33,68 zł
Wydanie nowe uzupełnione, z ilustracjami Przemysława Truścińskiego.
Na początku była Szerń. Objęła we władanie świat i tchnęła inteligencję w trzy gatunki: ludzi, koty i sępy. A potem znad Bezmiarów nadciągnął Aler i stworzył własne rozumne istoty. Rozpoczęła się wojna potęg, która trwa do dziś.
Armektańscy legioniści od setek lat stoją na straży i przelewają krew, by zagrodzić alerskim bestiom drogę w głąb kontynentu. Nieustępliwie trwają w zasypywanych śniegiem stanicach, wyjeżdżają na patrole, z których część z nich nigdy nie wróci. Nadchodzi jednak czas zmian. Czas, gdy poświęcenie, determinacja i śmierć setek już nie wystarczą, by zapewnić bezpieczeństwo setkom tysięcy. Nadchodzi Czas Przesunięcia i bitwa, o której nie usłyszą na dworach Szereru. Bo nie będzie nikogo, kto mógłby o niej opowiedzieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 359
Jego Godność L.N.Miven Nadtysięcznik-Komendant Wojskowych Okręgów Wschodnich Honor-Setnik Gwardii Armektańskiej w Torze
Wasza Godność,
zaufanie, jakie żywisz do mej wiedzy, mam za powód do dumy. Muszę jednak, Panie, powiedzieć, że jestem mocno zdumiony – a i przerażony! – niewiedzą człowieka, który od lat, jak rozumiem, stoi na granicy dwóch Potęg. Powiem tylko, że w pierwszym odruchu wziąłem Twój list, Panie, za jakiś żart, trochę dziwny, a nawet niesmaczny, bo w głowie nie chciało mi się pomieścić, iż sprawy tak dla mnie oczywiste mogą być dla kogoś niepojęte i tajemnicze. Nie zrozum mnie źle, Wasza Godność, wcale Cię nie obwiniam. Obwiniam raczej siebie, a zarazem tych wszystkich, których wraz ze mną zwykło się określać starym mianem mędrców-Przyjętych. Oto list Waszej Godności pozwolił mi przejrzeć na oczy. Jest wstydem i hańbą, Komendancie, iż pozwala się, by żołnierze Waszej Godności walczyli i umierali w imię czegoś, czego wcale nie pojmują. Ale jakże ludzie, których rzemiosłem jest wojna, mają pojąć cokolwiek, skoro głupcy, zwani przez nich mędrcami, siedzą tysiąc mil dalej i nie kwapią się z udzieleniem swej wiedzy? Rozpoczynam więc to pismo szczerą prośbą o przebaczenie. Otóż, Panie, masz prawo żądać wiadomości ode mnie tak samo, jak ja mogę żądać od Ciebie obrony. Spieszę naprawić moje zaniedbanie. Zrozum jednak, Wasza Godność, że list, choćby nawet niezwykle obszerny, w żaden sposób nie pomieści wszystkiego, co można by powiedzieć na interesujące Cię tematy. Z konieczności więc wyjaśnienia będą niebywale ogólne, choć może przez to bardziej przejrzyste.
Tak więc, Panie, trzeba najpierw, byś wiedział, że Aler wcale nie jest jakąś „złą Potęgą”, jak mniemasz. Rozumiem, że trudno to pojąć żołnierzowi, który przywykł za wrogie uważać wszystko, co przychodzi z tamtej strony granicy. Zauważ jednak, Panie, że „wrogie” wcale niekoniecznie znaczy złe. Był Aler Potęgą bardzo podobną do tej, która objęła nasz świat, więc nijaką, bo zrównoważoną. Przecież Złote i Srebrne jego Wstęgi są czymś niezmiernie w swej naturze podobnym do Ciemnych i Jasnych Pasm Szerni. Lecz w naszym świecie zaistniał Aler jako siła obca – i dlatego wroga. Światów takich jak Szerer można zapewne znaleźć na Bezmiarach wiele, to mogą być dziesiątki światów większych albo mniejszych, ale jednak podobnych do naszego. Być może świat, ponad którym rozpościerały się Wstęgi Aleru, został mu odebrany przez inną siłę – nikt tego nie wie, Wasza Godność. Dość, że Aler przebył niezmierzone odległości nad pierwotnym przestworem Bezmiarów, nim dotarł tutaj i wszczął wojnę z Szernią, próbując wyprzeć ją znad ziem Szereru. Wodna pustynia, jaką są Bezmiary, jest wyraźnie zabójcza dla potęg takich jak Szerń albo Aler; popatrz tylko, jak bardzo słabną, a na koniec zupełnie zanikają siły Szerni w miarę oddalania się od lądu! Spójrz więc, Panie, na Aler jak na wycieńczonego rozbitka, który, walcząc z topielą, ujrzał naraz małą łódkę, zajętą przez jedną osobę i niezdolną do pomieszczenia drugiej. Ów wycieńczony rozbitek, niekoniecznie przecież będący nędznikiem, w desperackiej próbie ocalenia życia rzucił się na wypoczętego wioślarza – i walkę o miejsce w łodzi nieuchronnie przegrał. Ciągnąc tę przypowieść, powiem obrazowo, że wciąż jeszcze walczy z topielą, uczepiony burty, wioślarz zaś albo tego nie zauważa, albo na to pozwala. Tak właśnie, Komendancie, większość Przyjętych wyobraża sobie przyczyny, dla których doszło do wojny między Alerem a Szernią – choć oczywiście posłużyłem się zaledwie niedoskonałym przykładem.
Od zakończenia zmagań Potęg minęły tysiąclecia, a skutki oglądać możesz, Panie, w Grombelardzie, którego popękane – jak głosi miejscowa legenda – niebo na zawsze zostało osłonięte chmurami, zaś zdruzgotane, ociekające wiecznym deszczem góry nie przywodzą na myśl niczego, co mógłbyś znać skądinąd. Pokonany Aler zepchnięty został nad północne, pustynne rubieże kontynentu i trwa tam do dziś, o czym wiesz, Panie, równie dobrze jak ja – a może lepiej niż ja. Nie wiadomo, dlaczego Szerń nie zniszczyła wrogiej Potęgi całkowicie ani nie wypchnęła jej z powrotem nad Bezmiary. Być może wymagałoby to dalszej długotrwałej wojny, w wyniku której zagładzie uległyby następne krainy Szereru. W istocie jednak powody, dla których Szerń odstąpiła skrawek swego świata obcej, pokonanej Potędze, nie są znane nikomu. Przestrzegam, Panie, przed próbami przypisania Szerni jakichkolwiek intencji bądź uczuć, takich, weźmy, jak litość dla pokonanego wroga. Ciemne i Jasne Pasma są przecież tylko przepotężną, ale ślepą siłą – i wszystko, co za sprawą tej siły się dzieje, wynika z samej jej natury, nie zaś świadomego zamiaru. Były więc jakieś powody, zapisane w treści Pasm Szerni, ale jakie to powody – nie dojdziemy. Oszczędzę Waszej Godności zbędnych rozważań na ten temat; przecież bardziej niż przyczyny obchodzą Cię skutki? Pomówmy więc o tym, co najbardziej zajmuje strzegącego granicy żołnierza.
Otóż, Panie, jak się przypuszcza, te gatunki Szereru, które zostały obdarzone rozumem, są koniecznym efektem współistnienia Szerni i świata. Rozum to zjawisko łączące cechy przynależne dwóm różnym bytom, bo będąc przypisanym do życia, a więc czegoś, co zostało stworzone, przynależy zarazem do sił sprawczych, mając przecież własną siłę tworzenia. Ta ostatnia cecha sprawia, że rozum niezwykle upodabnia się do Pasm i powiela zawarte w nich treści. Zauważ przecież, Panie, że rozum „sam w sobie” nie jest dobry ani zły, aktywny ani pasywny. Bywa taki lub taki, ale to co innego, bo zawsze można pokazać dwie różne jego strony. Jest więc zjawiskiem nijakim – tak jak istota Szerni, składająca się z Pasm Ciemnych i Jasnych. Jednakże Szerń jest siłą ślepą i dlatego równowaga, w jakiej trwają Pasma, prawie nigdy nie ulega zachwianiu, a jeśli nawet tak się dzieje, to natychmiast zostaje samoistnie przywrócona – i dociekanie, dlaczego tak jest, ma tyleż samo sensu, co pytanie o to, czemu poziom wody w dwóch połączonych naczyniach zawsze jest taki sam. Tymczasem w przypadku rozumu utrzymanie właściwych proporcji między skłonnościami postępowymi a zachowawczymi, siłami twórczymi a destrukcyjnymi oraz wszelkimi innymi skrajnościami w dużej mierze zależy od świadomości i nic tu się nie dzieje „samo przez się”, instrumenty zaś, za pomocą których te proporcje mierzymy, są bardzo niedoskonałe.
Teraz wyjaśnię Ci, Panie, czemu służą owe wiadomości: otóż Aler, posiadłszy swój skrawek pustyni, stworzył tam własne istnienia. Są one kalekie i ułomne, bo tylko takie mogły być dziełem wstrząśniętej, częściowo zniszczonej potęgi, w której zawodzi znany nam już mechanizm samoistnego wyrównania poziomu cieczy w naczyniach, jeśli zostać przy tym przykładzie, zarazem zaś nie ma świadomości, która mogłaby jakoś ową samoistność zastąpić. Wydaje się, że Srebrne lub Złote Wstęgi zyskują dominację w sposób najzupełniej przypadkowy, jedynym zaś stanem, który nie zdarza się prawie nigdy, jest stan choćby względnej równowagi. Powstały więc roślinne i zwierzęce gatunki albo wręcz niezdolne do istnienia (bo niezdolne do obrony i walki o przetrwanie), albo znowu niesłychanie drapieżne, które wytępiwszy najpierw to wszystko, co nie zdołało się obronić, teraz wyniszczają się nawzajem. Spośród owych gatunków dwa zostały obdarzone rozumem –tak jak na naszych ziemiach Szerń obdarzyła ludzi, koty i sępy. Alerskie gatunki rozumne nazwano Złotymi i Srebrnymi Plemionami, choć oba dostały rozum przy wyraźnej dominacji Złotych Wstęg. Wygląda jednak na to, że w przypadku gatunku, który zwiemy Srebrnym Plemieniem, dominacja ta nie była aż tak wielka. Czym konkretnie różnią się te gatunki, wiesz, Wasza Godność, lepiej ode mnie, jak sądzę.
Teraz pragnę rozwiać, Panie, twoje wątpliwości dotyczące przeniesienia wojny na terytorium Aleru. Przyznam, że już sam ten pomysł wzbudza niedowierzanie. Musisz przecież wiedzieć, Wasza Godność, że to niemożliwe, a ja dodatkowo twierdzę, że nigdy możliwe nie będzie. Najpierw zrozum, że pod niebem Aleru przetrwało tylko to, co miało w sobie dość niszczącej siły, by przetrwać, względnie zyskało rozmiary tak monumentalne – drzewa, pnącza! – że już dla samej wielkości zniszczyć tego niepodobna, równie dobrze mógłbyś niszczyć nasze góry. Musiałeś przecież widzieć zwierzęta, jakie czasem przychodzą z tamtej strony granicy. Przed niepowstrzymaną inwazją ratuje Armekt tylko to, że alerskie gatunki są wyraźnie o wiele bardziej zależne od życiodajnej dla nich siły Wstęg niż szererskie gatunki od Pasm Szerni. Pod naszym niebem chyba nie mogą się rozmnażać, zaś ich siły życiowe uciekają niezwykle szybko, czyli inaczej mówiąc – następuje przedwczesne starzenie i śmierć. Nie inaczej dzieje się w przypadku Złotych i Srebrnych Plemion, ale przecież owe gatunki wcale nie chcą osiedlać się na ziemiach armektańskich, czynią tylko krótkotrwałe wyprawy dla łupów. Szererski rozum wydaje się nierozerwalnie związany z dość znaczną długością życia. Udało się to także w przypadku rozumu powołanego przez Aler – i tym samym dwu-, czy nawet trzykrotnie szybsza ucieczka sił życiowych podczas pobytu na ziemiach Armektu nie jest dla Alerczyka zbyt wielką ofiarą, gdy w grę wchodzi, powiedzmy, wyprawa trwająca tydzień. Można by zatem sądzić, że uczynienie północnego Armektu „ziemią niczyją” zlikwidowałoby problem wiecznej wojny raz na zawsze. Kłopot w tym, że po pierwsze, są to najżyźniejsze ziemie Twego Kraju, Panie, a po wtóre, nie wiemy, do jakich ofiar i wyrzeczeń naprawdę zdolny jest alerski wojownik, czyli – inaczej mówiąc – jak dalekie i długotrwałe wyprawy gotów jest przedsięwziąć.
Pójdźmy dalej, Panie. Otóż zawieszone ponad światem Szerń i Aler rozdzielone są pasem „nieba niczyjego”, ale czasem sięgają tam ich wpływy. To tłumaczy, dlaczego bojowa sprawność Twych żołnierzy nie zawsze jest taka sama. Pobyt pod obcym niebem nie pociąga u nas takich następstw, jak u gatunków alerskich, przecież jednak żołnierze nie mogą czuć się dobrze, gdy nad głowami mają Wstęgi zamiast Pasm. Oto zresztą kolejny i najważniejszy powód, dla którego wtargnięcie na terytorium Aleru nigdy nie będzie możliwe. Dla kota, którego rozum jest chyba nieudanym dziełem Szerni – być może. Ale nie dla człowieka. Zauważ, Panie, że koty wyraźnie nie są zdolne do zagłębiania się w sprawy takie, jak natura Pasm Szerni czy, sięgając bliżej, choćby wyższa matematyka. Szerń jest dla nich zjawiskiem jak powietrze lub ogień, więc oczywistym i nic więcej. Siły sprawcze Szerni są dla kota niemal identyczne w swej naturze z niszczącymi siłami ognia, by pociągnąć dalej ten przykład. Nic z owych sił nie wynika oprócz gołego faktu. Wyjaśniam to dlatego, że armia złożona z samych kotów mogłaby pewnie podjąć próbę wyniszczenia wroga na jego własnym terenie. Dziwna skaza umysłu, jaką jest u kota niezdolność do pojęcia kwestii niekonkretnych, zdaje się go ochraniać przed wrażeniem „obcości”, tak dokuczliwym dla ludzi, gdy dostaną się pod wpływ Aleru. Nie znam jednak siły, która mogłaby skłonić koty do wydania świętej wojny czemuś, co wcale ich nie obchodzi. Pojedynczy kot, a może dziesięć lub sto kotów, może czynić to albo tamto – na pewno masz kocich żołnierzy, Wasza Godność? Ale pojmij różnicę: otóż Armektańczycy są narodem broniącym własnego kraju, podczas gdy kot to tylko najemnik. Przecież nie ma kocich narodów, ani nawet kocich języków, nie ma też niczego, co kot uznałby za swój kraj – jest mieszkańcem świata po prostu, co zresztą nawet nie dziwi, zważywszy, że koci rozum pojawił się wówczas, gdy Szerer już od dawna urządzony był na ludzką modłę. Musisz więc zrezygnować, Wasza Godność, z myśli o przeniesieniu wojny na alerskie ziemie, z powodów zarówno militarnych, jak i naturalnych. Niczego Ci tu nie doradzę, nie doradzi żaden Przyjęty, bo rady na to nie ma. Armektańska armia ludzi nie dokona podboju Aleru. Już sam cień Wstęg, kładący się czasem w przestrzeni „niczyjego nieba”, sprawia, że Twoi żołnierze, Komendancie, stają się apatyczni i mniej waleczni – pomyśl więc, jakim byliby wojskiem pod samymi Wstęgami?
Wróćmy jeszcze do pogranicza. Rzeczywiście, Panie, nie mylisz się, sądząc, że granica jest ruchoma. Jej przemieszczanie się w obie strony to proces niezwykle powolny, ale czasem zdarzają się poruszenia dość wyraźne, a nawet gwałtowne. To właśnie Czas Przesunięcia, o który, Panie, pytasz. Aler bądź Armekt mogą w ciągu miesiąca lub dwóch tracić wtedy albo zyskiwać całe mile terenu. Są to jednak przemieszczenia krótkotrwałe, a ściślej: im dalej i gwałtowniej przesunie się granica, tym prędzej powróci do wcześniejszego położenia. Żałuję, Wasza Godność, ale nie słyszałem, by ktokolwiek umiał przewidzieć nadchodzące Przesunięcie. Mógłbym oczywiście podzielić się z Tobą przypuszczeniami własnymi, a także innych Przyjętych, ale są to właśnie tylko przypuszczenia, pozbawione jakiejkolwiek wartości dla dowódcy pragnącego zwiększyć szanse swych żołnierzy.
Na sam koniec zachowałem, Wasza Godność, sprawę, która mnie prawdziwie intryguje: mam na myśli owe dziwne wieści, rozpowszechniane przez żołnierzy, którzy, jak mi piszesz, „odkrywali przedziwnie wymowne rysunki na tarczach zabitych wrogów i wysnuwali z nich całe historie”. To szczególne, Panie. Otóż być może słyszałeś, że rozum, nadany kolejno ludziom, kotom i sępom, nie jest dziełem całych Pasm, lecz wydzielonej z nich świadomej części. Owa świadoma część Szerni, symbolizująca wszystkie jej treści, jest zarówno istotą, jak i czystą sprawczą potęgą. W języku starogrombelardzkim zachowało się jej imię brzmiące: Rongolo Rongoloa Kraf, czyli Wielki i Największy Uśpiony. Otóż musisz wiedzieć, Wasza Godność, że dotąd przyjmowano, iż Aler, dając rozum swoim gatunkom, uczynił to bezpośrednio, mocą całej swej treści, zatem inaczej niż Szerń. Niezwykle zajmujące są więc opowieści Twoich żołnierzy, tym bardziej że, jak zapewniasz, są wśród nich tacy, co znają kilka słów z języka Alerów. Nie potrafię powiedzieć, czy alerskie rysunki-legendy o Bogu-Dawcy Mądrości mogą mieć oparcie w rzeczywistych wydarzeniach. Jest to, Panie, możliwe. Nie widzę żadnych powodów, dla których Aler nie mógłby wydzielić ze swej treści istot – potęg sprawczych, podobnych do Rongoloa Krafa, a powiem nawet, że bardzo by to pasowało do naszych wyobrażeń o podobieństwie sił rządzących światami.
Bądź zdrów, Wasza Godność. Wierzę, iż zapisawszy te stronice, odrobiłem chociaż część zaniedbań, będących udziałem moim i tych wszystkich, którzy stale pogrążeni w swoich rozważaniach, nieledwie zapomnieli o świecie, który ich wydał i który – wciąż idąc naprzód – nie czeka, aż za nim nadążą.
– z Grombelardu Kreeb-lah’agar (Przyjęty przez Pasma)
Zabiegałem o stałą załogę dla tej wioski, tam powinna kwaterować dziesiątka piechoty. Ano, stało się. Pewnie spotkasz patrole z Alkawy. Możliwe, że natkniesz się nawet na jakiś większy oddział, oni też nie są głusi ani ślepi. Działaj wtedy według uznania, ale nie życzę sobie, by doszło do awantur. Zrozumiałeś? Podsetnicy z Alkawy bez słowa przejdą pod twoją komendę, natomiast setnicy będą się z tobą wykłócać. Jesteś moim zastępcą, i na swoim terenie, ale oni należą do Alkawy, której podlegamy. Nie ustalicie starszeństwa, więc ustąp, jeśli oni tego nie zrobią. Nie zamierzam znowu tłumaczyć się za ciebie. Jeśli dojdzie do wspólnych działań z alkawczykami, powściągnij ambicję. Śpisz, Rawat? Słyszysz, co mówię?
Niezbyt duża, nawet trochę ciasna izba bez żadnych wątpliwości należała do samotnego mężczyzny (lub samotnych mężczyzn) – panował w niej bowiem swoisty ład, jakiego nie ścierpi żadna kobieta. Każda rzecz znajdowała się nie tam, gdzie „wypadało”, ale tam, gdzie po prostu była pod ręką. Cynowy kubek stał obok zarzuconej jakimiś futrami ławy. Wojskowy płaszcz i krótki kożuszek – ten ostatni nieużywany od zimy – wisiały na kołku wbitym tuż przy futrynie drzwi; oczywiście były tam zawadą, ale znały swoje miejsce, wisiały tam zawsze i koniec. Na zbitym z prostych desek stole leżało obok jakichś zapisanych stronic pół bochna czerstwego, czarnego chleba i gomółka sera, dalej zaś skórzany pas, do którego przypięta była pochwa. Obnażony miecz najwyraźniej służył do krajania sera, bo okruchy przylgnęły do ostrza. Pod stołem stały wysokie, skórzane buty jeźdźca, zupełnie nowe. Świece znajdowały się w prawym, krzesiwo i hubka w lewym bucie. Uchylone drzwi pokazywały wnętrze drugiej izby, będącej chyba sypialnią. Z pledów, które miały okrywać posłania, uczyniono coś w rodzaju kobierców na podłodze. A jednak, pomimo pozorów bałaganu, dość było odwiedzić te izby trzykrotnie, by poczuć się jak u siebie, bo wszystkie należące do gospodarzy przedmioty zawsze były stawiane, wieszane i kładzione dokładnie w tych samych miejscach. Taki bałagan to ład.
Izby należały do setnika-komendanta Erwy, jednej z armektańskich stanic na Północy, oraz jego zastępcy.
– Śpisz, Rawat? – powtórzył komendant, wysoki i potężny jasnowłosy mężczyzna, liczący lat trochę mniej niż pięćdziesiąt. – Czasem myślę, że naprawdę powinieneś wreszcie objąć własną stanicę, zamiast siedzieć tu i marnować się na stanowisku zastępcy.
Trzydziestoparoletni oficer, średniego wzrostu, dobrze zbudowany, odwrócił spojrzenie od okna. Miał na sobie prostą kolczugę, wyłożoną na szeroką, czarną spódnicę do kolan, na nogach zaś mocne buty – takie same jak te pod stołem. Kolczugę okrywała niebieska narzuta z oznaczeniami setnika legii; biało zakończone, wycinane w trójkątne zęby rękawy, tak samo jak dolny skraj tuniki, odgrodzone były od niebieskiej całości ciemnoszarym paskiem, zaświadczającym o przynależności do wojsk elitarnych. Istotnie: dziwiło, że oficer honor-gwardzista, zamiast ubiegać się o samodzielne stanowisko dowódcze, woli brać w Erwie niższy żołd.
– Nie śpię, Ambegen. Słyszę – powiedział, przesuwając dłonią po krótkich, czarnych włosach. – Ambicję powściągnę. A lepszego zastępcy nie znajdziesz, bo poza tą ambicją niewiele mam wad...
– Z tą ambicją to nie taka prosta sprawa – przerwał tamten. Nie podjął żartobliwego tonu przyjaciela. – Ja wiem, Rawat, czego ty się boisz: tego, że objąwszy komendanturę, będziesz musiał siedzieć w obrębie palisady, zamiast hasać po stepie. To rozumiem. Ale z drugiej strony męczysz się przecież, słuchając moich rozkazów. Nie bardzo wiesz, czego byś chciał, i to jest cały twój problem.
Rawat przygryzł czarnego wąsa.
– Ilu dasz mi ludzi?
Zaległo krótkie milczenie.
– Trzydziestu, nie więcej – rzekł wreszcie Ambegen, doskonale wiedząc, że to trochę za mało. – Wybierz najlepszych. Wystarczy ci ośmiu konnych?
Rawat potarł podbródek.
– Wolałbym więcej.
– Dobrze, weź dwunastu. Czterech muszę mieć tutaj, to nawet mniej, niż trzeba do patroli. No i zabierz kota, rzecz jasna. Nic mi po nim w obronie palisady, a ty będziesz miał świetnego zwiadowcę.
Rawat znowu odwrócił się ku oknu. Rozpięte w ramach błony dawno popękały i mógł widzieć żołnierzy na majdanie.
– Gostar z czterema szkoli nowych toporników w Alkawie i chyba już zostanie tam na dobre, bo na setkę ciężkozbrojnych mają tam zaledwie czterech dziesiętników. Podpisałeś jego przeniesienie? No właśnie. Ośmiu poszło z wozami po odzienie i żywność. Czterdziestu pięciu na wyprawie... Gdy odejdę, zostanie ci dwudziestu kilku. Jeśli jakaś zgraja przejdzie rzekę, to po tobie. Nie obronisz się.
– Może tak, a może nie.
Znów zamilkli.
Zwiadowcy Alerów obserwowali stanice prawdopodobnie bez przerwy. Niemal zawsze, gdy znaczniejszy oddział wojska wychodził w pole, osłabione załogi zmuszone były odpierać nocne szturmy na wały i palisady. Niedawno omal nie padła Alkawa, trzy razy większa od Erwy, po sąsiedzku położona główna stanica okręgu. Przypadek sprawił, że wysłani przeciw dużej zgrai jeźdźcy wrócili wcześniej i – niespodzianie uderzywszy na oblegających – rozbili ich w drobny mak. Ale z broniącej palisady piechoty mało kto został przy życiu, odsiecz przybyła dosłownie w ostatniej chwili. Gdy przysłano uzupełnienia, nowych żołnierzy nawet nie miał kto podszkolić. To dlatego Erwa posłała tam swojego dziesiętnika i paru doświadczonych legionistów.
Rawat dopiero co wrócił z Alkawy. I wciąż jeszcze był pod wrażeniem zniszczeń, jakich doznała ta naprawdę silna placówka.
– Gadanie – powiedział. – Wezmę trzydziestu ludzi, a potem, myślisz, że gdzie z nimi wrócę? Na pogorzelisko, grzebać trupy? Żeby jeszcze było co grzebać... Jak dostanie was Srebrne Plemię, to pewno coś tam pozdejmuję z pali. Ale jak przyjdą złoci...
– Złoci nie potrafią zdobywać palisad, to już prędzej zjedzą ciebie w polu. Co mi tu wygadujesz? O co chodzi? Nie chcesz iść? Puścili już z dymem wioskę, jutro pewnie...
– Chcę iść! Ale chcę także mieć dokąd wracać. Daj mi wszystkich konnych, całą szesnastkę, i kota. Piechurów zatrzymaj, tylko przeszkadzają mi w stepie.
Ambegen uśmiechnął się lekko.
– Zaczynamy od początku, tak? Posłuchaj, Rawat, jesteś znakomitym dowódcą jazdy...
Zastępca żachnął się.
– Nie przerywaj mi. Jesteś aż zbyt dobry do tej wojny. Marzą ci się wielkie szarże, zajmowanie tyłów wrogim wojskom, przejmowanie taborów. I gdyby o to chodziło, nie znalazłbym lepszego od ciebie. Ale takie wyczyny to historia, nam chodzi o upilnowanie paru wiosek. Nie zależy mi na tym, żebyś wygrał wojnę, bo to niemożliwe. Zależy mi na tym, żeby nie spłonęło więcej domów.
– Posłuchaj...
– Nie, wystarczy! Nie jestem dowódcą jazdy, ale mam pojęcie, do czego jest zdolna, a do czego nie. Co z tego, że łatwiej ich odnajdziesz? Co z tego, że łatwiej odskoczysz? Nie uderzysz otwarcie na zgraję, bo cię wdepczą w ziemię razem z tymi szesnastoma ludźmi. Będziesz krążył wokół, tu urwiesz pięciu, tam dziesięciu, w końcu ich zniechęcisz do wyprawy, ale zanim to nastąpi, zostaną splądrowane następne dwie wioski. Albo trzy lub cztery, jak nie będziesz miał szczęścia. Nie. Weźmiesz trzydziestu ludzi, w tym przynajmniej dziesięciu ciężkozbrojnych. To i tak za mało, ale poradzisz sobie, co najwyżej poniesiesz większe straty. Twoja głowa w tym, żeby znaleźć tę zgraję i zmusić do walnej bitwy. Jednej bitwy, po której to, co z nich zostanie, na łeb na szyję pogna byle dalej od wiosek, których bronisz. Jak wszyscy przy tym położycie głowy, to trudno, za to wam płacą. Koniec. Powiedziałem.
– Topornicy są po to, żeby bronić stanic. Od biegania za Alerami jest jazda.
– Ale jazda poszła w pole dwa dni temu i słuch po niej zaginął. Weźmiesz więc to, co jest.
– Słuch zaginął po jeździe, bo dałeś ją...
– Wiem, komu ją dałem, Rawat.
– Stanice...
– Stanice wzniesiono tu po to, żeby bronić wiosek, nie stanic. Koniec, powiedziałem!
Rawat zamilkł. Od dwóch lat był ze swoim dowódcą szczerze zaprzyjaźniony, niemniej wiedział, kiedy może pozwolić sobie na spory, a kiedy musi posłuchać rozkazu – czy mu się to podoba, czy nie.
– Zrobię, co do mnie należy – powiedział. – Pchnij gońca do Alkawy, może przynajmniej przytelepią się te ich szkuty z paroma łucznikami. Bo jazdy to mają akurat tyle, co my.
– Zrobię tak.
Rawat pokręcił głową i wyszedł.
Stanąwszy na majdanie, skinął na przechodzącego żołnierza.
– Wołaj mi podsetnika.
Żołnierz pobiegł.
Rawat czekał, zastanawiając się nad składem oddziału.
W Erwie sprawy miały się tak, jak w większości przygranicznych stanic: podział na półsetki bądź trzydziesiętne kliny, a tym bardziej – w przypadku większych garnizonów – na złożone z klinów lub półsetek kolumny, był najzupełniej formalny. Uzupełnienia z głębi kraju przybywały dość regularnie, ale składały się z żołnierzy różnych formacji, niedających się wpasować w sztywne ramy organizacyjne. Regulaminy przewidywały, że połowę żołnierzy garnizonu winni stanowić jeźdźcy, resztę zaś, w równych proporcjach, piesi łucznicy i ciężkozbrojni tarczownicy-topornicy, choć były oczywiście odstępstwa od tych norm. Uzupełnienia przysyłano na podstawie raportów sporządzanych przez komendantów stanic – właśnie taki raport Rawat zawiózł, dopiero co, do Alkawy, by po zatwierdzeniu przesłano go dalej. Ale gdy nowi żołnierze docierali na miejsce, dane o stratach zawarte w raportach były już zwykle mocno przedawnione. Przede wszystkim jednak: podjazdowa wojna, sprowadzająca się do gonitw po stepach i lasach, rządziła się innymi prawami niż regularne bitwy w polu, gdzie tysiące ludzi koniecznie należało ująć w jednolite pod względem liczebności i uzbrojenia oddziały. Pod Północną Granicą lepiej sprawdzały się doraźnie formowane grupy, w których liczba żołnierzy poszczególnych formacji dobierana była w miarę potrzeb. Zwykle też pozostawiano wychodzącym w pole oficerom wolną rękę w zakresie doboru ludzi.
Zwykle – ale przecież nie wtedy, gdy było to niemożliwe. Rawat mógł co najwyżej zżymać się na los, który sprawił, że pod jego nieobecność w stanicy komendę nad wychodzącą w pole jazdą objął kto inny (ech! – i kto?), jemu zaś przypadło w udziale dowodzenie oddziałem złożonym w większości z piechoty. I to piechoty ciężkiej, świetnej do miażdżących uderzeń i przydatnej w obronie stanic, lecz zupełnie niezdolnej do długotrwałego biegania po wertepach. Dla lekkiej jazdy, a nawet pieszych łuczników, wielkie chłopy w kirysach, z nabiodrkami, w półzamkniętych hełmach, w kolczych rajtuzach wzmocnionych nakolankami, z potężnymi tarczami i tęgimi toporami... słowem: całe to chodzące żelastwo było niczym kula u nogi.
Ale cóż? Rację miał Ambegen: na czele szesnastu jezdnych dało się najwyżej prowadzić małą wojnę szarpaną, obliczoną raczej na znużenie niźli wyniszczenie przeciwnika. Mogło to oznaczać wydanie mieszkańców paru wiosek na rzeź...
Zamyśliwszy się, Rawat nie od razu zauważył zbliżającego się podsetnika. Uniósł głowę, gdy tamten był tuż.
– Zbierz mi ludzi, wszystkich – powiedział, nim oficer otworzył usta. – Wychodzimy.
Wkrótce stał przed równym, zwartym szykiem. Na początku jazda, potem kilka kroków odstępu i piechota.
– Wychodzimy – rzekł krótko; wszyscy wiedzieli, co to znaczy. – Potrzebuję trzydziestu ludzi. Najpierw ochotnicy.
Jezdni, dla których monotonne patrole wokół stanicy były i męczące, i nudne, bez wyjątku postąpili do przodu.
Z piechoty zgłosiło się czterech. Zawsze tak było. Piechurom nie chciało się wyciągać nóg w forsownych marszach, woleli siedzieć w obrębie palisady, grać w kości, czasem dłubać przy naprawie umocnień. Oni nie chodzili na patrole, najwyżej wartowali przy bramie.
Rawat starannie wybrał dwunastu jeźdźców i czternastu pieszych, do których zaraz dołączyli ochotnicy. Skoro, tak czy owak, nie mógł mieć szybkiego oddziału, postawił na siłę: pośród wyznaczonych było aż dwunastu toporników.
– Osiemdziesiąt do stu głów, ale może być i więcej – rzekł zwięźle. – Duża zgraja, ale wieści są jak zwykle przesadzone, trudno na nich polegać. Spalona została umocniona wioska, mężczyzn wybito, kobiety pokaleczono, jednak zginęły tylko nieliczne. Oszczędzono dzieci. Mówię o tym, bo chcę, żebyście wiedzieli, że tym razem idziemy do bitwy, nie na polowanie.
Żołnierze wymienili spojrzenia. Z tego, co powiedział setnik, wynikało, że czeka ich przeprawa ze Srebrnym Plemieniem, nie Złotym. Wydawało się, że srebrni mają coś w rodzaju sumienia, albo może honoru wojowników: rabowali, ale rzadko mordowali bez potrzeby. Byli jednak właśnie wojownikami, podczas gdy Złote Plemiona składały się z dzikich bestii, u których trudno było odnaleźć bodaj ślad rozumu. Walka ze złotymi była znacznie łatwiejsza, bo nie chodziło o nic więcej, jak tylko o wymordowanie hordy krwiożerczych, groźnych, ale głupich półzwierząt, niewiedzących, co to taktyka, plan czy współdziałanie.
Trochę dziwiło, że wieś została spalona, a wszystkich mężczyzn zabito. Alerom nie zależało na przemienieniu pogranicza w pustynię. Wszelka zdobycz, a więc broń, narzędzia, żywność, odzienie... Tego nie mogli znaleźć wśród szkieletów na zimnych pogorzeliskach.
Zabijali, gdy stawiono im opór. Zazwyczaj tylko rabowali, a i to z umiarem, żeby chłopi nie pomarli z głodu. Chciałoby się powiedzieć: ściągali z wiosek haracze.
– Jeśli są jakieś pytania – rzekł Rawat – to teraz.
Odezwała się Bireneta, wysoka, tęga dziewczyna o sile konia:
– Czy nadal nie wolno obcinać tych wspaniałych jaj, panie?
Gruchnął śmiech. Srebrni Alerowie rzeczywiście mieli męskie narządy nadzwyczaj dobrze rozwinięte; swego czasu Bireneta poucinała zabitym te „trofea” i cały ich pęk zawiesiła na palisadzie stanicy. Mięso zgniło i zaczęło śmierdzieć, wówczas Rawat zabronił podobnych praktyk w przyszłości.
– Nadal – odparł, starając się zachować powagę. Uciszył żołnierzy. – Inne pytania?
Nie było.
– Dobrze. Pójdzie osiem koni jucznych. Oprócz tego każdy ma mieć żywność dla siebie na trzy dni. Przygotować się. Wymarsz zaraz po posiłku. Wszystko.
Zaczęli się rozchodzić. Zatrzymał jeszcze dwóch mężczyzn i skinął na kota, który ze zwykłą dla dyscypliny pogardą wylegiwał się pod palisadą, zamiast stanąć w szyku razem ze wszystkimi. Nie było na to rady. Kocur przylazł leniwie. Oczywiście, pomimo oddalenia świetnie słyszał, o czym mówiono.
– Dorlot, twoje zadanie jak zwykle – rzekł setnik. – Wyjdź wcześniej, choćby zaraz, jeśli nie jesteś głodny. Idź na południowy wschód, do tej spalonej wioski; to była ta grombelardzka, wiesz, której nazwy nie sposób wymówić. – Miał na myśli wieś założoną przez osadników z Drugiej Prowincji; rzadko, ale spotykało się i takie. – Ruszę w tym samym kierunku. Wróć po własnych śladach, a znajdziemy się.
Kot stał nieruchomo, patrząc na dowódcę żółtymi ślepiami. Potem ruszył dalej, tak jak przyszedł, leniwie, nawet słowem nie potwierdzając, że odebrał rozkaz. Płynnym kocim truchtem dotarł do palisady po przeciwnej stronie, niż znajdowała się brama, bez wysiłku wlazł na nią i zniknął. Fosa była sucha, zalewano ją w razie potrzeby.
Rawat znał koty wystarczająco długo i dobrze, by wiedzieć, że cała ta nonszalancja żadną miarą nie wynika z lekceważenia osoby dowódcy. Czworonożni kosmaci zwiadowcy byli znakomitymi żołnierzami i świetnymi towarzyszami broni. Jeśli zaszła taka potrzeba, potrafili działać w zespole, ale najlepiej sprawdzali się, wykonując samodzielne zadania. Nie miało jednak sensu – i było rzeczą zupełnie beznadziejną – wdrażanie ich do zwykłej wojskowej dyscypliny. Jeszcze zanim Dorlot znalazł się na szczycie palisady, Rawat przeniósł spojrzenie na niewysokiego, szczupłego mężczyznę z krzywymi nogami jeźdźca. Żołnierz obracał w dłoniach, to znów wtykał między zęby krótką, niezgrabną fajkę. Mimo że wygasła, rozsiewała wokół zapach wprost porażający.
– Masz dwóch ludzi więcej, niż przewiduje regulamin, Rest – powiedział setnik. – Poradzisz sobie?
Dziesiętnik zamrugał i znowu wyjął z ust fajkę, wyciągając rękę tak, jakby chciał ją podać dowódcy. Rawat odruchowo dał krok do tyłu, ale żołnierz uśmiechnął się, zrozumiawszy, że pytanie było żartem. Setnik rzadko żartował.
– Podziel jakoś ludzi na trójki, wyznacz trójkowych. Ty, Drwalu, to samo z piechotą. – Nazwane Drwalem chłopisko z niedźwiedzimi barami i szerokim pasem topornika wyprostowało się służbiście... co sprawiło, że Rawat musiał jeszcze wyżej zadrzeć głowę. – Masz ludzi z dwóch różnych formacji, ale lepiej ich nie mieszaj. Trójki lekkie bądź ciężkie, nie mieszane, to się nie sprawdza. Też wyznacz funkcyjnych. Aha, tylko żadnej kobiety, jak poprzednio. To był głupi pomysł. Najlepiej obie łuczniczki umieść w jednej trójce, pod komendą Astata. Łatwiej będzie mieć je na oku. Wszystko.
– Tak, panie.
Żołnierze odeszli niespiesznie. Rawat przez długą chwilę patrzył, jak flegmatycznie zdążają w kierunku budynków mieszkalnych. Drobny dowódca jazdy wyglądał u boku topornika jak mysz przy borsuku. Setnik zastanawiał się przez chwilę, skąd bierze się ta powolność, nowi żołnierze jej nie mieli, ale z czasem „stygli” prawie wszyscy. Chodzili niespiesznie, mówili powoli, żuli tak, jakby kęsy rozrastały im się w ustach, wszystko robili dokładnie, bez pośpiechu. Ale tylko w obrębie palisady, potem ta powolność znikała. Mogło się wydawać, że podczas pobytu w stanicy odkładają siły na później. Na wyjście.
Zresztą on sam także nie był wyjątkiem...
Stojąc na majdanie, zobaczył niosącą juki Birenetę. Chód miała trochę niezgrabny, stopy stawiała palcami do wewnątrz. Gdyby nie wzrost i tusza, byłaby wcale niebrzydka. Miała regularne rysy twarzy, a kędzierzawe, długie włosy, choć ujęte w niedbałe węzły, rozburzoną falą spływały do połowy pleców. W wojsku takie włosy to był kłopot, toporniczce musiało zależeć. Większość dziewczyn strzygła się krótko.
Nie lubił kobiet w legii. Chociaż były z reguły znakomitymi łuczniczkami – bo tylko takie przyjmowano do wojska. Przecież nikomu nie zależało na słabym i marudnym żołnierzu, który przeciętnie strzelał. Przymykano więc oko na niedostatki tężyzny i krzepy, na całą babską rozlazłość, lecz w zamian żądano chociaż strzeleckich umiejętności na naprawdę wysokim poziomie.
Rawat umiał docenić te umiejętności – ale jednak niechętnie widział kobiety w bitwie. W stanicy to co innego. Pewna liczba żołnierek, niebroniących zbyt gorliwie niewinności, była niewątpliwie potrzebna. Chociaż Bireneta była dobrym żołnierzem nie tylko, hm, w stanicy... Musiał przyznać. Dziwna kobieta, niebojąca się nikogo i niczego. Odebrano jej stopień dziesiętnika i przeniesiono do Erwy z Alkawy po tym, jak wyrżnęła swojego dowódcę w łeb tarczą, nazwawszy go najpierw tchórzem. Bezpodstawnie zresztą. Widać miała zły dzień. Bolesne krwawienie. Żołnierz.
Pogodził się jednak z obecnością kobiet w pieszych formacjach lekkich. Ktoś taki jak Bireneta mógł służyć i w topornikach. Ale kobieta w jeździe? Nie, tego nie rozumiał. I tym bardziej gniewał go fakt, że gdy tkwił w Alkawie, jego konni łucznicy dostali się pod komendę właśnie kobiety! Pełen niechęci i najgorszych przeczuć szczerze bał się o swoich ludzi.
Chociaż, tak naprawdę, bardziej byli to jej ludzie...
Zniecierpliwiony i rozdrażniony napływającymi myślami poszedł do siebie. Wyjął ze skrzyni pas z mieczem, zabrał łuk i strzały, a po krótkim namyśle także lekką włócznię. Jako oficer bardzo rzadko używał tej broni. Teraz jednak miał tak mało jazdy, że każdy dodatkowy grot mógł przydać się podczas szarży. Dorzucił jeszcze rękawice i sakwę z paroma drobiazgami. Drugą, pustą, przeznaczył na żywność. Na wierzchu położył hełm – otwartą łebkę lekkiej jazdy. Dorzucił pelerynę. Potem poszedł do stajni wybrać konie.
º º º
Zanim wyruszyli, podzielili się, jak kazała tradycja, swoimi kłopotami, każdy też wyłożył swoje zastrzeżenia i żale do innych, jeśli miał takie w sercu. Przed wymarszem winny ustać wzajemne niechęci; nie wolno brać utajonej złości bądź urazy na niebezpieczną wyprawę. Armektańczycy byli przekonani, że Niepojęta Arilora – los wojenny – odwraca się od tych, którzy, stając w zbrojnym szeregu, żywią skrywany żal do towarzyszy broni. Czasu było mało, ale znaleźli parę chwil, by usiąść półnago w wielkiej izbie jadalnej, napić się wina, pożartować. Także i Rawat zajrzał na krótko, odłożył na bok swój stopień; był dowódcą tych ludzi i miał wkrótce szafować ich życiem, teraz jednak stary obyczaj nakazywał mu zrównać się z nimi i pokazać, że wobec wojny i wyroków Arilory wszyscy żołnierze są równi, bez względu na pełnione funkcje. Miał na sobie pancerz i nie zdejmował go już, ale przepił do legionistów i zdobywszy się na szczerość, mruknął coś półgębkiem o palącej tęsknocie za żoną, której nie widział od roku. Docenili to, bo – zamknięty w sobie – prawie nigdy nie pokazywał innej twarzy niż spokojna i nieprzenikniona.
Był pośród tarczowników Grombelardczyk, krępy, jasnowłosy mężczyzna, potężny jak jego topór. Najpierw, bardzo słabo znając armektański język, nie mógł pojąć dziwnych tradycji i zwyczajów. A i później, gdy przyswoił sobie znaczny zasób słów, nie bardzo rozumiał, co próbuje mu się wytłumaczyć... Wszystko wydawało mu się prostsze, niż widzieli to nowi towarzysze broni. Była walka i śmierć – własna albo wroga. Naraz kazano mu wierzyć, że los i szczęście wojenne można obrócić przeciw sobie bądź pozyskać. Powiadano, że wojna to jeszcze jeden dziwny byt, zawieszony między światem a Szernią, byt najpotężniejszy ze wszystkich, bo i sama Szerń mu podlega. Że wojna to coś żywego, złośliwego albo łaskawego. Grombelardczyk nie mógł tego pojąć. Gorszyła go i trochę niepokoiła symboliczna nagość żołnierzy przed wymarszem, będąca dowodem czystości sumienia i myśli. Ale teraz siedział razem z innymi, drapiąc szeroką, włochatą pierś i pociągając wino z kubka. Raz przełamawszy uprzedzenia, ujrzał, że takie jednoczesne obnażenie ciała i duszy czyni człowieka bezbronnym wobec towarzyszy. Wszyscy wśród zgromadzonych w izbie mieli jakieś swoje problemy i urazy, skrywane na co dzień, tak jak nagość. Odsłonięcie się, czasem, było potrzebne i mądre. Nawet jeśli trudno było przejąć wiarę w moc Arilory...
Tuż przed opuszczeniem stanicy na majdanie wszyscy konni usiedli w krąg na ziemi, dotykając jej dłońmi, by – piękny zwyczaj jazdy – pomilczeć przez krótką chwilę i poprosić w myślach Niepojętą Panią – swoje szczęście wojenne – o możność dotykania ziemi zawsze tak, dłońmi, łagodnie i chętnie, nigdy zaś krwawym czołem po upadku z konia.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Urodzony 1 czerwca 1966 r. w Łodzi.
Debiutował w 1983 r. opowiadaniem „Mag” nadesłanym na konkurs miesięcznika „Fantastyka”.
Od tego czasu opublikował kilkadziesiąt opowiadań i 13 dłuższych form, zyskując oddane grono wiernych wielbicieli.
Czytelnicy pokochali jego opowiadania i powieści o Szererze, ale zanim doczekali się ukończenia Księgi Całości, autor ogłosił w 2010, że zawiesza działalność na czas nieokreślony. Był to długi urlop, niemniej właśnie się skończył i niebawem autor powróci z dwiema zupełnie nowymi książkami, które zamkną cykl, a Księga Całości wreszcie stanie się kompletna!
Wieszczymy, że przyniesie to autorowi wiele satysfakcji, gdyż jak sam o sobie mówi, jest porządnym rzemieślniczym majstrem i tak też podchodzi do swojej twórczości: „Byłem uczniem, potem czeladnikiem, teraz, po dwudziestu latach, mam już własny warsztacik. Gdybym był krawcem, to na ścianie domu wisiałby szyld o treści: „Krawiectwo lekkie. Mistrz Feliks W. Kres”. Taki profesjonalizm został wielokrotnie doceniony przez krytyków i czytelników, przynosząc autorowi szereg nagród, w tym Nagrodę im. Janusza A. Zajdla dla Najlepszej Powieści Roku za powieść „Król Bezmiarów” (1992).
A co później? Może kolejny tom z serii „Piekło i Szpada”, którą Feliks stworzył z tęsknoty za klasyczną powieścią awanturniczą? Może kolejny tom znakomitych felietonów nonfiction?
Tego jeszcze nie wiemy, ale wiemy jedno – już nie możemy się doczekać!
COPYRIGHT © BY Feliks W. Kres COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2021
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-652-4
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
GRAFIKA NA OKŁADCE Vladislav Shikin
PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Przemysław Truściński
MAPA Paweł Zaręba
REDAKCJA Joanna Figlewska
KOREKTA Joanna Figlewska, Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow