jest czarne od ptaków, krążą po sobie wiadomych trajektoriach, jakby sterowała nimi jakaś niewidzialna ręka. Ludzie pokazują palcami i nasłuchują. Ptaki krzyczą.

– Czy to sroki orlice? – pyta Syrsa.

– Tak mi się wydaje – odpowiada Birle. – Tylko sroki orlice są takie duże. Jakie to dziwne… Czy nie powinny były już odlecieć na południe?

– Nigdy dotąd nie widziałam ich tak dużo – wtrąca Alli.

Norma, starsza kobieta, która nosi dziecko w chuście na piersi, zamyka oczy, a Syrsa odgryza kolejny kęs chleba. Tylko Birle stoi nadal i wpatruje się w niebo. Słyszę, jak mruczy pod nosem coś o dziwacznych ptakach i znakach na niebie i ziemi, ale w końcu i ona siada.

– A więc… – zaczyna Lydia, patrząc na nas. – Dziś wieczorem przypada moja kolej na opowiadanie baśni.

Poprawiamy się na swoich miejscach, to najlepsza chwila kolacji. Kiedy człowiek zaspokoił już głód i je tylko dlatego, że mu smakuje, przy każdym palenisku opowiadane są baśnie. Po kolei. Birle opowiedziała o tym, w jaki sposób królowa zdobyła swoje liczne statki, Norma o latarni morskiej, która nigdy nie gasła, a ja przeczytałam rozdział z Faktów i mitów o pochodzeniu pereł.

– Opowiem wam baśń o Syrsie – mówi Lydia, a mała wybucha śmiechem.

– Uważam, że to najlepsza baśń!

– Była sobie kiedyś dziewczynka, która mieszkała daleko stąd, w regionie południowym. Nurkowała z tatą, zbierała sarnie jagody z mamą, a pewnego pięknego wieczora, kiedy na niebie zaświeciła Octopoda, wyruszyła na morską wyprawę.

Syrsa była młodziutka, ale jak wszystkie dzieci na południu, nauczyła się pływać, zanim zaczęła chodzić. Woda była ciepła, gwiazdy odbijały się na jej powierzchni, a Syrsa usłyszała pieśń dobiegającą z dna morza.

– To nie była po prostu pieśń – przerywa Syrsa. – Słyszałam powarkiwanie i śmiech, i nic nie rozumiałam.

– Syrsa położyła się na plecach i słuchała morskich dźwięków, aż postanowiła zanurkować. Nie miała ze sobą kaptura, ale mimo to pragnęła dać się objąć wodnej głębinie. Zeszła więc na dno i znalazła piękną czerwoną perłę, a kiedy wzięła ją do ręki, zrozumiała, że to ona śpiewała. Podniosła niebieską i zrozumiała, że to ona warczała.

– Jak pies – wtrąca Syrsa.

– Wzięła też żółtą i zrozumiała, że to ona chichocze. Zabrała je wszystkie do domu, do mamy i taty, a oni objęli córeczkę i pokazali jej książkę, a w niej baśń. Tę o zaklinaczce, która umiała przywołać gwizdem wszystkie perły.

– Tata powiedział, że to świetnie, że teraz znajdziemy mnóstwo pereł i będę mogła codziennie z nim nurkować. Lubię nurkować.

– I taki jest koniec opowieści – oznajmia Lydia i rozgarnia żar. – Bo dziewczynka o imieniu Syrsa nurkowała i znajdowała dużo pereł, ale pewnego dnia przybyła na północ, gdzie zapragnęła pozostać.

Birle mierzwi kitki Syrsy.

– Jesteś wyjątkowa, wiesz? – mówi. – Pomyśleć, że opowiadają o tobie baśnie!

Syrsa śmieje się, a ja patrzę na Lydię. O niektórych szczegółach nie wspomniała i jak tylko zostaniemy same, zamierzam zapytać dlaczego.

– A teraz dobranoc – oświadcza Birle i wstaje.

Kiedy opuszczamy rynek, ptaki wciąż krążą po niebie. Jest ich tak dużo, że zasłaniają gwiazdy.

LECZNICZE ROŚLINY

Kiedy schodzę do kuchni następnego ranka, mocny zapach zmusza mnie do kichnięcia. Stół pokrywają suszone zioła i porosty. Syrsa z podwiniętymi rękawami uciera coś w dużym kamiennym moździerzu. Lydia stoi przy ogniu i z kroplami potu na czole miesza w dwóch bulgoczących rondlach jednocześnie. Pachnie miodem.

– Robimy maść z szafranu morskiego – informuje mnie Syrsa. – Jest dobra na odmrożenia. Zimą wszyscy marzną, a policzki robią się takie czerwone, że stają się białe.

– To świetnie – mówię. – Ładnie pachnie.

– Bo dodałyśmy lilię cukrową. Ludzie muszą chcieć smarować się tą maścią. Lydia uważa, że to ważne. Ochrona ma być przyjemna, a nie przykra.

Nakładam kaszę na talerz i siadam na ławie, odsunąwszy uprzednio pęczek jakichś długich korzonków.

– Dlaczego wczoraj nie powiedziałaś, że to ty jesteś dziewczynką z baśni? – pytam Lydię.

– To była baśń o Syrsie.

– Nie mówię o tej, którą opowiedziałaś, mówię o baśni z Faktów i mitów o pochodzeniu pereł. Nie wspomniałaś, że jesteś tą dziewczynką, która przywołuje perły gwizdem: pierwszą znaną zaklinaczką pereł. To o tobie jest ta baśń.

– Baśnie są lepsze, kiedy nie zdradzają wszystkiego.

– Ale to ważne – wtrąca Syrsa. – Twoja umiejętność też jest ważna.

– To prawda – zgadza się Lydia. – Z tym że ja już tego nie umiem.

Podnoszę wzrok znad kaszy.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Nie umiesz już wabić pereł?

– Nie – mówi Lydia. – Nie przychodzą, kiedy gwiżdżę. Nie wiem, kiedy to się stało.

Syrsa przerywa ucieranie i przytula uzdrowicielkę.

– Nic nie szkodzi. I tak nie potrzebujemy więcej pereł.

Lydia patrzy na mnie.

– Nic nie szkodzi – potwierdzam pospiesznie. – To jasne, że nie szkodzi.

– Przez wiele lat w ogóle nie nurkowałam, nawet nie wchodziłam do morza. Kiedy przyjechałyście i kiedy Syrsa chciała nauczyć się zbierać lecznicze rośliny, zanurkowałam pierwszy raz od bardzo dawna. Przedtem szukałam roślin w lesie. Stanęłam na pomoście i zagwizdałam tak jak kiedyś, ale nic się nie wydarzyło.

– Nie szkodzi – powtarza Syrsa. – Jeśli będziemy potrzebować pereł, mogę zadąć w róg.

Wraca do moździerza, Lydia miesza w rondlach, a ja myślę, że mają rację. Nie potrzebujemy więcej pereł, teraz jesteśmy drwalkami.

– To ogromna różnica, czy się nurkuje w poszukiwaniu roślin, czy po perły – zauważa Lydia.

– Bo teraz Syrsa jest z tobą – stwierdzam.

Biorę siekierę opartą o framugę drzwi i idę do lasu. Ani Lydia, ani Syrsa nie muszą już łowić pereł. Mamy las.

WOKÓŁ PALENISKA

Wieczorem do naszego paleniska dosiada się Alli i od razu wyciąga kawałek tkaniny wraz z igłą. Wpatruję się w wyszyty przez nią wzór, wygląda jak blask słońca przesiany przez liście w lesie, z małymi perełkami spływającymi wzdłuż zieleni materiału.

– Ależ to będzie piękne – podziwia Birle. – Czy Erk zamierza rąbać dzisiaj w nocy?

– Całą noc. Wciąż przypomina, że jest mało czasu.

– No jasne, chce zgromadzić budulec, zanim spadnie śnieg.

Rozmawiają, gdzie najlepiej ustawić stół i czy zimą będzie za zimno, żeby jeść kolacje na dworze. Birle obiecuje załatwić więcej palenisk.

– Może potrzebna mu pomoc? – wtrącam się. – Mogę tam iść.

– Nie trzeba – mówi Alli.

Zaciskam dłoń, jakbym trzymała w niej trzonek siekiery. Wytężam słuch i z oddali dobiegają mnie uporczywe ciosy. Oczy Syrsy błyszczą, a Alli wyszywa pochylona tak, że widać tylko jej ciemne włosy. Lydia pokazuje Birle, jak się mieli zioła, robi okrężne ruchy dłonią, jakby ucierała coś w moździerzu. Śmieją się głośno.

– To nie z ciebie – szepcze do mnie Syrsa. – Tutaj wszyscy się śmieją, nie tak jak w regionie południowym.

– Wiem – mówię i wstaję. – Idę pomóc Erkowi. W pojedynkę trudno jest zaciągnąć drewno do miasta.

Alli podnosi wzrok po raz pierwszy, odkąd usiadła przy ogniu.

– Lubi pieczone jabłka, możesz wziąć kilka.

– Pewnie nie wrócę aż do świtu – oznajmiam. – Nie czekajcie na mnie, idźcie spać.