Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 10 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 10 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 10 to zbiór utworów jednego z najważniejszych pisarzy polskiego romantyzmu, Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812–1887). Autor, którego dorobek liczy ponad 200 powieści, był mistrzem realistycznych opisów i historycznych narracji. Jego twórczość odznacza się wnikliwymi obserwacjami społecznymi, barwnymi portretami bohaterów oraz umiejętnością oddania ducha minionych epok. Tom 10 zawiera pięć fascynujących utworów:

- Komedjanci – opowieść o aktorach i ich losach, pełna humoru i ironii, ukazująca kulisy życia artystycznego.

- Kopciuszek – jest to jakby nowoczesna interpretacja klasycznej baśni o losach skromnej dziewczyny, akcja powieści umieszczona jest w najwyższych kręgach XIX-wiecznej Warszawy.

- Kościół Święto-Michalski w Wilnie. Opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku – historia osadzona w XVII-wiecznym Wilnie, pełna tajemnic i intryg.

- Król w Nieświeżu - 1784. Obrazek z przeszłości – opowieść o wizycie króla w magnackiej rezydencji, pełna historycznych odniesień i detali.

- Krzyżacy 1410. Obrazy z przeszłości – sugestywna rekonstrukcja jednego z najważniejszych momentów w historii Polski, bitwy pod Grunwaldem, z bogactwem historycznych szczegółów.

Kraszewski w tym tomie łączy pasję do historii z głęboką wrażliwością na ludzkie losy, oferując czytelnikom niezapomniane opowieści, które wciąż fascynują i wzruszają. To doskonała lektura dla miłośników literatury historycznej i realistycznych powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 2553

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom X 

 

Komedjanci

Kopciuszek

Kościół Święto-Michalski w Wilnie. Opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku

Król w Nieświeżu - 1784. Obrazek z przeszłości

Krzyżacy 1410. Obrazy z przeszłości

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-713-9 

 

 

 

KOMEDJANCI

 

. . . . wszyscy na teatrze. . .

Ja djable lubię teatr, bo jak się zapatrzę,

To mi się czasem zdaje, że ja widzę ludzi. . .

 

FREDRO. Przyjaciele.

Totus mundus agit histrioniam...

PLAUTUS.

 

Tom I.

CZĘŚĆ I

 

Stendhal powiedział, że powieść być powinna „zwierciadłem przechadzającem się po gościńcu“. Zawsześmy to określenie jego mieli na pamięci, z dodatkiem, iż zwierciadło wypukłem lub wklęsłem być może, jeśli sztuka wymaga tego. — Wszystkie powieści nasze współczesne, z owych lat, z których „Komedjanci“ pochodzą (1850 — 1854), oparte są na rzeczywistości, z niej wzięte — odbija się w nich wołyński świat, na jaki się długo patrzało — nie tworzyliśmy nic, studjowaliśmy wszystko. Tu i owdzie zwierciadło użyte było tylko wklęsłe lub wypukłe — nigdyśmy się nie porywali na malowanie ludzi i sfer, nam nieznanych, któreby odgadywać było potrzeba. I jeśli mają dziś jaką wartość te opowiadania, ciągną ją całą z tej trochy prawdy, jaka się w nich mieści. — Żadna prowincja nie miała więcej oryginalnych typów, więcej w sobie żywotności — nad tę. Czuć było w niej zasoby wielkie, które się tylko rozwinąć nie mogły, wśród nieprzyjaznych im okoliczności. — Największa rozmaitość charakterów, usposobień, wychowania i ukształcenia składała tę społeczność, w której i z dawnych żywiołów wiele i nowo wyrobionych niemało się obracało. — Od szlachty Owruckiej do półpanka w pałacyku, od książąt, palących w piecach u żydów, do dorobkiewiczów z brylantami na palcach, nie umiejących pióra utrzymać, — mieliśmy tam wszystkiego poddostatkiem.

Dla powieściopisarza był to obfity materiał, tak obfity, iż do jednego marszałka w Latarni sześciu się przyznawało, że za wzór służyli. — Denderów w „Komedjantach“ miał też ten zaszczyt, iż go zastosowywano do kilku mu podobnych. Był to najlepszy dowód, iż autor stworzył go z rysów pojedyńczych i nie myślał o fotografji.

Pierwsza część „Komedjantów“ wyszła w Petersburgu, a później w wydaniu powtórnem razem z drugą (napisaną o rok potem) — w Warszawie. — Dwa tylko tomy miały dwie edycje. — O tłumaczeniu żadnem nie wiemy.

 

Drezno, 1873. Sierpień.

 

J. I. Kraszewski.

 

Jak wszystko dawne, znikają powoli i nasze stare dworki szlacheckie, poczciwe słomiane strzechy, skryte pod cieniem lip odwiecznych. Dziś myśmy wszyscy panami potrosze, zaprawdę nie wiem dlaczego: może dlatego właśnie, że bardzo na panów krzyczymy. Nie byłoby to logiczne, ale byćby mogło naturalne. Każdy z nas chętnie wywołuje przeciwko arystokracji i arystokratom, tam nawet ich widząc, gdzie ich niema. Każdy z nas potem chętniej jeszcze radby panów małpować.

Dworek szlachecki, to starych cnót siedlisko spokojne, przetwarza się powoli na pełną pretensji niesmacznej willę, pałacyk; lipy otaczają się trawnikami, grzędy ustępują miejsca angielskim ogrodom, pasieczka rusza do lasu, gołębie na folwark, stajnie chowają się za bzy, tok zawstydzony usuwa się nabok daleko, a monumentalna brama stara, drewniana, przedzierzga w chatkę szwajcarską, która i chatką nie jest, i szwajcarską być nie może.

Nie grzech to zapewne, że piękno lubimy i chcemy się niem otoczyć; ale dowodem jest wielkiego ubóstwa, że, nie umiejąc stworzyć pięknego z naszych własnych elementów, naśladujemy tylko niedołężnie, co gdzieś stworzyli sobie obcy. Obczyzna, niestety! stary to nasz grzech, z którego spowiadamy się nieustannie, a poprawić nigdy nie możem! Co do mnie, ja kocham stary szlachecki dworek miłością, jaką mam dla poczciwych dawnych czasów, gdy to więcej jeszcze byliśmy sobą; witam ostatnie pamiątki przeszłego życia ze czcią i głową schyloną, jakbym witał konającego gladjatora; a myśląc, jak za lat kilkadziesiąt zniknie z ziemi wszystko dawne, serdeczny mnie żal przejmuje. Dworek szlachecki dzisiaj już być poczyna monumentem.

Jeszcze przed laty trzydziestu, więcej mieliśmy tych szarych, poważnych domostw o wysokich dachach, o pierzastych kominach, o szerokich sieniach, stojących jednym bokiem do cienistego ogrodu, drugim do ożywionego podwórza; więcej dworków z ganeczkiem o dwóch słupach rzeźbionych i ławach, o dwóch kominach, otoczonych gospodarskiemi budowlami i poważnie jak szlachcic-rolnik zdającemi się stać na straży wśród pracującej czeladki.

Do jednego to z takich staroświeckich, jeszcze nieprzetworzonych dworków zajeżdżał ostatnich dni skwarnego lipca.... roku, wózek jednokonny z wprzężoną w hołoble klaczą gniadą, spasłą i powolną. Brama, u której stały dwa drzewa rozłożyste i śpichlerz z galerją, otwarta była naoścież; wielki moręgowaty brytan powitał w niej przybywającego i, zakręciwszy ogonem, pobiegł za nim wesoło do ganku.

Na wózku sam jeden siedział w białym kitlu i konfederatce bardzo już niemłody człowiek, z siwym wąsem spuścistym, wygoloną głową i posępną twarzą, surową razem i łagodną, bo się na dawnych obliczach umiała nieraz godzić z dobrocią męska szorstkość i rubaszność marsowa. Stary sam się powoził; rzuciwszy klaczy lejce, zsiadł powoli z wózeczka, a posłuszna towarzyszka przejażdżki, stępo odszedłszy z wózkiem pod stajnię, zatrzymała się u wrót jej i, pewna, że sobie wywoła stajennego, zarżała. Stary, wyraźnie gospodarz domu, usiadł tymczasem w ganku, otarł pot z czoła opalonego, a nie widząc nikogo, spoglądał po dziedzińcu, azali się kto nie zjawi. Po chwilce ukazał się biegiem śpieszący parobczak, który zaraz ku stajni się skierował.

— Słuchajno, Hryćku, mosanie, — rzekł stary — co to u was, jak wymiótł, nikogo nie widno! Gdzie ten duda gumienny?

— A koło żniwiarzy.

— Prawda, tylko go tam nie widziałem; a Janek?

— Powiózł dla nich wodę z beczką.

— Cóżem go nie spotkał? A panienka?

— Z Brzozowską i dziewczętami poszła ot tu, w brzezinę na grzyby.

— W taki upał! Głowę sobie przepali!

— Tylko co poszły, widziałem: jeszcze ledwie do brzeziny może dochodzą.

— Nie lepiej, mosanie, było kazać sobie zaprząc?

— Panienka nie chciała.

— A nie napójże Chorążanki (tak się nazywała) albo jej obroku nie zasyp, — dodał stary — bo to ty, mosanie, gotów na wszystko, aby tobie tylko prędzej wylecieć, a klacz gotowa się ochwacić.

— Czy to mnie pierwszyzna! — odparł Hryćko, ruszając zlekka ramionami.

— Otóż to, że ci nie pierwszyzna ochwacić konia, dlatego ci to, mosanie, się mówi.

Parobczak, zapewne stare grzechy przypomniawszy sobie, w milczeniu już powiódł Chorążankę do stajni, a stary pozostał jeszcze czas jakiś na ławie. Widać na nim było znużenie, z którem zwykle do głowy przychodzą myśli smutne i dumy niepotrzebne; podparł się na dłoni, oczy wlepił w podłogę i wzdychał.

Prócz skrzypiących wrót stajni, prócz lekkiego szumu lip starych i dalekich bardzo odgłosów pieśni żniwiarzy, nic więcej słychać nie było. Cisza letnia, cisza skwarnego wieczora, dodawała majestatyczności przepysznie zachodzącemu słońcu; rzekłbyś, że wszystko umyślnie zamilkło, żegnając pana dnia i ścieląc sobie także łoże spoczynku.

W takich to chwilach sam sobie zostawiony człowiek, jeśli młody, bawi się, jak piłkami, barwnemi nadziejami przyszłości; jeśli stary, przerzuca z westchnieniem zbutwiałe zmarnowanego życia wspomnienia. Zmarnowanego! bo któż nie powie u schyłku dni swoich, że mu zmarniało? Któż wszystko otrzymał, co marzył, kto się otrzymanem zaspokoił? Komuż życie ziściło, co obiecywało, i kto nie pochował na cmentarzu pamiątek niedorosłych serca nadziei?

I stary nasz gospodarz dumał uroczyście, niekiedy tylko nastawiając ucha, czy nie usłyszy głosu córki; ale gaj brzozowy był trochę opodal, pieśń tylko żniwiarzy dochodziła jego uszu i dumanie przeciągało się nieznacznie. Brytan Rozbój, który go powitał u bramy, jeden u nóg pańskich siedząc, kiedy niekiedy dla przypomnienia się liżąc mu ręce, dotrzymywał starcowi towarzystwa milczeniem wesołem. Poruszający się żywo kusy ogon Rozboja, oczy jego świecące, morda ku panu wzniesiona dowodziły tego szczęśliwego usposobienia.

Wiaterek coraz chłodniejszy poruszał żywiej drzew gałęzie, przeleciał, muskając siwy włos gospodarza. Napomniany nim pan Jacek Kurdesz poszukał klucza w kieszeni, by wnijść nareszcie do chaty, gdyż po staroświecku jeszcze chatą tylko nazywał pospolicie swój czysty i ładny domek. Przeszedłszy bardzo skromną pierwszą izbę, w środku której stał pod kilimkiem tureckim stół okrągły kolbuszowskiej fabryki, kilka stołków biało olejno malowanych, komódka mosiądzami ozdobna, stary zegar, gderający powoli schrypłym głosem, a na ścianach wisiały obrazki świętych Pańskich i parę płócien, wyobrażających śmierć Chodkiewicza, niewolę Maksymiljana, odsiecz Wiedeńską i piękną Bednarczankę; dobył pan Jacek klucza drugiego i otworzył izdebkę swoją, tuż obok bawialnej izby będącą. Tu wąskie łóżko, skórą pokryte, nad którem trochę broni i blacha z Najświętszą Panną Częstochowską wisiała, para kufrów gdańskich, stolik i trochę węzełków a gratów zajmowały cały niewielki alkierzyk. Okienko od niego wychodziło na ogród, wysadzony porządnie gruszami i jabłoniami, popodpieranemi i poobmazywanemi gliną starannie, zarosły agrestem, porzeczkami, krzakami malin i truskawek od spodu. Wśrodku, pod starą smolanką, którą wiatr nielitościwie nadłamał, widać było darniową kanapkę.

Stary, wynalazłszy tu swoje „Officium“, związane rzemykiem, i okulary, zabierał się do pierwszej izby na wieczorną modlitwę, gdy żwawy kłus konia ucho jego uderzył.

— A do djabła, mosanie! — rzekł w sobie pan Jacek, żywo kładąc książkę na stoliku i okulary na nią. — Któżby to zaś miał tak jechać? Nie gumienny, bo przed ganek i to nie kłus dropiatego; nie chłop, bo to dużego konia chód wyraźnie, nie...

I słowa mu na ustach zamarły, gdy, pochyliwszy się do niskiego okna, ujrzał na ślicznym wierzchowcu młodego bardzo mężczyznę, a wedle swych wyobrażeń młokosa, który ze sługą w jasnozielonej kurtce, na bułanym koniu kozackim mu towarzyszącym, stawał właśnie przed gankiem.

— Otóż jest, mosanie, — rzekł pan Jacek — sroka ranna wywołała gościa: bo taki sroka nigdy daremnie nie krzyczy; a tu i Franki w domu niema, i Brzozowską licho z domu na te grzyby wyniosło, i ja, jeden jak palec, z tym błaznem Hryćkiem zostałem się sam, a on i szklanki wody, jak się patrzy, podać nie potrafi. Dajże tu sobie rady, kiedyś mądry!

W sieni już było słychać głos i szastanie nogami; stary, rad nie rad, pośpieszał powitać gościa, choć niezbyt ochoczo, z powodu, że był sam jeden, ale serdecznie mu wdzięczen, bo po staremu: gość w dom, Bóg w dom.

— Żeby choć Brzozowska rychło wróciła! — mówił w duchu, biorąc już za klamkę.

Z drugiej strony progu młodzieniec uśmiechnięty, bardzo wytwornie ubrany, stoi niepiękny twarzą, ale świeży i wesół. Z dziwnem wykrzywieniem ust, zakrawającem na szyderstwo, pytał, zdejmując czapeczkę:

— Pan Jacek Kurdesz?

Jestem do usług pańskich in persona, a proszę do środka ante omnia, bo przez próg się nie witają.

Panicz poskoczył do izby, obejrzał się szybko i, pokłoniwszy się powtóre, rzekł dosyć grzecznie, choć dosyć dumnie:

— Miło mi poznać sąsiada; jestem Sylwan Dendera. Ojciec mój przysyła mnie, abym mu ukłon od niego oświadczył, a razem prosił go na przyjacielski obiadek, na niedzielę.

Twarz starca widocznie zajaśniała radością: zniżył się ledwie nie do kolan młodemu paniczowi i, składając ręce, rzekł z przejęciem, tchnącem czasów dawnych szlachecką dla panów czołobitnością:

— Ileż wdzięczności, mosanie, winienem jaśnie wielmożnemu grafowi! Jakże potrafię przyjąć tak dostojnego w mojej chatynce gościa!

Młodzieniec się uśmiechnął, wziął wyciągnioną dłoń starego, wstrząsnął nią poufale i, szukając krzesła, zawołał ze śmiechem niedorzecznie dosyć:

— Jakże pan tu szczupło mieszka!

Starzec cokolwiek oprzytomniał, widząc, że młokos dość go lekko traktuje i, nie tracąc uniżoności dla krwi jaśnie wielmożnej, raźniej przecie i śmielej odpowiedział:

— A cóż, jaśnie wielmożny grafie, mosanie, nie dla nas to, szlachty ubogiej, pałace: człek sobie do słomianej strzechy przywykł.

Młodzieniec roztargniony, muszcząc młodego wąsa, nie wiedząc co mówić, poglądał po kątach.

— Pan tu dawno już mieszka?

— Tum się, mosanie, urodził i zdaje się, że tu i umrę, jeśli Bóg pozwoli.

— Tak sam jeden?

— Juścić niezupełnie sam — ośmielając się i rozgadując, mówił Kurdesz. — Straciłem, prawda, najlepszego towarzysza, świętej pamięci żonę moją, ale mi po niej została córka, pociecha i podpora starości. Miałbym to sobie za szczęście, mosanie, jaśnie wielmożny grafie, przedstawić ją jako gospodynię mojej chatynki, ale, nieszczęściem, wyszła...

Stary chciał już powiedzieć: na grzyby, ale mu się wymknęło: na przechadzkę. Przed panem grafem jakoś się grzybów powstydził.

— Czym tylko w przyległej brzezinie nie spotkał córki pańskiej — niedbale podtrzymując rozmowę, rzekł Sylwan — w białej z różowem sukience, włosy ciemne...

— I bardzo piękna dziewczyna — dodał śpiesznie pan Kurdesz.

Sylwan się uśmiechnął nieznacznie do siebie, kończąc:

— Obok szła podżyła i otyła kobiecina.

— A to Brzozowska, ani chybi — przerwał pan Jacek — i jeszcze dziewki, mosanie.

— Już tam reszty nie widziałem.

Nie wiem, dlaczego młody człowiek trochę się zamyślił; coś zdawał sobie rachować, potem zdjął rękawiczki i, milej nieco uśmiechnąwszy się do starego, prosił o pozwolenie chwili spoczynku.

— Tfu! człek głupieje na starość! — zawołał gospodarz. — A toć mnie pan graf zawstydzasz swoją dobrocią: mnie to samemu należało humillime prosić, żeby koniki choć wysapały się przy żłobie i zęby przetarły. A tymczasem i moja Franka nadejdzie, — dodał w duchu do siebie — i Brzozowska, i podwieczorek choć siaki taki dla tego grafiątka skoncypujemy.

Wyszli tedy na ganek oba, a stary, spojrzawszy na konie wierzchowe, nie odpuścił ich do stajni, póki nie obejrzał. Sylwan był także koniarzem lub go przynajmniej udawał: miał lub chciał mieć tę żyłkę szlachecką, do której moda dodała angielskiego pierwiastku. Poczęli oba oglądać, rozprawiać i rozmowa łatwiej już dalej poszła.

— Pański koń na oko ślicznota: rasowy, krew jest, caceczko, ale do pracy... — zamknął szlachcic — do pracy, mosanie, wolę tego niepoczesnego kozackiego bułanka. To to koń! Wytrzyma dzień cały, choćby mu się nie dać i wysapać: nogi tęgie, skład mocny, żylasty, kość gruba, pierś aż miło.

— A mójże? — spytał hrabia.

— Pański, mosanie, caca lala, ale kto go wie, co on może wytrzymać? Schlasta się we dwie godziny.

— Ta laleczka kosztuje mnie przecie do dwóchset dukatów.

— Bardzo być może i nie dziwuję się temu; ale dla mnie, JW. grafie mosanie, te angielskiego rodu konie jakoś nie w smak: cienkie to, chartowate i, choć może szybkie na krótką metę, ale na wytrwanie wolę nasze wschodnio-polskie. Angielskie za szkłem śliczne, ale co mi po tem, kiedy to chuchać bez miary, a jechać pod strachem trzeba. Ej! kiedyś to i człowiek miał stajnię, mosanie, i wierzchowe niczego, ale teraz...

— Może i terazby się co znalazło? — trochę szydersko zapytał pan Sylwan, mrugając na swego kozaka z poza starego.

— Choćby się i znalazło, to nie do smaku pańskiego — dokończył pan Jacek. — Mam ci to ja siwkę...

— A niechno pan każę pokazać!

— Juściż się jej nie powstydzę: to harna bestja! Ale kiedy to i wyprowadzić po ludzku niema komu! Wola gościa święta! Hej! — zawołał — pokażcieno tu młodszą siwkę; tylko ją weź po ludzku!

Hryćko się zawinął, zarzucił kantar na głowę faworytalnej klaczy gospodarza i piękne to stworzonko ukazało się raźnie, ochoczo, wesoło wychodząc ze stajni, gdyby panienka, co ją na bal wiodą. Pan Sylwan Dendera, który się w szlacheckiej stajence spodziewał niepoczesnego chmyza, zdumiał się, tak że aż kilka kroków naprzeciw siwki postąpił.

Śliczna bo to klacz była! Wschodnia krew czuć się w niej dawała: niezbyt rosła, niezmiernie kształtna, z łbem pełnym wyrazu, z nogą suchą a muskularną, z żyłami wybitnie oznaczonemi po całej skórze, lśniąca, błyszcząca, wymuskana jak pieszczone dziecię, wydawała się przy angliku hrabiego jak piękna wiejska dziewczyna przy wysznurowanej i bladej panience.

Stary Jacek z uczuciem pogładził śliczne stworzonko, które, wąchając, kawałka chleba zwykłego po rękach jego szukało. Hrabia podziwiał, oglądał siwkę i chwalił ją szczerze: nawet trochę zazdrości przebijało się w jego wyrazach, rad był serdecznie znaleźć jaką wadę, ale nie mógł.

Gdy tak koniarzują w dziedzińcu, Franka, córka pana Kurdesza, powraca śpiesznie z brzeziny. Widziała ona i pani Brzozowska, że nieznajomy jakiś piękny młodzieniec na dzielnym koniu pojechał do Wulki. Ciekawość, wreszcie potrzeba pomożenia ojcu w przyjęciu dodała nóg France, za którą ledwie zdążyć już mogła Brzozowska, stara, zdyszana i zapocona, podbiegając a stękając.

— Brzozosiu! na miłość Boga, pośpieszajmy! — co chwilę powtarzała Frania. — Ojciec sobie nie da rady.

— Tak, tak, niech już panna nie bałamuci darmo; niby to ja tego nie rozumiem: kawalera się chce zobaczyć. Nie bójże się, nie uciecze: zastaniemy go jeszcze; nie poco on przyjechał.

— Wyobraź sobie, Brzozosiu, któżby to mógł być? — pytała, pośpieszając, Frania.

— Albo ja wiem? Królewicz może jaki.

— Ty bo żartujesz ze mnie.

— Ale nie, moja śliczna panienko: jakbyś to i królewicza nie była warta?

— No, jakże ci się jednak zdaje, kto to taki?

— A któżby to zgadł!

— Czyś bardzo zmęczona?

— Ledwie się wlokę.

— No, to wiesz co, zostań się trochę z Agatą, a ja z Horpyną trochę przodem pobiegnę.

— O! co na to nie pozwolę, jak Boga mego kocham: jeszcze mi się potem rozchorujesz... dość już i tak lecim! Nie bójże się, nie uciecze.

— Wstydź się, Brzozosiu! Prześladujesz mnie; widziałaś, jaki koń śliczny?

— I chłopiec niczego.

— A za nim sługa.

— Wszystko tak jakoś z pańska: sługa zielono.

Podobnie rozmawiały całą drogę od brzeziny do dworku, a biedna Brzozowska, jak mogła, dreptała, żeby zdążyć za panienką, która ledwieże nie leciała do dworu biegiem.

Cóż dziwnego? Tak było pusto w Wulce, tak smutno i tak rzadko gość do starego szlachcica zawitał. Nowa postać była zjawiskiem tak niespodzianem i dziwnem, że samej Brzozowskiej nóg i ochoty dodawała. My spojrzymy na Franię, na jedynaczkę pana Jacka, piękną polną różyczkę, wykwitłą wśród dzikich zarośli.

Przebywszy młodość w wojsku, nabiedowawszy się na świecie, pan Jacek nierychło wrócił na zagon domowy i nierychło się, już szronem obsypany będąc, ożenił. Niedługo cieszył się swojem szczęściem spokojnem, bo wkrótce żona mu zmarła, jedno tylko zostawiając dziecię. Do niego, jak do ostatniego węzła, co go ze światem łączył, przywiązał się stary szlachcic całą duszą, sercem całem.

Ale jakież być mogło wychowanie pieszczonej jedynaczki w osamotnionej Wulce? Stara Brzozowska, niegdyś przyjaciółka pani Kurdeszowej, dziś rezydentka i gospodyni na jej miejscu, podjęła się wypieszczenia Frani; dopełniła też tego sumiennie i serdecznie, i wyhodowała, wychuchała jedynaczkę jak najlepiej, wespół z ojcem wiecznie niespokojnym, zawsze jeszcze utrzymującym, że dziecię niedosyć było pieszczone. Frania wyrosła na panią samowładną wśród posłusznych poddanych, z których najpierwszym był ojciec: wola jej była rozkazem, uśmiech weselem wszystkich, smutek strapieniem powszechnem. Jednakże ta samowładność Frani miała pewne granice: gdzie chodziło o jej zabawy, strój, rozrywkę, wszystko było na usługi; cokolwiek mogło obchodzić przyszłość, wpłynąć na los, tu już pilne oko ojca czuwało i, z pierwszego sługi, pan Kurdesz wracał do praw rodzicielskich. Ale je czuć dawał z taką miłością, z tak troskliwem baczeniem na uczucia Frani, a dziecię było tak łagodne i wierzyło w ojca, że nigdy nawet nie miało chętki sprzeciwić mu się. Swobodna zresztą jak łania w lesie, wykołysana przez starca, przebujała młodość swoją, nie poznawszy, co boleść i cierpienie. Pan Jacek, choćby go na to stało, nie chciał wychowywać na wielką panią, raz, że potrzebaby nad nauką trochę dziecię pomęczyć, a na to zezwolić mu było bardzo ciężko; powtóre, że dla kobiety nie widział potrzeby innego wychowania nad staropolskie troskliwe czuwanie, by wzrastała czysta, święta, hoża, rumiana i wesoła. Frania też nic wcale się nie uczyła: umiała tyle ledwie, co Brzozowska, która jako tako czytała modlitwy, do których była przywykła na książce, i umiała się dość krzywo podpisać.

Oprócz tego nauczyła ją troskliwa opiekunka pobożnych kilku i światowych tekstów śpiewać, robić pończochę, szyć gładko, sny tłumaczyć, ziółka suszyć, piec baby, pierniki, tłuczeńce i makowniki i t. p.

Pan Kurdesz w głębi duszy był przekonany, że umiała bardzo dosyć.

W istocie, świata i ludzi nie znała bynajmniej biedna Frania, widząc przez świat zaczarowany bajek, podań i cudownych powieści całe czekające ją życie. Po jej główce, jak w skazce, chodzili jeszcze królewicze, przelatywały najdziksze złocone marzenia. Budziła się wesoła, zasypiała spokojna, żaden smutek nie zmarszczył jej czoła; nie miałaż prawa powiedzieć o sobie, że tak być musi, że tak zawsze będzie?

Frania była pięknem dziecięciem, ledwie siedmnastoletniem: czarne duże oczy, włos ciemny prześliczny, płeć trochę ogorzała, ale świeża, starego używszy porównania, jak pączek różany. Usta maluczkie, zęby bieluchne i drobne, ręka i noga kształtna, kibić zręczna, choć nie do zbytku wycieńczona, bo jej dano wzrosnąć i rozwinąć się swobodnie; a przytem śmiała, wesoła, raźna i niewinnie zalotna. Uśmiech nieustannie z kąta w kątek błądził po jej twarzy, pełnej wyrazu dobroci łagodnej i odwagi razem. Nic ją nigdy nie ulękło, nie rozumiała strachu: prawa córka szlachcica, gotowa była zuchwałego skarcić dłonią, z losem się poborykać i kroku nie ustąpić nieprzyjacielowi. Nieprzebrane skarby miłości, poświęcenia, litości i męstwa zebrane były w jej czystej i spokojnej duszy, jak ziarno w bogatym śpichrzu na głodne lata.

Ciekawa a nietrwożna, z koszykiem na ręku wbiegła Frania z Brzozowską i dziewczętami w dziedziniec, a ledwie róg białej jej sukienki u wrót się pokazał, ojciec, zapomniawszy gościa, cały się ku niej obrócił. Za nim i młodzieniec z wyszukaną grzecznością powitał wesołe dziewczę, które, wprost mu w oczy spojrzawszy, usiłowało odgadnąć, co tu tak niezwykły robić może przybylec.

— Otóż i moja Frania! — zawołał Kurdesz. — Chodźżeno, chodź, Franiu, — dodał żywo — mamy gościa. JW. graf Dendera tak na starego swego łaskaw sługę, że przez własnego syna zaprasza go na uroczystość solenną.

Frania uśmiechnęła się wesoło, powtórnie zajrzała w oczy hrabiemu, który naturalnie wzroku nie odwrócił, ani się zmieszał; a źle zrozumiawszy jej niewinną śmiałość i zalotność, wziął ją na rachunek swego imienia i postawy, nie staropolskiej prostoty i uprzejmości.

— A teraz z Brzozowską pomyślcie o podwieczorku — dodał Kurdesz.

Brzozowska, która stała w zachwyceniu, patrząc na ładne hrabiątko i egzaminując łakomie to jego, to sługę, a nieledwie licząc guziki u sukien, odezwała się naiwnie:

— Ale czemże to takiego pana przyjmować?

Pochlebiło to Sylwanowi, który z uśmiechem rzekł:

— Szklanka mleka, kochana pani.

— Oho, co na to, to niezgoda! — zawołał żywo stary. — Tak nie odpuszczę. Co to pan myśli, że u nas herbaty i kawy nawet się nie znajdzie, albo i kieliszka wina starego?

— A możeby co zgotować? — przerwała gościnna Brzozowska. — Kurcząt upiec do sałaty, albo...

— O! ja jeść nic nie będę!

— Tak głodnego nie puścimy — stanowczo odparł szlachcic.

Frania i Sylwan przez czas tej rozmowy ciekawemi mierzyli się oczyma; pierwszy to raz w życiu dziewczę spotkało tak pięknego młodzieńca, który marzenia jej może urzeczywistnił; Sylwan, uwiedziony zarazem pięknością jej i śmiałością, snuł naprędce romans bez ceremonji. Tak bo to zdawało mu się wygodnem mieć sobie niezawodną kochaneczkę, niedaleko od Denderowa, w domku, do którego mógł przyjeżdżać bez fraka i żółtych rękawiczek!

— A teraz prosimy do pokoju — rzekł szlachcic, biorąc pod rękę hrabiego, i trochę nierad upartemu przypatrywaniu się sobie młodych ludzi.

Frania, ledwie kilka słów przemówiwszy, z Brzozowską razem pobiegła przysposabiać podwieczorek.

Już nie wiem, jak i czyją sprawą upiekły się kurczęta, przygotowała sałata i zrobiły pierogi z serem, bo Brzozowska, gorejąca ciekawością i niepokojem, podbudzonym do najwyższego stopnia, latała jak oparzona, pojąc służącego i pytając go o wszystko, co wiedział i czego nie wiedział.

Frania, jak skoro mogła odejść, nie tając się z ciekawością swoją, także pośpieszyła do pokoju, gdzie hrabia palił cygaro, o koniach rozmawiając z panem Kurdeszem. Nie przypuszczając, żeby mogło być inne jakie i przyzwoitsze a lepsze życie nad jej własne, naiwnie poczęła je malować Sylwanowi, który, śmiejąc się w duchu, był rad spotkanej na drodze sielance i wywoływał jej obrazy.

— O! ja bo się wcale nie nudzę, — mówiła mu Frania — latem, proszę pana, chodzimy z Brzozosią na grzyby do brzeziny, jak dziś, a czasem i dalej; zbieramy zioła, robimy sobie co w ogródku; wieczorami śpiewamy i mówimy śliczne powieści i bajki.

Sylwan uśmiechnął się, ale Frania wzięła ten uśmiech za dobrą monetę.

— Zimą jest tysiąc przyjemności także. Tyle świąt, tyle do nich przygotowań, nabożeństwo, motki, płótna i inne gospodarstwo; bo ja jestem, trzeba panu wiedzieć, wielką gospodynią.

— Już co to, to prawda i, nie chwaląc jej w oczy, — dorzucił pan Kurdesz — Frania nie ma sobie równej w każdej rzeczy: czego się tylko dotknie, zrobi doskonale; a jaka z niej wyborna lekarka!

— I ludzie do mnie o dwie i trzy mile przychodzą po rady — przerwała znowu Frania. — Nikt tak doskonale nie leczy febry, nikt tak dobrze nie umie poradzić na stłuczenie.

— Jakże to pani miło być musi — odezwał się, chcąc coś przecie powiedzieć, Sylwan — tyle błogosławieństw, tyle wdzięczności sobie zaskarbiać.

— Nie przeczę, że mi bardzo miło być ludziom pomocą, — śmiało odpowiedziała Frania — a przytem wszak to i obowiązek kobiety.

— I pani się nie nudzi — spytał Sylwan — w tym zakątku?

— Jakżeby to być mogło! — śmiejąc się z tej myśli, odparła Frania. — Tyle zajęcia, tyle roboty; czas tak wesoło upływa, tak prędko.

— A towarzystwo?

— Mam kilka dobrych znajomych, zresztą poczciwa Brzozosia, ojciec. Nigdym nie zatęskniła za większym światem.

Sylwan to się uśmiechał szydersko, to się dziwił w duchu, to się wpatrywał w śliczną twarzyczkę Frani, która już poczęła, biegając jak wiewiórka, krzątać się około podwieczorku. Stary Kurdesz, podbudzony do admiracji przytomnością obcego, szczebiotliwością córki, miał w oczach łzę rozczulenia, w ustach niedokończone dziecięcia pochwały.

Zaledwie wyszła, począł z pełnego serca rozwodzić się nad jej przymiotami.

— Złoto nie dziecię! — wołał, wznosząc ręce do góry. — Co to za serce, a co to za główka! Nieraz mnie staremu jak co poradzi, to się zdumieję, skąd ona to, siedząc w tym zakącie na szlacheckiej zagrodzie, prawie ludzi nie widząc, wziąć mogła? A jaki statek, jaka to pobożność, ile to przymiotów różnych, co ich i zliczyć niepodobna! Potrzeba z nią żyć od rana do wieczora jak ja, żeby to kochanie serdeczne poznać i ocenić.

Wśród tego toku rozmowy dano podwieczorek. Frania sama zapraszała Sylwana, podsuwała mu kurczęta, nakładała pierogów, dolewała śmietany, a uśmiechając się białemi ząbkami, patrząc nań śmiało czarnemi palącemi jak żar oczyma, wprawiała go w niepokój niewysłowiony. Sylwan, wychowaniec miast, cudzoziemiec wśród kraju, elegant z wielkiego świata, ujęty, oczarowany wdziękiem prostego dziewczęcia, to się śmiał z siebie, to się łapał na bardzo czułych grzecznościach dla wieśniaczki, w bardzo znaczących wejrzeniach ku pannie Kurdeszance.

Mimowolnie bytność jego w Wulce prawie do nocy się przeciągnęła i, gdy siadał na koń, wyprowadzony na ganek przez całą ludność dworku, bo i stary Kurdesz, i Frania, i Brzozosia, i Agata, i Horpyna, i Hryćko ze stajni, i gumienny z za węgła, wyglądali wszyscy na pięknego panicza, księżyc już w pełni majestatycznej wypłynął był na niebiosa.

Szlachcic sam chciał strzemię przytrzymać JW. grafowi, ale Sylwan nie dozwolił na to, skoczył dosyć lekko na anglika, dał z nim ogromnego susa i, pokłoniwszy się raz jeszcze czapką i okiem śmiejącej Frani, jak burza wyleciał przez wrota wśród niespokojnych naszczekiwań starego Rozboja.

Za nim Janek, masztalerz pana grafa, pośpieszył także pędem na bułanym, tęgo podchmielony i wesoły jak pan. Ma to do siebie przyjęcie szlacheckie, że tu i pana, i sługi, i konie, i psy, gdyby były, serdecznie przyjmują, karmią, poją i bawią. Byli o kilkaset kroków od dworku, a już Jankowi język świerzbiał i, zbliżywszy się nieco do panicza, chrząknął naprzód dla zwrócenia jego uwagi, a potem szepnął:

— Oto, JW. panie, aż miło!

— Cóż to ci tak miło, Janku?

— Bodaj to bywać po szlachcie, JW. panie, to i koniom, i ludziom wygoda: przyjmują jak rodzonego brata, karmią, poją, chuchają. Wszak to mnie sama panienka i ta jejmość tłusta wynosiły na talerzu pierogi i dwa razy słodką wódką częstowały.

— Wódka, jak widzę, bardzo ci się podobała?

— Nietyle, JW. panie, wódka, bo tego i w karczmie za swój grosz dostać można, a człek z łaski pańskiej niegoły, — jak ludzie...

— A cóż to u nich tak osobliwego znalazłeś? — spytał Sylwan na przekorę.

— Dobre, jak Boga kocham, ludziska. A panienka, a! jak malinka!

— Ładna, myślisz?

— Jużciż nie powie i JW. pan, że brzydka. Ot, jabym panu radził tu i częściej bywać.

— Ho! a pocóż?

— Jak bo to JW. panu ciężko dziś mnie rozumieć!

Sylwan się rozśmiał.

— Jaki bo ty dzisiaj jesteś poufały!

— Kiedy JW. pan pozwala.

— Pleć sobie, pleć, a cóż mi to szkodzi?

— Ot, takbyśmy mieli sobie gdzie wesoło wieczorynki przepędzać, byliby nam radzi. Panna caca, laleczka, ludzie jacyś dobrzy i jabym tu sobie może co znalazł, i wolałbym, jak latać po budnikach i po tej hołocie — szlachcie czynszowej, za ich niezdarnemi dziewczyskami.

— Cicho, głupcze!

— No, a jak cicho, to cicho! — rzekł Janek trochę zmarkocony, że mu kazano milczeć, gdy najbardziej mówić potrzebował. Ale niedługo wytrwał w postanowieniu milczenia i znowu się rozchrząkał i znowu począł półgłosem: — Oj, co panna, to panna!

Sylwan rozśmiał się na całe gardło.

— Chwała Bogu, JW. pan się śmieje, widać, że mam rację.

— No, cóż tedy dalej, Janku?

— A co ma być dalej? Jeździlibyśmy sobie cichuteńko, jeździli, ażby się nam sprzykrzyło.

Sylwan nic nie odpowiedział, a co myślał, porozumiemy lepiej, gdy go poznamy bliżej.

 

 

 

Wcale inna, choć nie mniej żywa rozmowa zajmowała w Wulce Brzozosię i Franię. Kurdesz, słów kilka przemówiwszy po odjeździe młodego Dendery, poszedł do swojej izdebki spóźnione odmawiać modlitwy. Naprzeciwko w pokoju Frani zasiadła Brzozosia na kuferku i, wpatrując się oczyma macierzyńskiemi w swoją wychowanicę, okazywała wielką ochotę puszczenia sobie cugli w domysłach i projektach. Twarz jej wydawała niezwykłe poruszenie, usta podrygiwały wśród milczenia, oczy wlepiały się we Franię, ręce tajemniczemi zajęte były gestami; nie mogąc jeszcze mówić do panienki, poczynała już rozmawiać sama z sobą. Niedługo to trwało, bo i jej ciężko było dotrzymać milczenia.

— Otóż chwała Bogu i kawaler! — odezwała się nareszcie, wjeżdżając bramą zwycięską odrazu.

— Gdzie i jakiż to kawaler, Brzozosiu? — spytała Frania.

— Ot, jest! Nie udawajże, proszę. A dzisiejszy?

— Dzisiejszy! Cóż on do nas ma? Jak wiesz, przyjechał do ojca i nic więcej, i tyleśmy go pewnie widzieli.

— Mniejsza o to, z czem i poco przyjechał, ale z czem odjechał, to ja wiem — dodała, znacząco kiwając głową.

Frania się uśmiechnęła i szepnęła tylko:

— Co ci się też śni, Brzozosiu! Zapominasz, co my, a co on!

— Ot, jest! A gdyby to był nietylko graf, ale i sam książę jaki! — obruszyła się gorąco poczciwa Brzozosia, zrywając się z kufra, na którym siedziała. — No, to cóż, to cóż? Albo to hrabiowie i książęta nie żenią się ze szlachciankami? Czy to pierwszyzna?

— Cha! cha! Nieoszacowana Brzozosia już nas i pożeniła.

— No, czemużby nie?

— Ale zmiłujże się, on o tem ani pomyśleć nie może... A...

— A! przepraszam! To jeszcze zobaczymy! Chybaby był ślepy, i z pozwoleniem, nie do niego mówiąc, głupi. Nie pochlebiając, takiej drugiej, jak moja Frania, nie znaleźć jak grzyba nad drogą.

— Zapomniałaś, Brzozosiu, że panowie to insi ludzie; samaś mi o tem mówiła, że u nich inny obyczaj, inny gust i wszystko inaczej jak u nas. Inny świat!

— Inny świat! Bałamucisz. Albo to jest dwa czy trzy światy? Banialuki, Franiu! A co go tu przyniosło, jeśli nie przeznaczenie? Hę? Jak ciebie zobaczył, już ja o resztę jestem spokojna. Otóż mamy sobie kawalera, chwała Bogu, i co się zowie.

Roztropniejsza Frania uśmiechnęła się, nie dopuszczając tej myśli zupełnie, choć ona jej pochlebiała; ale Brzozowskiej już z głowy tego wybić nie było można.

— Skorzystałam — dorzuciła szybko — i wypytałam się tak, niby nic, o wszystko a wszystko, tego pana Janka podpoiwszy odrobinkę. Otóż możeś ciekawa tych hrabiów?

— Ale, moja Brzozosiu, do czego nam to wszystko?

— No, dajmy na to, że aby gadać, cóż to zaszkodzi?

— Tak, to co innego. A cóżeś się dowiedziała, kochana Brzozosiu?

— Tylko słuchaj uważnie. Naprzód, że nasz pan kawaler...

— Nasz! znowu nasz? Moja Brzozosiu!

— A już, że nasz, to nasz, — żywo potwierdziła stara — ale to mniejsza. Ma tedy naprzód ojca, pana grafa. O nim tośmy już i dawniej słyszeli: człowiek bardzo bogaty, wiosek kilkanaście, pałace, ogrody, pieniędzy huk i z miny pan całą gębą.

— Widzisz sama, Brzozosiu, gdzieżby taki pan mógł synowi pozwolić...

— Ale nie przerywajże mi, kochanie, ja nic nie myślę. Widziałam go w kościele, zdaje się, poczciwy człowiek i dobry, łagodny, miluchny, uśmiecha się i kłania do każdego. Potem ma matkę, anioła dobroci, dobrą a przedobrą kobiecinę, niezmiernie przywiązaną do męża i do dzieci. I ta jeszcze ma matkę, wielką panią, bardzo szanowną i poważną, co się zowie, matronę, znać jeszcze, że była dawniej piękna. Znałam ją w młodości, była za kasztelanem Maryckim i mieli niegdyś wielką fortunę. Trzeba wiedzieć, jak ją wszyscy honorują, jak przed nią padają. Oprócz naszego kawalera jest jeszcze córka, śliczna panienka, widujemy ją w kościele; musiałaś uważać, słuszna, poważna blondynka, czegoś niby smutna i dumna, ale jej z tem do twarzy. Mieszkają wszyscy w Denderowie; nieraz może, kochanie moje, jadąc z Wulki do Łasiniec, widzieć musiałaś nade drogą wielki pałac denderowski, w drzewach, w klombach nad stawem. Otóż to tam rezydencja ich pańska.

Frania ruszyła ramionami.

— Ale, moja Brzozosiu, ten twój kawaler, jak sama widzisz, miljonowy pan, hrabiątko; jemu się i nie śni o mnie, a ja...

— Ale mnie się śni i co się śni, to wyśni. Miljonowy czy nie, grafiątko czy książątko, co komu do tego; ja, co wiem, to wiem i kwita.

A widząc, że Frania niebardzo się broni poddawanej myśli, Brzozosia wyszła z pokoiku, zostawiając ją samą, poszła rozmawiać z Agatą i Horpyną, a dziewczę z myślami siadło marzyć w okienku. Wsparta na ręku Frania mimowolnie gnała dumą za pięknym chłopcem, który dla niej był tak grzeczny, może więcej niż grzeczny tylko; przypominała, co jej mówił, zastanawiała się nad tem, jak na nią patrzał, rozbierała przywitanie i pożegnanie i każde słowo, i każdy ruch jego. Wostatku pytała się smutniejsza, poglądając w okno: — Powróci on czy nie? Przyjedzie on znowu do Wulki? Zobaczę go ja, czy już nie zobaczę?

A coś jej mówiło w głębi duszy, że powróci, przyjedzie, że go zobaczy i, koniec końcem, ledwie już nie uwierzyła Brzozowskiej, budując na przelotnych odwiedzinach trzpiota całą zaczarowaną przyszłość. Tak ptaszki, Frani lekkością podobne, gniazda z puchów ścielą, łapiąc je wiatrem z pod skrzydeł; tak dzieci biegną za bańką mydlaną; tak nieraz starsi i rozumniejsi na myślach, domysłach, nadziejach sadzim przyszłość naszą! Wiekuiste dzieci!

My rzućmy marzącą Franię i żywo rozmawiającą Brzozosię, która serjo kłopocze się już, skąd weźmie rozmarynu dla swej panny młodej, a zwróćmy się do starego Kurdesza, którego bliżej poznać potrzebujemy.

Jego wiek i siwizna już go nam w części odmalowały. Zabytek to innego życia, innego społecznego porządku, wyraz innych przekonań i pojęć, wyjątek wśród nowego świata, który nań patrzy z szyderstwem, litością, z zadziwieniem. Jak strój Kurdesza, tak serce i myśli nie do naszych należały czasów. Wśród współczesnych sobie, młodszych od siebie, był on jak człowiek, któryby zasnął na pół wieku i obudził się wśród obcych, nieznajomych. Nikt jego, on już nikogo nie pojmował: tak szybko, dziwnie, piorunowo, wszystko się dokoła przewróciło, zmieniło. Kurdesz żył jeszcze zapasem starym, pamiątkami swemi, modlitwą, miłością dla dziecka, a odrobinę nadzieją, że dawne czasy powrócą. Ale cóż wraca na świecie? — Wiosny tylko i lata, ale nie ludzie i czasy! Jego stary porządek i obyczaj tak mu się wydawał przedziwnym, że się zawsze spodziewał, iż ludzie po gorzkich doświadczeniach do niego i jego niechybnej aryngi powrócić muszą.

Życie jego nie miało w sobie nic nadzwyczajnego: owszem, przeszło jak tysiące innych tamtej epoki. Rodzice, uboga a pracowita szlachta, mieli ich dwóch, a córkę trzecią. Na maleńkiej wioseczce była to gromadka, która starego Kurdesza ojca, cześnika międzyrzeckiego, niepokoiła. Potrzebowali losu i, jak skoro dorośli, ze szkół jezuickich poszli oba młodzi Kurdeszowie w usługi pańskie, na dwory zdawna przyjaznych Kurdeszom familij, pańskiej, jak mówiono, klamki się trzymać. Trzeba wiedzieć, że szlachectwo Kurdeszów było stare, że niegdyś byli to ludzie majętni, a nawet wysoko skoligaceni. Jedna Kurdeszanka była za Kostką, jedna Leszczyńska za Kurdeszem, a dziad ojca pana Jacka miał za sobą kniaziównę Mirską. Przez pamięć tych związków, rody, spowinowacone z Kostkami, Leszczyńskimi, Mirskimi, chętnie się zajęły losem młodych chłopaków, którzy, opuściwszy rychło ojca, poszli dosługiwać się przyszłości swojej. Siostra poszła zamąż młodo, za niejakiego Szczerzeckiego i bezdzietnie zmarła; starszy brat pana Jacka, spadłszy z konia na polowaniu, skaleczał naprzód srodze, chyrlał, powróciwszy do domu i, nabiedowawszy długo, nareszcie życie skończył. Cześnik międzyrzecki, mając już tylko jedynaka, pana Jacka, a sam postarzawszy, wzywał go bardzo do domu, potrzebując pomocy i wyręczenia, ale panu Jackowi zasmakowało życie dworskie i wojskowe.

Nadeszła konfederacja barska. Z panem opiekunem swym poszedł do niej pan Kurdesz: ustąpił potem z kraju z innymi, błąkał się długo i nierychło schorzały, ranny, odarty, ledwie poznany, do rodzicielskiego domku się przywlókł.

Tu już ojca ani brata nie zastał, stara matka tylko sama na Wulce gospodarowała i, mimo niemałych trudności, bijać się z tysiącem kłopotów, dla syna, którego wyglądała uparcie i spodziewała się zawsze, nawet gdy go umarłym głoszono, przysposabiała spoczynek swobodny. Znalazł on Wulkę w najlepszym stanie: zapas wszędzie, dostatek i grosiwa uzbieranego worek niemały. Z żołnierza najlepszy gospodarz, jeśli nie najgorszy. Pan Jacek, wyzuty z nadziei służenia użytecznie krajowi z szablą, począł gospodarzyć zawzięcie, a powiodło mu się nad miarę szczęśliwie.

Stara matka już tylko wypoczywała, modląc się, a codzień narzekając i płacząc, że ojciec nie dożył powrotu syna i nie pobłogosławił mu jeszcze. Pragnęła koniecznie doczekać wnucząt i silnie namawiała na ożenienie; ale pan Jacek nie dawał się przekonać, a nic nie odpowiadając, odszedł milczący zawsze, ilekroć go zaczepiła o małżeństwo. Domyślała się staruszka, że to nie było bez kozery, że gdzieś, jak mówili starzy, na pańskim dworze zaszłapał. Ale gdzie? jak? — żywa nie wiedziała dusza.

Nierychło wreszcie, nierychło jakoś, konfederat pokiereszowany, zeszpakowaciawszy już, dał się nareszcie namówić i ożenił się.

Stara matka, napłakawszy się z radości na weselu, nie doczekawszy upragnionych wnuków, może ze wzruszenia i wielkiego szczęścia, poszła do lepszego życia, do którego ciągle się przygotowywała. Niebawem potem i żona pana Jacka, poczciwa, pracowita a skromna kobiecina, zostawiając mu córkę, świat także pożegnała.

Prawda, że nierychło się do niej przywiązał i ożenił niebardzo ochoczo, ale zato jakże ją kochał serdecznie, jakże jej stratę opłakiwał! Osamotniony wpadł był nawet pan Kurdesz w melancholję, która niemal rok cały trwała, potem widok dziecięcia i skłonność do pracy przemogły. Rzucił się znowu czynnie do gospodarstwa i, tak skutecznie pracując, starzał powoli doreszty. Niemłodo się był ożenił, teraz smutek szybko siwiznę zasiał coraz gęstszą i zmarszczkami poorał szybko.

Na dziecku naprzód, potem na majątku Pan Bóg mu poszczęścił: Frania urosła na śliczne dziewczę, a z Wulki, maleńkiej wioseczki, któraby ledwie innego utrzymać potrafiła, Kurdesz z ładem i oszczędnością uciułał kapitalik, wcale piękny. Wulka niewiele wprawdzie przynosić mogła, ale jakież były i potrzeby jego? Żył tem, co dał zagon własny, mało co kupując do domu, a strzegąc się wydatku gotowego grosza. Jeden wózek i bryczka służyły od niepamiętnych czasów: konie rodziły się w domu, suknie były jeszcze po dziadach, porządek domowy stary, a pieniądz przypływający, wedle starodawnego obyczaju zaklęty, składał się zaraz na kapitalik.

Procenta od niego nie przeżywały się nigdy przy zaprowadzonej oszczędności i skrzętności, dokładano je do sumy i tak powiększała się ona ciągle i coraz znaczniej.

Kapitalik pana Jacka także more antiquo, bo tego pilnował się nasz szlachcic we wszystkiem, wedle tradycyj domowych nie mógł się ulokować gdzie indziej i inaczej, jak u wielkiego pana na prowizji. Rodziny, przyjazne Kurdeszom, skoligacone z nimi, powymierały, pogasły lub oddaliły się z kraju: trzeba było bliżej siebie szukać lokaty, a zawsze u jaśnie wielmożnych. Trafił się w pobliżu graf Zygmunt-August Dendera, szumnie żyjący, obszernych włości dziedzic, którego dom, reputacja, sposób życia, a wogóle państwo olśniły biednego szlachcica i dwakroć sto tysięcy złotych już spoczęły w szkatule hrabiego, dwakroć w pocie czoła zapracowanych na Wulce: przyszły posag Frani.

Pomimo codziennie powiększającego się majątku, życie szlachcica wcale się nie zmieniło, a Kurdesz, kłaniając się do kolan i uboższym, i mniej od siebie wartym paniczom a trzpiotom, uważał się zawsze za najniższego sługę ich i brata. Mało kto wiedział o jego funduszach dokładniej, gdyż Kurdesz nietylko się z niemi nie chwalił, ale je raczej taił. Domyślano się wprawdzie po ścisłej oszczędności, że zapas mieć musi niezgorszy: ale nikt ściślej nie mógł wyliczyć, o ile się jego fortunka powiększyła zabiegami i skrzętnością. Piękna Frania miała już z sąsiedztwa kilku gołych konkurentów do pięknej swej rączki, ale tych pan Jacek bez ceremonji poodprawiał. Zdaleka tylko kręcili się koło niej chłopcy, a stary szlachcic poglądał na nich okiem bacznem, nie dając się bardzo przysuwać do córki. Co się tyczy bowiem małżeństwa, wcześnie jej zapowiedział, że sam nad niem czuwać będzie. Zresztą miała ona zupełną swobodę w domu i za domem i, gdyby z niej korzystać chciwa, przywiązany do niej i zakochany w jedynem dziecięciu ojciec nie śmiałby się może tak surowo, jak obiecywał, sprzeciwiać. Ale dotąd Frania żartowała sobie swobodnie ze wszystkich i wyżej myślą sięgając: bo wszystkie kobiety do wyższości pociąg mają. W tych, co ją otaczali, nie upatrzyła nikogo i zdawała się czekać na swego.

Brzozosia też ciągle jej wróżyła coś nadzwyczajnego i widzieliśmy już, jak niespodzianie wróżbom jej przypadek dał cień prawdopodobieństwa. Staremu szlachcicowi i przez głowę nie przeszło, żeby młode grafiątko mogło z płochą myślą spojrzeć na jego donię. Widział się nadto daleko od Denderów, a zbyt był znowu dumny, by o czemś mógł roić między nimi a sobą podchwyconem i wymodlonem.

 

______________________________________

 

W niedzielę przypadały szumnie zawsze i uroczyście obchodzone imieniny hrabiego Zygmunta-Augusta Dendery, na które zdaleka nawet zjeżdżali się chciwi zabawy panowie, półpankowie, szlachta dostatnia i w różny sposób znajomi lub przyjaźni solenizantowi. Dom hrabiego obszerny bardzo i dla gości wygodny. Wszelkiego rodzaju zabawy, a przedewszystkiem karty, dla młodzieży muzyka i tańce, dla starszych gawędka, wino stare i kucharz wyborny nęciły na ten dzień wszystkich dokoła o mil dwadzieścia. Hrabia przywiązywał pewną wagę do tego, żeby mieć w dniu tym jak najwięcej gości; w najlepszym był humorze, gdy ich pomieścić nie mógł i rywalizował z dalekim sąsiadem swoim, równie bogatym panem Zagrobskim z Wilczyna, o to, kto więcej mieć będzie przyjaciół półmiskowych, karcianych i kielichowych u siebie. Nie wahano się nawet, choć to nie jest we zwyczaju na imieniny, zapraszać lepiej znajomych, dla zwiększenia ciżby.

Denderów, stolica Zygmunta-Augusta hrabiego Dendery, od lat pięćdziesięciu podobno uhrabionego w Galicji (gdyż i tam miał dobra, a w Galicji wszyscy hrabiowie i najbiedniejszy już choć Ritter być musi), nazwany został niedawno, by Zygmunt-August miał przyjemność pisać się na Denderowie Denderą, co jakoś brzmi majestatycznie i poważnie. Niektórzy przypominali jeszcze dawne jego miano, niezbyt mile brzmiące: zwał się bowiem Hołochwastowem. Postawiony ogromny pałac z kolumnadą dorycką, założone ogrody, wykopane stawy, urządzone austerje, powznoszone dla oka z facjatami białemi różnego rodzaju walące się ztyłu budowle czyniły tę mieścinę zdaleka czemś lepszem, niżeli była w istocie. Oprócz klucza Denderowskiego, miał jeszcze hrabia dwa inne i dobra w Galicji, o których, z powodu oddalenia i granicy, różni różnie mówili. Byli tacy, co tych dóbr znaleźć tam nie mogli; drudzy małą je wioszczyną odłużoną zwali: hrabia szeroko o swem państwie na Rusi rozprawiał. W życiu, w charakterze, majątku Zygmunta-Augusta Dendery pełno było nieprzebitych tajemnic. Nie będziemy ich przed czasem usiłowali zgadywać; powiemy tylko dla przygotowania nieco czytelnika, że żył na największą stopę, uchodził za bardzo a bardzo bogatego, za spekulatora i miał dotąd kredyt wielki, że postawę miał pańską (głowę do góry), dom pański, wreszcie pozornie był nadzwyczaj otwarty; ale ludzie, bliżej oswojeni, mówili, że skryty był dla najbliższych nawet.

Wedle wiadomości, powyżej nam udzielonych przez dobrze poinformowaną Brzozowską, wiemy już, że miał syna i córkę, żonę i matkę żony, żyjących. Wszystkie te osoby wkrótce bliżej poznamy.

Syn Sylwan już nam znajomy, który zrana dopiero w niedzielę po przejażdżce swej z ojcem się spotkał, wpół siedział, wpół leżał, obyczajem młodych ludzi naszego wieku, na kanapie w pokoju ojca. Poprostu mówiąc, rozwalił się bez ceremonji. Ubrany był w kraciastą krótką kurteczkę, podobne szerokie spodnie i długą takąż kamizelkę; w ustach miał cygaro zagasłe, rękę jedną na boku opartą, drugą we włosach długich i raźnie, szumnie natył zarzuconych.

Ojciec, słusznego wzrostu mężczyzna, barczysty, silnej budowy ciała, chodził z długą fajką po pokoju. Twarz jego bez wyrazu w tej chwili, gdyż w razie potrzeby dopiero przywdziewała maskę stosowną, chmurna była tylko i zasępiona, jakgdyby się nudził.

Blady, z oczyma czarnemi ostro poglądającemi, z podgolonemi bakembardami, trochę podłysiały, z brwią namarszczoną i usty wydatnemi: hrabia, jak widać, usilnie musiał pracować, by sobie wyrobić hrabiowską powierzchowność i fizjognomję, le physique de son rôle. W istocie miał tylko minę miernego aktora na teatrze małego miasteczka. Mowa jego była deklamacyjna, głośna, krzykliwa, niezmiernie stanowczo decydująca, wejrzenie rozkazujące, uśmiech protektorski, chód tragiczny, rzuty głowy bohaterskie. Ubrany w szlafrok jedwabny w złociste kwiaty, na dnie jasnem rzucane, w czapeczkę haftowaną wytwornie, w pantofle tureckie, przechadzał się po dywanie swego pokoju, kiedy niekiedy biorąc do ust bursztyn ogromny cybucha jaśminowego, to znów puszczając go w zamyśleniu. Syn ziewał, zarzucając włosy natył, poglądał na ojca i czekał poczęcia rozmowy, z zaniedbaniem właściwem dobrze wychowanemu młodzieńcowi, który się nauczył szanować tylko jednego siebie i wobec ojca nawet całą swą niezależność i indywidualną stara się zachować swobodę.

— A cóż, hrabio Sylwanie, — odezwał się ojciec, stojąc naprzeciw syna (gdyż ojciec i syn tytułu sobie hrabiowskiego nawzajem odmawiać nie widzieli powodu, nawet w potocznej między sobą rozmowie) — a cóż? Byłeś u mego szlachcica w tej Wulce?

— A! byłem!

— Prosiłeśże go grzecznie, jakem ci mówił?

— Prosiłem! — uśmiechając się i gładząc wąsięta, odpowiedział młody hrabia.

— Ale byłżeś grzeczny? — z przyciskiem zapytał Zygmunt-August.

— Cóż to za pytanie? hrabio!

— Bo widzisz, niezawsze jesteś równie grzeczny, a z tą drobną szlachtą, nie wiesz, jak po szpilkach! C’est si susceptible!

— A czyż nie wiem? Ale się wszystko odbyło wybornie: jadłem przypalone i surowe kurczęta z kwaśną śmietaną, un mets champêtre, z sałatą zalaną słoniną, jadłem pierogi, oglądałem konie pana Kurdesza. Qne voulez-vous de plus?

— No! a chwaliłeśże je?

— Naturalnie! I ma w istocie jedną klacz siwą polsko-wschodniego rodu, bardzo ładną, bardzo ładną.

— A nie darował ci jej? — zapytał stary hrabia.

— Myślałem, qu’il aura le bon esprit de le faire, ale nie.

— Spodziewam się jednak, że ci okazać musiał i radość, i wdzięczność, żeś go odwiedził.

— Jak mógł i umiał, ściskał za kolana.

— Widziałżeś i córunię?

— A jakże i siwkę, i córkę.

— Cóż to za stworzenie: mówią, że to ładne?

— Tak! ładna! jużciż ładna, ale to proste dziewczę, daleko dziksze i mniej cywilizowane, niż garderobiane mojej matki, które czytają romanse pana Sue.

— Spodziewam się — rzekł z uśmiechem ojciec.

— Szlachcic naturalnie przyjedzie.

— Cela va sans dire. Dziękuję ci, żeś mnie posłuchał i był grzeczny!

Syn dym tylko puścił, zapaliwszy cygaro, poprawił je, rzucił się głębiej na kanapę i założył nogę na nogę. Ojciec mówił po chwili:

— Będziemy dziś mieli mnóstwo osób różnego stanu, sfery, znaczenia i położenia towarzyskiego.

Syn patrzał tylko, ziewając, i czekał, co mu dalej ojciec powie.

— Mój Sylwanie, — kończył Zygmunt-August Dendera — staraj się być zawsze i wszędzie dla wszystkich uprzedzającej grzeczności.

— Alboż kiedy byłem dla kogo niegrzeczny?

— Tego ja nie mówię, ale jest wiele cieniów i odcieniów grzeczności, mój hrabio.

— Ile osób, tyle grzeczności.

— Masz poniekąd słuszność, ale trzeba być dla wszystkich w swoim domu niezmiernie radym gospodarzem, nadskakującym, uprzedzającym.

— Nadskakującym?

— Może powiedziałem zanadto, — mówił dalej ojciec — ale zrozumiej tylko ogół mojej rady.

— Wszak wiesz, hrabio, — odparł syn niedbale — że w mojem przekonaniu wszyscy są równi, a urodzenie...

— Daj mi pokój z waszemi nowemi teorjami, mnie już nie nawrócisz.

Młode hrabię uśmiechnęło się tylko. Trzeba albowiem wiedzieć, że dla tonu, dla nadania sobie barwy wiekowej, po powrocie z zagranicy, Sylwan grał nieźle rolę demokraty i człowieka postępowego. Na czem u niego zależał postęp, dokładnie nie wiemy; zdaje się, że on sobie sam z tego nie umiał czy nie chciał zdać sprawy. Grał, pił, jadł, hulał jak wszyscy, z tą różnicą, że wszystko to czynił jakoś odniechcenia, znudzony, ziewając i z wielkiemi tony. Mówił przytem wiele o równości ludzi, postępie, duchu wieku, a mimo to rył sobie wszędzie herby: na biletach, na guzikach, na cygarniczkach, na liberji swego grooma i lokaja, na uprzęży koni, strojąc w nie rzeczy, zwierzęta i ludzi. Niższych od siebie (w swem przekonaniu) nie miał za Boże stworzenie; nie wadziło mu to jednak, rozsiadłszy się na kanapie, głośno i bardzo szumnie rozprawiać o postępie, o cywilizacji, o barbarzyństwie naszego kraju, o ucisku włościan, o przyszłym upadku wszelkiej arystokracji. Ale to była farba tylko. Ojciec, któremu pochlebiała ta mniemana w synu wyższość umysłowa i nowe niby a najświeższe doktryny, cieszył się z nich dla Sylwana, jakby się pysznił nowym jego frakiem lub końmi. Pysznił się tedy stary hrabia, słuchając, jak, trzy po trzy rezonując, syn dorabiał się opinji sensata, polityka, reformatora; pozwalał na te niewinne hulanki językowe i podsycał nawet argumenta Sylwana swoją lekką opozycją, kończącą się zawsze wykrzyknikiem:

— Mów ty sobie, co chcesz, jam już za stary, bym zmienił sposób widzenia: i położenie nasze w społeczeństwie, i imię, i związki rodowe obowiązują mnie dotrzymać placu na starem stanowisku mojej familji.

W tej chwili, będąc sam na sam we cztery oczy, hrabiowie, stary i młody, nie widzieli potrzeby w długą się wdawać rozprawę, którą oba już po wielekroć powtórzyli, a która ich nudziła. Ojciec puścił dym z cybucha, syn ziewnął i zamilkli.

— Kogóż się spodziewamy? — spytał Sylwan po chwili.

— Jak zwykle wszystkich — odparł dumnie ojciec.

— A więc tłumu?

— Sto, półtorasta, dwieście osób może, kto wie!

— Taki zgiełk mnie nie bawi — rzekł melancholijnie młody.

— Dziwna rzecz: wy młodzi teraz młodych gustów nie macie.

— Starzyśmy głową i sercem.

— Tem gorzej.

— Tem lepiej, ojcze, nie spotkają nas zawody.

— Cóż z sobą robisz rano? — odwracając rozmowę, przerwał ojciec, nie chcąc napróżno szafować argumentami, które się na wystawę przy ludziach przydać mogły.

— Ja? Albo co?

— Bo ja mam jeszcze liczne zajęcia.

— Pójdę do siebie.

To mówiąc, Sylwan wziął czapkę ze stolika i, nie spojrzawszy nawet na hrabiego ojca, oddalił się, świszcząc piosenkę.

Ledwie wyszedł, hrabia zadzwonił; ukazał się lokaj wygalonowany, w paradnej liberji.

— Pana Smolińskiego!

— Słucham JW. grafa, zaraz...

Drzwi się zamknęły, a po chwilce zawołany wszedł pan Smoliński.

Był to plenipotent i rządca klucza, i totumfacki hrabiego, jeden, co jego zaufanie posiadał do pewnego stopnia, znał jego kieszeń i interesa, z którym często kłócił się hrabia pozornie, ale zawsze w najlepszej żył zgodzie.

Była to figura wszechmocna, przed którą drżeli wszyscy: syn, żona, córka, a najbardziej ci, co mieli interesa z panem hrabią. Hrabia bowiem, mimo wielkiego majątku, jako spekulant, miał też ogromne interesa.

Smoliński był wieku hrabiego, miał lat pięćdziesiąt kilka, mały, chudy, przygarbiony, twarz lisa i wilka zbite i złączone w jedną; pokorny jak żebrak, zły jak pies na łańcuchu, kłamca jak kalendarz. Na łysej głowie troszka włosów bezbarwnych zwijały się pokręcone w różne strony bez pewnego projektu, nie myśląc pokryć nawet dojrzałej brudnej łysiny. Niżej pod czołem, wysadzonem naprzód, błyszczało coś nakształt burych oczek, których wejrzenia złapać było niepodobna; usta pokrzywione w fałdach twarzy się zaszyły, uszy tylko ogromne, białe jak pergamin, sterczały z dwóch stron dobitnie. Wszedł i zbliżył się zaraz, oglądając się za siebie, aż do gabinetu krokiem śmiałym, bez żadnej ceremonji, ukłonów i uniżeń, z miną człowieka, który doskonale jest przekonany, że się bez niego obejść nie można.

— A co? — spytał go hrabia.

— Względem czego?

— Interes z Pęczkowskimi?

— Ułoży się.

— Bardzo krzyczą?

— Jużciż, jakby nie krzyczeli! Ale zawsze tylko na mnie.

— No! to jeszcze nic.

— Tak! to nic, — śmiejąc się i zacierając ręce, rzekł Smoliński — wszystkiemu ja winien.

— Ale trzeba im zapłacić.

— Trzeba i nie trzeba: zgubili oblig, był nieoblatowany. Masz pan zwykły swój sposób na to. Jeśli zapłacimy, to nierychło, a co procentu to ani myśleć dawać.

— Słyszę, że ktoś idzie; wyjdź drugiemi drzwiami, poczekaj w gabinecie, aż cię wezwę.

Smoliński, widać przywykły do podobnych wycieczek za kulisy, uszedł bardzo zręcznie, wyciskając się przez małe drzwiczki, a w tejże chwili lokaj zameldował pana Pęczkowskiego.

— Prosić! prosić! — rzekł hrabia głośno, przybierając minę poważną i biorąc w rękę długi papier i suche pióro, jakgdyby dopiero od pracy wstawał.

Po chwilce wszedł pan Pęczkowski, szlachcic we fraczku, choć to była dopiero godzina dziesiąta, zapięty, w rękawiczkach łosiowych, z czapką pod pachą, zbiedzony, smutny, blady. Poprawił włosów na progu, otarł nogi uważnie, ukłonił się raz i drugi pokornie, niziuteńko, nim wszedł do gabinetu hrabiego.

Hrabia rzucił papier żywo, niby dopiero go postrzegając, rzucił pióro, cybuch i poskoczył, krzycząc dosyć głośno i śmiejąc się swobodnie:

— Kochanego Pęczkosia! jak mi się masz? jak mi się masz!

— Nóżki całuję JW. hrabiego.

— Cóż ty tu porabiasz? jakże się masz? a żonka, a dziatki? co tam słychać?

— Zdrowi, JW. panie. Bardzo dziękuję za łaskawą pamięć.

— No, siadajże proszę: a zdaleka? z domu?

— Z domu, JW. panie.

— Cóż to cię w nasze strony sprowadza?

— A cóż, kiedy nie trochę kłopotu.

— Cóż to jest? Proszę, mów, moje serce, może ci mogę być pomocnym?

— Właśnie do łaski jego...

— Ale mów tylko, Pęczkosiu, co to jest, całem sercem.

— Ot, takie nieszczęście: łaska to Boża, że interes z JW. panem; chciałem podnieść moją sumkę.

— U kogo?

— U JW. pana, bo to...

— A maszże co u mnie?

Szlachcic stanął wryty, osłupiał.

— Daruj, serce, Pęczkosiu, mam tyle zajęcia, nie biorę na procenta tylko dla znajomych i niebardzo pamiętam. Ale zdaje mi się, że przypominam sobie coś; tak, tak! tysiąc czy dwa tysiące rubli.

— Dwa tysiące pięćset, JW. panie.

— Może być, może być... w istocie...

— Niezawodnie, JW. hrabio.

— Nie zapłaciłemże ci w roku przeszłym? — naiwnie zapytał hrabia.

— Nie, JW. panie, opóźniłem się z prośbą moją.

— Ano! cóż? Jeśli masz u mnie, to rzecz święta, idź do Smolińskiego i odbierz...

— Ale, JW. panie, wielki mam kłopot, że mi się gdzieś oblig zawieruszył.

— O, o, o! — długo, przeciągle zawołał gospodarz, kiwając głową — o! cóż znowu! Ty taki porządny, mógłżeś zarzucić oblig? O! to źle!...

— Przypadek, JW. panie, w drodze...

— Jakkolwiek bądź, jest czy niema obligu, skoro ci się należy...

— Pan Smoliński najlepiej wie o tem.

— Ano! to niema kwestji.

— Ale mi robi trudności.

— Zachciałeś! Uchylimy je, to się ułoży, nie frasuj się.

I hrabia usiadł, rozpierając się szeroko.

— Ale — dodał — idźże z tem do Smolińskiego, bo ja, jak wiesz, temi drobnemi interesami wcale się nie zajmuję, u mnie tylko masy znaczą, kieruję ogółem. To się załatwi.

— Byłem właśnie u pana Smolińskiego.

— A cóż?

— Robi mi trudności z powodu obligu.

— To się musi ułatwić, skomunikujcie się tylko. Zresztą u mnie dziś dzień tak pełen zajęcia.

— JW. pan pozwoli sobie złożyć życzenia...

— Dziękuję ci, dziękuję, kochany Pęczkosiu, będziesz na obiedzie, prawda? No! a teraz ruszaj na pewne do Smolińskiego, z nim kończ, serce; prawda, że czasem ciężki i mnie nieraz unudzi swoją regularnością zbyteczną, nieraz mi doje, ale w gruncie dobry człowiek.

— Niebardzo jednak łatwy.

— Wierz mi, to się zrobi, to się musi zrobić. Powiedz mu, że byłeś u mnie.

— Ale kiedy chce, żebym ustąpił. Jakże ja ustąpić mogę, to jedyny moich dzieci fundusik, JW. graf wie sam, żem go w pocie czoła uzbierał.

— Daruj mi, to nie moja rzecz, rób z nim tylko, traktuj; ułożycie się, dacie radę, a wostatku ja mu uszy natrę, żeby cię nie szykanował.

— Gdyby JW. pan był łaskaw polecić mu mój interes.

— Z duszy serca!

Zadzwonił.

— Pana Smolińskiego!

Niebawem wszedł drzwiami zwykłemi, nie od gabinetu plenipotent, ale całkiem to był już inny człowiek: pokorny, potulny, niby przelękły i zafrasowany, niby ogłuszony pracą, a stanął prawie przy progu.

Hrabia odwrócił się do niego nie poufale, jak przed chwilą, ale z tonem rozkazującym:

— Kazałem cię zawołać, — rzekł — mój Smoliński; cóż bo to znowu robisz z Pęczkowskim? Jakieś tam trudności, jakieś ceregiele. Wiesz, że ja tego nie lubię, interes powinien się robić prosto, uczciwie, w dwóch słowach, a Paczkowskiego kochanego szanuję, jestem osobistym jego przyjacielem.

Szlachcic uścisnął i w rękę pocałował hrabiego z radości.

— Kończże to, proszę, bez tych obrotów, bardzo ci to polecam. — I hrabia znacząco chrząknął. Każdy, prócz Pęczkowskiego, poznałby łatwo, co to chrząknienie znaczyło.

Smoliński milczał, aż nareszcie odważył się niby wyrzec z ukłonem pokornym:

— Cóżem ja tu winien, JW. panie, kiedy obligu niema.

— Ale cóż to znaczy, cóż to znaczy!

— JW. pan wie, że ja muszę rachunki złożyć i z wypłat się wytłumaczyć; ja tak wypłacić nie mogę.

— Już jak tam jest, to jest: poradźcie się sobie, pokombinujcie i kończcie, niech Pęczkowski będzie zaspokojony, bardzo proszę...

— Żegnam cię, Pęczkosiu, bądź spokojny.

To mówiąc, hrabia wziął cybuch, papier i pióro, żegnając wierzyciela i plenipotenta.

Zaledwie byli za drzwiami, gdy turkot powozu po brukowanej drodze dziedzińca oznajmił przybycie gościa. Hrabia wyjrzał: sześciokonna zielona poważna kareta, za nią kocz czterokonny i bryka, także czwórką zaprzężona, toczyły się pod pałac. Poznał widać, kogo wiozła, zadzwonił żywo i, zarzuciwszy na siebie surdut z wstążeczką orderową, co go nigdy nie odstępowała i, wziąwszy laskę, pośpieszył na dół.

Przybyła z tą pompą była matka żony hrabiego, na której przyjęcie wyskoczyli wszyscy.

Jaśnie wielmożna z hrabiów Moskorzowskich hrabina Czeremowa. Trzy powozy i czternaście koni wlokły ją jedną tylko i dwór ją otaczający. Po ekwipażach, liberji i krzątaniu poznać było łatwo, jak dalece kazała się szanować i jak ją tu szanowano. Hrabia z odkrytą głową przyjął ją z żoną i córką na ganku, przyklękając prawie i z uczuciem zbyt silnem, by mogło być szczere, ucałował jej pulchną i białą rączkę...

Hrabina mogła mieć około lat sześćdziesiąt, ale trzymała się dobrze i wyglądała na swój wiek młodo, tylko zbyteczna tusza trapiła ją trochę. Żywe oko czarne, dumnem wejrzeniem zbrojne, nosek maleńki i kształtny, usta ściśnięte i zasznurowane z pretensją, drobne rysy wśród ogromnej z wielkiemi wiszącemi podbródkami twarzy nadawały jej wcale dziwną fizjognomję i podobieństwo do znanych bardzo wizerunków sławnej w historji postaci. Dość było spojrzeć na nią, by poznać, jak się wysoko nosiła hrabina, na jakim chciała stać tonie, jak przywykła była grać rolę wielkiej pani.

Przyjęcie zięcia, córki, wnuczki nie wzruszyło jej wcale. Uśmiechnęła się tylko zmęczona i niby czule razem, pocałowała w czoło odniechcenia hrabinę i hrabiankę, kiwnęła głową bardzo zlekka zięciowi i, obwinąwszy się starannie czarnym szalem, zapowiedziawszy niezmierne znużenie, majestatycznym kroczkiem poszła do wyznaczonych sobie na dole w pałacu pokojów. Wszyscy za nią w milczeniu postępowali, otaczając, podtrzymując, drzwi otwierając i wiodąc jak z procesją.

Hrabia, widocznie zimno przyjęty i ani słówkiem grzecznem nie powitany, gdyż przybyła mówiła i patrzała tylko na córkę i wnuczkę, uczuł się trochę dotknionym i, pomimo uniżoności, z jaką pożegnał matkę u drzwi jej apartamentu, znać było, iż szukał tylko powodu okazania, iż zrozumiał przywitanie i zadraśnięty był niem do żywego.

Zostawszy sam na sam w sieni, pomyślał chwilę i wolnym krokiem postąpił ku drzwiom pokojów, do których zajrzał machinalnie, nic nie wiedząc, co robi, roztargniony przeszedł je, zawrócił się nazad i skierował ku oficynie.

Pałac w Denderowie był całą gębą wspaniały: na dawne czasy książęcymby się mógł nazwać; ale dziś, gdy Żydzi mają najwięcej pieniędzy, a książęta prawdziwi są bardzo skromni, powiemy, że i Żydby nim nie pogardził. Gmach to był piętrowy z salonami mozaikowanemi, z gzymsami złocistemi, z ogromną masą kolumn, kornisz, amorków, gipsatur, z meblami kosztownemi, z galerją obrazów dla proporcji jak sala bilardowa, z mnóstwem bronzów i marmurów tandetnych, ze wszystkiem wreszcie, co pałac stanowi. Były w nim apartamenta galowe i codzienne, salony od balów i powszednie, pokoje gościnne wytworne, pokoje państwa, oranżerje przepyszne i co tylko gdzie u panów najrzał Dendera, a potrafił wymałpować. Były niby antyki — zwierciadła przeraźliwych rozmiarów, stuki, kandelabry, stare porcelany, mnóstwo fraszek kosztownych: wszystko to nie żeby dziedzic kochał się w rzeczach tego rodzaju lub ich dla siebie potrzebował, ale że tak było u innych, że to widział gdzieś, że tak kazał zwyczaj.

Dość powiedzieć, że, nigdy nic nie czytając prócz Paul de Kock’a, hrabia od lat kilku poczuł się obowiązanym mieć nawet bibljotekę. Sprowadzono ją ryczałtowo od księgarza, który ostatki swego magazynu w nią wpakował; na dole tylko, gdy poczęli wszyscy kupować stare książki, postawiono herbarz Niesieckiego, Okolskiego, Paprockiego, Duńczewskiego, kilka kronik i trochę starych świstków i panegiryków, aby się i tem można pochwalić. Zresztą z tych wielkich foljałów słudzy darli bezpiecznie kartki do oprawiania świec i na inne pilne potrzeby. Nikt zresztą do nich nie zaglądał.

Idąc do oficyny, hrabia spotkał się z synem.

— Nie byłeś jeszcze, hrabio, u babki? — spytał z przyciskiem nieukontentowania ojciec.

— Właśnie do niej idę — odparł syn.

— Z cygarem?

— Rzucę je w progu.

— Gdzie Wacław?

— Nie wiem. Od kilku dni go nie widziałem.

— Zawsze go niema, kiedy najpotrzebniejszy — rzekł gospodarz i odszedł, ruszając ramionami.

Syn powolnie, poważnie szedł dalej ku pałacowi; ojciec opieszałym krokiem, zamyślony, wracał do swoich pokojów.

Dla bliższego zapoznania czytelników z osobami naszej powieści, powiedzmy jeszcze, kto był ten Wacław, o którego hrabia syna zapytywał.

Wacław, niewiadomego zupełnie pochodzenia sierota, od lat dwudziestu kilku, jeszcze przed ożenieniem hrabiego, zjawił się w jego domu, nie wiedzieć skąd i jak. Dziecię to miało być sierotą, synem jakiejś biednej Francuzki, która do kraju naszego przywędrowała z niem, z powodów nieznanych nikomu i tu go odumarła. Nazwiska nawet matki i ojca nie można dojść było i hrabia, wziąwszy go na opiekę, nazwał Sierocińskim. Powszechnie unoszono się nad wspaniałomyślnością Dendery i sercem jego, wskazując jako dowód miłosierności to dziecko, wychowane starannie kosztem jego i w domu uważane prawie jak pokrewne. Ilekroć kto z jakichkolwiek przyczyn ośmielił się zarzucić hrabiemu ciężkie traktowanie interesów, nieludzkość w obejściu, dumę, nieprzystępność, brak uczucia, tyle razy przyjaciele Dendery odbijali zwycięsko zarzuty, wskazując na Wacława Sierocińskiego i zamykali usta nienawistnym i złośliwym. Pod pewnym względem za ten dobry uczynek hrabia sowite odbierał wynagrodzenie w opinji publicznej. Czyn też to chwalebny przytulić sierotę, dać mu nietylko chleb powszedni, który i pieskom dajemy, ale wychowanie uczciwe, stan pewien i sposób do życia, nie odtrącać od swego towarzystwa, nie okazywać pogardy, nie chwalić się swem dziełem. W hrabi Denderze było to nietylko piękne, ale dziwne.

Człowiek ten bowiem, jakeśmy już potrosze widzieli, nie był wcale jednym z ludzi, zbytecznie przejętych potrzebą dzielenia się z bliźnimi, czem miał, i wylewania się dla nich; owszem, wad przeciwnych a bardzo widocznych miał tysiące, a na czele ich, jak wódz, stał egoizm, podniesiony do najwyższej potęgi: duma ogromna, chciwość niepohamowana; serce miał zimne jak kamień i jak kamień zamknięte. Pozory czułości nic go nie kosztowały, ale uczucia w nim nie było; okazywał miłość z obowiązku dla oka wszystkim, których powinien był kochać wedle reguł powszechnie przyjętych, ale nie kochał nikogo.

Przecież Wacław nie doznał od niego, prócz lekkich czasem przypomnień swojego sieroctwa i napomknień o wielkich dobrodziejstwach, jakich doświadczał, żadnej przykrości, jakiejby po charakterze protektora zrazu domyślać się godziło. Wychował się wprawdzie nie z dziećmi hrabiego, bo od nich był trochę starszy, ale jednak dość starannie i z pewną na rozwinienie jego bacznością. Hrabina sama, niezmiernie czuła kobieta, przywiązana do męża, jak on był do niej przywiązany, to jest zapamiętale, przynajmniej dla ludzkiego oka, nie lubiła tego wychowańca. Sylwan miał go za mało co, bo się, jak on, nie wychował zagranicą i o wielkich kwestjach socjalnych rozprawiać nie umiał ex professo, a miał śmieszną wadę, w oczach Sylwana nieprzebaczoną, że w kraju, co swoje w przeszłości widział wszystko dobrem, pięknem a świętem; wostatku, że nie szydził i z dowcipu Sylwana nie śmiał się, a nie pochlebiał i nie nadskakiwał mu, jak należało.

Sylwan ogłosił Wacława, powróciwszy z Berlina, bez ogródki głupcem.

Wacław nim wcale nie był: wychowany w kraju, bez wielkich, szczególnych, zbytecznych starań, wcześnie uczuwszy, że przyszłość swoją sobie powinien sam zgotować, począł pracować z całą dojrzałością, jaką w dziecinnym wieku często Bóg daje ubogim i pracował jak sierota. To, czego się nauczył, umiał doskonale, dokładnie, a nie lubił się z tem chlubić i popisywać, bo zawsze czuł, wiele mu braknie. Smutny, bo osamotniony, zawczasu stał się człowiekiem i, rzec można, że dzieciństwa nie poczuł, nie poznał: młodość nawet zastała go już poważnym, milczącym, myślącym. a zmuszonym hamować się z każdym popędem, z myślą każdą.

Dodajmy, że miał duszę wielką, rzadki dar Bożych wybrańców, umysł otwarty i serce poczciwe, i aż do zbytku czułe. Wychowanie, położenie, okoliczności wyrobiły w nim uczucie poetyczne, coś marzącego, coś płodnego w przyszłości, co go uczynić mogło wielkim artystą lub poetą. Talent do muzyki zastanawiający zwrócił go do niej i udoskonaleniu się w nim poświęcił wszystkie wolne chwile; ona miała być nadal jego żywotem i żywota chlebem. Lecz gdyby w niej nie widział nawet żadnej dla przyszłości podpory, Wacław byłby muzykiem, bo czuł, że się do tego urodził. Wiemy, jak rozdrażnia młodą duszę to obcowanie ze światem duchów, których językiem, poezją, śpiewem jest muzyka. Wacław, pod wpływem nieustannym swych studjów, rozkołysał duszę i podniósł egzaltację tajemną do najwyższego stopnia; ale egzaltacja ta nie objawiła się nigdy nazewnątrz, chyba wybuchem przypadkowym, jak eksplozja wulkanu. Drogo ceniąc swe uczucia, a bojąc się, by ich świat szyderskim nie przyjął uśmiechem, Wacław krył się z niemi, a milczenie posępne jedynym było znakiem tego stanu błogiego razem i męczeńskiego. Uczucia te były jak dzieci, które w chłód matka starannie okrywa, otula, by mróz ich świeżych twarzyczek nie zwarzył.

Postawa i rysy młodzieńca zdradzały w nim coś wyższego; przy Sylwanie wyglądał, jak posąg natchnionego Apollina obok młodego Satyra; może porównanie mimowolne powierzchowności przyczyniło się do zobojętnienia dla niego hrabiny i jej syna. Oczy miał szare, wielkie i jakby łzą zaszłe; twarz białą a bladą, na którą tylko, jakby płomieniem, występowały i znikały rumieńce; usta małe i kształtne, czoło wypukłe bardzo, włos ciemno-blond; a ogół rysów stanowił całość nietylko wdzięczną, ale nawet oryginalną. Ujrzawszy go, musiałeś się odwrócić i spytać: — Kto to taki? — Nie była to jedna z tych pospolicie ładnych twarzy, jakich tysiące po świecie, ale fizjognomja wyjątkowa, jak wyjątkowy był człowiek. Średniego wzrostu, raczej słuszny niż mały, muskularny, ale nie chudy, w ruchach, w każdym kroku miał jakiś wdzięk wrodzony, coś miłego, ujmującego, co zaskarbia serce ludzkie wprzód, nimeś słowo przemówił, wprzódy, nimeś się dał poznać.

Choć nikt nie wiedział o pochodzeniu sieroty, a domysły były bardzo różne, teoretycy, arystokrację po szlachetności rysów, po małości ręki, po galbie nogi, po twarzy dochodzący, domyślać się w nim mogli krwi najczyściejszej, rasy bardzo poprawnej. Bóg wie, jakie stąd około biedaka przędły się historje! Do wielkich cnót sieroty należała pewna duma, którejby się przecie nikt żywy w nim nie domyślił, ktoby go głębiej, bliżej nie poznał, aż do wywnętrzenia go nie zbadał. Był to bowiem napozór człek pokory niezrównanej, cichy, nie poszukujący ludzi, ustępujący z drogi nawet sługom, grzeczny do uniżoności, a nie dający z siebie gniewu wywołać nawet obelgą. Wszystko to przecie szlachetna jakaś sprawiała duma. Unikał ludzi, bo się lękał ich szyderstwa, grzeczny był, by ich ująć i rozbroić, a obelgi uważał za daleko niższe od siebie i nie mogące go dotknąć. Źle może nazwałem to uczucie dumą, ale jakże je określić?

Wiekuisty smutek na czole Wacława, aż nadto jego położeniem i charakterem dający się tłumaczyć, pochodził także z ciągłego dumania o sieroctwie. Napróżno on dotąd szukał sobie po świecie rodziców lub domysłu o nich; napróżno badał ludzi, dowiadywał się, śledził: jedyny może, coby lepiej mógł wiedzieć o tem, stary pasiecznik, którego żona wychowała sierotę po śmierci Francuzki, jego matki, wysłany został do dóbr hrabiego na Pobereże i tam, jak mówiono, umarł; drudzy twierdzili, że żył jeszcze, ale dowiedzieć się o nim nie było od kogo, a hrabia sam nawet tych śledztw i pytań wychowańca nie lubił i za nie surowo go karcił. Sylwan też się z nich nielitościwie prześmiewał.

Wieść powszechna mało o sposobie, w jaki się dostał do Denderowa, mówiła, a hrabia okoliczności, tyczące się sieroty, wspominał niechętnie, z przykrością, z wahaniem, z gniewem, co tłumaczono zwykle tem, że z dobrego uczynku chlubić się nie chciał.

Wacław pobożny był jak poeta, jak sierota biedny, nie mając ani krewnych, ani przyjaciół, ani równych sobie; bo któż ze znalezionem dziecięciem, z podrzutkiem jakimś porównać się zechce? Jednego tylko znał Ojca wszystkich w niebie, jedną poufałą rozmowę z nim miał w modlitwie.

Smutek, nieszczęście są wielkim