41,18 zł
Świat, czy to ten pod niebiem Szereru czy jakikolwiek inny, jest pełen zła. W opowieściach starych ludzi wciąż trwają okrutne wojny, łupieskie wyprawy, łzy kobiet i krew mężczyzn. Ale żadna z tych opowieści nie mówi o krzywdach wyrządzanych bez żadnego powodu, dla samej tylko zabawy. Niektóre mówią o podłych zdradach popełnianych z szalonej miłości, przyjaźni zmienionej w zaciekłą nienawiść i bólu, który wydaje się nie do zniesienia. Istnieją też inne opowieści, te które dają nadzieję. Opowieści o miłości, przyjaźni silniejszej niż śmierć i o niezrozumiałej łasce.
Wszystkie je można usłyszeć przy ogniskach pod niebem Szereru. I właśnie zostały spisane.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 440
Plama światła kurczyła się powoli, mrok następował zewsząd, pochłaniając kilku leżących w krąg, okrytych pelerynami ludzi. Kulbaki służyły im za poduszki, w zasięgu dłoni zaś leżał oręż: łuki i strzały, miecze. Ognisko dogasało, różowiejąc.
Z mroku doleciał tupot spętanych koni i ciche parsknięcie. Zaraz potem ozwał się szakal, ale gdzieś bardzo daleko. I znów cisza.
Płomień podskoczył raz jeszcze, ogarniając niestrawiony dotąd patyczek. Błysk światła wyłonił z ciemności twarz bardzo młodego, leżącego blisko ognia mężczyzny.
Mężczyzna śnił.
„Czekałeś...”
„Zawsze czekam, królewno”.
„Jestem twoim przekleństwem” – powiedziała smutno.
„Nie. Wyrzutem sumienia”.
Wyszła z mroku, a wtedy przytulił ją delikatnie.
Mrok ukrył łzę, płynącą po twarzy śpiącego.
º º º
Biegł zdyszany. Wpadł w krzaki i niewiele brakowało, a zderzyłby się z drzewem. Księżyc wyszedł zza chmury, listowie poprzebijały sztychy sinego światła. Chłopak rozejrzał się.
– Ożeż, do... – powiedział rozeźlony.
Wysapał się, wylazł z krzaków. To nie ten zagajnik. Niepotrzebnie leciał jak głupi, należało najpierw pomyśleć.
„Tam” – rzekł sobie. „Albo tam”.
Szedł szybko, ale już nie pędził. Wciąż jeszcze rzęziło mu w płucach. Księżyc cierpliwie oświetlał rozległą równinę i rozsiane na niej obficie większe i mniejsze kępy drzew. Któraś z nich była jego kępą. Tą właściwą.
Teraz przypomniał sobie, że niedaleko znajdowała się inna, znacznie większa. Prawie las. A więc... to ta. Tylko czy na pewno? Światło księżyca było bardzo zwodnicze.
Sforsował ścianę krzaków. Malutka polanka powitała go znajomym kształtem.
– Emira! – zawołał.
– Ouaa – powiedziała leniwie. – Przyjacielem ciszy to ty nigdy nie będziesz.
– Gdzie jesteś? – zapytał ze śmiechem.
– Tutaj. Ale zdaje się, że mogłabym i o milę.
Pokazała się bezszelestnie, jak zawsze.
– Nie jestem kotem, moja piękna – przypomniał po raz setny, udając wyniosłość.
Powędrował do torby z zapasami, wyjął chleb i ser.
– Ale ja jestem kocicą – odrzekła złośliwie. – Obudziłam się, bo to było jak szarża stada wołów. Jeden zagajnik, drugi...
– Przyglądałaś się?
– Tylko słuchałam. Wpadłeś w krzaki i coś mówiłeś do siebie, ale za daleko, żebym zrozumiała.
Księżyc znowu skrył się za chmurą, a gdy wyszedł, Emira była już w zupełnie innym miejscu. Uwielbiała takie zabawy.
Pokręcił głową i z wysiłkiem przełknął suchy ser.
– Wiesz, że jestem przy tobie prawie ślepy i kompletnie głuchy – powiedział. – Ile razy jeszcze mam to przyznać?
Położyła się na boku, a właściwie przewróciła ospale. Wyciągnęła łapy, wysuwając pazury – lśniące jak ze szkła. Było w tym coś bezwstydnie lubieżnego.
– Lubię, gdy tak mówisz – stwierdziła swym niskim, troszkę ochrypłym po kociemu głosem. – Jesteś taki wielki i silny. Kocham wiedzieć, że potrafię coś, czego ty nie potrafisz.
– Ani wielki, ani silny – mruknął z pełnymi ustami.
Ale połechtała go mile. Jeśli chciała, to umiała.
– Co tam słychać na zwiadach? – zagadnęła z leciutką ironią.
Pokiwał głową. Uparł się, że tym razem on pójdzie. Chciał pokazać, że nie tylko kot potrafi.
– Miałem rację – oznajmił. – Nocują nad potokiem.
Czekała.
– No i...?
– Co „no i”?
– No i co podsłuchałeś?
Rozejrzał się za czymś, by w nią rzucić.
– Szyszka leży obok – podpowiedziała życzliwie. – Nic nie usłyszałeś?
– Jak miałem podsłuchiwać, kiedy było ich tylu? Wszędzie się kręcili, to przy wozach, to znowu przy koniach... Mają psy!
– Jak są psy, trzeba podchodzić pod wiatr.
Uniósł oczy ku niebu, a zaraz potem ręce, w których trzymał chleb i ser.
– O Szerni, ty wisisz nad światem! Oceń, czy psy można podejść pod wiatr!
Lekko kaszlący koci śmiech doleciał z wiatrem, nie pod wiatr.
– Więc dobrze, pokpiłem! – zawołał i rzucił w nią serem, ale oczywiście nie trafił. – Nic nie usłyszałem, jestem łamaga! Tylko ty umiesz chodzić na zwiady, królewno!
– Nie rycz – powiedziała, wciąż się śmiejąc. – Jestem tutaj, tuż obok. Nie w Dartanie.
Wysapał się, polazł i odnalazł ser. Dmuchnął, ale i tak w zębach zaskrzypiał mu piasek.
– Myślałam, że przyniesiesz wieści.
– Tak, i najgrubszego kupca razem z wozem. Co tam było do podsłuchiwania?
– Pewnie nic. Ale można było podsłuchać. Może byśmy wiedzieli, co wiozą i dokąd zmierzają.
– A do czego nam to potrzebne?
– Ouaa... Do niczego. Tyle tylko, że jak znowu wiozą wełnę, to ja za nimi nie idę.
Miała rację. Kiedyś długo szli za karawaną, by przekonać się na koniec, że wozy pełne są grombelardzkich pledów i wełnianych ubiorów. Ukradł sobie koszulę... Szkoda było fatygi. Ile pledów mógł unieść i sprzedać?
– Nie obrażaj się – rzekł po chwili. – Wiem, masz rację. Ale muszę czasem się podkraść, żeby się nauczyć. A jak kiedyś będziesz miała katar, to co? Będziesz kichać pod wozem? Ja też muszę coś umieć.
Spochmurniały legł na boku, podpierając się łokciem. Wstała i podeszła tak blisko, że musnęły go jedwabne sznureczki zwisające z delikatnej, też jedwabnej plecionki na szyi. Lubiła się stroić.
– Aktar – powiedziała – głowa do góry. Chcesz? Jak będziemy w mieście, to znowu ci poszukam dziewczyny. – Wsadziła mu szpilę, aż syknął.
– Oo, ja cię dzisiaj uduszę...
Połaskotała go futrem. Parsknął śmiechem.
– Ty kocia jędzo... Dobrze, na razie nie będę chodził na zwiady.
– Nie?
– Nie. Obiecuję.
Zamruczała mu do ucha. W odpowiedzi podrapał ją po karku.
º º º
Obudziła go późnym rankiem, bardzo zła.
– Głupia pora. Czemu wy musicie mieć jasno? W dzień się śpi! Zobacz, jaki skwar.
Przetarł oczy. Dzień był piękny. Istotnie, miało się na upał.
– Lubisz ciepło.
– Kiedy leżę i śpię. A nie kiedy pędzę za tobą.
– Nie jestem kotem. – Ziewnął i przeciągnął się.
– Ale ja jestem kocicą i nie wiem, czemu związałam się kimś, kto w nocy nie widzi własnej ręki, za to w dzień, gdy największe upały...
– Oj, nie męcz już! Głodna? Czy złe sny? Nigdy nie słyszałaś, że koty mało mówią? Ludzie przez cały czas, a koty bardzo mało.
Przekrzywiła głowę i spojrzała w górę. Sznureczki zatańczyły na jej szyi. Zawsze kiedy zadzierała głowę, by spojrzeć mu w oczy, widział okrągłą białą plamkę na brodzie, jedyny obcy akcent w pręgowanej, szarej całości.
Oblizała się wolno. Nie cierpiał tego.
– Jestem obrażona. – Położyła się tyłem.
– Proszę bardzo, królewno.
Przetoczyła się na grzbiecie z boku na bok.
– Jesteś wulgarna! – rzekł dobitnie.
Pokazała mu, że ma się odwalić.
– Tak? Wspaniale.
Zjadł niespiesznie. Wziął torbę, wyjął kubek obwiązany szmatką i odwinął ją.
– Nie – powiedziała ze wściekłością. – Mówiłeś, że kubek jest pusty!
– Okłamałem cię, bo wszystko byś zjadła.
Uwielbiała słodycze. Prawie tak jak jedwabne sznureczki.
Nie czekał, aż poczuje jej pazury na głowie. Szybko wylał czerwony miód na dłoń. Pochłonęła go, a potem zmrużyła oczy.
– Ouaa. – Oblizała się, tym razem zalotnie. – Gdybyś był rudym kocurem, urodziłabym ci kotka.
Przecięła w poprzek polanę, śmigając płaskimi łukami.
– Hej! – zawołał. – Emira!
Machnął ręką. Wiedział, że się nie zgubią.
Usiadł na ziemi. Starym armektańskim zwyczajem wyrzekł swoje imię i powiedział niebu, że jest piękne. Takie było. Inne niż w Grombelardzie, gdzie wiecznie zachmurzone, wisiało nisko niczym ponury strop jaskini. Inne nawet niż w pogodnym Dartanie. Nigdy dotąd nie opuścił swego kraju, ale słyszał o różnych krainach. Niebo nad Armektem nie miało sobie równych, przyznawali to wszyscy, którzy widzieli inne nieba.
Uniósł głowę.
– Piękne jesteś – powtórzył z zachwytem, i nie dlatego, że tak nakazywała tradycja.
Tego nieba i tych równin, bezkresnych jak morze, nie pozwoliłby sobie odebrać za całe złoto świata.
Właściwie nie były równinami, chociaż od zarania dziejów tak je zwano. Lekko pofałdowane, poprzecinane rzekami trawiaste przestrzenie, gdzieniegdzie skąpo, a w innych okolicach obficie urozmaicone lasami, jeszcze częściej zagajnikami. Niewiele znał słów należących do wysokiego armektańskiego, ale to chyba znali wszyscy: Ri Sillor. Oznaczało właśnie taką napiętnowaną małymi lasami armektańską równinę pod błękitnym niebem.
– Aktar! – wrzasnęła gdzieś zza drzew.
Wziął łuk i zarzucił torbę na ramię.
– Idę, przyjaciółko ciszy – rzekł z przekąsem.
º º º
Koła wozów wycisnęły w ziemi głębokie ślady. Popatrzyli na siebie i po raz kolejny przystanęli.
– To Grombelardczycy – powiedziała zrezygnowana. – I na pewno wiozą wełnę. Mówię ci.
Westchnął.
Istotnie. Otwarte armektańskie przestrzenie były dla kupca z Grombelardu niczym księga napisana w obcym języku – niczego nie umiał wyczytać. Po zjechaniu z traktów łączących wielkie miasta karawany zbaczały z obranych kierunków. Człowiek, który w swym kraju gwiazd nie oglądał nigdy, a słońce przez dwa dni w roku, nie umiał się nimi kierować. Zapominał, że w ogóle są. Oczywiście zaraz sobie z powrotem przypominał, ale...
Ale dla odmiany zapominał, że to słońce nie stoi w miejscu.
Ślad wił się niczym żmija. Trochę ku wschodowi, zaraz ku północy... Tak to Grombelardczycy skracali sobie drogę do mniejszych miast i miasteczek.
A gdyby tak nająć przewodnika?...
Po co? To przecież kosztuje.
– Sama wełna? – rzekł z powątpiewaniem. – Prawda, że najczęściej handlują właśnie tym świństwem, ale w wielkich miastach. A ci tutaj jadą do małych na południu. I na pewno chcą coś sprzedać w większych wsiach po drodze.
– Wełnę sprzedadzą. We wsi? Prędzej wełnę niż coś innego.
– Niby tak. No ale...
– To mnie nieś – powiedziała. – Ja dalej nie idę.
– O, królewno – oburzył się. – Będę miał co nosić, jak ściągniemy towar z tych wozów. I dobrze się nadźwigam.
– Tak, a potem sprzedasz za dwie sztuki srebra albo mniej. Znam to. Dalej nie idę.
– Kupię ci trochę jedwabiu.
– Sama sobie kupię! Co to, utrzymujesz mnie?! Jak będę chciała, to...
– O, na Szerń – powiedział. – Dobrze, chodź.
Wskoczyła mu na ramię. O nie, wcale nie była taka lekka... Po przejściu mili ramię zaczynało drętwieć, potem zwyczajnie bolało. Tak jakby miał dwie torby. Ciekawe, dlaczego nosił jedną? Czyżby z dwiema było niewygodnie albo ciężko?
A i tak dziękował wszystkim mocom świata, że należała do tirsów, a nie gadba, wielkich prawie jak ryś.
Spotkał ją pół roku po tym, jak wyruszył na swoją wędrówkę. W portowej Kanazie kotów było mnóstwo, ale na targu tylko ona jedna leżała na kole kupieckiego wozu, ze zwieszonymi łapami, patrząc wokół niczym stworzycielka tego bałaganu, niezadowolona ze swojego dzieła. Stał przez chwilę, patrząc... gapiąc się właściwie. Koty nie były mu obce, ale nie znał ich na tyle, by rozumieć wszystkie miny i odczytać każde ułożenie ucha. Jej minę jednak zrozumiał: wyrażała bezgraniczne znudzenie.
„Nie, nie można mnie kupić” – powiedziała wtedy cierpiętniczo. „Chyba tylko na futro. Ten gruby wieprz obok sprzedaje. Ozdóbki”.
Niczego nie sprzedawał; stał tuż obok. Pochwyciła spojrzenie Aktara i zwiała z kocią szybkością. Kupiec, który najwyraźniej nie czuł się grubym wieprzem, wyrżnął łapą w koło wozu, gdzie już dawno ostygło po niej miejsce, po czym stęknął z bólu i złości. Ścigani gniewnymi okrzykami, zanurzyli się w tłumie.
„Nie słyszałaś, że stoi nad tobą? Podobno koty wszystko widzą i słyszą”.
„Myślałam, że to ktoś inny. Wyrzucił mnie, widziałeś” – stwierdziła. „Teraz sam sobie będzie pilnował towaru. Ale mi nie zapłacił za całe pół dnia. A wiesz co? Okradnijmy go w nocy! Ma takie tasiemki z jedwabiu, bardzo drogie”.
Od tamtej chwili minęło półtora roku. Przemierzyli razem szmat drogi, już na samym początku obejrzeli wszystkie Trzy Porty, potem byli w Rinie, teraz szli do Bany na zachodzie. Niedawno opuścili leżące po drodze Sar Soa, jego miasto. Pierwsze, jakie zobaczył w życiu, bo urodził się w wiosce położonej niemal pod jego murami.
„Bana. Znowu port” – narzekała. „Wiesz, że wszystkie porty są nad morzem? A jak widzę tyle wody, to chce mi się umrzeć. Jeszcze żeby była słodka. Ale słona. Na co komu taka woda, no powiedz? Będę umarta nad morzem”.
Tylko raz przeprawili się promem przez rzekę. Najpierw śmiał się z jej miny, lecz ze strachu obrzygała mu koszulę, wtedy przestał. Cały czas uważała, że toną.
„Nigdy!” – powiedziała potem. „Choćby most był o sto mil, to do mostu!”
Gdy chciał jej dokuczyć, obiecywał, że kiedyś zaniesie ją na okręt.
º º º
– Nocują w tej ruderze – powiedziała.
– Co to za dom?
– Nie wiem. Opuszczony. Rozwalony dach, resztki płotu, stare koryto i studnia. Jeszcze jakiś chlew czy obora. Taka szopa.
Widywało się podobne miejsca. Lokowano wioskę, potem z jakichś powodów rezygnowano, a jedno uparte chłopisko mówiło: „Nie!”. Jeśli był wolnym człowiekiem, czyli poddanym tylko cesarza, to czasem pozwalano takiemu, by się pobudował. Bo gdy mu się powiodło – ściągali inni, bywało.
Ale rzadko się powodziło. Jedna rodzina, bez żadnych sąsiadów, pozbawiona wsparcia w chorobie, w pechowym zdarzeniu... Zdana na łaskę i niełaskę paru marnych zbójów, jeśli tacy się przyplątali.
– Dowiedziałaś się, co mają?
– Tak, wełnę.
– O, do...
– I kusze.
– Kusze?
– Dobrze słyszysz: grombelardzkie kusze. Jeśli ukradniemy ze dwie, można będzie sprzedać je po drodze do Bany.
– Droga broń! – rzekł z radością. – Obłowimy się dzisiaj, Emiro! Co tam dwie, pięć kusz też udźwignę!
– Aż do Bany?
– Aż do Bany. Wiesz, ile kosztuje nowa kusza? I to grombelardzka! To już nie jest srebro, Emiro, to jest złoto. Po drodze nikt nie kupi, nie ma mowy, ale w Banie? To port i wielkie targowisko, pierwszy kupiec weźmie wszystkie pięć.
– Za pół ceny. Albo jeszcze taniej.
– Ale za to od ręki. Zresztą, co tam, sam stanę i...
– ...i wtedy, Emiro, uliczny patrol mnie zapyta, skąd mam pięć kusz grombelardzkich – dokończyła. – Kocicy nieść nie będziesz, ale zaniesiesz pięć kusz. Aż do Bany.
– Kocica nie jest na sprzedaż. A pięć kusz...
– Dobrze, Aktar, to nie ja będę je niosła. Nie wezmę nawet tego woreczka ze strzałami.
– Z bełtami.
– Pięć kusz, pięć korb, pięć worków z bełtami.
Potrafiła być rozsądna, musiał przyznać.
– No dobrze, może trzy.
– Dwie wystarczy. Jeśli sprzedamy każdą tylko za sztukę złota, to przez dwa miesiące mamy co jeść.
Opanował się.
– Chyba masz rację.
Popatrzyła w rozgwieżdżone niebo.
– Za jasna ta noc – zawyrokowała. – Żadnej chmurki, a do tego pełnia.
– Nie, Emiro – powiedział. – Nie jestem kotem. Muszę mieć światło.
– Aż tyle?
Wzruszył ramionami.
– Hej, zuchwalcze – zamruczała – a psy?
– Prawda, psy. Zapomniałem. – Sposępniał. – Ale, Emiro, to tym bardziej. One zwęszą mnie nawet po ciemku, tyle tylko, że ja nie będę widział, gdzie są. Ta noc jest dobra, Emiro. Mamy czekać na pochmurną? Jak długo? Noc jest dobra – powtórzył.
– Ale krótka. Jeśli to ma być dzisiaj, to idź spać. Obudzę cię.
Położył się posłusznie. Jednak po jakimś czasie uniósł głowę.
– Obudzisz mnie na pewno? Mimo że ta noc taka jasna?
– Eh, głupi jak baran! – wściekła się w ciemności. – Czemu los zesłał mi dziecko? Jeśli nie mógł mojego rudzielca, to może chociaż mężczyznę?
– O, Emiro. – Poczuł się naprawdę dotknięty.
Odwrócił się do niej plecami.
Po chwili przyszła namruczeć mu do ucha, że go lubi.
º º º
– Jeden nie śpi – powiedziała mu w sam nos. – Tam, przy ścianie.
Dostrzegł w mroku otuloną pledem postać.
– A psy?
– Jak zabite. I daleko, przy koniach. Nie poczują cię.
– A jak usłyszą?
– Nie, bo psy są głuche, one nie mają słuchu – powiedziała z przekonaniem. – Prawie tak jak wy.
Bezszelestnie – tak sądził – pełzł od wozu do wozu, kryjąc się w ich cieniu. Wyjątkowo duża karawana. Ogromna. Te zjeżdżające na bezdroża to był przeważnie tylko jeden albo dwa wozy, do tego kilka jucznych zwierząt, najczęściej mułów. A ta tutaj... Karawanisko.
Znowu wysunęła się naprzód i wróciła zaraz, pomrukując radośnie. Wydało mu się, że to mruczenie słyszy cały świat. Syknął gniewnie.
– Dobrze – powiedziała, siadając. – To ja dalej nie idę.
Zrobił taką minę, że wstała.
– Idę – zapewniła.
Prawie wetknęła mu nos w oko.
– Chciałam ci tylko powiedzieć, że ten przy ścianie też śpi.
Dotarł pod kolejny, czwarty w szeregu wóz.
– Który to? Ten?
– Następny.
Przesunął się dalej. Teraz miał przed sobą najtrudniejszą część zadania: należało wleźć na wóz i pozdejmować kusze. Według słów kocicy nie były głęboko schowane, ale pośród rupieci łatwo mógł narobić hałasu.
Wskoczyła na ciężki pojazd i natychmiast zlazła z powrotem.
– Idź z drugiej strony – tchnęła. – Z tej ktoś śpi! Na wozie!
Tego tylko brakowało. Od drugiej strony! Wystawiał się akurat przed oczy wartownika. Emira wprawdzie twierdziła, że i ten strażnik zasnął. Ale mógł się obudzić. Podobnie jak ten kupiec czy pachołek na wozie.
– A jak się obudzi? Ten tutaj?
– Wóz jest długi, a on śpi na samym końcu. Jak się zacznie budzić, to ci powiem.
Nie obudził się. Aktar wszedł na wóz. Wóz zaskrzypiał. W jego głębi było ciemno jak w norze. Aktar nasłuchiwał. Potem skinął głową, że gotów.
– Prawa ręka daleko... daleko... – mówiła mu do ucha. – Dobrze, oprzyj. Kolana przesuń śmiało. Druga ręka... Nie, bardziej w bok, od siebie. Prosto... już, oprzyj. No, teraz sięgaj, prosto przed siebie. Uważaj, to bardzo ciężkie, są powiązane po dwie. Jedną ręką nie weźmiesz, przesuń się jeszcze trochę. Przed lewym kolanem masz worek, chyba miękki, możesz na nim oprzeć...
Po jakimś czasie kusze leżały na trawie obok wozu.
– Wystarczy, więcej nie ściągniesz, bo musiałbyś wyciągać spod ciężkich klamotów – powiedziała. – Teraz jeszcze korby i bełty.
Znów nim kierowała, każdym ruchem, każdym przesunięciem kolana. I udało się.
Oddalili się ostrożnie, ale już daleko śmielej, niż przyszli. Aktar niósł kusze pod pachą, w drugiej ręce trzymał dwa woreczki z bełtami, a na szyi zawieszony miał sznur, którym związał korby. Zaklekotały raz i drugi, ale niegłośno.
Szli do miejsca, gdzie zostawił łuk i torbę. Było daleko, ale bez przesady. Wątpliwe, by rano kupcy zauważyli stratę. Zresztą, gdyby nawet – to czego mieli szukać? Wiatru w polu?
Była niezadowolona.
– I to już? – zapytała z wielkim rozczarowaniem.
– A czego byś jeszcze chciała? – wysapał, biegnąc niezgrabnym truchtem; kusze były ciężkie jak zmora.
– A figiel?
Przystanął, żeby odpocząć.
– Figiel? I kto tu jest dzieckiem, Emiro?
– Jest tam coś, co bym chciała – oznajmiła.
– Pewnie bela jedwabiu. – Uśmiechnął się zjadliwie.
– Głupi jesteś. Idę.
– A idź sobie. Znajdziesz mnie pod dębem, królowo nocnych podchodów.
– Znajdę cię, gdzie będę chciała, królu wszystkich kuszników. Nie wierzysz? To mi się schowaj.
º º º
Kupcy odjechali.
Zwalił kusze na ziemię przy studni, prostując sztywne plecy. Chciało mu się pić, ale studnia była wyschnięta. Przydałby się gdzieś jakiś strumyk, bo w bukłaku nie miał już nic.
– Emira! – wrzasnął. – Tym razem miarka się przebrała!
Zajrzał do koryta. Było pełne piasku.
Kopnął je i rozejrzał się dokoła.
Znalazł ją w szopie, gdzie uciekła przed psami.
Cztery ściany, nic więcej. Stąd już nie było wyjścia. Próbowała chyba wskoczyć na ścianę, gdzie wyżej, pod powałą, ziała dziura, ale w twarde deski nie udało się wbić pazurów. I spadła.
Osunął się na kolana, zaciskając dłoń na leżącym obok woreczku.
– Emiro – powiedział bezradnie.
Lecz nie odpowiedziała.
– Za co? – zapytał i zapłakał. – Za co ci to zrobili?
Płakał z głębi serca, gładząc szarą głowę, przekrzywioną jak wtedy, gdy patrzyła na niego na polanie. Z woreczka wysypało się kilka brązowych, pomarszczonych paciorków.
– Powiedz, za co... malutka...
Schował mokrą twarz w dłoniach.
– Za rodzynki?...
º º º
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Feliks W. Kres COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2022
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-762-0
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
GRAFIKA NA OKŁADCE Sergey Shikin
PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Przemysław Truściński
MAPA Paweł Zaręba
REDAKCJA Dorota Pacyńska
KOREKTA Katarzyna Pawlik, Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow