Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Intrygująca, momentami nieodparcie śmieszna lektura. O ludziach i ich poplątanych relacjach ze sobą i wszystkim, z czym można wejść w relacje – guziczkiem, niedopałkiem w bibułce, drugim człowiekiem czy wielką dynią.
Celne, zwięzłe, świetnie spointowane opowiadania Anny Onichimowskiej niepokoją, balansując na cienkiej granicy pomiędzy tym, co „normalne”, a tym, co już niekoniecznie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Anna Onichimowska
Copyright © by Agencja Edytorska „Ezop”
Redakcja: Elżbieta Cichy
Opracowanie graficzne i projekt okładki: Anna Niemierko
Skład i łamanie: Mariola Cichy
Wydawca: Agencja Edytorska „Ezop” 01-829 Warszawa, Al. Zjednoczenia 1/226 tel. (22) 834 17 56 e-mail: [email protected]
Warszawa 2012
ISBN 978-83-89133-80-9
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Kobieta sypiała zwykle z nieodpowiednimi mężczyznami. Wiedziała o tym, ale nie umiała sobie z tą swoją skłonnością poradzić.
Raz – na przekór sobie – wdała się w romans z poważnym urzędnikiem administracji państwowej. Urzędnik okazał się żonaty, co wcale jej nie zdziwiło, gdyż solidni ludzie zwykle zawierają związki młodo, a jako solidni nie mają zwyczaju się rozwodzić. Ponieważ ani przez chwilę nie miała wobec niego żadnych planów, jego stan cywilny niewiele ją obchodził, tym bardziej że znudziła się nim wcześniej niż on nią. I przygoda ta poszłaby zapewne w niepamięć, czy raczej zostałaby zaksięgowana w tych zakamarkach wspomnień, do których wracamy sporadycznie i bez przyjemności, gdyby nie pewien drobiazg.
Kiedy się zorientowała, ważył już pół kilo. Zawsze chciała mieć dziecko, czekała tylko na odpowiedniego mężczyznę, co w jej przypadku było z góry skazane na niepowodzenie. Może on był bardziej odpowiedni od innych, myślała sobie, objadając się cytrynami, na które miała nieodpartą ochotę. Nie nadużywał niczego, a więc dziecko nie mogło odziedziczyć skłonności do nałogów, nie był idiotą, był zdrowy, silny i niebrzydki, dzielnie radził sobie w życiu.
Mogliśmy trafić znacznie gorzej, przemawiała do nienarodzonego, gładząc się delikatnie po brzuchu. Intuicja podpowiadała jej, że to będzie on. Urzędnika nie zamierzała o niczym zawiadamiać, aby niepotrzebnie nie poddawać w wątpliwość jego solidności.
Aktualnie nie miała żadnego mężczyzny, co uznała za uśmiech losu. Z trudem potrafiła sobie wyobrazić, jak obierając kolejne cytryny, tłumaczy mu się ze swoich zachcianek. – Nie jesteś łatwą partnerką – mawiała jej przyjaciółka. – Wiesz o tym, prawda?
Kiwała głową bez przekonania, ponieważ co to właściwie znaczy być łatwym czy trudnym? Unikała konfliktów i uważała się za osobę wystarczająco uporządkowaną, aby można z nią było wytrzymać. Być może problem leżał nie w tym, jaka ona była lub nie, lecz w infantylnym marzeniu, aby partner odgadywał jej potrzeby, telepatycznie z nią współgrał, aby nie zatracając własnej indywidualności, stawał się częścią niej. – Dlaczego upierasz się, aby go chronić? – dopytywała przyjaciółka, myśląc o ojcu dziecka. – Mógłby dać mu choćby nazwisko, chociaż alimenty też by ci się przydały.
Nazwisko urzędnika nie było ani ładniejsze, ani brzydsze od jej własnego, więc ten argument uznała za absurdalny, kolejny podobnie – zarabiała wystarczająco dobrze, aby utrzymać dwie osoby.
– Poza tym może to sprawiać wrażenie, że nie wiesz, kto jest ojcem...
– Tej właśnie wersji zamierzam się trzymać. – Roześmiała się kobieta, nie dając nikomu szansy przemówienia sobie do rozumu.
Rodzice znali ją już na tyle długo, aby nie wywierać nacisków, przyjaciółka przestała nalegać, szef zadał co prawda pytanie „kto jest szczęśliwym wybrankiem?”, ale kiedy odpowiedziała „nie wiem”, zamrugał tylko nerwowo i nabrał wody w usta.
I wszystko potoczyłoby się znacznie prościej, gdyby synek – ponieważ był to syn, intuicja jej nie zawiodła – już podczas badań prenatalnych nie wzbudzał przesadnego zainteresowania personelu, wpatrującego się w monitor.
– Coś jest nie tak? – pytała zaniepokojona, ale otrzymywała wykrętne odpowiedzi.
Podczas porodu otoczona była ciasnym wianuszkiem lekarzy i położnych.
Niemowlęciu niczego nie brakowało: miało nóżki i rączki wraz ze stosowną ilością paluszków, oczy, usta i maleńki nos, ważyło około trzech kilogramów, a jego proporcjonalną do reszty ciała główkę pokrywał ciemny meszek. Wiadomo jednak nie od dzisiaj, że diabeł tkwi w szczegółach, a tym szczegółem, wzbudzającym powszechną sensację na porodówce, były bujne wąsy nowo narodzonego.
Wpatrując się w jego twarz, kobieta widziała od razu dorosłego miniaturowego człowieka. Nie był podobny ani do urzędnika, ani do żadnego z konkretnych mężczyzn, jakich znała.
Sama nie czuła paniki, ani tym bardziej odrazy, którą dostrzegała na twarzach innych.
– Niezwykłe. Nie słyszałem jeszcze o takim przypadku – oznajmił ordynator.
Zachowują się co najmniej tak, jakby miał dwie głowy, denerwowała się kobieta.
– Zgolenie wąsów nie jest chyba poważną operacją – kpiła, pomimo osłabienia. – Dajcie nam spokój. Nie życzę sobie, aby pan mojego synka nazywał „przypadkiem”.
– Jest pani w szoku. To nic dziwnego. Musimy wykonać stosowne badania. Chyba nie zamierza nam pani utrudniać. Dziecko może mieć wrodzone zaburzenia hormonalne. Wszystko na to wskazuje.
Do sali weszła pielęgniarka z aparatem fotograficznym. – Nie zgadzam się! – Kobieta zasłoniła siebie i syna kołdrą. Następnego dnia zaczęto na nią naciskać, aby ujawniła dane ojca dziecka.
– Po co? – spytała. Marzyła tylko o jednym – żeby stąd wyjść, razem z maleństwem, jak najszybciej.
– Chcemy zrobić badania genetyczne. Przeprowadzić wywiad. I tak dalej...
Jak dalej? Kobieta wyobraziła sobie, jak naciskają urzędnika w kwestii pobrania nasienia.
– To wykluczone. – Potrząsnęła głową. – Nie wiem, kto jest ojcem. – Uśmiechnęła się z wyższością.
Nie zmusicie mnie do niczego, myślała, tuląc dziecko. Będąc z nim razem, czuła się silniejsza. Była przekonana, że jest po jej stronie. Że gdyby umiało mówić, posłałoby do diabła całe to nietaktowne towarzystwo w zielonych fartuchach. Ciekawe, jakby się zachowali, gdyby jej dwudniowy synek puścił wiązankę. Uśmiech kobiety przerodził się w chichot, nad którym nie potrafiła zapanować. Czuła się jak w szkole podczas akademii. Wzrok lekarza rozbawił ją jeszcze bardziej. Już mnie zaklasyfikował, pomyślała. Puszczalska wariatka.
Pewnie za chwilę pójdzie studiować moje papiery i zdziwi się, widząc, gdzie pracuję i na jakim stanowisku.
– Zakładam jednak, że pani krąg przypuszczeń ogranicza się najwyżej do... – zawahał się – pięciu partnerów? Może zgodziliby się... – Nie dawał za wygraną.
– Niczego nie przypuszczam. To moja prywatna sprawa. Proszę nie nalegać. – W jej głosie zabrzmiały twarde nuty i mały zapłakał.
– Dziecko to nie jest pani własność. To nowy członek społeczeństwa. Naszym obowiązkiem jest próba ustalenia przy czyny takiego niezwykłego zjawiska, jak wąsy u noworodka.
Nie wolno pani nam w tym przeszkadzać. Powinna pani współpracować, zamiast udawać, że nie ma problemu. To strusia polityka. – Zapalał się coraz bardziej.
Mówił i mówił, używając zapewne coraz bardziej przekonywających argumentów, ale kobieta i tak ich nie słyszała, głucha na wszystko, co nie było nią, synem i ich wzajemnymi relacjami.
Przez swoją inność był jej jeszcze bliższy. Teraz muszę nie tylko się tobą opiekować, ale również cię chronić, myślała i ciężar odpowiedzialności napełniał ją dumą. Zawsze dotąd wychodziła zwycięsko z trudnych sytuacji, rozsypując się je dynie z powodu braku w najbliższym sklepie ulubionych płatków śniadaniowych lub dziury w nowych kosztownych pończochach.
Wróciła do rzeczywistości dopiero, kiedy usta doktora za mknęły się ostatecznie, a chwilę potem zamknęły się za nim drzwi, głośniej, niżby wypadało.
– Mam nożyczki i maszynkę do golenia – odezwała się dziewczyna z sąsiedniego łóżka, która kilka godzin po niej powiła córeczkę.
Uśmiechnęły się do siebie.
– Nie wierć się – prosiły dziecko, a ono znieruchomiało, wpatrując się w obie z ciekawością.
– Sprawia wrażenie, jakby rozumiał – powiedziała dziewczyna. Nożyczki sprawnie migały w jej dłoniach. – Jestem fryzjerką – dodała. – Może mnie pani odwiedzić. Zrobiłabym pani niebieskie pasemka.
– Mówmy sobie po imieniu – zaproponowała kobieta, przeciągając się z zadowoleniem.
Dziecko bez wąsów wyglądało jak dziecko. Dziewczyna wklepała mu delikatnie w zaczerwienione po zaroście miejsce oliwkę.
– Nie wiem, czy u takiego malca można stosować kremy depilujące. Musisz się tego dowiedzieć. Trudno golić taką delikatną skórkę – zastanawiała się głośno.
– Liczyłam, że mi w tym pomogą, zamiast robić z niego cielę o dwóch głowach – odpowiedziała kobieta, nic sobie nie robiąc z tego, że obok jej łóżka wyrosła pielęgniarka. Ta, której nie lubiła najbardziej. Miała świdrujące spojrzenie wodnistych oczu i fałszywy uśmiech. Ociekała słodyczą.
– Ojej... – zdziwiła się na widok dziecka, a potem wyciągnęła po nie ręce. – Chodź, aniołku, niech teraz mamusia sobie odpocznie.
– Mamusia najlepiej odpoczywa w towarzystwie aniołka – za protestowała kobieta, układając malca w zgięciu ręki. – Proszę mi go zostawić. Aha, i jeszcze jedno – mam nadzieję, że przygotujecie nam na jutro wypis?
– To nie ode mnie zależy. Ja tylko wypełniam polecenia.
Teraz mam zanieść pani synka na badania. Rutynowe – dodała z naciskiem, gapiąc się cały czas bezwstydnie w twarz dziecka. – Nie powinna pani tego robić bez porozumienia z lekarzem – dodała.
– Czego? – spytała kobieta, a jej sąsiadka zachichotała.
– Dziwnie się pani zachowuje. Nie ułatwia nam pani życia. – Pielęgniarka spojrzała znacząco na zegarek.
– A powinnam?
Dziecko zapłakało cichutko i kobieta rozpięła koszulę, aby je nakarmić.
Następnego dnia wyszli ze szpitala – na wyraźne żądanie, które musiała podpisać. Zostali otoczeni przez kilku dziennikarzy, błyskały flesze. Ciekawe, komu to zawdzięczam, zastanawiała się, idąc z podniesioną wysoko głową. Nie odpowiadała na żadne pytania, szła w stronę czekającej na nią przyjaciółki. Ona pewnie też znajdzie się na widelcu, po myślała niewesoło.
Jechały szybko, zbyt szybko, aby spokojnie porozmawiać, przez wyjątkowo puste o tej porze miasto.
– Jest śliczny. – Przyjaciółka zerknęła we wsteczne lusterko.
– Od początku był śliczny – podkreśliła z mocą kobieta. – Tyle że bardziej od śpioszków pasowałby mu maleńki garnitur.
Roześmiały się obydwie.
– Co zamierzasz zrobić? – spytała przyjaciółka, gdy znalazły się już w mieszkaniu, przygotowanym na przyjęcie noworodka.
– Znaleźć dobrego pediatrę. A potem nianię. Muszę pracować. – A media? Myślisz, że się odczepią?
– Wcześniej lub później. Jeśli będę konsekwentna, a będę, wkrótce im się znudzi. Ciebie również prosiłabym o dyskrecję – dodała po chwili.
– Wiesz, że ja – na twoim miejscu – dałabym im kontakt do jego ojca. Znów jesteś sama z całym tym kłopotem. – Ale nie jesteś na moim miejscu. A on nie jest „problemem”, „przypadkiem” czy „kłopotem”. Jest po prostu dzieckiem. Z niewielkim defektem, czy może raczej anomalią. O co tyle szumu? Naprawdę uważasz, że nie mam prawa do prywatności?
Rozmawiając, organizowała jednocześnie przestrzeń i zajmowała się dzieckiem.
Da sobie radę, myślała przyjaciółka, z podziwem obserwując jej sprawność, zaledwie trzy dni po porodzie. Ale dlaczego wypiera bezsporny fakt, że dziecko powinno być starannie monitorowane i że kwestia badań genetycznych mogłaby coś wyjaśnić? Jej upór nie zasługuje na poklask ani na szacunek. – Mylnie pojmujesz „prywatność” – spróbowała przemówić jej do rozumu, ale zacięta twarz zniechęciła ją do wytaczania jakichkolwiek argumentów. – Czasami mam wrażenie, że bawisz się rzeczywistością, jakby to był rodzaj gry. Ale to się dzieje naprawdę, obudź się, proszę. Nie jesteś w środku czyjegoś snu.
– Tyle razy już o tym rozmawiałyśmy. – Kobieta była coraz bardziej zniecierpliwiona. – Przecież wiesz, że mimo pozorów, panuję nad swoim życiem.
Przyjaciółka po chwili niezręcznego milczenia wręczyła prezent w postaci kilku ubranek i wysłuchawszy okrzyków podziwu, zebrała się do wyjścia.
– Jak tylko czegoś będziesz potrzebowała, dzwoń. Jak nie będziesz – dzwoń także.
Uściskały się na „do widzenia”. Dlaczego ona jest przeciwko mnie, myślała z żalem kobieta. Znały się wystarczająco długo, aby nawet niewypowiedziane słowa świeciły jarzeniowym blaskiem, układając się w zdania, a te w całe wywody.
Przez kolejne dni, opiekując się malcem, szczególnie starannie obserwowała skórę między górną wargą a nosem. Nie bądź kretynką, powtarzała sobie dziesięć razy dziennie, wiesz dobrze, że nie były przyklejone, a więc odrosną. I faktycznie, wkrótce pojawił się ciemny meszek.
Skoro taka twoja uroda, miej już sobie te swoje wąsy, zdecydowała.
Dziadkowi wąsy się podobały, babci mniej, sąsiedzi wkrótce się przyzwyczaili, niania roześmiała się na ich widok i taka roześmiana została, a jej dobry humor udzielał się dziecku.
Z lekarzami wciąż bywał kłopot, chcieli badać i badać, do ciekać przyczyn, zapobiegać nieznanemu. I choć chłopczyk rozwijał się prawidłowo, nieustannie budził ich podszytą ciekawością nieufność.
– Z taką buzią mógłby na ciebie zarabiać... – powiedziała fryzjerka, kiedy kobieta upomniała się wreszcie o obiecane niebieskie pasemka. – Znam pewnego gościa od porostu włosów. Ma reklamy do bani, dlatego interes mu kuleje. Zgodziłabyś się, jakby co?
– To zależy... – Kobieta dziwiła się swojemu odbiciu w lustrze. Wyglądała niemal równie niezwykle jak jej synek. – Jesteś świetna. – Pokiwała z uznaniem głową, próbując wcisnąć dziewczynie napiwek, ale ta odsunęła pieniądze.
– Zgodziłabyś się? – powtórzyła z uśmiechem.
– Możesz mu podać moją komórkę – skapitulowała. Jeden ze scenariuszy reklamy podobał jej się na tyle, że nie widziała przeszkód, aby wziąć w niej udział. Mieli wystąpić oboje. Taki był jej warunek – żadnych zastępczych matek, podstawionych aktorek lub piosenkarek. Ona albo niania chłopca. Wybór producenta padł na nią.
Instynkt podpowiadał jej, że na tej propozycji może się nie skończyć, że dziecku potrzebny jest opiekun prawny, który dbałby o jego interesy. Chciała, aby wszystkie honoraria były przez niego negocjowane i aby trafiały na specjalne subkonto.
Faktycznie, podczas pierwszych czterech lat życia, chłopczyk wziął udział nie tylko w reklamach, ale także w wideoklipie, serialu telewizyjnym i filmie science fiction. Uśmiechał się z bannerów i kalendarzy.
Pewnego dnia na progu ich mieszkania wyrósł dobrze jej znany przed pięcioma laty urzędnik. Mówił o ojcowskich uczuciach – bo przecież, jak wynika niezbicie z obliczeń, to musi być ich synek, czyż nie tak? – oraz o swoim nieudanym życiu i długach, w które popadła jego żona. Zdążył się już czujnie rozwieść, ale część z nich wciąż wymagała spłaty przy jego udziale. Kobieta słuchała tego wszystkiego wyjątkowo cierpliwie, w końcu zrobił dla niej rzeczywiście więcej niż którykolwiek z wcześniejszych kochanków, wreszcie jednak uprzejmie poprosiła, aby sobie poszedł. Spieszyła się z małym na zajęcia plastyczne, obydwoje z pasją babrali się w glinie. Wieczorem zawiadomiła o kłopotliwej wizycie opie kuna prawnego dziecka, który obiecał wziąć sprawy w swoje ręce i słowa dotrzymał.
Przyjaciółka wytykała jej niekonsekwencję.
– Mówiłaś kiedyś o prawie do prywatności – kpiła – a wszędzie go pełno. – Wskazała malca, wertującego książkę.
– Nie pozwoliłam zrobić z mojego dziecka wybryku natury, na którego widok ludzie odwracaliby z zakłopotaniem twarze. Dzięki popularności stał się ulubieńcem, gwiazdą, maskotką. Jego wizerunek wyklucza kpiny. Dzieci raczej mu zazdroszczą, niż się z niego śmieją. To miałam na myśli, mówiąc o prywatności. Nikt nie ma prawa wywierania na mnie nacisków, aby mu robić zdjęcia i je upubliczniać. Co innego, kiedy takiego wyboru dokonuję sama.
– Robisz na tym kasę.
– Dzięki niej będzie niezależnym człowiekiem już w wieku osiemnastu lat lub... stać nas będzie na leczenie, jeśli okaże się to konieczne.
– Nigdy nie miewasz żadnych wątpliwości?
Kobieta zawahała się. To był ułamek sekundy, ale wystarczył, aby przyjaciółka poczuła coś na kształt satysfakcji.
Tydzień później chłopczyk wrócił z przedszkola smutny i oso wiały.
– Wiesz, że wąsy można zgolić? – spytał kobietę.
Przytaknęła.
– Bo ja już ich nie chcę – oznajmił stanowczo.
– Dlaczego? – zdziwiła się. – Zosia mówi, że kłuję przy całowaniu.
– Zakochałeś się? – Przyjrzała mu się z ciekawością. – Może tak. – Pokiwał głową.
Byli w trakcie zdjęć do nowego filmu. Zadzwoniła do agenta. – Odradzam. To panią zrujnuje.
– Przecież można zrobić sztuczne wąsy. – Miała z góry przygotowaną odpowiedź.
Przedyskutowała sprawę z synkiem, zgadzał się na wszystko, pod warunkiem, że jeszcze tego samego dnia pójdą do fryzjerki.
– Ojej, jesteś pewien? – zmartwiła się dziewczyna. – Tak się do ciebie przyzwyczailiśmy z tymi wąsikami.
– Jestem – oznajmił stanowczo. – To będzie bolało? – Nie, o ile nie będziesz się kręcił.
Chłopczyk, kiedy pozwoliła mu już otworzyć oczy, przyglądał się sobie długo w lustrze.
– One odrosną, tak? – spytał, a kiedy przytaknęły, dokonał radosnego odkrycia: – Czyli mogę je mieć albo nie? Kolejnego dnia, po powrocie z przedszkola, powiedział, że znów zapuszcza, bo Zosi bardziej podobał się z wąsami. A kobieta zdecydowała się wreszcie spotkać z pewnym całkowicie nieodpowiedzialnym przystojniakiem, który od jakiegoś już czasu zabiegał o jej względy.
Bardziej czuła, niż słyszała, jak wstaje. Starał się poruszać jak najciszej. Niedawno naoliwione drzwi otworzyły się nie mal bezszelestnie, gdyby nie fala chłodu, pewnie po prostu przekręciłaby się na drugi bok, wracając do na wpół prze rwanych snów. Ostatnio jednak nawet one krążyły wokół tego, co działo się w ogrodzie, i czasem – na jawie – nie wie działa już, co było rzeczywistością, a co nocną marą.
Wyobrażała sobie spektakl rozgrywający się w mroku. Męża taszczącego gigantyczną kołdrę na chwilę zatrzymał różany krzak, wiec niecierpliwie uwalnia tkaninę od kolców. Dopiero musiała powiększyć ją o kolejne dwa metry – tak, aby starczyła do końca.
Gniewał się na nią, kiedy mówiła „potwór”, ale jakże inaczej miałaby nazwać to pomarańczowe monstrum? Od dawna przestało przypominać dynię, było raczej wynaturzonym grzybem, naroślą, rozpychającą się w centralnym punkcie ogrodu.
Nie mogąc doczekać się powrotu męża, wstała i narzuciła szlafrok. Nie zamierzała mu przeszkadzać, wiedziała, że chce być sam. Podgrzała mleko i napełniła nim kubek. Dopiero wtedy zbliżyła się do okna. Kubek w groszki pomagał jej uwierzyć, że nic szczególnego się nie dzieje. Każdy ma jakieś marzenia albo obsesje, czasem jedno i drugie, a hobby męża jest niewinne i nieszkodliwe, a nawet zabawne. No, a poza tym wyjątkowo bezpieczne.
Noc była na tyle jasna, że bez trudu zobaczyła potwora, otulonego narzutą w niebieskie paski, pod którą przesuwał się z wolna ludzki kształt. Wzdrygnęła się, czując coś na kształt obrzydzenia. Próbuje go ogrzać własnym ciałem, pomyślała. Miała wrażenie, że podgląda intymną sytuację. Co ci chodzi po głowie, oburzyła się na siebie i odwróciła wzrok. Położyła się z powrotem. Ciekawe, co by zrobił, gdybym do niego dołączyła, przemknęło jej przez głowę i spuściła znów nogi z łóżka. Prawie dojrzała, aby to uczynić, gdy wszedł do pokoju. – Obudziłem cię – zauważył.
– Wszystko w porządku? – spytała.
– Tak, ale muszę być czujny. Godzina nieuwagi i koniec.
– Masz szansę na ten rekord?
– Nie wiem. Na razie jest nieźle. – Jeszcze miesiąc, tak?
– Coś koło tego – mruknął. – Śpij.
*
Ona też hodowała dynie, tak, tak. Głównie na domowy użytek, robiła z nich potem zupy, placki, ciasta i przetwory. Szczególnie dynia z imbirem – jej własny patent – była prawdziwym rarytasem. Przechowywała ją w słoiczkach z kap turkami w kratkę. Większość wędrowała do przyjaciół. W ubiegłym roku rozdawała też dynie przed Halloween. Paliły się potem w ich skorupach świeczki, migocząc przez powycinane otwory, a ona próbowała zgadnąć, która gdzie przedtem rosła. Sadziła je to tu, to tam, bez wyraźnego planu.
Nie miała na ogród zbyt wiele czasu, zajmowała się nim, ponieważ był. Dynie wydawały się niekłopotliwe, pewnie dla tego się na nie zdecydowała. Może gdyby nie zdjęcie w internecie ważącej 800 kilo olbrzymki, jej mąż nigdy nie sprowadziłby z Ameryki tych nasion...
– Powinnaś się cieszyć, że siedzi w ogrodzie, a nie w barze, jak mój – powtarzała jej przyjaciółka.
– Przynajmniej masz go cały czas na oku – śmiała się druga.
A jednak w śmiechu jednej i głosie drugiej wyczuła coś w rodzaju politowania zmieszanego z protekcjonalizmem. Przekonując ją, jakie to słodkie: mężczyzna skupiony bez reszty na dyni, myślały: biedactwo, nie chciałabym być na jej miejscu, co to, to nie.
– Pasja to wspaniała rzecz – wygłosił ojciec, odwiedziwszy ich kiedyś w niedzielę.
Słuchał grzecznie i cierpliwie informacji o nawadnianiu i na wozach, walce z myszami, zacienianiu i nasłonecznianiu, aby natychmiast po deserze pożegnać się spiesznie pod byle jakim pretekstem. Kiedy później, szukając zrozumienia, próbowała zagadnąć go telefonicznie na ten temat, powtórzył jednak to samo: „Pasja to wspaniała rzecz”.
To już nie pasja, tylko obsesja, pomyślała wówczas, dochodząc w końcu do wniosku, że granica miedzy tymi pojęciami bywa płynna.
– Wolałabyś, żeby po pracy tkwił przed telewizorem jak inni? – spytał.
Przynajmniej zmieniałby kanały, przemknęło jej przez głowę.
Najgorsze, że była niezadowolona nie tylko z męża, ale również z siebie. Jestem niesprawiedliwa, mawiała, lecz niewiele to pomagało. Powinnam być z niego dumna, a jakoś nie jestem.
Mężczyzna czuł, że żona nie lubi Bolka – jak nazywał dynię – i było mu przykro. Sam – w miarę wzrostu i pęcznienia olbrzymki – miał do niej nabożny stosunek, połączony z czułością. W swojej nieruchomej masie, zdana całkowicie na jego opiekę – wydawała mu się wzruszająco bezbronna, a przybywanie na wadze ponad dwadzieścia kilogramów dziennie wprawiało go w podziw i osłupienie. To był jego pierwszy eksperyment. Zrobił rozsadę z pięciu nasion. Jedna sadzonka była od razu cherlawa i chorowita, więc z niej zrezygnował. Trzy – mimo zagrody z patyków i siatki – padły ofiarą ich jamnika, który przekopał się na drugą stronę. Następnego dnia pies został oddany na przechowanie do przyjaciół. I mimo że żona sama mu to zaproponowała, wiedział, że teraz tego żałuje.
– Wiem, że za nim nie przepadasz, ale musisz przyznać, że jest niesamowity? – spytał w czasie kolacji, pokazując Bolka.
Siedzieli na werandzie, słońce powoli chowało się za horyzontem, bzyczały komary.
– Muszę. – Pokiwała głową.
– Dowiedziałem się o kolejnym hodowcy, z Lubelszczyzny. Chcę tam pojechać w sobotę. Nie liczę, że poda mi swoje wyniki, tego się nie robi, ale kusi mnie, żeby rzucić okiem. Odwiedziłbym rodziców.
– Chętnie się z tobą wyrwę.
Potrząsnął głową.
– A co z nim?
Spojrzała na potwora z obawą.
– Poradzisz sobie – zapewnił spiesznie. – Codziennie widzisz, jak się nim zajmuję. Wrócę jak najszybciej. Byle go nie przeziębić. I nie przekarmić.
– Dlaczego właściwie nazwałeś ją jak faceta? – Wzruszyła ramionami.
– Hodowcy amerykańscy nadają im męskie imiona.
– Ale po polsku „dynia” ma rodzaj żeński, więc mogłaby być na przykład Kaśka – zaproponowała.
– Może... następnym razem. – Odsunął talerz i wstał.
– Następnym razem?! – krzyknęła z niedowierzaniem. – Chyba nie zamierzasz...
Przecież wiesz, że tak... Przygryzła wargi. Teraz już tak będzie zawsze. Od wiosny do jesieni. Musisz się z tym pogodzić.
– Spróbuję z czterema jednocześnie – słyszała jak przez mgłę. – Na różnych nawozach. Jedną można by posadzić tu, drugą tam... – Biegał po trawie, wymachując rękami.
Wyobraziła sobie zamiast kwiatów i poziomek kolejne olbrzymy. Każdy przykryty w nocy inną kołdrą.
– A co z Fifkiem? – spytała.
Ich jamnik odwiedził ich niedawno, ale nie można było spuścić go ze smyczy. Warczał i szczekał na Bolka, jakby zdając sobie sprawę, czemu zawdzięcza tułaczkę.
– Zobaczymy. Nie martw się na zapas.
Przyglądała się, jak robi pomiary dyni, na ich podstawie obliczał ciężar. Widziała, że marszczy brwi, mierzy po raz drugi.
– Trzeba ograniczyć podlewanie – oświadczył. – Za szybko rośnie.
– Jak to: za szybko?
– Może eksplodować. To się często zdarza.
– Nie mówiłeś mi. – Pokręciła głową.
– Teraz mówię. Masz taką minę, jakby to była bomba. – Roześmiał się nagle.
Miała ochotę spytać, jaki jest wtedy huk. I jeszcze, jeśli wybuchnie w nocy, czy może obudzić sąsiadów, ale nie spytała. Zakładałoby to z góry katastrofę, a w końcu wszystko było pod kontrolą.
Nie chcę zostać sama z tym czymś. Czymś, co może wybuchnąć. Nawet jeśli nie jest bombą, pomyślała.
– Nie mógłbyś obrócić w jeden dzień? Gdybyś wyruszył o świcie...
– Powiedziałem już matce, że przyjadę, ale w porządku, odwołam. – Wyjął komórkę.
– Nie odwołuj. Zajmę się ... nim – rzuciła spiesznie, w poczuciu winy.
Wahał się, przekładając telefon z ręki do ręki.
– Lepiej, żebym tu był w nocy. Jeszcze zaśpisz.
– Przecież znamy prognozę. Mogę go przykryć, zanim pójdę spać.
– Tego się właśnie boję. Że zrobisz coś takiego. Wszystko trzeba sprawdzić osobiście. Nie można wierzyć w prognozy.
– Nastawię budzenie – przerwała mu. – Będzie dobrze.
To tylko jedna noc.
*
Kiedy szykował się do drogi, chmury szczelnie otulały ogród.
Było ciemno i nieruchomo.
– Niedobrze – powiedział. – Bolek potrzebuje słońca.
– Nie mamy na to wpływu. – Myślała, że tym stwierdzeniem uspokoi męża, ale oburzył się tylko:
– To jest właśnie najgorsze. Że zawsze może się zdarzyć coś, czemu nie można zapobiec.
– Nie przejmuj się tak. To tylko dynia. Duża dynia, nic więcej.
Tracisz proporcje ważności rzeczy. – Nie chciała tego powiedzieć, to było niepotrzebne, ponieważ niczego nie mogło zmienić.
Poranny pomiar wagi zadowolił mężczyznę. Oczyścił skorupę z liści i patyków, naniesionych przez wiatr, i ruszył do samo chodu.
– Będę dzwonić – mruknął, całując ją przelotnie.
Po raz pierwszy została z nim na dłużej sam na sam. Z „nim”, czy może raczej z „tym”, ponieważ nie mogła zrozumieć, dla czego dała się wciągnąć w personalizację olbrzymki. Nawet określanie jej jako „potwora” zakładało, że uznaje ją za rodzaj istoty, a nie warzywa, podlegającego jedynie prawom wegetacji.
To wszystko głupstwa, pomyślała, włączając telewizor. Usłyszała o powodzi, trzęsieniu ziemi, epidemii grypy i poszukiwaniu mężczyzny, podejrzanego o makabryczną zbrodnię.
Wolę o tym wszystkim nie wiedzieć. W gruncie rzeczy to on ma rację, oddała sprawiedliwość mężowi. Lepiej koncentrować się na dyni.
Przez kolejną godzinę zajmowała się ogrodem, zerkając od czasu do czasu w stronę Bolka. Od przycinania uschniętych gałęzi oderwał ją dźwięk telefonu. – Wszystko w porządku? – usłyszała męża.
– Tak, oczywiście. Daleko ujechałeś?
Wymienił nazwę niewiele mówiącej jej miejscowości. – Wciąż się waham, czy jednak nie wrócić. Wieczorem – dodał. – Jak chcesz, ale to chyba dość męczące.
– Będę dzwonił – zawiesił głos, jakby czekając na jakieś rewelacje. – To cześć, tak? – spytała niecierpliwie.
Listki zadrżały nagle, a wiotkie łodygi wiesiołka położyły się u jej stóp. Zamruczało w oddali.
– Chyba idzie burza – powiedziała.
– No nie! – wykrzyknął.
– Może przejdzie bokiem – spróbowała go uspokoić, nie wiedząc dokładnie, czego się obawia. – Na wszelki wypadek zdejmę pranie. – Przeniosła wzrok na łopoczące poszewki. – Jedź ostrożnie – zakończyła rozmowę.
Zaniosła do komórki narzędzia, a potem odczepiała ze sznurka duże wilgotne płachty, garnące się do niej, jakby szukały ochrony.
Grzmiało coraz bliżej. W powietrzu wyczuła lodowaty podmuch. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, sypnęło gradem.
Pobiegła do garażu i odnalazła plandekę. Pod jej osłoną przesunęła się w stronę Bolka, okrywając go na tyle, na ile było to możliwe. Czuła się wyczerpana, mokra i zziębnięta.
Wróciła do domu, łyknęła koniaku i wskoczyła do wanny.
Przez niewielkie okienko w łazience zaglądało już słońce. Za chwilę po lodzie nie będzie śladu, pomyślała. Było jej przyjemnie ciepło, leżała w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, gdy znów usłyszała komórkę. Po chwili wahania, ślizgając się na polakierowanych deskach, dopadła telefonu.
– Zadzwonię później – rzuciła do słuchawki, widząc na ekraniku imię męża.
– Dlaczego?
– Wyskoczyłam z wanny.
– Kąpiesz się? O tej porze?
– Padał grad. Zmarzłam. Zadzwonię.
– Grad?!
Przerwała rozmowę i wróciła po ręcznik. Oddzwoniła już ubrana, ściskając w dłoni kubek z herbatą.
– Nie martw się. Osłoniłam ją plandeką. Nic jej się nie po winno stać.
– Ale jeszcze nie sprawdziłaś?
– Nie. Teraz już jest słonecznie. Zaraz ściągnę ten plastik.
– O Boże – jęknął. – Przecież może się zaparzyć. Odsłoń go natychmiast!
Tym razem to on się rozłączył. Dopiła herbatę, nie reagując na dwa kolejne telefony, i dopiero wtedy wyszła do ogrodu.
Rozciągnęła mokrą płachtę przed garażem, żeby przeschła.
Olbrzymka wyglądała tak samo jak przed gradobiciem. Nic nie jest w stanie jej zaszkodzić, to przecież widać gołym okiem. On jest naprawdę stuknięty, pomyślała o mężu bez złości.
Była pewna, że wróci wieczorem, ale jednak położyła się spać samotnie. Dziwiła się trochę, że więcej nie dzwoni, sama też nie miała ochoty na rozmowę.
Budzik postawił ją na nogi o drugiej. Podniosła się niechętnie, by spojrzeć na termometr. Znów było zimno.
Otuliła się szlafrokiem i w półśnie, wlokąc za sobą wielką kołdrę, wyszła do ogrodu. Skóra dyni była napęczniała i zimna. Tuczymy cię i tuczymy, to sprzeczne z naturą. Nieoczekiwanie znalazła się pod przykryciem. Przypomniała sobie chwilę, kiedy zobaczyła postać męża w analogicznej sytuacji i to, co wówczas przyszło jej do głowy.
Przylgnęła do olbrzymki. Po chwili miała wrażenie, że ta oddaje jej ciepło, a nawet zaczyna oddychać. W gigantycznym wnętrzu toczyło się tajemnicze życie, kobieta wyobrażała sobie pestki wielkości kajaków oraz nabrzmiałe od oczekiwania cielsko. To nasza wina, że jesteś, jaka jesteś, ziewnęła, wsłuchując się w odgłos otwieranej bramy, szum silnika i trzask drzwiczek. Już chciała wyjść na zewnątrz, kiedy stanął obok. Dotykając czubków jej palców, obejmował olbrzymkę z drugiej strony.
– Pójdę spać – szepnęła, ale nie odpowiedział.
Rano pijąc kawę, patrzyła, jak mąż mierzy dynię, a potem klęka. Poza, w której zastygł, wydała się jej na tyle dziwaczna, że uklękła obok.
– Już po wszystkim – powiedział.
Na skorupie rysowało się wyraźne pęknięcie. – Nikt by nie wytrzymał takiego napięcia – zażartowała.
– Trzeba ją stąd wywalić – powiedział. – To nie będzie łatwe.
– Nie rozumiem. – Wzruszyła ramionami. – Dlaczego wy walić?
– Pęknięte eliminowane są z konkursu. Można fałszować ich wagę, wstrzykując do środka wodę.
Dotknęła grubej skóry, wilgotnej od rosy.
– Nie zgadzam się. Przecież ona wciąż żyje i rośnie. – Potrząsnęła głową, a potem poszła do domu po plaster.