Zupa z gwoździa - Anna Onichimowska - ebook

Zupa z gwoździa ebook

Anna Onichimowska

3,7

Opis

Tę wnikliwą, dowcipną i mądrą książkę powinna przeczytać każda normalna kobieta, która chce zrozumieć przeciętnego współczesnego mężczyznę i każdy współczesny mężczyzna ,który i tak nigdy nie zrozumie, w jaki sposób się w to wszystko wpakowujemy. I oczywiście wszyscy pozostali (bez względu na płeć),których codziennie rozczarowuje brak efektownego i natychmiastowego końca świata. Gorąco polecam Maciej Wojtyszko

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (17 ocen)
3
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Anna Onichimowska

Zupa z gwoździa

Strona redakcyjna

Copyright © by Anna Onichimowska

Copyright © by Agencja Edytorska „Ezop”

Zdjęcie autorki na okładce: Tymoteusz Lekler

Copyright © by Agencja Autorska Autograf

Redakcja: Elżbieta Cichy

Opracowanie graficzne i projekt okładki: Anna Niemierko

Skład i łamanie: Mariola Cichy

Wydawca: Agencja Edytorska „Ezop”

01-829 Warszawa, Al. Zjednoczenia 1/226 tel. (22) 834 17 56 e-mail: [email protected]

Warszawa 2013

ISBN 978-83-89133-93-9

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Nie, nie wierzyłem w koniec świata.

A jednak dokładnie 21.12.2012 r. mój świat rozsypał się na kawałki. I już nigdy potem nie miało być tak samo.

Dostałem list od czytelnika z pytaniem o mój osobisty stosunek do końca świata. Będzie, czy nie będzie, Panie Redaktorze? – dopytywał Andrzej z Rudy Śląskiej. Bo jeśli tak, muszę się pospieszyć ze spłatą kredytu... Uczciwość Andrzeja zaimponowała mi, a przekonanie o mojej wszech wiedzy wbiło w dumę. Odpisałem mu szczerze, żeby się nie spieszył, czym naraziłem się automatycznie bankowi BHZ, którego czytelnik był dłużnikiem. Zakładając, że ktokolwiek z tego banku czytuje nasze pismo, a zwłaszcza Listy do redakcji. Od lat zajmowałem się tym właśnie działem. Doradzałem w konfliktach rodzinnych, rozstrzygałem obyczajowe wątpliwości, wysłuchiwałem zwierzeń.

Czasami pisywałem sam do siebie. Bywałem zakochaną bez wzajemności siedemnastolatką, schorowanym emerytem i samotną kobietą w ciąży. Żona zarzuca mi, że już nie wiem, kim naprawdę jestem. Podobno przestała nadążać za moim sposobem myślenia i to ją niepokoi.

„Śpiąc, wyglądasz czasem na kogoś zupełnie innego” – po wiedziała niedawno, a kiedy spróbowałem się dowiedzieć, na kogo konkretnie, zdenerwowała się, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. „Jakbyś śnił sny należące nie do ciebie” – sprecyzowała dzień później. „Patrząc na twoją twarz, czuję, że śpię z kimś, kogo nie znam”. Poradziłem jej, żeby lepiej nie przypatrywała mi się tak uważnie, skoro ją to wytrąca z równo wagi. Podsunąłem nawet łagodne środki nasenne, ale tylko potrząsnęła głową, że nie chce.

Problem między nami polega na tym, że przez te 25 lat bycia razem ona często werbalizuje, czego nie chce, a rzadko, czego chce. Czuję, że nie podoba jej się to, co robię, mnie też nie bardzo, ale nie mam lepszego pomysłu.

Chętnie pracowałbym w innej gazecie, nie jestem jednak wziętym dziennikarzem, moja ciekawość świata jest wybiórcza i fragmentaryczna i miewam kłopot z wgłębia niem się w problem. Tu żona ma rację – jestem powierzchowny, ponieważ wkurza mnie dzielenie włosa na czworo. Właściwie to mam szczęście, że mimo licznych redukcji i zmian jeszcze mnie nie wylali. To pewnie przez te listy, które ludzie potrzebują do kogoś pisać. O tym, że coraz częściej po mojej poczcie wiatr hula, wiem tylko ja.

No i żona. Nigdy nie przyznałem się nikomu z redakcji, że pisuję sam do siebie.

Kilkakrotnie istnienie gazety wisiało na włosku. Ratowaliśmy się zdjęciami golasów i preparowanymi skandalami, problematyczną popularność zdobyły przedruki mojego kulinarnego bloga Zupa z gwoździa oraz kolumna promująca grubasów Bez diety i wysiłku. Słowem – dryfujemy po powierzchni, od czasu do czasu zahaczając o kry i rafy, ale od czegóż szalupy ratunkowe? Koniec świata był fantastycznym newsem, na którym żerowała większość mniej lub bardziej poważnych periodyków i portali. Obok wypowiedzi naukowców, wróżek i jasnowidzów, mnóstwo miejsca zajęły apokaliptyczne wynalazki oraz rady, co robić, żeby się nie dać.

Najlepiej są przygotowani Amerykanie i Rosjanie. W Tomsku na półkach sklepowych pojawił się „apokaliptyczny zestaw”, który idzie jak świeże bułeczki. Na zestaw składa się: opakowanie kaszy gryczanej, puszki mięsne lub konserwy rybne (do wyboru), zupka błyskawiczna z makaronem, świeczki, zapałki, kawałek sznurka, notes, długopis, jod, aspiryna, scyzoryk, mydło i wódka. Na Ukrainie zestaw zmodyfikowano – w wersji dla pań za miast gorzałki zawiera butelkę szampana, dla panów – dodatkowo prezerwatywy. Po przeanalizowaniu wszystkich wyżej wymienionych produktów, doszedłem do wniosku, że jestem całkiem nieźle przygotowany. Przypomniałem sobie, że kaszy gryczanej mam nawet dwa opakowania i jedno mogę zużyć bez uszczerbku dla żelaznego zapasu dziś wieczór.

Myślę, że gdybym zaczynał od nowa, zostałbym bajkopisarzem albo kucharzem. Właściwie jestem po trosze jednym i drugim. Kilkanaście lat temu wydałem dwie książki – O krasnalu, który niczego się nie bał oraz Myszka piratem. Nie doczekały się żadnych recenzji i większość nakładu sam wykupiłem, ale bez reklamy i szumu medialnego, było to do przewidzenia. Próbowałem iść za ciosem, jednak wydawca nie zareagował na moje kolejne próby zaistnienia na rynku. Czytywałem swoje dzieła córce, kiedy była w odpowiednim wieku, słuchała bez sprzeciwu i mówiła, że fajne. Podobały się też dzieciom sąsiadki, w ogóle nikt mi nie powiedział słowa krytyki, nawet żona. Jedyne, co jej przeszkadzało i przeszkadza do dziś, to paki książek zawalające piwnicę. Kiedyś je rozdam, ale wciąż mam problem, żeby się z nimi rozstać.

Gotować uwielbiałem od zawsze i całe szczęście, że żona nigdy nie próbowała konkurować ze mną w kuchni, bo tego bym nie zniósł. O ile nie znam wielu bajkopisarzy celebrytów, o tyle kucharzy mogę wymienić około dziesięciu, z pamięci i to natychmiast. Ostatnio zawód ten niesamowicie wprost zyskał na prestiżu. Nie miałbym nic przeciwko byciu celebrytą, tak mi się przynajmniej wy daje. Żona mogłaby wreszcie zakładać swoje koktajlowe sukienki, które namiętnie kupuje na wyprzedażach i może byłaby mniej sfrustrowana. W telewizji programy kulinarne biją rekordy oglądalności, a ich autorzy prześcigają się w pomysłach, dokąd tu nie pojechać, a wszystko pod pretekstem kolekcjonowania smaków. Nie jestem fanem podróży i przyrządzam potrawy z tego, co mam pod ręką, nie narażałbym więc podatników na opłacanie swoich fanaberii. Być może prawdziwi kucharze miewają zawsze pod ręką mąkę kasztanową, ser z jaka, czosnek niedźwiedzi i olej z pinii, ale przysięgam, że się bez tego oby wam, a i tak efekty bywają spektakularne.

Swoimi doświadczeniami dzielę się, o czym już wspomniałem, na blogu Zupa z gwoździa. Prostota proponowanych przepisów ściąga na mnie gromy rozmaitych szyderców i prześmiewców, jednak moim zdaniem w tym morzu konkurencji dobrze się czymś wyróżniać. Oprócz kilku po chlebnych opinii, doczekałem się znacznej ilości zjadliwych komentarzy, w których wymyślano mi od prymitywów, kmiotków i słoików, chociaż co jak co, ale po trafiłbym, gdyby mi na tym zależało, udokumentować swoje szlacheckie pochodzenie do szóstego pokolenia wstecz. Wystarczy powiedzieć, że moja cioteczna prababka miała zamek w Transylwanii. Może nawet mógłbym go odzyskać, jeżeli bardzo bym się uparł. Nie rozmawiałem o tym nigdy z żoną w obawie, że zbytnio opanuje jej wyobraźnię.

Czasami myślę, że moja żona jest chciwa. Tyle rzeczy chciałaby mieć. I to, i tamto. A niczego się nie pozbywa.

Ma mnóstwo ubrań w rozmaitych rozmiarach, torebek, zdjęć, świnek-skarbonek, opróżnionych najwyżej w poło wie flakonów z perfumami, szkoda miejsca i czasu, żeby to wyliczać. Tak czy owak, w zamku nareszcie miałaby dosyć miejsca na wszystko i jeszcze parę kilometrów do zapełnienia w przyszłości. No ale przyszłości już nie ma.

Miesiąc i tyle. Za mało, żeby odzyskać zamek, za mało na większość rzeczy, na które miałoby się ochotę.

Podobno kobiety namiętnie kupują, kiedy są w dołku. Nie mogę nazwać żony zakupoholiczką, jednak nic nie potrafi jej tak poprawić nastroju jak nowe buty. Nie mam tego za złe, chociaż mój sposób jest znacznie tańszy. Rzucę tylko okiem na pewną małpę z Borneo i już mi lepiej. To niebywały, rozbuchany i przesadzony w swoim rysunku żart Stwórcy, zwany nie bez powodu nosaczem.

Od kiedy go zobaczyłem, po prostu mi odbiło. Myślę o nim regularnie i częściej niżby wypadało oglądam jego zdjęcia w necie, szczególnie w momentach spadku nastroju.

Moja żona twierdzi, że przechodzę andropauzę i stąd u mnie te wahania – od euforii po depresję. Euforycznymi nazywa stany, kiedy udaje mi się coś wyjątkowo dobrego ugotować albo przejechać miasto, unikając korków. De presyjnymi wszystkie pozostałe. Zakładając, że ma rację, chęć oglądania nosacza jest bardziej niż uzasadniona.

Każdy ma własne sposoby odreagowywania stresu. Ciekawe, że nie bardzo już pamiętam, jak sobie z tym radziłem kiedyś.

Może wówczas wkroczyłem w andropauzę i wcześniej żadnych antydepresantów nie potrzebowałem. Jednak moim zdaniem, żona nie powinna mieć mi tej drobnej słabości za złe. Nie upijam się, nie jestem hazardzistą ani dziwkarzem, nie czepiam się byle czego, myję się dwa razy dziennie. Czasem zerknę sobie na nosacza i tyle.

Staram się zresztą robić to dyskretnie i bez ostentacji, ponieważ kiedy po raz kolejny żona przyłapała mnie z nim nos w nos stwierdziła, że powinienem się leczyć. I że jestem perwersyjny. No, tu mi zabiła ćwieka. Bo może i jestem, ale na pewno nie ma to nic wspólnego z tą małpą.

Jak powszechnie wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach, a szczegół u nosacza taki że ho, ho. Stąd, jak sądzę, su gestia perwersji. Nie to, że wierzę w rychły koniec świata, ale tyle się o tym mówi i pisze, że nie sposób w ogóle nie brać tego pod uwagę.

W leśnym domku mamy bardzo głęboką piwnicę. Kiedyś teść próbował hodować w niej pieczarki i lał bez opamiętania wodę, więc jest dość wilgotna, trudno, na schron w sam raz. Tylko jak to niby miałoby w praktyce wyglądać?

W dniu zero bierzemy urlop – my plus córka z zięciem i ich jamnikiem – jedziemy sobie do tego domu z „apokaliptycznym zestawem” rzecz jasna, zamykamy się w piw nicy i czekamy, co będzie? Próbowałem o tym rozmawiać z żoną, nie potraktowała mnie poważnie. Zwróciła mi cierpko uwagę, że urwał się wieszak w łazience i może tym bym się wreszcie zajął, zamiast końca świata.

Ostentacyjnie zabrałem się za przygotowywanie kolacji.

Kotlety z kaszy gryczanej (ugotowana kasza, jajka, cebula, pieczarki lub jakiś ser, przyprawy, może być natka albo szczypiorek). Zamieściłem przepis na blogu, podobno był niedokładny i jednym się kotlety rozłaziły, inni nie wiedzieli, w czym je obtoczyć, a jeszcze inni marudzili, że nie zrobią, bo sam opis im nie smakuje. Ich sprawa.

Ja lubię, żona też, a w tym konkretnie momencie chodziło mi o zajęcie się czymkolwiek, co usprawiedliwiałoby nie chęć do montowania wieszaka.

Prawda jest bolesna: jakiś czas temu pożyczyłem komuś wiertarkę i nie mam pojęcia komu. Wypytywałem w pracy, nikt się nie przyznał. Podejrzewam szwagra, on też się wypiera. Gdybym powiedział żonie, o co chodzi, zrobiłoby się piekło. W sposób naturalny wiertarka należała również w połowie do niej, a jak już wspominałem, ona bardzo nie lubi niczego wypuszczać z rąk. Wolę więc uchodzić za lenia i abnegata, któremu kompletnie nie przeszkadza, że ręcznik wisi sobie na haczyku.

Do kotletów z kaszy podałem surówkę z kiszonej kapusty – samo zdrowie. Jedliśmy w milczeniu. Myślałem trochę o kombinacjach różnych kasz, trochę o liście, który do stałem od żonatego geja z rozdrapami moralnymi i bardzo mało o nosaczu. Nie mam pojęcia, o czym myślała żona. Kiedy podniosłem się, aby wstawić wodę na herbatę, zaproponowała scrabble. To jedna z moich ulubionych gier, jednak dzisiaj czułem się jeszcze bardziej aspołeczny niż zazwyczaj.

– Wolałbym nie. – Pokręciłem głową. Zaraz potem prze straszyłem się, że powróci temat wieszaka, więc spiesz nie zredagowałem swoją wypowiedź od nowa: – Mam sporo pracy, lecz jeśli bardzo chcesz...

Jak z czymś nawalę, to nie ze swojej winy, mówiły moje oczy.

– Chcę – przyznała, patrząc w okno. – Miałam okropny dzień.

Pewnie remanent, reklamacje albo upierdliwy klient.

Pralka, lodówka i te inne rzeczy na elektryczność ze sznurkiem. Najciekawsze opowieści dotyczyły zwykle klientów, ale na wszelki wypadek wybrałem scrabble.

Gra posuwała się wolno – mieliśmy na zmianę same samogłoski albo spółgłoski, krzyżówka zrobiła się zwarta jak stado stłoczonych w kącie baranów, sam czułem się jednym z nich, próbując ułożyć słowo za pomocą liter HŹŁŁUUÓ. W rezultacie wygrała żona, niewielką przewagą dziewięciu punktów.

Zbierając kostki do woreczka, powiedziała nagle:

– Ostatniej nocy mamrotałeś „serafin”. Kilkakrotnie.

– Serafin? – zdziwiłem się. – Jesteś pewna? Może szaf ran? To bardziej prawdopodobne.

– Jestem pewna. Nie pamiętasz, co ci się śniło?

Wzruszyłem ramionami.

– W życiu nie myślałem o serafinach.

– To anioły ogniste. Najważniejsze w hierarchii.

Wyraźnie kołatały się jej wciąż po głowie jakieś strzępy wiedzy. Kiedyś chciała zostać zakonnicą. Potem wróżką.

W rezultacie skończyła psychologię i sprzedaje sprzęt AGD.

– No i co z tymi aniołami? – Ziewnąłem.

Roześmiała się.

– Właśnie dokładnie o to pytam ciebie. Może mają jakiś związek z końcem świata?

– Pewnie tak – przyznałem. – Obwieszczają, jak sądzę.

Jestem pewien, że się przesłyszała i że śniłem jednak o szafranie. Jako zdeklarowany ateista nie wierzę, żeby nawet w snach pojawiały mi się istoty z zaświatów. Chyba, że byłem wówczas kimś innym. Cokolwiek miałoby to znaczyć.

Wątróbki na gnieździe / Dwudziesty pierwszy dzień przed końcem świata

/ Dwudziesty pierwszy dzień przed końcem świata /

Moja żona mówi, że się spóźnimy. Stoimy w korku, a ona wciąż próbuje rozmawiać przez komórkę, która nie działa.

Nie wiadomo, dlaczego nie działa, jeszcze przed chwilą było okej. Mówię, żeby wyjęła baterię i kartę SIM, córka dodaje, żeby wyłączyła i włączyła.

– Już to wszystko zrobiłam – rzuca żona.

Widzę, że jest wściekła, chociaż udaje, że nie jest. Nawet się uśmiecha i nawet jej z tym ładnie, z tą mieszaniną wściekłości i uśmiechu. Mogę to dokładnie obserwować, bo wciąż stoimy.

– Trzeba było pojechać inaczej – mówi.

– Niby jak? – pytam.

Więc mi tłumaczy, a ja jej odpowiadam, że tam jest za wsze jeszcze gorzej.

– Nie wiem, czy można gorzej albo lepiej stać – słyszę z tyłu.

Jedziemy do teatru. To nasz prezent dla córki na rocznicę ślubu. Premierowy spektakl, a potem kolacja. Umówiliśmy się z zięciem przy kasach. Wciąż mamy szansę wejść na salę przed ostatnim dzwonkiem. Zięć pewnie już czeka. Jest zawsze przesadnie punktualny, to znaczy przychodzi sporo wcześniej i potem krąży pod domem, żeby nacisnąć dzwonek dokładnie o czasie. Obserwowałem to kiedyś przez okno. Jak tak chodzi i co chwila patrzy na zegarek. Może stomatolodzy tak mają, nie wiem.

Jest jedynym, którego znam osobiście. Nie korzystam z jego usług, aby nie przenosił na mnie ewentualnych domowych frustracji i żalów. Nie zawołałem go wówczas, zachęcając do wcześniejszych odwiedzin z delikatności, a nie z sadyzmu. Bo mogłoby mu się zrobić głupio. Mnie by się na pewno zrobiło.

– Zielone!!! – słyszę, więc ruszam posłusznie, aby za pół minuty znowu się zatrzymać. Wszyscy uciekają z naszego pasa. Pewnie coś się rozkraczyło albo znów łatają dziurę w jezdni. Jeden diabeł.

– Robisz nam na złość, czy jak? – W głosie żony brzmi histeria.

– Nie rozumiem – mówię zgodnie z prawdą.

– Bujasz gdzieś w obłokach, zamiast się postarać. O czym myślisz, no powiedz.

Nie powiem, za nic na świecie, dla naszego wspólnego dobra.

Córka odbiera komórkę.

– Jesteśmy dopiero w połowie drogi...- kłamie, nie wiem po co. – Nic na to nie poradzę – podnosi głos. – Jak zwykle, tak... Trzeba było... Jak chcesz... To ty się wściekasz...

Udaje mi się zmienić pas. Jedziemy ze dwieście metrów, chcę wrzucić trójkę, gdy znów wszystko staje. – Za skrzyżowaniem będzie już z górki. – Staram się brzmieć optymistycznie.

Do przedstawienia mamy wciąż dziesięć minut.

– Wiktor kupił sobie od kogoś bilet – komunikuje córka.

Wiktor to jej mąż, którego nie wiedzieć czemu często nazywam Franciszkiem.

– Po co mu dwa? – próbuję być dowcipny.

– Może dobrze, żeby chociaż on obejrzał całe przedstawienie. Opowie nam, co było na początku.

– To Szekspir – przypominam.

– Jedź!!! – krzyczą obie.

Przejeżdżam skrzyżowanie na czerwonym, łapiąc kątem oka błysk kamery, to będzie bardzo kosztowny prezent, myślę, kombinując jednocześnie, jak najsprytniej pod jechać pod teatr, żeby dało się zaparkować. Ale przecież i tak one wiedzą lepiej, więc proszę o radę.

– Ty jesteś kierowcą – odcina się żona, a córka dodaje, że już i tak wszystko jedno.

– Nie rozumiem, co nam szkodziło ruszyć kwadrans wcześniej – pogrąża mnie któraś z nich, bo to naturalnie ja się grzebałem.

– Zrobiłem to celowo – przyznaję, ponieważ i tak, co po wiem, zostanie użyte przeciwko mnie. – Makbet rozkręca się dopiero w trzeciej scenie „Tak ponurego dnia i tak pięknego, Jak żyję, nigdy jeszcze nie widziałem” – rzucam cytatem, efektownie wpasowując się w miejsce między fordem a czymś tam, mocno zabłoconym. – No i zdążyliśmy. – Uśmiecham się niedbale.

Do rozpoczęcia przedstawienia mamy wciąż dwie minuty.

Przepychamy się do swoich miejsc, gdy gaśnie światło.

Ktoś na nas syka niecierpliwie, inny jęczy, że niby prze szliśmy mu po stopach, myślę, że depcze głównie córka, próbując mimo niesprzyjających okoliczności wypatrzeć gdzieś swoją drugą połowę. Kiedy kurtyna się unosi, siedzimy.

Na scenie trzy laski w skąpym przyodzieniu. Wiedźmy.

Tekst z grubsza znam, chyba że reżyser coś własnego do pisał, po tym, co widzę, mogę się spodziewać wszystkiego najgorszego. Nie to, że mam coś przeciwko laskom w bieliźnie, mogłyby nawet hasać na golasa, to byłoby bliższe duchowi czasów od tych triumphów czy feline, do tego szpilki, odważna koncepcja. Muszę kupić program, żeby sprawdzić, co za debil projektował kostiumy i w ogóle robił scenografię. Albo po co wchodzić w koszty, sprawdzę w necie. Czarnula niezła, tylko trochę za bardzo się miota. Nadekspresyjna. Przymykam oczy, bo już się nimi trzema nasyciłem, wiem, w którą to pójdzie stronę i kom pletnie mnie taka interpretacja nie kręci. Nie znoszę taniego uwspółcześniania klasyki. Chętnie bym się zdrzemnął, ale jest za głośno. Próbuję się wyłączyć, myślę sobie, co będzie w menu włoskiej knajpy, gdzie zarezerwowałem stolik. Umiarkowanie lubię włoską kuchnię, chociaż na szczęście jest mniej wymyślna od francuskiej, ale to ma być ich wieczór, nie mój. Wyobrażam sobie spaghetti, jest długie i nudne, już prawie udało mi się wkręcić wraz z nim na widelec, gdy budzi mnie sygnał komórki.

Tuż obok. Odwracają się ku nam oburzone twarze, „la cucaracha, la cucaracha” komórka śpiewa coraz głośniej, przerażona żona przetrząsa torebkę, Lady Makbet (identyfikuję ją dzięki małej czarnej i kozakom za kolano) mimowolnie podryguje w takt hiszpańskich rytmów, na chwilę dramat zamienia się w farsę, ten i ów parska śmiechem, dominuje jednak atmosfera potępienia.

Wobec nas, profanów, idiotów, którzy nie dość że depczą ludziom po odciskach, to nie wiedzą, jak się zachować w świątyni sztuki. Komórka milknie, zanim żonie udaje się ją odnaleźć.

– Przecież nie działała – szepce do mnie, klepię ją pocieszająco po dłoni.

– Dobrze, że już działa.

Nie wierzę zarówno w serafiny jak i w siły nieczyste, ale cóż jednak innego jak nie one naprawiły telefon w tak mało stosownym momencie? Próbuję sobie na pociesze nie wyobrazić nosacza, jednak nie ma to jak zderzenie wzrokowe. Czas do przerwy upływa mi na oczekiwaniu ko lejnych skocznych rytmów z torebki żony, szczęśliwie nic takiego się nie dzieje.

Kurtyna opada, bijemy brawo, aby po chwili w pełnym świetle łowić spojrzenia sąsiadów, zerkają na nas spod oka, szturchają porozumiewawczo, to oni, ci od la cucarachy.

– La cucaracha – nucę porozumiewawczo, żeby nie mieli wątpliwości, że to my, i nie posądzali Bogu ducha winnych widzów z prawej i lewej strony. – Przestań... – błaga żona.

Córka udaje, że nas nie zna, i tylko przez przypadek siedzi obok. To znaczy stoi, bo wszyscy mamy ochotę rozprostować kości.

– Muszę znaleźć Wiktora – rzuca cierpko, kiedy się trochę przerzedziło.

– Spróbuj do niego zadzwonić – radzę.

Po chwili jesteśmy sami, żona odnajduje nieszczęsną komórkę.

– Teraz nie działa... – szepce wstrząśnięta.

Przychodzi mi do głowy, żeby telefon oddać do szatni, nigdy nie wiadomo, kiedy mu znowu odbije. Biegniemy na dół, przy szatni pusto, zaledwie kilka osób rezygnuje z dalszego ciągu. Chowamy przedmiot wpadki do kieszeni płaszcza.

Chętnie napiłbym się kawy, ale przy barze wije się długa kolejka, więc snujemy się tu i ówdzie, żona ogląda w co kto się ubrał, planując przyszłe zakupy.

– Jak wrażenia? – pytam, byle coś powiedzieć.

Od razu widzę, że ona nie wie, co o tym myśleć. Bo może to sztuka przez duże S, ta cała interpretacja, i jak powie, że jej się nie podoba, tylko się wygłupi. Albo odwrotnie, na dwoje babka wróżyła.

– Mieszane – mówi w końcu ostrożnie, widzimy zbliżających się ku nam młodych, dusery powitalne przerywają dalszą ewentualną wymianę zdań.

Będzie na to niestety jeszcze czas, myślę smętnie, kierując się w stronę widowni. – Słyszeliście? – zagaja zięć. – Zawsze się znajdzie na widowni jakiś dupek, który nie wyłączy komórki. Nie do pojęcia!

Córka boleśnie szczypie moje ramię, dziedziczne po ką dzieli. Za kogo ona mnie uważa, myślę, przytakując mu z zapałem.

– W dodatku ta melodyjka! – ciągnę. – Szlagier z brodą.

Gdyby to jeszcze spolszczyć... O karaluchu, o karaluchu! – nucę fałszywie.

Tym razem szczypie mnie żona.

Do końca przedstawienia przetrwałem w półśnie, wypracowałem sobie jeszcze w szkole taki sen z otwartymi dla niepoznaki oczami. Człowiek nie chrapie, wygląda w miarę przytomnie, a jest zupełnie gdzie indziej. Nie to, że myślałem całkiem nie na temat, zastanawiałem się nad Szekspirem i Hamletowskim „być albo nie być”. Po liczyłem szybko, że do 21 grudnia zostało nam równo 21 dni i ta niespodziewana zbieżność wydała mi się nagle kabalistyczna.

Tu „być albo nie być” w nieco innym wydaniu, tu koniec świata, wszystko zaczęło mi się ze wszystkim wiązać, zupełnie jakbym był własną żoną, bo normalnie to ona tak ma. W chwili, gdy wydawało mi się, że coś zaczynam rozumieć, rozległy się brawa, trzeba było wstawać, potem kolejka do szatni.

Wybrałem restaurację, do której mogliśmy dojść na piechotę. Tu również była szatnia, rzecz w knajpach coraz rzadsza, a obok nasz stolik z dumnym napisem „rezerwacja”. Brak tłoku, ale też lokal nie świecił pustkami, więc z samej frekwencji trudno było wywróżyć cokolwiek.

Dość szybko pojawiła się miła panienka z menu.

Zamówiliśmy karafkę wina i wodę, po czym zagłębiliśmy się w lekturze.

Carpaccio z krewetek królewskich, owinięte w miecznika z lazurowych wód Atlantyku, w mięciutkim łożu z rukoli.

Dopisałbym chętnie do łoża baldachim, ale niestety karta jest zafoliowana.

Stek z rekina w wesołym towarzystwie marcheweczek julienne. No tak, będąc w towarzystwie rekina, bezpieczniej jest być marchewką.

Dorsz z solą pod pikantną kołderką. Wyobraźnia mnie za wodzi, co tam się musi odbywać.

Kalmary w sosie winnym wsparte na tortilli. Biedna tortilla, dźwigać pijaków, żadna frajda.

Zdecydowanie nie mam ochoty na ryby ani owoce morza.

Panienka staje nad nami z pytającym uśmiechem.

Córka zamawia kotlet z dzika na postumencie pieczonych buraków, żona tagliatelle z orzeszkami piniowymi, otoczone chrustem z jarmużu, a zięć wątróbki cielęce na gnieździe z brokułów, z pieczonymi kasztanami, nadziewanymi szynką parmeńską i wędzonym pieprzem, pod dymną osłoną.

Jest mi trochę niedobrze, wzrok miłej panienki zawisa na mnie, znikąd pomocy, nie mogę po prostu poprosić o herbatę z mięty, otuloną szklanką, mogę, nie mogę, a niby kto mi zabroni. Więc proszę. – Tylko? – pyta zdezorientowana kelnerka.

– Zamów coś... – błaga żona.

– Omlet wsparty na patelni – kapituluję. – Albo może le piej... – myślę przez chwilę, w końcu jestem we włoskiej knajpie – spaghetti skołtunione we wrzątku, ze szczyptą morskiej soli.

– Niech pani się nie przejmuje, on tak zawsze. – Córka uśmiecha się z przymusem.

Nie rozumiem, dlaczego one obydwie czują się w obowiązku, aby mnie tłumaczyć. Jakbym był niepełnosprawny umysłowo.

– To w końcu co mam podać? – Panienka na pewno nie takich świrów widziała, zachowuję się spokojnie, nie ma powodu do obaw.

Żona znów mnie szczypie, tym razem w udo pod stolikiem. Sądzę, że to żona, córka raczej by się nie ośmieliła, mam nadzieję, że zięć tym bardziej. Na ogół szczypią kobiety, nie wiem czy wszystkie, jestem monogamistą. Postanawiam sobie z nią o tym porozmawiać. Naturalnie nie tutaj i nie teraz, na tyle wyczucia to nawet ja mam.

– Spaghetti z wody. Osobno oliwa i parmezan. – Zatrzaskuję kartę. – W razie problemów, mogę zapłacić jak za coś pod kołderką.

Z tym płaceniem to bryluję, zgrywając Rockefellera. I tak dzisiaj zrobię na karcie debet, ale jakie to ma znaczenie w obliczu końca świata. Niech nawet zamawiają deser, co mi tam. Przypomina mi się Andrzej z Rudy Śląskiej i jego całkiem odwrotne podejście do tego zagadnienia. Po prostu jest uczciwszy, przemyka mi przez głowę, jakoś mnie to odkrycie nie stresuje.

Zamówienie złożone, wznosimy toast, oni winem, ja wodą, jako kierowca.

– Trzeba było przyjechać taksówką – mówi zięć. – Mógł by tato się napić.

Nie znoszę jak do mnie mówi „tato”, w ogóle chyba średnio akceptuję, co i jak mówi. Córka uważa, że się czepiam. Żona w zasadzie też, chociaż często mam wrażenie, że raczej przez solidarność z córką, niż z własnego przekonania.

– Jest porządnym człowiekiem. Ciężko pracuje, dobrze zarabia, przystojny, dba o dom... – wyliczała mi niedawno jego zalety, nie przesadziła w niczym, ale i tak jakoś go nie lubię.

Zaczynamy mówić o sztuce, jednak nie wypada tak przejść nad tym, co się widziało, bez słowa komentarza.

Ja chętnie bym przeszedł, nie chcę się kłócić, a jestem pewien, że będziemy mieć z Franciszkiem inne zdanie.

Wiktorem, znaczy. Może dlatego mam z nim problem, że on nigdy nie kwestionuje autorytetów. I jeśli sławny reżyser – a sławny! – dostał dotację – niemałą! – z ministerstwa na zrealizowanie Makbeta w nowym tłumaczeniu i jeśli krytycy pochwalili – ostrożnie – znaczy, że jest dobrze i kropka. A jak komuś się nie podoba – to albo się nie zna, albo kontestuje dla zasady, albo zwyczajnie zazdrości. Bo też chciałby dostawać dotacje i pracować z takimi ładnymi aktorkami, a nie odpowiadać na listy różnych nieszczęśników. Na wszelki wypadek skupiam się na samym przekładzie, choć to zwykła hucpa, słuchałem piąte przez dziesiąte, a poza tym nie pamiętam na tyle dokładnie poprzedniej wersji, aby mieć prawo głosu.

No ale chwalę, bo to, co słyszałem, brzmiało potoczyście.

Tu go trochę zatyka, że taki erudyta ze mnie, nawet daje temu wyraz. Mam na końcu języka ripostę, że nie śmiał bym się wypowiadać na temat plombowania jedynek, co innego literatura, skończyło się kiedyś polonistykę, a jak.

Tymczasem wjeżdżają na stół kołderki, gniazda i postumenty, kelnerka wyjaśnia z uśmiechem, które danie do kogo należy, tylko z moim nie ma wątpliwości. „La cucaracha, la cucaracha” dobiega od strony płaszczy, szatniarz wierci się, rozgląda, za chwilę się domyśli, czyja to komórka, gotów nas zawołać z uprzejmości. Na wszelki wypadek idę do toalety. Nad pisuarem duży napis flamastrem: „czy ktoś widział mojego psa?!” Chcę odpowiedzieć „ja widziałem”, ale oczywiście wypisał mi się długopis.

Więc wracam do stolika, pożyczam od Franciszka – ma tylko on, co prawda czerwony – i lecę z powrotem.

Odprowadzają mnie w obie strony uważne spojrzenia, nikt o nic nie pyta.

– Jedz, bo ci wystygnie – mówi żona.

Jem, dobre, nierozgotowane, w sam raz. Oliwa też w po rządku, parmezan smakuje jak parmezan, już wiem, którą knajpę polecać w przyszłości. Widzę córkę przytulającą się do zięcia i znów próbuję zgłębić tajniki kobiecego serca. Wcale mi się własne myśli nie podobają, dobrze, że im dobrze, w końcu o to chodzi. Nam też dobrze, przebiega mi przez głowę i patrzę z czułością na żonę, jak dzielnie się przedziera przez jarmużowy chrust.

Przy kawie gawędzimy leniwie, oni planują wakacje, a my nie, no bo przecież Majowie, wróżby i znaki. Żartujemy jednak ostrożnie, licho nie śpi, podobno są kolejne sygnały, że coś jest na rzeczy. Teraz zięć musi do WC, diabli nadali, tego nie przewidziałem. Po powrocie skrzętnie omija mnie wzrokiem.

Wszystko jest już wypite i zjedzone, pora na rachunek.

Zera mi się plączą, ale uśmiecham się niedbale, podając młodej kartę.

– Reszty nie trzeba – żartuję, zięć wyciąga z portfela dychę i kładzie w koszyczku, panisko. Dorzucam drugą, żeby nie było jego na wierzchu, zresztą przy kwocie, na jaką nas skasowali, dycha to obciach.

Ulice są teraz puste, będziemy migiem.

– Podrzucimy was – mówię do córki.

Jednak nie podrzucimy. Siebie też nie. Mam skute koła, to dlatego udało mi się znaleźć miejsce do parkowania, eureka. Opel też skuty, podobnie jak brudas. Koszt imprezy się podwaja, nie żebym z tego powodu skakał z mostu, ale wizja końca świata zaczyna być nawet całkiem niezłą opcją.

Słone paluszki

/ Szesnasty dzień przed końcem świata /

Według ostatnio przeprowadzonych badań, około trzy nastu procent ankietowanych rodaków zadeklarowało, że wierzy w rychły koniec świata. Podobno w Chinach i Rosji ten odsetek jest wyższy. Jadąc metrem do pracy, zastanawiam się, kto jest w tym wagonie za, a kto wręcz przeciwnie. Większość wygląda na takich, którzy wstrzymują się od głosu. Będzie, co ma być, i tyle. W gruncie rzeczy jest to postawa o tyle słuszna, że i tak nie mamy na to wpływu.

Tak samo jak na przykład nosacz. On ma nawet gorzej, bo należy do gatunków zagrożonych wymarciem. Więc koniec świata nosaczy jest według wszelkiego prawdopodobieństwa bliższy niż nasz. Robi mi się przykro, jakbym dostał wiadomość o ciężkim stanie zdrowia bliskiej osoby. Z tego wszystkiego o mało nie przejeżdżam swojej stacji.

Mamy mieć zebranie, czuję się nieprzygotowany, będę improwizował, nie ma rady. Zapowiada się burza mózgów na odwieczny temat – czym tu zwabić czytelników, żeby przebić konkurencję. Moim skromnym zdaniem, od dawna nie jesteśmy dla nikogo konkurencją i osobiście nie wydałbym nawet pięciu groszy na taki chłam, ale targetem nie jestem ja, mierzymy w młodych, chociaż dojrzałych, co już z niejednego pieca chleb jedli, ale wciąż nie stracili ideałów. To zdanie szefa. Chciałby, żeby właśnie tacy nas czytali. Wzorzec z Sèvres to małżeństwo z dziećmi w szkole podstawowej, z małego miasteczka, wykształcenie średnie. Nagle coś mi świta, wiem, czym zabłysnę.

Wkraczam do redakcji pewnym krokiem, wciąż mam kwadrans, więc parzę sobie kawę z fusami, w szklance, elegancja Francja. Szklanki z metalowymi koszyczkami dostaliśmy w prezencie od szefa, któremu solą w oku były nasze kubki, od Sasa do lasa. Więc teraz jest ładnie.

Notuję pospiesznie, co tam wymyśliłem, z jednego pomysłu kluje się kolejny, może jeszcze tym razem mnie nie wyleje, pocieszam się, jak mogę.

Ma to być spotkanie w poszerzonym składzie – nie tylko ścisła redakcja, również satelici, w sumie ze dwadzieścia osób. Sekretarka szykuje słone paluszki i orzeszki, no to poważna sprawa.

Szef już jest, zauważyłem po samochodzie, sam się chowa, chce zrobić wejście smoka. Wszyscy niby tacy jak zwykle, ale w atmosferze można wyczuć coś schyłkowego, jakąś ostentacyjną dekadencję.

Zaczynamy z minimalnym poślizgiem, sam fakt, że nikt się nie spóźnił, sugeruje, że stado przygotowane jest na rzeź. Nienaganna uprzejmość szefa oraz jego przesadnie staranny ubiór nie wróżą także niczego dobrego. Dziękuje nam za zaangażowanie, numery są coraz lepsze, co z tego, skoro konkurencja nie śpi i ich też są lepsze, poprzeczka się podnosi, nie wiadomo do jakich wyżyn może dojść, trudno sobie to po prostu wyobrazić.

Słowem, jest dobrze, ale mogłoby być lepiej. I do takiego właśnie lepiej dążymy. Większa objętość pisma przy tej samej cenie. Więcej reklam. Dynamiczniej i z duchem czasu. Dzieci teraz coraz mniej, więc celujemy raczej w tych bezdzietnych. Będziemy zachęcać do prokreacji, skupiać się na problemach par niezdecydowanych, co dalej. Bo przecież wiadomo, jaka droga jest jedynie słuszna, tylko oni się pogubili i trzeba im pomóc. A takich pogubionych coraz więcej. Takie czasy. Więc my im wytyczymy i pokażemy. Małżeństwo, potem dzieci i przede wszystkim

Polska. Tylko tu, na własnej ziemi, czując korzenie, można zaznać prawdziwego szczęścia. Czy do tej pory się rozumiemy?

Przez salę przebiega niepewny pomruk, nikt na nikogo nie patrzy, nikt nikogo nie kopie ani nie szturcha, ktoś grzecznie częstuje się paluszkiem, inny miesza kawę, ko leżanka z marketingu odruchowo zwilża językiem wargi, dając sygnały, że ona jest gotowa do każdych wyzwań, są też prowadzący zapiski.

Ja bazgrzę jakieś trójkąty, z których czasem rodzą się wiatraczki, a czasem czapki, najczęściej jednak nic się nie rodzi, trójkąty i tyle, połączone plątaniną linii. Może grafolog umiałby na ich podstawie mnie zdiagnozować, na co dzień diagnozuje mnie żona i to wystarczy. Po tym, co usłyszałem, mogę swoje pomysły w buty wsadzić, bo dotyczyły dzieci właśnie, czegoś dla nich, jednak nowa koncepcja zakłada potomstwo naszych czytelników jako cel, a nie fakt zrealizowany. Ciekaw tylko jestem, jak się taki czytelnik przez roztargnienie przywiąże do pisma, a potem – zgodnie z jego literą – rozmnoży, to co dalej?

Nie wiem, czy warto drążyć temat, jakoś nikt się nie pali, aby się wychylić, to ja też cierpliwie poczekam, co będzie.

Szef pije wodę, dość długo pije, jakby zbierał myśli.

– Nie tylko my mamy kłopoty ze zdobywaniem nowych czytelników i utrzymywaniem starych. Sami wiecie, ile do koła pokus. – Koleżanki poprawiają się znacząco na krzesłach. – Wielu, jak będzie miało do wyboru... pokusę właśnie, rozumiecie, o co mi chodzi... wybierze ją, za miast gazety. – Tu wszyscy mu przytakują, że szczera prawda. – No właśnie. – Znów sięga po wodę. Ależ go suszy, myślę, musiał mieć ciężki wieczór. – A chodzi o to, żeby wybrali nas! Rozglądałem się za odpowiednim partnerem, który by zagwarantował nam wyraźną prostą linię, bo my trochę meandrujemy, i Bogu świeczkę, i diabłu ogarek. W jedności siła, jak mówił poeta.

– Petander... – poprawia go korektorka, teatralnym szeptem.

– Poeta Petander – rzuca jej niechętne spojrzenie, próbując po chwili wrócić do przerwanego wątku, ale wypadł z transu, marszczy czoło. Napije się wody, nie napije, wróżę z fusów. Nie pije. – Słowem, znalazłem! Zamierzamy z dwóch dryfujących tytułów stworzyć jeden, za to jaki! – Zaraz nas wypieprzy, kurde blaszka – słyszę szept obok.

– Wczoraj wieczór podpisaliśmy ostateczne porozumie nie z „Moją Ojczyzną”!

– A tytuł? Jaki będzie tytuł? Nasz czy ich? – pyta zastępca, coś takiego, czyli dla niego to też niespodzianka.

– Macie pole do popisu. Za tydzień, o tej samej porze, oczekuję na propozycje. Liczę, że każdy przedstawi, jak widzi swoje miejsce w przyszłym tygodniku. Niestety, konieczne będą redukcje.

– A nie mówiłem. – Naczelny grafik zaczyna się pocić.

– Jako samotny ojciec jesteś pod ochroną – szepczę.

– Przypomnij im o tym, jakby co – prosi, a ja kiwam głową, że jasne. Przypomnę, czemu nie, grafik to i tak dla mnie żadna konkurencja.

Połączenie dwóch w jedno ma poprzedzić agresywna kampania marketingowa, rzecz jasna.

– Jest na to kasa? – dziwi się zastępca, skoro pozwala sobie na takie uwagi, czuje się na wylocie, myślę przytomnie.

Szef tylko uśmiecha się znacząco.

– Ale zostanie szef szefem? – pyta troskliwie ta z marketingu, wszyscy nieruchomieją w pół ruchu, ktoś nerwowo chichocze. – No, co – oburza się ona. – To chyba ważne, no nie?

– A ja to pierdolę – wtrąca korektorka. – Nie będę się kurwić w takim szmatławcu.

– To pani osobiste zdanie, które naturalnie uszanuję – syczy szef. Rozchodzimy się, ci, którzy mogą, uciekają w popłochu,

Kurdeblaszka nie odstępuje mnie na krok.

– Zajaramy? – rzuca, przypominam mu, że nie palę, ale dla towarzystwa chętnie się przewietrzę.

Wychodzimy do bramy, chowamy się za śmietnikiem, żeby spokojnie pogadać.

Podziwiamy korektorkę, ale podobno ma sponsora, więc może sobie pozwolić. A grafik nie dość że nie ma sponsora, to jedyny żywiciel. Uspokajam go, że pamiętam i że przypomnę.

– Nieźle cię wzięło. – Widzę, że strasznie jakiś rozedrgany. – Nie przejmuj się.

– No co ty, kurde blaszka. Ty myślisz, że ja tak przez niego? – Pokazuje głową redakcję. – Chrzanić to. Mnie wszystko jedno, kogo graficznie oprawiam. Taki już jestem.

Widzę, że nie pochwalasz, ale też się nie wypiąłeś. Mogłeś zademonstrować, zamiast się krzywić pod śmietnikiem.

Nic nie odpowiadam, ma dużo racji. I trochę mi z tym nie wygodnie, że ma.

– To mnie wciąż telepie. – Wyciąga z kieszeni opakowanie po tabletkach, w osłonce wciąż samotna, niebieska.

– Łyknąłem od razu dwie, żeby był lepszy efekt. Dziewczyna zwiała ode mnie nad ranem. Spróbuj, zobaczysz.

– Bronię się, wciska mi na siłę. – Mam w domu zapas.

Na zdrowie. I pozdrowienia dla żony. Chyba że...? – Mruga porozumiewawczo.

Nie odmruguję, nie jego interes. Chowam papierek do kieszeni. Akurat ktoś do niego dzwoni, widzę, że ktoś chciany, więc się zmywam, muszę jeszcze dzisiaj zrobić to i owo.

– Może „Moje, twoje, nasze”? – proponuje żona, pod czas gdy ja gotuję jedno z popisowych dań: zupę na winie. Cytuję z bloga: wrzucam do wrzątku, co mi się nawinie, lepiej jednak pracować z otwartymi oczami.