Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 14 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 14 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego – Tom 14. Kolejny, czternasty tom „Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego” to niezwykła podróż przez różnorodne światy literackie jednego z najwybitniejszych pisarzy polskiego realizmu. W tej wyjątkowej kolekcji znajdują się aż pięć utworów, które reprezentują zarówno historię, jak i bieżące wydarzenia z czasów autora, wzbogacone jego niepowtarzalnym stylem i wnikliwymi obserwacjami. W tomie znajdziemy: • „Morituri” – poruszająca opowieść o ludzkim losie i śmierci, pełna refleksji o kruchości życia. • „Moskal. Obrazek z r. 1864 narysowany z natury” – realistyczny obraz polsko-rosyjskich relacji w czasie powstania styczniowego, przedstawiony przez pryzmat jednostkowych losów. • „My i Oni. Obrazek współczesny narysowany z natury” – wnikliwa analiza współczesnych Kraszewskiemu problemów społecznych i różnic między grupami społecznymi. • „Na bialskim zamku. Powieść historyczna z czasów Augusta III” – barwna, historyczna opowieść osadzona w XVIII-wiecznej Polsce, pełna intryg i pasjonujących wydarzeń z czasów króla Augusta III. • „Na cmentarzu, na wulkanie. Powieść współczesna” – dramatyczna historia współczesna, pełna napięcia i refleksji nad losami bohaterów na tle burzliwych wydarzeń społecznych. Józef Ignacy Kraszewski to jeden z najpłodniejszych pisarzy polskich, którego dorobek literacki obejmuje ponad 200 powieści, a także liczne prace historyczne i publicystyczne. Jego twórczość jest niezwykle zróżnicowana – od powieści historycznych po realistyczne obrazy współczesnych mu wydarzeń. W swych dziełach Kraszewski łączył głęboką wrażliwość na losy jednostek z szeroką panoramą historyczną, tworząc niepowtarzalne portrety zarówno epok, jak i ludzi. Tom 14 to obowiązkowa lektura dla miłośników polskiej literatury i historii, pełna pasji, emocji i bogatych w treść narracji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1724

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom XIV 

 

Morituri

Moskal. Obrazek z r. 1864 narysowany z natury

My i Oni. Obrazek współczesny narysowany z natury

Na bialskim zamku. Powieść historyczna z czasów Augusta III 

Na cmentarzu, na wulkanie. Powieść współczesna

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji XIX i XX-wiecznych. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-716-0 

 

 

 

Morituri

 

JANOWI.

 

Kochany Janie!

Zapisuję imię twoje na pierwszej stronicy tej powieści, nic ci dziś więcej dać nie mogąc, nad ten dowód pamięci serdecznej. Niech ona zostanie jako świadectwo nietylko mojego przywiązania do ciebie, ale twej synowskiej miłości dla mnie, której tyle odebrałem dowodów. Ślę ci za nią i podziękę i błogosławieństwo na życie pracy, bogdaj szczęśliwe!... a niech ci dzieci twe oddadzą sercem i miłością twoje dla mnie serce i miłość.

Przywiązany ojciec.

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

Morituri vos salutant.

 

W roku 1850, na przedmieściu miasta Lublina, zwanem Winiarami, wznosił się jeszcze dom murowany, którego dziś niema i śladu. Nic dziwnego, albowiem wówczas już dziwić się można było, iż mury te się trzymały i mieszkańca jakiegoś w sobie mieścić mogły. Zdala wyglądało to na opuszczoną ruinę, zwłaszcza że resztki dachu od czoła zasłonięte były starą wystawką, nakształt tej, która przystrajała boki dawnych Sukiennic. Poza tą zębioną, z tynków odartą ścianką trzymało się jednak na krokwiach przegniłych odwieczne pokrycie, które różne przechodziło koleje, nosiło bowiem szczątki dachówek, gontów, a ostatecznie pozatykane słomą, porosłe zostało rodzajem darniny i korzonkami składających ją roślin więcej się zachowywało, niż pozostałościami staremi. Przód tej kamienicy, która, nie wiedzieć dla jakiej tradycji, zwała się Firlejowszczyzną, równie nędznie jak dach wyglądał i tynk pooblatywał z niej, świeciły odarte cegły, choć miejscami odarcia z ciosu świadczyły, iż starannie wzniesioną niegdyś została, ale kilkaset lat doprowadziło ją do tego stanu zgrzybiałości. Ślady przeszłości nietylko w obramowaniach okien i drzwi istniały jeszcze, ale w zaklepanych tynkami i pobiałą nadpsutych rzeźbach, które słota i deszcz poobnażał później kawałami. Wielka część dolnych mieszkań tak osuta była narosłą dokoła ziemią, iż kupy jej prawie do okien sięgały, a drzwi znajdowały się w rodzaju wyżłobienia, wąską do nich prowadzącego ścieżyną. Dotykający ogród, niegdyś murem otoczony, gdy go powoli częściami rozebrano i rozwalono, obwarował się chróścianym płotem, niezgrabnie poprzyczepianym do szczątków cegieł i kamieni. W ogrodzie tym zostało parę drzew bardzo starych, poobrąbywanych nielitośnie, w kącie trochę zarośli; reszta, obrócona na warzywny sad, naga, poprzerzynana grzędami, rozdzielona na kilka części, wydzierżawiona znać być musiała sąsiadom.

W oknach górnych pięter domu były tylko stare drewniane okiennice, w niższych trochę szkła nawpół z deskami, na dole szyby gdzie niegdzie błoniaste w ołowiu, nowe w ramach, a wiele zabitych łupanem łuczywem. Obraz to był opuszczenia i nędzy. Odsunięta nieco od porządniejszych trochę domów żydowskich, Firlejowszczyzna stała otoczona pustkowiem, jakby na wygnaniu.

Pomimo tej nędzy, wydawała się jak ów żebrak Hiszpan, przez którego płaszcza dziury duma wyglądała; miała w sobie coś pańskiego, znać w niej było zgruchotaną jakąś wielkość i przeszłość lepszą a ciekawą. Każdy przechodzień, który pierwszy raz zapędził się na Winiary, spoglądał na nią z podziwieniem, dlaczego tak długo stała i co wśród świata żywych nieboszczka ta robić mogła. Ciekawość też budził zagadkowy właściciel, który, posiadając te mury, ani ich zrzucić, ani poprawić i mieszkalnemi uczynić nie chciał. Żydzi, posiadacze pobliskich domów i sklepów, pytani o niego, ruszali ramionami, spluwali i niechętnie objaśnień udzielali. Że jednak kamienica pustką całkowitą nie była, świadczyła i wydeptana do niej ścieżyna, i komin jeden, z którego się czasem kurzyło, i dwa okna w stanie prawie przyzwoitym utrzymane, których szkło nawpół było przezroczyste. Z poza szyb widać w nich było coś nakształt firanek. Firlejowszczyzna groziła jednak ruiną, bo mury boczne, z góry do dołu spękane, ogromnemi otwierały się szparami; jedną ścianę zdawna miała klocami grubemi, do belki przytwierdzonemi podpartą, i róg jeden, z którego się dach osunął, przegniwszy, opadł na ziemię. Kupa gruzu powstała stąd, narosnąć już trawą czas miała i nikt jej nie ruszył. Sąsiedzi znali dobrze właściciela Firlejowszczyzny, który, przed laty trzydziestu nabywszy ją z publicznego targu bardzo tanio, w wyjątkowych jakichś okolicznościach, połatał tyle, by mu się na głowę nie obaliła, zamieszkał w niej i, mimo późniejszych, stosunkowo dosyć korzystnych ofiar, odprzedać już nie chciał. Był to dumny, jak mówiono, oficjalista książąt Brańskich, który, czy się sam od nich odprawił, czy odprawionym został i, nigdzie już nowej nie przyjmując służby, żył z zagadkowych jakichś spekulacyj. Uchodził on zrazu za ubogiego, nikt i dotąd o stanie jego kieszeni dobrze nie wiedział, żył jak nędzarz, lecz od lat piętnastu ludzie z początku domyślać się w nim zaczęli bogacza i lichwiarza, potem przyszli zwolna do tego przekonania, iż bajeczne posiadać musiał skarby. Nie było na to żadnych oznak i powodów, lecz raz powzięty domysł zmienił się koleją czasu w niezachwianą pewność. W istocie pan Leon Zembrzyński, człek niewiadomego pochodzenia, gdyż jedni go mieli za zbiegłego chłopa, drudzy za szlachcica, niektórzy za przechrztę, a na dobitkę znajdowali się i tacy, co go o pochodzenie i krew tatarską posądzali — w okolicy żadnych nie miał stosunków i interesów nie robił, nie wiedziano, czem się zajmował: czasem tylko wycieczki czynił, po kilka tygodni się gdzieś włóczył, wracał i ludzie do niego nieznajomi zajeżdżali. Nie było najmniejszego powodu o coś go niegodziwego podejrzewać, ale to życie zakryte dziwnie jakoś wyglądało. Z ludźmi dokoła albo nie żył wcale, lub w takich stosunkach, iż się one ledwie znajomością daleką nazwać mogły. Człeczek ten wyglądał ni z pierza, ni z mięsa, mały, przygarbiony, chuderlawy, kaszlący, pokornie, ubogo i milcząco. Nosił się zwykle w szaraczkowej kapocie, w której głębokich kieszeniach ręce zwykł był nosić, jakby się bał, żeby mu kto w nie nie zajrzał. Ludzie, co wszystko wiedzą, szczególniej zamieszkujące parę dworków starych dewotek kilka zaprzysięgały, iż noga jego nie postała w kościele i że nawet na Wielkanoc się nie spowiadał. Widziano go też w Wielki Piątek kupującego mięso... a w niedzielę łupiącego drzazgi przed domem, bo ów mniemany bogacz tak sam sobie służył, jak najuboższy z ludzi. Jedna podżyła już bardzo kobieta, zwana Stroczychą, od lat przeszło dziesięciu jeść mu gotowała, i na płotach widywano poszarpaną bieliznę, którą prała znać dla jegomości. W piątek, gdy pospolicie żebracy się po miastach włóczyć zwykli, nie mijali tutejsi Firlejowszczyzny, gdyż każdy trzeźwy po groszu dostawał. Ani mniej, ani więcej żadnemu nie dano, nikogo też próżno nie odprawiono, chybaby nietrzeźwym się okazał. Jałmużnę rozdzielała Stroczycha we drzwiach i pamiętała tak dobrze, komu grosz dała, iż się żaden dwa razy przyjść nie ważył, bo ten, co się dopuścił nadużycia, już następnych piątków nic nie miał i mógł nie powracać. Sposób życia Zembrzyńskiego naturalnie ciekawość obudzał długo, śledzono go, domyślano się, wostatku powiedziano sobie, że musi kradzionemi rzeczami frymarczyć, albo gdzieś na lichwę pożyczać, ale znać, jak wilcy, dokoła gniazda szkody nie robi, aby mu nie zakłócono spokoju. Ta fama sknery i bogacza sprowadzała nieraz do Firlejowszczyzny różnych ludzi, naciskanych pieniężną potrzebą; często bardzo korzystne interesa ofiarowano Zembrzyńskiemu, nigdy się na żaden nie pokusił.

Gdy go tak napastowano, ręce obie podnosił do góry, za głowę się chwytał, spuszczał twarz ku ziemi i cicho a krótko odpowiadał:

— A dajcież mi święty spokój, złamanego talerza nie mam, dajcie wy mi święty spokój!

I za drzwi tak co prędzej wyprawiał.

Jeden z najmajętniej szych kupców starozakonnych na Winiarach, Zelmanowicz, człowiek uczciwy i powszechnie szanowany, raz go przecież na ulicy pochwycił, zagadnął i, przytrzymawszy, do dłuższej nieco rozmowy przymusił. Okazało się z niej, że Zembrzyński tylko do handlu lnem i konopiami się przyznał. Ale nikt temu nie wierzył, a Zelmanowicz mniej niż inni. Gdyby handlował lnem i konopiami, pocóżby się z tem miał taić tak bardzo?

Powoli z latami pewne światło na tajemnicę pokątnych krzątań Zembrzyńskiego padać zaczęło. Szło ludziom o to, aby wiedzieli, z kim do czynienia mieli. Zaczęto więc śledzić tych, co się tu czasem zjawiali, przyjeżdżając do niego i jeden szlachcic, jak utrzymywano, przyznał się, że Zembrzyńskiemu do frymarków dobrami i pożyczania na lichwę pomagał. Ale ktoby napiłemu wierzył? Mogło być w tem coś prawdy, nikt nie wiedział wiele. Gdy się wreszcie ustaliło mniemanie, iż pieniądze miał i robił a szachrował niemi pokątnie — dano mu pokój. Raz tylko pod niebytność w domu, złodzieje się nocą wrąbali do niego, związali i, zakneblowawszy Stroczychę, poszli szukać skarbu po całym domu, przetrzęśli wszystkie zakamarki i, nic nie znalazłszy, poszli zawiedzeni. Stroczysze grożono, aby im powiedziała, gdzie stary pieniądze chował i byłaby może na mękach wydała wszystko, gdyby cokolwiek wiedziała. Gdy Zembrzyński potem z podróży wrócił, a dano mu znać zawczasu o wypadku, nim się jeszcze do domu dostał, nie zląkł się wcale, ramionami ruszył i pośmiał się ze zbójów, głośno wyrzekając, że u niego kraść nie było co. Nikt temu wszakże nie uwierzył, a Zelmanowicz utrzymywał, iż w takim starym domu o bezpieczną kryjówkę było łatwo. Stroczycha, odchorowawszy strach, przeleżawszy u Św. Ducha, w kilka tygodni do pracy wróciła. Zembrzyński zaś, jakby na potwierdzenie tego, co mówił, wprędce w nową puścił się podróż, dom zostawiając na łasce Bożej. Już go też drugi raz złodzieje nie próbowali; omijano dom nawet z pewnym wstrętem, jako gniazdo bezbożnika.

Tak rzeczy stały w roku pańskim 1850, gdy dnia jednego w lecie, mężczyzna bardzo porządnie ubrany i lepiej wyglądający od tych, którzy Zembrzyńskiego nawiedzać byli zwykli, zapytał przechodzącego Zelmanowicza o Firlejowszczyznę. Stary kupiec, bardzo zresztą zacny człowiek, był nieco ciekawy, a wiek uczynił go gadatliwym, skorzystał więc ze zręczności, aby się coś od nieznajomego dopytać o nim samym i o interesie, który go tu sprowadzał, a i o panu Zembrzyńskim.

— Pan się pyta o Firlejowszczyznę Zembrzyńskiego? — odezwał się z uprzejmem pozdrowieniem, wpatrując się pilno w obcego przybysza. — No, czemu nie! znam! wiem! czemu nie! to niedaleko ode mnie, ja jegomości przeprowadzę, to po drodze.

Firlejowszczyznę i drogę, wiodącą do niej, doskonale stąd widać było, nie potrzebował podróżny przewodnika, wszelako Zelmanowicz mu jej nie pokazał i prosił z sobą. Szli powoli.

— A jakże, znam pana Zembrzyńskiego, — dodał — to jest mój sąsiad, szkoda tylko, że tak swój dom opuścił. Pan do niego ma interes? On to żadnych z nami nigdy nie ma interesów. Pan go zna? Hm! to dobry człowiek, inaczej nie można powiedzieć, ale bardzo osobliwy.

Nieznajomy się uśmiechnął.

— Znam go mało, — rzekł — ale potrzebuję się z nim widzieć. Czy znajdę w domu, tego pewno nie wiecie?

— Czemubym nie miał wiedzieć? — odparł Zelmanowicz. — Choć on tu z nikim nie żyje, ale go codzień widujemy. Siedzi w domu, albo jeździ gdzieś daleko, w miasteczku żadnych interesów nie ma. Mówię panu, to jest osobliwszy człowiek.

Podróżny pokręcił wąsa, aby ukryć półuśmiechu.

— Wczoraj, co pewna, — rzekł Zelmanowicz — był u siebie w domu, widziałem, jak w starym szlafroku, podwiązany rzemieniem i w czapeczce, łuczynę sobie łupał, bo już Stroczycha nie zdąży wszystkiego zrobić... Chybaby dziś wyjechał rano, ale gdyby miał jechać, tobyśmy o tem wiedzieli, bo idzie za Grodzką bramę szukać sobie fury, a potem fura po tłumoczek zajeżdża przed Firlejowszczyznę, a potem gospodyni mu kobiałkę z jadłem wynosi. No, a tego wszystkiego nie było, to go pan pewnie w domu znajdzie.

— Daleko stąd? — zapytał podróżny.

Stali o kilka kroków, ale Zelmanowicz, który zawsze jeszcze miał nadzieję czegoś jeszcze się dowiedzieć, nie pokazał domu, tylko odpowiedział:

— O! to jest bardzo blisko... a pan nie tutejszy? zdaleka? Może jegomości służyć można kwaterą? U mnie o trzy kroki bardzo porządny pokój dla podróżnych... i niedrogo! U Zembrzyńskiego pan nie może stanąć, bo ani koniom, ani człowiekowi niema gdzie się pomieścić, choć dom duży.

Czekał odpowiedzi, lecz nieznajomy potrząsł głową i dodał:

— Ja mam już kwaterę na mieście.

Widocznie do żadnych poufnych zwierzeń ochoty nie miał i Zelmanowicz, wyczerpawszy wszelkie środki, musiał mu wkońcu ową Firlejowszczyznę, od której stali o kilka kroków, pokazać. Oczy nieznajomego chciwie się na nią zwróciły, przypatrywał się jej bacznie, długo, ramionami poruszył i uśmiech mu po ustach się plątał, co nie uszło baczności Zelmanowicza. Naostatek, jakby wychodząc z zadumania, pokłonił się, dziękując Żydowi, i szybkim odszedł krokiem. Zelmanowicz widział go przyglądającego się jeszcze domostwu, kroczącego powoli, wsuwającego się wreszcie do drzwi, obwarowanych kupami śmieci, i znikającego we wnętrzu zagadkowej Firlejowszczyzny, przez której próg oddawna żaden z sąsiadów nie przeszedł. Nie miał już potem ani czasu, ani ochoty stary kupiec śledzić dalsze jego kroki i do wieczora o wszystkiem zapomniał.

My jednak zmuszeni jesteśmy wnijść razem z owym podróżnym do zaklętego domostwa. Próg jego kamienny, wyżłobiony latami, trzymał się jeszcze wyżej od zaklęsłej posadzki sieni, złożonej z potrzaskanych, niegdyś kosztownych tafli, także kamiennych. Błota na nich jednak narosło miejscami dużo i trzeba było postępować zwolna, aby w mroku znaleźć drogę. Przodem obszerny roztwierał się korytarz, który dawniej wieść musiał na paradne schody do pierwszego piętra domu, teraz go wszakże kawałem płotu zagrodzono i mała chróściana furtka mogła do środka przepuścić, a ta była na kłódkę zardzewiałą zamknięta. W prawo i w lewo dwoje drzwi, głęboko w mur wpuszczonych, do których trzeba się było dostawać po kilku schodkach, prowadziły do dolnych mieszkań. Z tych prawe ogromnym, w mur wyciosany niezgrabnie wpuszczonym drągiem zaparte się zdawały na wieki, lewe miały klamkę i zamek. Do tych, nie próbując, dostał się podróżny i, dopatrzywszy klucza w zamku, otworzył je nie bez trudności, bo klamka była zardzewiała i chodziła ciężko. Wszedłszy wewnątrz, nie znalazł nikogo. Rodzaj przedsieni sklepionej, pustej zupełnie, z zamurowanym kominem olbrzymim rzeźbionym, wyłożonej płytami równie zabrukanemi, jak wnijście, miał znowu drzwi dwoje w głębi, jedne wprost, drugie na prawo. Na skrzypnięcie podwoi znać obudzony ledwie ruszył się, drzwi naprzeciw wnijścia przetwarły się ostrożnie, mała głowa w czapeczce, ciekawie wytknięta, popatrzyła na przychodnia, który stał i rozglądał się także. Nagle roztwarto szerzej... człowieczek mały w szlafroku, podpasanym rzemieniem, wybiegł do przedsieni i zawołał skrzypłym głosem:

— A! pana mecenasa! wszak pan mecenas! a! to pan! cóż to go przyniosło?...

Człowiek, witający przybyłego temi słowy, drobny był, skurczony, żółty i minę miał wielce zakłopotaną, chociaż ożywioną jakąś ciekawością razem.

— Mój Boże! jakże ja tu w tej pustce pana mego przyjmę — dodał, ręce łamiąc. — Widzi pan, to czysta ruina! Ale czy to człowiekowi na starość wiele potrzeba! byle dach... byle dzień do wieczora!... Nie chciało mi się, widzi pan, wziąć do reparacji tych gruzów, bo toby nie wiedzieć wiele kosztowało, a co mnie potem, co mnie potem?

Nagle uciął zakłopotany gospodarz... przybiegł do mecenasa, którego w ramię pocałował, chciał go prowadzić do wnętrza, zawahał się, poskrobał w głowę i ręce załamał.

— Jakże ja tu pana mojego przyjmę! a! bo to, panie, ruina!

Nieznajomy jakby z politowaniem się uśmiechał.

— Ale cóż znowu za ceremonje, — rzekł nieco rubasznie — albo to tam na moje przyjęcie co potrzeba, byle na czem usiąść było a pogadać, bo są ważne rzeczy...

— A! ważne! ważne rzeczy! — zawołał gospodarz i ściśnioną w kułak rękę włożył w usta. — No, ale siąść toż przecie będzie na czem... — dodał — choć mi wstyd. Widzi pan, mnie na nic wygody nie potrzebne, ja, ja nawykłem do biednego życia, bo to się dorabiało, dobijało... z niczego.

To mówiąc, otworzył drzwi do izby, z której wyszedł, i ukazało się jej wnętrze, dwoma oknami najlepszemi w całym domu oświecone. Była ona obszerna, sklepiona, a tak prawie pusta jak sień. W rogu stało łóżko, podobne do zakonniczego, a raczej tapczan na czterech chudych nóżkach z siennikiem, skórzaną poduszką i kołderką wełnianą, której barwy rozeznać już nie było podobna... W głowach stół prosty, niebejcowany, z szufladką, zrzynkami papieru był usiany, miał kałamarz drewniany z zatyczką na sznurku i parę piór fantastycznie powykrzywianych od długiego znać leżenia bezczynnie. W jednej ze ścian była wpuszczona szafka, niegdyś biało malowana, dziś brudna tylko. W rogu znajdował się jeszcze kominek marmurowy, na którym w butelce stał ogarek świecy, przy nim wiadro z wodą i kubek... Na podłodze parę misek glinianych i cynowa łyżka na nich świadczyły, że niegdyś ktoś się tu czemś pożywiać musiał. Okruszyny kartofli i chleba dozwalały nawet odgadnąć, czem się karmił. W papierku, wydartym z książki, leżała szczypta soli, na drugim rozkrojona cebula. Dodawszy do tego sprzętu półokrągły sepecik, niegdyś skórą cielęcia obity, wytarty, z popodnoszonemi od zamków klapkami, który nudził się sam jeden w ciemniejszym kącie, będziemy mieli obraz dokładny salonu pana Zembrzyńskiego. Był to w istocie salon dla niemnogich gości, sypialnia, jadalnia, kancelarja, wszystko, a reszta ogromnego domu, — z wyjątkiem izby Stroczychy, która za kuchnię i śpiżarnię służyła — stała pustką i gospodą dla szczurów, nietoperzy, myszy i wszelkiego rodzaju nieproszonych gości.

Wprowadzając mecenasa do nędznej izby tej, w której oknach łachmany białe wytarte niby zasłony czy firanki reprezentowały, Zembrzyński się zarumienił na chwilę, lecz wprędce bardzo blada twarz jego odzyskała barwę zwyczajną. W pokoju jedno było tylko słomą wyplatane krzesełko, to żwawo podsunął gospodarz przybyłemu.

— Niechno pan siada bez ceremonji, — rzekł — ja mam miejsce na tapczanie, niechno tylko pan siada.

Mecenas musiał się czegoś podobnego do tego, co tu zastał, spodziewać, nie okazał bowiem najmniejszego podziwienia, wziął podane krzesło, nie oglądając się nawet bardzo po izbie, i siadł naprzeciw tapczana, na którego rogu mały człeczek w szlafroczku przycupnął, oczy płowe, ciekawe wlepiając w mecenasa.

Mecenas Hartknoch był mężczyzną w sile wieku, dobrze zbudowanym i cała jego powierzchowność zdradzała człowieka, który — oprócz kancelarji i izby sądowej — obcy nie był nawet salonom stolicy. Ubrany niezbyt pokaźno, skromnie, lecz wykwintnie i ze smakiem, poruszał się z wielką swobodą i pewnem staraniem o swą powierzchowność. Twarz ogolona świeżo, kształtna, z wąsikiem nie bez pretensji wymuskanym, wyraz miała pojętny, dowcipny i życia pełen. Znać w nim było inteligencję samoistną, dzielną i nawykłą do stykania się z najrozmaitszemi rodzajami ludzi, dlatego nie potrzebował śledzić zbytecznie człowieka, którego dom i otoczenie już mu starczyło do wyciągnięcia potrzebnej diagnozy. Usiadłszy swobodnie naprzeciw pana Zembrzyńskiego, powiódł raz tylko oczkiem po izbie i zwrócił wzrok na skurczonego, zwiniętego niemal w kłębuszek gospodarza.

— Cóż tam, mój mecenasie dobrodzieju, — ozwał się on po westchnieniu, które za wstęp służyć miało — już to nie bez kozery, kiedy pan mecenas do mnie się sam fatygować raczył, tyle mając interesów na głowie. Ale nie lepiejże było mnie wezwać słówkiem, jabym siadł na furkę i przyleciał.

— Periculum in mora, — ozwał się mecenas — zrozumiesz mnie waćpan, boś pono do szkół jezuickich chodził. Potrzeba się nam było rozmówić koniecznie, a że i drugi jeszcze interes pilny miałem w tych stronach, myślałem, że nie narażając pana na koszta zbyteczne, lepiej zrobię, gdy sam przyjadę.

Na wzmiankę o kosztach lice Zembrzyńskiego rozjaśniło się, westchnienie, jakby mu ciężkie brzemię spadło z piersi, z ust się wyrwało — złożył ręce gdyby do modlitwy i rzekł rozczulony:

— A pan to jesteś nieoceniony mój dobrodziej, rozum i trafność, i serce... czem się tu wywdzięczyć! Wyrazów mi braknie na wypowiedzenie tego, co czuję.

— Dajmy pokój sentymentom, gdy rzecz o interes idzie, — przerwał, śmiejąc się, mecenas — do rzeczy, panie Zembrzyński, do rzeczy, pan się powinieneś domyślić, co mnie sprowadza.

— Ale się nie umiem i boję domyślać, — szepnął, kurcząc się, gospodarz — no, naturalnie te sprawy Brańskich... ale... jakże to tam stoi?

— Według życzeń waszych coraz lepiej, coraz lepiej, — rzekł mecenas — a właściwiejby było powiedzieć: coraz gorzej, coraz gorzej. Pieniędzy ciągle potrzebują, hipoteka się obciąża i wywłaszczenie bardzo wprędce nastąpić musi... Jeszcze sto tysięcy dać potrzeba... a potem już dosyć, procenta nieopłacone ich dojedzą.

— Dojedzą! — powtórzył Zembrzyński, wzdychając. — Gdyby też to raz tego końca, tego dnia sądu i sprawiedliwości doczekać...

— Przyjdzie, przyjdzie, bo nieuchronny jest jak dzień sądu ostatecznego, — rzekł mecenas — a myślę, że nawet wprędce. Zresztą to od waćpana zależy... zechcesz, pozwiemy o długi, nie będzie sposobu wyratowania się, dobra na licytację wystawione zostaną, a że pan na nich masz wszystko, co tam cięży, że najróżniejsze długi ponabywałeś wkońcu, tak że nie będziesz miał współzawodnika, niema wątpliwości, iż się przy majątkach utrzymasz.

Gospodarz zatarł ręce, oczy mu błysnęły, ale wprędce, jak ślimak do skorupy, wrócił do swego skulenia i zbiedzenia.

— Więc powiada pan? — przerwał.

— Trzeba na dobicie prędsze sto tysięcy — dodał mecenas. — Zwykłym sposobem da je ktoś trzeci, podstawiony ad hoc i natychmiast dług ten panu przeleje... To moja rzecz... W najszczęśliwszym razie, tak jak stoją rzeczy, mogą trwać najdłużej rok, potem...

— A czy on rok pożyje? — spytał niespokojnie gospodarz.

— Kto? on, szambelan? — rzekł mecenas. — Alboż panu nie jedno po nim, czy po synu wziąć majątki?

Chwilę trwało milczenie, Zembrzyński wahał się, jakby mu ciężko słowo potrzebne wymówić przychodziło.

— Otóż, nie jedno mi, nie jedno! — szepnął z wyrazem dziwnym — mnie trzeba... jabym chciał, jego... jego... widzieć na takim tapczanie, na jakim ja życie moje przeleżałem.

Mówiąc to, rozgrzewał się mimowolnie — mecenas, słuchając go, zdawał się ciekawe czynić studjum psychologiczne, tak oczy weń wlepiał błyszczące. Ale Zembrzyński się hamował.

— Mów pan otwarcie, — poddał mecenas — bez ogródki...

— Pan mnie i bez tego zrozumiesz, — mruknął pierwszy — więcej ja mu mówić nie potrzebuję. Szambelan urodził się w r. 1770, niechno pan obrachuje, ma teraz lat osiemdziesiąt, a choć twarda natura i chuchają tam na niego, to wiek, w którym i za rok ręczyć trudno.

— Wszakże i roku, gdy zechcesz, a pilno ci tak, czekać nie potrzebujesz — odparł Hartknoch. — To od waćpana zależy.

Gospodarz milczał a ważył.

— Szanowny mecenasie, dobrodzieju mój najosobliwszy, — rzekł — gdy się na co długo, długo czekało, a przychodzi uczynić krok stanowczy, należy się tak wyliczyć, aby fałszywego nie zrobić kroku. Czy pan wiesz, ale pan to wiesz tak dobrze jak ja, że rodziny stare a możne nie upadają łatwo... Mają krewnych, koligatów... mają resursa... mają protekcje, mają środki wszelkie, których ja jestem pozbawiony.

Przysunął się bliżej do mecenasa, zajmując już zaledwie sam rożek tapczana.

— Niechno pan mnie posłucha, ja nie nawykłem do gadania, to może się źle wyrażam. Człowiek siedzi ciągle sam, oto tu w czterech ścianach zamknięty, jak więzień, to się mówić oducza. Widzi pan, trzeba wszystko dobrze rozważyć. Czyż to może być, ażeby oni, oni, co im tam przecie na rozumie nie zbywa, nie wiedzieli tego, iż nad przepaścią stoją? Wnoszę stąd, że coś na obronę swą chować muszą, że mają jakieś środki ratunku skryte, dla mnie niedostrzeżone, które nagle wystąpią, aby całą moją zburzyć robotę.

Mecenas poruszył się na krześle, jakby coś chciał powiedzieć, Zembrzyński schwycił go za rękę i mówił dalej:

— Szambelan ma familję, nie licząc pana Hugona, którego majątek stopniał dawno; jest tu sufragan, a ten musi mieć pieniądze, są dalsi krewni.

— Ale waćpan wiesz, — przerwał mecenas — że sufragan, co tylko miał i mógł zebrać, na ratunek interesów brata poświęcił, ba, nawet i długi pozaciągał...

— Wiem, wiem, — dodał gospodarz — ale duchowny, ma dochody... Kto go tam wie, na złą godzinę musi coś chować... i, jak przyjdzie zła godzina, dobędzie z kryjówki. Są dalsi krewni... możni i kto tam zresztą zgadnie? To pewna, że ja, ja się boję, ja muszę być ostrożnym.

— Ale o cóż waćpanu idzie? — zapytał mecenas żywo. — W żadnym razie tego, co włożyłeś, stracić nie możesz, jesteś prawnie ubezpieczony.

— O co mi idzie? — gorąco i jakby mimowoli zawołał Zembrzyński. — O to mi idzie, aby nędzę cierpieli... aby padli, aby doznali upokorzenia zasłużonego...

Nagle wstrzymał się, jakby za wiele wygadał, spojrzał bojaźliwie na mecenasa i znowu porwał go za rękę.

— To jest, — dodał — źle się może wyraziłem, źle, panby mnie mógł o jakąś chęć zemsty posądzić... tak nie jest. Za cóżbym ja się mógł mścić? Mnie idzie, tak, mnie idzie tylko o ich majątek.

— To rozumiem, — odparł przybyły, mierząc go oczyma bystremi — a majątku możesz pan być pewnym.

— Ale jeszcze rok czekać! — westchnął stary.

Po krótkiem milczeniu, Zembrzyński wstał z tapczana i zrobił kilka kroków ku stolikowi.

— Jeśli tam tych sto tysięcy jeszcze potrzeba, — odezwał się cicho — no, to dam asygnację do bankiera. Nie mogę się już cofać, ale jak się panu zdaje? Czyż to być może, aby oni swojego niebezpieczeństwa nie widzieli, ratunku nań nie szukali i tak lecieli ślepo na zgubę?

— Mój panie Zembrzyński, — począł mecenas, uśmiechając się — jakkolwiek pan tu odludnie siedzisz i mało ze światem obcujesz, znasz pono ludzi i świat tak dobrze, jak i ja, znasz nadewszystko ten ich świat, albo go odgadujesz. Wielokrotnie miałem się o tem zręczność przekonać. Wiesz więc, jak to tam idzie. Nadzieja w najrozpaczliwszem położeniu nie opuszcza człowieka do końca. Rachują i oni — szczególniej na małżeństwo księcia Roberta, na bogatą jakąś dziedziczkę, która miljony wniesie i rodzinę ocali.

— I taką gotowi znaleźć! — krzyknął Zembrzyński — gotowi znaleźć! Tytuł książęcy! Pan rotmistrz ma nie więcej nad lat czterdzieści, wygląda młodo, człowiek piękny, nie można powiedzieć, aby się i podobać nie mógł i...

— Sameś waćpan powiedział, że ma lat czterdzieści, — roześmiał się mecenas — od lat dziesięciu szuka tej żony, z lada kupcówną, jak inni, nie ożeni się... wybredny on jest, a ojciec i rodzina jeszcze więcej. Zresztą, mój panie Zembrzyński, — dodał mecenas — to są rzeczy uboczne... to nie moja sprawa... ja robię, co mogę i umiem, abyś dobry zrobił interes, reszta do mnie nie należy.

Gospodarz, jakgdyby się już zanadto wygadał, umilkł, zagryzając wargi, kiwnął głową i zbliżył się ku stolikowi; ręce, które ku piórom i kałamarzowi wyciągnął, widocznie mu drżały. Hartknoch, nie chcąc przerywać milczenia, rozpatrywał się po nędznej izdebce, interes, z którym przybył, już został załatwiony, ale ciekawość znać budziła się w człowieku na widok mieszkania i tego, co Zembrzyńskiego otaczało. Gospodarz zdawał się śledzić ruch każdy gościa swojego i odgadywać jego myśli.

— Hm! — szepnął — pan się może dziwi, patrząc na mnie i na dom, że ja tak nędznie żyję, choćby się tam może znalazło za co wygodniej? Ale do czego to? do czego? Jam nawykł, mnie to wszystko jedno. Czy pasztetem, czy chlebem razowym dzień przebędę, różnicy mi nie robi. Los mnie nie pieścił, mnie tu dobrze.

— A pocóż zbierasz pieniądze, spekulujesz, gromadzisz? — śmiejąc się, zapytał mecenas. — A tobie one niepotrzebne, zostawić nie masz komu...

— Ano, ano, znajdzie się, o to kłopotu niema — zawołał Zembrzyński. — O! o! sukcesorów jeszcze nikomu nie zabrakło!

— Dom ci jeszcze kiedyś na głowę upadnie — przerwał mecenas.

— E nie! on nas obu przestoi, — odparł gospodarz — porysował się, połupał, to prawda, ale dawniej nie tak budowano, jak dzisiaj. Co pan myśli? Czybym ja miał chwilę spokoju, gdyby ludzie wiedzieli, że coś mam, a dom inaczej wyglądał?

— Przecież domyślają się, że ciułasz i że nie jesteś bez grosza.

— Tak, ale też wiedzą, że gdy sobie żałuję, drugim też pewno dawać nie będę miał ochoty. I ot, tak jestem spokojny! — machnął ręką.

— Bądź co bądź, panie Zembrzyński, — odezwał się poufnie mecenas — nie mogę powiedzieć, żebym was rozumiał, choć szczycę się zaufaniem waszem. W tem wszystkiem jest na dnie jakaś tajemnica.

Gospodarz rękami strzepnął żywo, jakby pośpiesznie to chciał oddalić.

— Co za tajemnica? jaka? skąd? najprostsza rzecz w świecie! — zawołał. — Jestem chciwy, skąpy, zapragnąłem wzbogacić się i po wszystkiem. Przecież ani rozbijam, ani kradnę, a że z pomocą mego dobrodzieja używam wszelkich godziwych środków, aby na swojem postawić, no, to co?

— Godziwych? — począł, przerywając, mecenas. — Tak! prawnie oba nie mamy sobie nic do wyrzucenia, a raczej nikt nas nie złapie na nadużyciu, ale w środkach nie przebieramy... nie!

— A gdzież się inaczej dzieje, mój łaskawco? — pochwycił Zembrzyński — gdzie? Każdy się dobija i broni takim orężem, jaki pochwyci. Nieuczciwego w tem niema nic, a serdeczności w interesach szukać, to trudno, to trudno. Zresztą, panie mecenasie, łaskawco mój, ani ja, ani pan obowiązków względem tej familji nie mamy.

Ruszył ramionami.

— Idzie tedy o sto tysięcy? hę? prawda? — ciągnął dalej, już na stoliku się oparłszy — o ostatnie sto tysięcy? Dam, dam! kogoś zapewne spłacimy. Co pan ceni ich majątki? Jak się mecenasowi zdaje... dużo im zostanie, jeśli na subhastację pójdą?

— To wyrachować trudno, — rzekł Hartknoch — majątki mogą się sprzedać drożej lub taniej, od tego zależy, co im pozostanie, w każdym razie niewiele. Jest dług Towarzystwa, są legata, są sumki drobne, są zaległe procenta...

Oba zamilkli i oba liczyć się zdawali. Zembrzyński pochylił się nad stołem i coś na papierku kreślił, podniósł się potem... zadumał... z za szlafroka dobył kluczyka i śpiesznie wyszedł z nim do drugiego pokoju, to jest do pustej sieni.

Mecenas został sam. Wstał z krzesła i począł się przechadzać po nędznem mieszkaniu swojego klienta, który znikł i chodu jego nawet ani otwierania drzwi dalszych słychać nie było. Dla nawykłego do najwykwintniejszego życia, mieszkania, powietrza i sprzętu człowieka pobyt nawet w tej izbie krótki musiał być przykry. Znać to było w twarzy mecenasa, który, chodząc, unikał dotknięcia tych brudów, niektórym sprzętom przyglądał się z dziwnym uśmiechem i znowu, ramionami ruszając, chodzić poczynał. Przez szyby, któremi na przedmieście chciał spojrzeć, od kopcia i pyłu odwiecznego osmolone a grubą warstwą pleśni okryte, nic prawie widać nie było. Ściany miały tę barwę neutralną, nieokreśloną, jaką wiek i wilgoć nadawać zwykły; pył okrywał wszystko, co niedotknięte życiem powszedniem pozostać mogło... nędza, a raczej zaniedbanie osobliwsze i dobrowolne patrzyły zewsząd. Jeszcze się przechadzał mecenas, gdy zwolna drzwi się otworzyły i powoli wsunęła się postać kobieca, która na widok obcego, pozostawionego sam na sam w izbie gospodarza, stanęła niema i jakby osłupiała.

Była to Stroczycha... baba pięćdziesięcioletnia, w odzieży ubogiej, zbrukanej, z licem zwiędłem i bezmyślnem. Na twarzy jej Hartknoch nie wyczytał nic więcej nad kwaśne znudzenie życiem. Żółta pomarszczona skóra okrywała policzki zapadłe — włos rozrzucony, siwiejący spadał po skroniach i czole. Siwe oczki, głęboko w jamach zaklęsłe, patrzyły obojętnie, ze zdziwieniem jakiemś ospałem. Chciała się może spytać przybysza, co tu robi, usta jej poruszyły się już, ale pomiarkowawszy wstrzymała się i, chwilę postawszy bez ruchu, schyliła się po miski i łyżki na ziemi przy kominie, podniosła je, pomruczała coś niewyraźnie i znikła.

Prawie w tejże chwili powrócił Zembrzyński, widocznie zmieszany tem, że gospodyni jego niepotrzebnie się gościowi przedstawiła; rzucił okiem na mecenasa i, niosąc sznurkiem owinięty papierów pęczek, żywo do stołu przystąpił.

Hartknoch poszedł za nim, usiedli jeden na krześle, drugi na tapczanie i rozpoczęło się nieme przezieranie przyniesionych papierów, które gospodarz podawał zkolei, a mecenas pobieżnie przeglądał i odkładał. Nie potrzebowali wzajemnych objaśnień, gdyż interes, o który chodziło, obu był dobrze znany. Kilkanaście minut trwało rozpatrywanie dokumentów, kilka z nich mecenas odłożył do zabrania.

— A więc, mój łaskawco, — odezwał się pocichu Zembrzyński — pojedziecie do Brańska... pojedziecie?

— Prosto stąd — rzekł Hartknoch. — Muszę być sam, ażeby interes ten załatwić, a przyznam się wam, że dość rad jestem, iż ten dom zobaczę.

— Ano, wierzę, — szepnął gospodarz — tylko, na miłość Bożą, nie daj się im pan obałamucić. Ci ludzie czary doprawdy rzucać umieją, gdy chcą... O! o! niema człowieka, coby się im oprzeć potrafił.

Hartknoch śmiać się począł.

— Tak, tak! — dodał Zembrzyński — ja ich dawniej znalem, ja ich znam i teraz, bo to się tam nic nie zmienia. Stary Norbert, ten nikogo nie pozyszcze... bo o nikogo nie dba... prosto z Panem Bogiem rozmawia, a reszta świata zdaje mu się, że do jego kolan nie dorosła; to jeszcze złomek z innych czasów, gdy się ludzie na różne gatunki lepsze i gorsze dzielili! Cha, cha! Straszny jest, choć już mu siła z rąk wypadła. Ten nie obałamuci nikogo, ale syn... ale córka... ale choćby książę Hugon... Przyznam się wam, — dorzucił cicho — bardzom ciekaw, jakie oni na was uczynią wrażenie... ale wy, wy tędy już powracać nie możecie.

— Nie mogę i nie będę — rzekł mecenas. — Czas mi drogi, pojadę prosto do Warszawy.

— To może ja u was tam będę... trochę później, — dodał cicho Zembrzyński — nie zawadzi pomówić, jak się dalej te rzeczy prowadzić mają. Mój łaskawco... nie dziwujcie się, człek im bliżej końca, tem się więcej niecierpliwi...

Mecenas wstał z krzesła.

— Już jedziecie? — zapytał niespokojnie Zembrzyński. — Ano, poczekajcież, ja was do miasta przeprowadzę... tylko, tylko się ogarnę... dopędzę was na drodze... natychmiast...

To mówiąc, podali sobie obie ręce.

— Mój łaskawco, — dorzucił bojaźliwie gospodarz — jabym was tu przyjąć powinien, ale sami widzicie, jak żyję, nie mam nic... W ustabyście wziąć nie mogli tego, czem ja się karmię... Jam do tego nawykł, mnie to wszystko jedno, wszystko jedno, — dodał gorączkowo — ja o wygody nie dbam.

Mecenas, skłoniwszy się tylko, co najśpieszniej z dusznej i zatęchłej atmosfery tej chciał się wydostać. Zembrzyński poprowadził go aż do sieni, spojrzał jeszcze za wychodzącym i prawie biegiem poszedł się przeodziać, aby swemu gościowi do miasta towarzyszyć.

 

Nazajutrz ku wieczorowi bryczka pana mecenasa Hartknocha, zaprzężona tęgiemi czterema końmi, najętemi w Lublinie, zbliżała się ku małej mieścinie, na skraju lasów położonej. Zdala widać było na tle ich ciemnem wieżycę białą kościoła, mury i czerwone dachy i szereg porozrzucanych domostw wśród sadów. Wbok od osady tej w drzewach starych przeglądały zakryte niemi mury, w których domyślać się było można pańskiej rezydencji. Woźnica najęty zwrócił się do mecenasa i, wskazując biczyskiem miasteczko, ozwał się z triumfem:

— Widzi pan, jeszcze słońce nie zaszło, a oto za kwadrans na miejscu będziemy, jak mówiłem... żeby nie te szelmowskie piaski w borze, jużbyśmy byli od pół godziny stanęli. Czy pan każe wprost do pałacu?

Hartknoch się zamyślił.

— Najprzód w miasteczku do zajezdnego domu, muszę się przebrać, potem, jeśli nie będzie za późno... zobaczymy.

— Dlaczego ma być późno? — rzekł woźnica. — Jeszcze słońce nie zaszło. Toć książęcy dwór, proszę pana; u nich się życie zaczyna, gdy kury spać idą. Tam jeszcze będzie zawsze czas, choćby do północy.

To mówiąc, konie podpędził i, nie zważając na rozpoczynającą się groblę dosyć wybitą i jam pełną, ku miasteczku pośpieszał.

Mecenas ciekawie przypatrywał się okolicy. Mieścina niepozornie wcale wyglądała, lecz była podobna do mnóstwa innych w kraju naszym, od wieków na jeden wzór się kształtującym. Życie i warunki jego jednakie w ten sam zawsze sposób wyrażać się muszą. Długa grobla, ponad którą stały młyny czarne i stare, prowadziła do głównej ulicy miasta, zastawionej niskiemi chatami, podobniejszemi do wieśniaczych, niż do domków miejskich. Gdzie niegdzie tylko wznosił się porządniejszy, obielony, a nad drzwiami jego lub oknem znak rzemiosła albo czarna z napisem tablica: gdzie niegdzie ocalała wierzba obcięta, grusza z gałęźmi poobijanemi lub szeroko ocembrowana studnia z żórawiem wiejskim. Zbliżając się do rynku, aż nadto szeroko rozłożonego, dla targów niedzielnych i świątecznych, domki coraz były porządniejsze, a między niemi coraz gęstsze zajazdy i gospody. Szereg ich otaczał dokoła targowicę, przerwany tylko w jednem miejscu parkanem parafjalnego kościoła, dalej bramą, wiodącą w lipową aleję, ciągnącą się znać ku rezydencji. Z karczem parę było wcale czysto wyglądających, a szyldy świadczyły, że się zwały hotelami. W samym środku targowicy, naprzeciw bramy kościelnej, murowana figura w stylu gotyckim, ze smakiem pobudowana, obwiedziona kratą żelazną, osadzona topolami, brzozami i różami, wykwintnością swą dziwnie się sprzeczała z niepozornemi domostwy, stojącemi dokoła. W niszy piękny posąg Bogarodzicy z kamienia kuty, z wieńcem gwiazd u czoła, miał napis: „Zdrowaś Marjo!” Równyż smak i staranie widać było około kościoła i podwórca. Sztachety, wrotka, krzyż żelazny na cmentarzu utrzymane były z pobożną troskliwością. Zielone drzewa, bujno rozrosłe, osłaniały ten cichy kątek.

Woźnica pana mecenasa, któremu miejscowość znana była, bez namysłu zajechał, nie pytając, do hotelu, noszącego tytuł Warszawskiego, sądził bowiem, że warszawianina nigdzie właściwiej nie potrafi umieścić. Oprócz tego utrzymujący zajazd chrześcijanin, właściwiej przechrzta, był mu osobiście znany. Bryczka, mocno stuknąwszy w próg wyniosły, wtoczyła się do szopy, starym obyczajem połączonej z mieszkalną budową. Mecenas żwawo wysiadł i służąca nadbiegająca wskazała mu numer opróżniony, w którym przebrać się było można. Rad się był jednak przybyły dowiedzieć nieco o obyczajach dworu, do którego jechał, aby tam nie wpaść w godzinę niewłaściwą, i poprosił o gospodarza. Życzenie to wprędce spełnione zostało. Otyły, biały, czarno zarastający, przystojny mężczyzna, bez chustki na szyi i w fartuchu pod surdutem, narzuconym naprędce, poważnie wtoczył się do pokoiku. Skłonił się, bacznie obrachowywując, aby zbyt niskiej nie okazać uniżoności, i czekał na zapytanie.

— Powiedz mi pan, — odezwał się przybyły — czy mogę jeszcze nad wieczór być we dworze? Mam interes...

— Dlaczego nie, jeśli pan ma interes, — rzekł gospodarz z namysłem, a po chwili dodał: — tylko ja nie wiem, do kogo pan ma interes, bo tu u nas do interesów jest plenipotent, a co się tyczy państwa...

— Przepraszam cię, panie gospodarzu, — przerwał Hartknoch, — muszę prosić o małą informację. Któż tu właściwie zajmuje się interesami? Młody książę, czy stary? czy...

Oberżysta głową pokiwał, jakby dawał do zrozumienia, iż to tu nie tak łatwo trafić było i zorjentować się, jak sobie naiwny przybysz wyobrażał.

— Proszę pana dobrodzieja, — rzekł z akcentem izraelskiego pochodzenia — tu u nas... to wielki dwór... wielkie państwo... przystęp niełatwy i trzeba wiedzieć, z jakim kto interesem przyjeżdża. Plenipotent i rządca dóbr, pan Gozdowski, najlepiejby pana poinformował, a mnie się zdaje, że taki od niegoby zacząć wypadało... i z nim się porozumieć.

— A mieszka we dworze? — spytał Hartknoch.

— Chce pan mówić w pałacu, — poprawił oberżysta — nie, ale ma dwór swój osobny przy folwarku... bo to tu, proszę pana, wielkie państwo... książęca rezydencja...

Mecenas się uśmiechnął.

— Zatem, bylebym drogę wiedział, pojadę do pana Gozdowskiego — dodał. — Tak będzie najlepiej.

— Najlepiej, — pochwalił gospodarz — a trafić do pana plenipotenta łatwo, ino aleją wciąż i w prawo, pominąwszy pałace, to tam ludzie pokażą. Dwór porządny z ogrodem, co się zowie.

— A jest ten pan w domu? — spytał mecenas.

— Pewno jest... nie wyjeżdża nigdzie.

Podziękowawszy za tę pierwszą wskazówkę, Hartknoch ubierać się zaczął. Kawał dobry drogi było jeszcze od miasteczka do rezydencji, musiał więc, koni nie każąc wyprzęgać, siąść znowu do bryki i jechać szukać pana Gozdowskiego.

Tu woźnica, człek bywały i znający miejscowość, wielką stał się pomocą. Trafił odrazu aleją na drogę, do dworu rządcy prowadzącą, i zajechał śmiało przed ganek. Mieszkanie plenipotenta jak porządny szlachecki dwór wiejski wyglądało, porządniejsze tylko było od wielu starych naszych domów wiejskich. Otaczał je sad, i drzewa, i klomby, a w nich kwitły całą krasą letnią starannie utrzymywane rośliny. W ganku służący w szaraczkowej liberji się znalazł i wskazał w lewo mieszkanie pana Gozdowskiego, który szczęściem był w domu. Salonik, do którego wszedł z sieni pan mecenas, tak był poważnie piękny i smakownie przybrany, jakby majętnemu służył obywatelowi; w każdym razie powziąć z niego było łatwo wielkie wyobrażenie o dostatkach państwa, których pełnomocny rządca tak wytwornie mógł się urządzić.

Prawie równocześnie z mecenasem z drugiego pokoju wyszedł przeciwko niemu mężczyzna niemłody, słuszny, pięknej postawy, wyglądający pańsko, który go dość zimno zdaleka pozdrowił. Był to pan Maurycy Gozdawa Gozdowski, z dawnych lat przyjaciel domu i pełnomocny rządca dóbr i interesów książąt Brańskich. Patrząc na jego jasne a niezachmurzone czoło i pogodny wyraz oblicza, można było sądzić, iż sprawy, których pieczę miał sobie powierzoną, w najświetniejszym znajdowały się stanie. Najmniejsza troska nie zakłóciła tej fizjognomji, dziwnie spokojnej i wewnętrzne zadowolenie malującej wymownie. W ruchach i obejściu znać było człowieka, który nawykł poufale w najwykwintniejszem żyć społeczeństwie i sam nabrał w niem jego tonu, ruchów i ogłady.

Pan Gozdowski siwy już, ale czerstwy, z włosem postrzyżonym krótko, ubrany wykwintnie, podobniejszy był do pana, niż do skromnego urzędnika, w pracowitych znajdującego się usługach. Ogromny sygnet z krwawnikiem herbowym na palcu oznajmiał dbałego o swój klejnot szlachcica, który za plebejusza ani na chwilę uchodzić nie chce.

— Mam honor przedstawić się panu dobrodziejowi, — odezwał się, kłaniając, mecenas — jestem prawnikiem, imię moje może nie będzie mu całkiem nieznane. Hartknoch... przybywam tu w interesie...

— A! Hartknoch, tak, — odparł, podając krzesło, Gozdowski — w istocie imię pana mecenasa obce nam nie jest i interesu nawet mogę się domyśleć, ale niechże pan dobrodziej siada... Bardzo mi miło.

Ostatnie słowa, przecedzone przez ściśnięte usta, przy nagle zmienionym wyrazie twarzy, mogły wprost oznaczać coś przeciwnego temu, co mówiły. Zakłopotanie pana Gozdowskiego, rodzaj zniecierpliwienia krótkiego ustąpiły natychmiast wracającej pogodzie i uśmiechowi.

— Niechże pan dobrodziej siada, — powtórzył. — Pan dobrodziej z drogi, może mu czem służyć mogę.

— Bardzo dziękuję, bardzo dziękuję — zaczął mecenas. — Czasu mam mało i, jeśli pan pozwoli, radbym natychmiast przystąpić do interesu...

— A tak, więc przystąpmy do interesu! — sucho, lecz grzecznie rzekł, siadając naprzeciw Hartknocha, pan Gozdawa Gozdowski i oczyma bojaźliwemi starając się zbadać, z kim miał do czynienia. — Jest to interes, jak się domyślam... z Horkiewiczami.

— Tak, tak, jak wiadomo panu, — mówił Hartknoch, egzaminując również fizjognomję przeciwnika — Horkiewiczowie potrzebowali i potrzebują koniecznie zwrotu swojego kapitału.

Gozdowski ruszył ramionami.

— Kapitał ten, — ciągnął dalej mecenas — wypowiedziany w terminie, spłacony być musi, inaczej byliby zmuszeni do kroków...

— Rozumiem, proces, sprzedaż z publicznego targu i tam dalej, — dodał Gozdowski — lecz...

— Za pozwoleniem pana, w krótkich słowach rzecz całą skończę, bom nie dopowiedział — rzekł Hartknoch. — Następstwa te, dla obu stron nieprzyjemne, przyszłyby niechybnie, gdyby nie znalazł się środek uniknienia ich i wielkiego kłopotu... w sposób dla stron obu dogodny.

— Jaki? jaki? — przerwał niespokojnie plenipotent. — Z dóbr wyzuwać się nie możemy, to mówię zgóry.

— I, na teraz, nie potrzebujecie państwo — kończył mecenas powoli, wpatrzony w zmieniającą się od wrażeń nadaremnie ukrywanych twarz plenipotenta. — Oto znajduje się nabywca długu tego Horkiewiczów, który ich spłaci, a sam w prawa ich wstępuje...

Gozdowski odetchnął lżej, oczy mu się uśmiechnęły, wyciągnął rękę nieco drżącą ku mecenasowi.

— Tak że pan mów! — zawołał — wyśmienicie! My nic więcej na teraz nie potrzebujemy, nad odroczenie wypłaty, które w ten sposób właśnie osiągniemy. Dla nas wierzyciele nie są straszni, czas tylko straszny być może...

— Idzie więc o przelanie długu na osobę, która się ofiaruje spłacić Horkiewiczów i dla spełnienia tej formalności właśnie przybyłem.

Gozdowski aż się porwał z krzesła z licem rozweselonem.

— No, to chwała Bogu! chwała Bogu! — odezwał się przejęty radością. — Nie będę panu dobrodziejowi taił, iż termin dla nas był wielce uciążliwy. Odroczenie go przez to ustępstwo bardzo mi na rękę, ucieszy to księcia Roberta, uspokoi tych czcigodnych ludzi... Lecz... są zapewne jakieś warunki? — dodał bojaźliwie.

— Żadnych szczególnych, — rzekł mecenas — żadnych, któreby mogły zaciężyć: przejmujemy należność, Horkiewicze kwitują i rzecz skończona... co się zaś tyczy procentów...

— My zaległe od Nowego Roku opłacimy niezawodnie, — dorzucił plenipotent — ale któż nabywca?

Mecenas chwilę się zawahał.

— Pan Dawid Salomson z Warszawy, — rzekł powoli.

— A! Dawid Salomson! Dawid Salomson... tak! tak! — chmurząc nieco brew, począł powtarzać plenipotent. — Jest to osobistość nam nieznana jakaś... a, przyznam się panu, tą tajemniczością swą wydaje się nam groźna... Ten pan Dawid Salomson wciąż nabywa rozmaite wierzytelności na dobrach księcia... ma w tem zapewne zamiar jakiś. Tacy ludzie nie czynią nic bez planu i myśli. Znaczne już sumy, lokowane na dobrach naszych, przeszły na jego imię.

Mecenas ruszył ramionami.

— Jest to spekulant, — rzekł — nie jestem jego powiernikiem, prawnikiem tylko jestem, nie należy więc do mnie badanie zamiarów klienta. Mając znaczne kapitały uruchomione, a przekładając hipotekę ziemi i dóbr nad papiery, jako większą dającą rękojmię i pewność, pan Salomson nabywa wierzytelność; cóż w tem dziwnego?

— Tak... nie byłoby w tem nic dziwnego, — odezwał się Gozdowski — gdyby... gdyby Salomson inne też tego rodzaju interesa robił, lecz to szczególne przywiązanie się do dóbr książęcych...

— Zapewne większą tu widzi dla siebie pewność, — przerwał Hartknoch — nietylko bowiem dobra są hipoteką, ale i charakter ich dziedziców.

Gozdowski skłonił się, dziękując za ten kompliment, ale westchnął.

— Bądź co bądź, my — dodał — nie możemy temu ani zapobiec, ani się sprzeciwić, dla nas to chwilowo jest dogodne. Pozwoli tylko pan dobrodziej, ażebym o tem z księciem Robertem pomówił. Wiadomo zapewne panu, iż książę szambelan, ojciec, który już w czerstwem zdrowiu dochodzi lat osiemdziesięciu, dla samego wieku nie może się zajmować swemi interesami, zdał je więc całkowicie na syna, księcia Roberta. Książę zaszczyca mnie zupełnem zaufaniem, wszelako sama forma wymaga, by wiedział i aprobował, co się czyni.

Hartknoch się skłonił tylko, a Gozdowski ciągnął:

— Pan dobrodziej, chociaż, jak mi to oznajmiłeś, mało masz czasu, już dziś, przy nadchodzącej nocy, nie zechcesz się wyrywać.. jutro skończymy wszystko w kilku słowach. Gdyby to mu nie czyniło subjekcji, wniósłbym o spędzenie wieczora z nami w pałacu. Oznajmię tylko przybycie pańskie księciu Robertowi, a potem pójdziemy razem i będę miał przyjemność zaprezentować go czcigodnej rodzinie książąt, której poznanie pewnie mu będzie miłe. Mało już takich w kraju domów mamy. Dziś właśnie, choć zwykle żyjemy bardzo odosobnieni, mamy całą familję zgromadzoną, dla obchodzących w ścisłem kółku rodziny imienin j. m. księdza sufragana, brata pana naszego, który tu zjechał wedle zwyczaju, aby wraz z księciem Hugonem i naszym panem dzień ten przepędzić. Braknie nam tylko siostry księcia, w ścisłym zakonie pp. brygidek życie wiodącej, aby cała czcigodna i zasłużona familja połączona była.

To mówiąc, westchnął Gozdowski.

— Ale to właśnie przyczyna, — rzekł mecenas — abym się państwu w takim dniu nie narzucał, nie chcę sam jeden obcy być nutą dysharmonijną!

— Ale bynajmniej, bynajmniej, — zawołał Gozdowski — u nas tu wielki świat, choć na wsi, nigdy na obcych i łaskawych nie zbywa. Będą panu radzi, jak są wszystkim. U nas tu jeszcze staropolska panuje gościnność. Przed chwilą wstaliśmy od obiadu, teraz pobiegnę do pałacu oznajmić pana, a wcześnie go zapraszam na herbatę i wieczerzę.

To mówiąc, plenipotent podał gościowi cygara i śpiesznie, zostawiając go samego, pobiegł do pałacu, do którego od dworku przez ogród umyślna prowadziła ścieżka. Pozostawszy sam, mecenas miał się czas rozpatrzyć w tem, co go otaczało, najprzód w domu plenipotenta, urządzonym z wielkim komfortem, potem przez okna ogrodowi i rezydencji. Wszystko to niezmiernie było pańskie i na ogromną skalę, a dziwnie się nie godziło z tem, co pan mecenas wiedział o stanie majątkowym książąt Brańskich. Groził on rychłą ruiną, której tu ani się było można domyślać, owszem, dostatek i zamożność widać było wszędzie, choć przypatrzywszy się zbliska, dostrzec też mógł, że przeszłość zostawiła po sobie, co było najpokaźniejszego, a teraźniejszość trochę się opuściła już i zaniedbała. Zaniedbanie to dopiero staranniejszy rozbiór wykrywał, gdyż pokryte było i niewidoczne. Szczątki dostatków mogły jeszcze olśnić oko niewprawne.

Wyczekawszy z pół godziny na samotnem rozmyślaniu, Hartknoch doczekał się nareszcie razem ze świecami, które służący wniósł w srebrnych staroświeckich lichtarzach, powrotu plenipotenta, oznajmiającego uprzejmie, iż książę Robert i całe towarzystwo oczekuje pana mecenasa. Herbata miała być razem z wieczerzą około ósmej, godzina ta się zbliżała, a wieczór był piękny i pogodny. Gozdowski zaproponował małą po ogrodzie przechadzkę. Wyszli tedy. Tuż za dworkiem ozdobna furtka w murze, od której klucz miał plenipotent, wprowadziła ich do rozległego, napół francuskiego, pół angielskiego pałacowego ogrodu, pełnego szpalerów, przepysznych starych drzew i cieniu. Stąd już tylną facjatę pałacu, przerobionego za czasów Stanisława Augusta, widać było. Wznosił się on na wzgórzu, z kolumnadą wspaniałą, galerjami, posągami i wazonami na szczytach, patrząc na zieloną łąkę, rozściełającą się u stóp jego, a dalej na ogromny i piękny staw, poza którym ciągnął się jeszcze park później założony, z wcielonym do niego lasem. Kilka posągów, zepsuta fontanna, ławy i stoły kamienne przyozdabiały ogród rzeczywiście wspaniały, ale już nie tak utrzymany, jakby jego piękność wymagała. Trzymał się on tem, że ścieżki, wydeptywane przez wiek cały, niebardzo zarastały, a suche gałęzie drzew, opadające na trawniki zdziczałe, wybierano na kuchnię. Wszystko, co ładu wymagało, opuszczone było i jakby zapomniane. Wszakże bliżej pałacu rosły jeszcze świeżo znać posiane piękne kwiaty, ganek ostawiony był ogromnemi drzewy pomarańczowemi, laurowemi i granatami. Czoło pałacu z kilkudziesięciu oknami od tej strony oznajmowało gmach bardzo obszerny, już nieco zabrukany i z tynków odarty, ale cały zamieszkany. Pomimo że na dworze jeszcze było dosyć jasno, w oknach, pierwszego piętra szczególniej, gorzały już światła rzęsiste. Około pałacu kręciło się mnóstwo służby niezbyt potrzebnej, bez której u nas żaden dwór większy obejść się nie umiał. Gozdowski, oprowadzając gościa i umiejętnie pokazując mu piękności rezydencji, badał wrażenie, jakie ona czyniła na nim, i starał się je zwiększyć swem opowiadaniem o książęcym dworze.

— Wszystko to, jak pan dobrodziej widzisz, — mówił — choć jeszcze wspaniale wygląda i na pańską stopę jest utrzymywane, niczem jest przy tem, co książęta mieli dawniej i czem dawniej byli. W tym majątku dopiero od stu lat mieszkają, straciwszy przez nieszczęśliwy skład okoliczności prywatnych i publicznych ogromną fortunę. Są to tylko resztki — dodał — ale, wedle przysłowia, pańskie ostatki lepsze niż szlacheckie dostatki. W Bogu nadzieja, że się z chwilowych trudności podźwigniemy, bo, i to dobre przysłowie, że więcej ma Pan Bóg, niż rozdał. Ażebym panu dobrodziejowi, — mówił ciągle dalej — ułatwił poznanie osób, w których towarzystwie wieczór spędzić mamy, nie zawadzi, gdy mu do rodziny należące wyliczę. Głową rodu, jak panu wiadomo, jest nasz szanowny i czcigodny książę Norbert, niegdyś szambelan j. k. m., już osiemdziesiątletni starzec, choć mu, spojrzawszy nań, niktby tego wieku nie dał. Naszą anielską księżnę jejmość straciliśmy już od lat wielu. Książę szambelan nie zajmuje się już niczem, zdawszy na syna wszystko. Zatem idzie młody książę Robert, nasz dziedzic i pan, który służył wojskowo, a teraz potrosze się zajmuje bieżącemi sprawami, w czem ja mu mam honor dopomagać. Mamy też gwiazdę naszą, siostrę księcia Roberta, księżniczkę Stellę, anioła piękności i dobroci... warta tronu... — dorzucił z zapałem Gozdowski. — Z braci starego księcia zamieszkuje przy nim pan generał Hugon, kawaler maltański, którego pan wieczorem zobaczy, a jest też przybyły w gościnę j. m. ksiądz sufragan, świątobliwy kapłan... To są panowie nasi, dworu zaś nie będę wyliczał, chyba panu przy sposobności moich przyjaciół przedstawię.

— O, panie dobrodzieju! — odezwał się mecenas — ja tu bawię tak krótko, iż mi trudno będzie korzystać z jego uprzejmości.

Domyślając się poniekąd formalności, jakie go tu spotkać mogą, mecenas, zważywszy spóźnioną porę, wziął był szczęściem frak, a białe rękawiczki miał zawsze na pogotowiu w kieszeni, i to go wyratowało, bo nawet Gozdowski przenoszone popielate wydobył zawczasu. Godzina się zbliżała, podeszli więc ku pałacowi, lecz że Gozdowski szedł z nieznajomym, etykieta nie dozwoliła mu wnijść od ogrodu, musieli więc okrążyć gmach i paradnem wejściem po szerokich kamiennych schodach dostali się do przedpokoju. Służby wszędzie było mnóstwo, w liberji z herbowanemi pasami, w trzewikach i pończochach. Tłumaczył to wprawdzie ów dzień uroczysty. Z przedsienia weszli do wielkiej sali białej ze złotem, w której jeszcze było pusto; głosy gości dochodziły z prawej strony, gdzie już wszyscy w mniejszej bawialni byli zgromadzeni. Pokój ten, a raczej salon z zielonem obiciem, przedstawiał w tej chwili obrazek jakby z dawnych, lepszych czy gorszych, lecz wcale innych czasów. Sprzęty wszystkie były tu z XVIII w., pięknie utrzymane, ale dosyć wytarte. Za stołem, okrytym wspaniałą mozaiką florencką, siedział w fotelu z poręczami stary książę z księdzem sufraganem. Wysoki, słuszny, sztywny mężczyzna, z włosami białemi, długiemi, na tył zaczesanemi, w surducie czarnym, bardzo wykwintnie zrobionym i z kilku wstążeczkami orderowemi u guzika, przechadzał się, ręce trzymając w kieszeni, wzdłuż salonu. Był to kawaler maltański, generał Hugon.

Fizjognomje wszystkich trzech zgromadzonych tu braci miały do siebie wielkie familijne podobieństwo. Najpiękniejszą z nich jednak była twarz blada, poważna, o rysach nadzwyczaj delikatnych i szlachetnych, samego pana domu, księcia szambelana Norberta. Rysy jego oblicza odznaczały się tem, cośmy arystokratycznem zwykli nazywać. Czoło obnażone, białe, lśniące jak kość słoniowa, nos rzymski, suchy, usta, mimo wieku, ślicznego rysunku, którego lata zepsuć nie mogły, owal twarzy regularny, oprawa oczu przepyszna, całość wreszcie, jakby dla malarza stworzona, ściągały wzrok i obudzały mimowolny jakiś szacunek i poważanie. Starzec też, znać to było, sam się bardzo szanował i dbał o to, aby go szanowano. Ubranie szambelana, mimo późnego wieku, staranne było bardzo i ze smakiem dobrane do twarzy i postawy; suknie miał czarne, chustkę białości śnieżnej i takąż kamizelkę, a przy rękawach koszuli świeciły wielkie guzy ametystowe. Podobne oblicze, ale ogorzałe nieco, więcej marsowego wyrazu, chmurniejsze, ostrzejsze, mniej delikatnie narysowane, miał brat szambelana, kawaler maltański, generał Hugon, w którego obcisłym stroju, chodzie, ruchach znać było żołnierza. Wąs poczerniony, podkręcony do góry, czarne brwi, przy siwych, do góry podczesanych włosach, nadawały mu postać marsową. Chodził też bez ostróg, jakby chciał ostrogami brzęczeć, zwracał się całym sobą i sztywny był jak młody rekrut. Najmniej podobny do obu braci, choć z fizjognomją tego samego stylu i kroju, był ksiądz sufragan, siedzący w fioletach przy szambelanie... niższy od starszych swych, nieco ułomny, bo jedno ramię miał wyższe; na twarzy smutnej wyraz miał trosk przebytych i walki z życiem, cerą żółtą, oczy zgasłe. Utrata zębów zmieniła mu kształt ust i skróciła twarz. Roztargniony, zamyślony, posępny, potrzebował nieustannych powtórzeń i przypomnień, aby toku rozmowy nie zgubić.

Oprócz tych trzech osób znajdował się w salonie spadkobierca jedyny imienia książąt Brańskich, były rotmistrz huzarów, nadzieja rodziny, książę Robert. Postać ta ze wszechmiar zasługiwała na baczne wejrzenie już pięknością swą i szlachetnym wyrazem, już powagą niezwykłą i inteligencją, która z jej oczu błyskała. Typ był to ten sam, jaki starsze przedstawiało pokolenie, lecz ożywiony, oświetlony wyższem wykształceniem i twardszemi zadaniami życia, z którem łamać się musiał. Pewien rodzaj spadkowej dumy, ale spokojnej i zamkniętej w sobie, otaczał ją aureolą, nosił ją książę raczej z obowiązku i jako ciężar, włożony na ramiona, niż z własnego poczucia jej potrzeby. Pomimo dobiegających lat czterdziestu, był to jeszcze piękny, młody, żywy, pełen ognia człowiek, którego wychowanie uczyniło nie salonową lalką, ale — można było rzec — ideałem wyższego świata. W tej postaci całej napróżnobyś szukał nuty fałszywej, dźwięku jakiegoś niesfornego; co w niej było słabością ludzką, pokryło się tym werniksem ogłady, poza którym nic dostrzec nie można. Książę Robert na pierwszy rzut oka podobać się musiał i nikt się nie dziwił, że o jego powodzeniach w wielkim świecie stolicy prawiono cuda. Zbudowany jak Antinous, z twarzą Apollina belwederskiego, wychowany w domu, w wojsku i na pierwszych salonach europejskich, do wszystkiego, cokolwiek spotkać go mogło, zdawał się męskiem obliczem wyzywać losy, by mu odebrały ten spokój i pogodę, którą świecił i uśmiechał się zwycięsko. Wszystko, co włożył, wydawało się na nim wytwornem i pięknem, w najprostszem ubraniu odznaczał się elegancją i smakiem, słowem, była to jedna z tych istot wybranych, któremi arystokracja krwi poszczycić się może. Co więcej, powierzchowność ta nie kłamała, jak utrzymywali ci, co go znali; książę Robert był w „swoim rodzaju”, ze swemi pojęciami, teorjami, przesądami nawet, niepospolitym człowiekiem. Ani go porównać można było do innych typów blisko pokrewnych ślepem naśladownictwem, wyrobionych twardym młotem pracowitego wychowania — książę Robert był sobą, miał coś odrębnego i samoistnego, co go wśród tysiąca odznaczało, lecz razem z tem widać w nim było zupełne życiem złamanie i zobojętnienie, uśmiechał się bez wesela, mówił, nie rozgrzewając, ubolewał bez bólu, zdawał się znudzonym i dźwigał się tylko z obowiązku. Mało co go obchodziło w istocie, choć wszystkiem przez grzeczność zajmować się zdawał. Gdzie indziej była dusza jego i myśli.

Gdy pan Gozdowski wszedł, prowadząc mecenasa za sobą, Robert, który zdawał się oczekiwać na ich przybycie, zbliżył się pierwszy na powitanie gościa i z wyszukaną grzecznością pańską sam poszedł go ojcu, księdzu sufraganowi i stryjowi generałowi przedstawić. Szambelan podniósł się nieco z krzesła, skłoniwszy protekcjonalnie głową, ksiądz sufragan pozdrowił ręką, generał skłonił się zdaleka. Mecenas, mimo nawyknienia do ludzi, po tym wstępie uczuł się jakoś zmieszanym, poczuł bowiem, że w towarzystwie, do którego wszedł, musi pozostać obcym, choćby nawet trochę zuchwale głębiej się w nie chciał wcisnąć. Oczy trzech braci patrzyły nań wyraźnie, jak na przybysza i natręta, którego cierpieć się musi do czasu. Szambelan, dopełniając obowiązków grzeczności, zapytał, co słychać w stolicy, nie dosłuchał odpowiedzi i rozmowa przerwana z księdzem sufraganem o dawnych czasach ciągnęła się dalej. Robert tylko z panem Gozdowskim w odwodzie stał przy panu mecenasie, nie opuszczając go, a po chwili zbliżył się do nich generał.

Rozmowę jednak zawiązać było ciężko. Trzej starsi panowie należeli do innego wieku i świata. Mecenas był tu cudzoziemcem, nie umiejącym języka i nie znającym obyczaju. Parę razy zagadnął go książę Robert, dodał coś Gozdowski, aby rozmowę ogólną uczynić, ozwał się i mecenas z wielką pewnością siebie, ale sam, słuchając tego, co powiedział, zrozumiał, iż śpiewa nutą fałszywą — zamilkł więc.

Położenie stawało się dosyć przykrem dla wszystkich, szczęściem otwarły się drzwi zamknięte bocznego salonu, zwanego małą salką jadalną — podano herbatę i całe towarzystwo sposobiło się przejść do stołu; to ocaliło mecenasa. Szambelan, uśmiechnąwszy się i skinąwszy grzecznie głową gościowi, jakby go chciał przeprosić, wziął sufragana pod rękę, wiodąc go przodem. Robert zbliżył się do mecenasa, stając z nim w parze, nareszcie Gozdowski, który się był zagadał z generałem, nieco opodal i spóźniony za towarzystwem pociągnął. Otwarte szeroko podwoje do rzęsiście oświetlonej salki owalnej z kolumnami dokoła dozwalały wchodzić parami, co uwalniało od ceremonji na progu.

W salce marmoryzowanej ludniej było niż w pierwszym pokoju, mecenas ciekawe oczy zwrócił na znajdujące się tu osoby i zrozumiał, że bez tłumacza a przewodnika zorjentować się nie potrafi. Odgadł tylko jedną księżniczkę Stellę, której został przedstawionym przez brata, reszta osób była dlań zagadką.

Nie przesadził wcale pan Gozdawa Gozdowski, zowiąc Stellę gwiazdą... była to nawet jedna z gwiazd pierwszej wielkości, jakie się rzadko na horyzoncie chmurnych czasów naszych w całym blasku zjawiają. Jak książę Norbert był znakomitym typem arystokracji rodu, bez najmniejszej skazy i śmieszności, które często wybranym towarzyszą — tak księżniczka Stella wydała się mecenasowi czemś nadziemsko pięknem i idealnem. Słusznego wzrostu, kształtna, pełna wdzięku w ruchu każdym, twarzą przypominała księżniczka angielskie ilustracje do dramatów Shakespaere’a, była nieprawdopodobnie piękna. Ale piękność taka regularna, klasyczna, nie opisuje się i gdyby nią tylko odznaczała się siostra księcia Roberta, nicby już o niej więcej powiedzieć nie można; piękności rysów wszakże towarzyszył tu wdzięk i urok pełen dobroci i słodyczy — na pierwszy rzut oka poznać było można, iż nie była młodziuchną, ale jeszcze w kwiecie dziewiczej młodości. Coś smętnego w oczach i ustach pociągało ku niej bardziej jeszcze. Cichy, harmonijny głos, którym przywitała mecenasa, doreszty mu głowę zawrócił. Śmiały zwykle i w żadnem towarzystwie nie czujący się obcym Hartknoch, z upokorzeniem własnem, gniewając się na siebie, czuł, że tu musiał się straszliwie plebejuszowsko i gminnie wydawać. Ruchy jego, zwykle zuchwale swobodne, stały się sztywne i śmieszne... sam to rozumiał. Jakkolwiek ciekawy przypatrzyć się zbliska temu dworowi zaczarowanemu, jakby z bajek tysiąca nocy wydartej karcie, Hartknoch myślał, że im prędzej się stąd wyrwie, tem będzie lepiej. Jątrzyło go to, iż się znalazł na świecie kątek, w którym on, co się miał za równego wszystkim, mógł tak się czuć nieswoim. Radby był zaprzeczył temu, czego doznawał, ale rzeczywistość cisnęła go żelazną ręką. W chwili gdy najmniej wiedział, co ma robić z sobą, z kapeluszem, z nogami, głową... nawet z językiem, Gozdowski wziął go pod rękę, począł rozmowę cichą i wyratował z tej toni. O trzy kroki odszedłszy, mecenas czuł się już na lądzie i bezpiecznym.

Dopiero powiódł wzrokiem po reszcie towarzystwa. Zasiadano do stołu i herbaty, osób było sporo, prócz już wymienionych; Gozdowski podjął się sumarycznie obeznać pana Hartknocha z tym światem. Przy księżniczce Stelli bardzo piękna także panienka jej wieku zajmowała się gospodarstwem. Przypadała ona do tego towarzystwa, a jednak nie można było powiedzieć, żeby do niego należała. Coś było poufalszego, bardziej ziemskiego, zrozumialszego w pięknej jej, ożywionej twarzyczce, bystro patrzących oczach, uśmiechu białych ząbków, rozmowie śmiałej, zręcznej i jakby obowiązkowej, którą wszystkich zabawić się starała. Mówiła za siebie, za księżniczkę, interpelowała, począwszy od księdza sufragana, wszystkich, rzucała pytania, dawała odpowiedzi, słowem, wzięła na siebie urząd mistrza ceremonji przy herbacianej rozmowie. Jedną ręką podawała filiżanki, drugą dawała znaki, usta się jej nie zamykały, oczy biegały po przytomnych niezmordowane; wyręczała, podpowiadała, pomagała każdemu.

Mecenasowi łatwo się w niej było domyśleć towarzyszki księżniczki, obytej z domem i ostrzelanej z jego etykietą, spytał jednak, kto była ta śliczna i tak miła panienka.

— Patrzajno pan tam dalej, poza generała, — rzekł Gozdowski — zobaczysz tłustą, poczciwą, rumianą twarz szlachcica z długiemi wąsami, który sobie pot z czoła ogromną chustą ociera, spoglądając z zachwyceniem na naszą pannę. Jest to rodzony ojciec panny Antoniny, od lat dwudziestu dzierżawca części dóbr książęcych, pan Grzegorz Żurba. Panna Antonina wychowała się z naszą gwiazdą razem i od niej tego nabrała blasku. Tuż za ojcem masz waćpan chmurnego młodzieńca, rodzonego jej brata, pana Zenona Żurbę, doktora praw i administracji, wielce uczonego jegomości, który tu z nami dlatego może gadać nie raczy i zawsze nam taką twarz pochmurną przynosi. Jestem pewny, że gdyby go tu ojciec gwałtem nie przywiózł, z dobrej woliby nie przyjechał.

Mecenas, widząc, że trafił na drażliwą materję mimowoli, zamilkł nic nie odpowiadając, ale spojrzawszy na owego pana Zenona, poczuł w nim jakby brata i sprzymierzeńca. Obaj do tego świata nie należeli. Obiecał sobie po herbacie zbliżyć się do niego i zapoznać. Oprócz dwóch panien, starsza od nich, zakonnie jakoś wydająca się, w sukni czarnej pod szyję, już niebardzo młoda, stała milcząca trzecia kobieta, twarzy dość przystojnej, surowego wyrazu, pochmurna. Pomagała ona nieco przy gospodarstwie herbacianem, ale jakby roztargniona i tylko z obowiązku.

— Ta panna — rzekł, wskazując, Gozdowski — to krewna książąt, wprawdzie daleka i uboga, lecz zawsze należąca do familji. Dobra bardzo osoba ta panna Marcjanna; ona się tu opiekuje szpitalami, apteką, chorymi i kaplicą. Bardzo pobożna, księżniczka ją ceni i kocha.

Męska strona stołu obsadzona była jeszcze wielu figurami, w których mecenas bez komentarza domyślił się łatwo rezydentów wszelkiego rodzaju, bez których żaden dwór większy istnieć nie mógł. Pierwsze tu miejsce zajmował milczący, rumiany, nieśmiałych ruchów i wejrzenia kapelan-bernardyn ksiądz Serafin. Nie odznaczał się on niczem tak dalece, chyba zdrowiem, którem okrągła twarz jego tryskała. Gdy drudzy zajęci byli wstępną rozmową, ksiądz Serafin chleb swój rozkroił, masło przysunął i zabierał się smarować kromkę, na którą miał apetyt. Za nim siedziała głową od niego wyższa, z szyją niezmiernie długą, suchą, kościstą, figura donkiszotowska, z wąsami miotlastemi, na dwa świata przeciwne bieguny zaczesanemi, nieco łysa, długoręka, wyprostowana, żołnierska. Kresa przez czoło biała, jedno oko zmrużone na wieki mówiły o przeszłości, spędzonej czynnie i żwawo. Był to pan Polikarp Wincentowicz, który się długo błąkał po świecie, dopóki się tu na łaskawy chleb nie dostał. Powierzony on sobie miał departament łowiectwa, psy, konie, myślistwo, i najczęściej do stołu nie przychodził, tak był zajęty lasami i dzikiemi zwierzęty, ale na dziś uczynił wyjątek, bo to był dzień uroczysty. Robił też czasami fajerwerki ku uciesze dworu i miał się za pierwszego w Europie mistrza ogni sztucznych.

Naostatek siedział jeszcze na szarym końcu, nie dobijając się lepszego miejsca, człek niepozorny, ubrany ubogo, ze wstążeczką legji honorowej u guzika. Nikt na niego nie patrzył i on raczej się zdawał unikać wzroku, niż chcieć go ściągnąć na siebie. Był i to też stary żołnierz jakiś, któremu dom otwarto, gdy żadnego nie miał.

Tak złożone towarzystwo zasiadło do owalnego stołu, rozdzielając się na kilka gronek prowadzoną rozmową. Szambelan wciąż jeszcze opowiadał coś księdzu sufraganowi, który, pochylony nad stołem, słuchał go, zdając się nie słyszeć i nie rozumieć, generał zaczepiał pannę Antoninę, Stella wypytywała o coś brata pocichu. Wszystkich oczy zkolei biegały ku nieszczęśliwemu mecenasowi, zdając się pytać, kto to był i co tu robił — bawił go jeden tylko Gozdowski, który może umyślnie do niego się przysiadł. Rozmowy niepodobna było uczynić ogólną, bo głowa domu nieprzerwanie pocichu zabawiała opowiadaniem księdza sufragana.

— Wszak pan wprost jedzie z Warszawy? — odezwała się, nalawszy herbatę i siadając do swojej filiżanki, panna Antonina, której miejsce przypadło wprost naprzeciw mecenasa.

— Tak jest, pani, — odpowiedział wyzwany — ale zatarł mi się obraz stolicy najprzód widokiem kraju, którego dawno nie widziałem, potem pobytem w Lublinie, chociaż bardzo krótkim.

— I zapomniałeś pan zupełnie, — przerwała panna Antonina — tak że nam nic o niej powiedzieć nie potrafisz?

— Nic, oprócz tego, że w lecie jest pusta, bo my mamy zwyczaj wszyscy wyjeżdżać na wieś lub zagranicę, a miasto w lecie stoi zwykle pustkami. Tylko tacy, jak ja, niewolnicy interesów, skwarzą się w murach przez kanikułę.

Panna Antonina, znać spodziewająca się bardziej ogólnikowej odpowiedzi, spojrzała z uwagą na mecenasa, a oko jej zaczęło go baczniej wybadywać. Widać było, iż z kilku tych słów lepszego o nim nabrała wyobrażenia, ale rozmowa, tak niefortunnie poczęta, przerwała się i oczy ją tylko przeciągnęły dłużej nieco. Gozdowski znów podjął się gościa zabawiać, szambelan wreszcie długie opowiadanie swe cichem jakiemś zwierzeniem do ucha księdzu sufraganowi dokończył i zwrócił oblicze pogodne ku dworowi i gościom. Wszyscy umilkli, domyślano się, iż stary będzie kogoś interpelował.

Począł od księdza Serafina.

— Dziękuję ojcu za szczupaka, — rzekł — co szczuka to szczuka, niełatwo o takiego teraz... dawniej, pamiętam, trafiały się olbrzymie, dziś to wszystko zmarniało...

Bernardyn się rozśmiał.

— Niema za co, — zawołał — de tuis donis tibi offerrimus; toż to z książęcych wód tak mi się go w porę pochwycić udało... ale że nieszpetny był, to prawda, i o mało mi niewodu nie rozerwał... Ledwieśmy go na brzeg wydobyli.

— Osobliwość rzeczywiście na teraźniejsze czasy, — dodał książę szambelan — dziś ani porządnego szczupaka, ani kozła rogacza nie napotkasz w lesie. Nieprawdaż, panie Wincentowicz? — rzekł, zwracając się do wąsacza. — Dawniej u nas jelenie bywały, budowano dwory i kościoły modrzewiowe, łosie chodziły stadami, a dziś... a dziś wszystko drobnieje, marnieje, schodzi i ginie.

Nikt nic nie odpowiedział, tylko generał, pokręcając wąsa, zaśpiewał cienkim jakimś głosem, osobliwie odbijającem od jego marsowej postawy:

— Niech sobie, co chcą, gadają, ma foi, świat materjalnie i moralnie w upadku, to nie potrzebuje dowodzenia. Ludzie mówią o postępie, gdzie postęp? jaki? co? Odkopujemy mamuty i słonie, tam, gdzie teraz o cielaka trudno, ludzie drobnieją i, z pozwoleniem, parszywieją (wyraz ten powiedział pocichu), wszystko do góry nogami! — ruszył ramionami generał — koniec świata! koniec świata!

— To pewna, — szepnął bernardyn — że z apokalipsy i ze wszystkich przepowiedni, ze wszech znaków, przyjście antychrysta bliskie.

Antychrystem tym wszystkim usta zamknął: spojrzeli po sobie i nikt się nie sprzeciwił.

— Gdyby co weselszego udało się wprowadzić w rozmowę — szepnęła księżniczka, mrugając na brata.

Książę Robert ramionami ruszył. Nastąpiło milczenie. Szambelan dopiero teraz, obwodząc oczyma po stole, baczniej począł się wpatrywać w mecenasa. Instynktowo jakoś i twarz ta, i jej wyraz mu się nie podobały. Obcy ten żywioł nie dawał mu ze zwykłą swobodą nacieszyć się rodziną i domownikami, gościnność wszakże znieść go, a nawet przyjąć mile nakazywała. Obowiązkom jej nigdy książę nie chybił. Nie zdawał sobie tylko dobrze sprawy, co to był za jeden i poco się tu niespodzianie zjawił. Skinął na syna, który natychmiast ku ojcu pośpieszył. Poczęła się żywa na ucho rozmowa.

— Mon cher, cóż to za jeden ten Hart... jakże Hart-burg, Hart-berg, czy jak tam? Mecenas? cóż to, interes znowu jaki?

— Tak jest, kochany ojcze, przyjechał z interesem, który jutro załatwimy, — rzekł syn — grzeczność sama kazała go tu zaprosić.

— A bardzo dobrze, — rzekł stary książę — nic nie mam przeciwko temu. Czy szlachcic? — dodał na ucho.

— Tego to prawdziwie nie wiem, — odparł książę Robert — ale sądzę... zdaje mi się, że to stara szlachta pruska... Hartknoch. Jeden tego imienia napisał kronikę.

— Ano! chwała Bogu, jest wiele starożytnej szlachty w Prusach! Hilzen, ale nie! Hilzen pisał o Inflantach, a inny jakiś o Prusach — szambelan potarł czoło. — Wolałbym wszakże, żeby innego dnia przyjechał — dodał — jakoś nam z nim obco.

— Ale bo zważać nie trzeba na niego, mości książę, — przerwał syn — niech się ojciec nim nie kłopocze... Gozdowski go zabawi.

— Zawsze mi jakoś dolega! — odezwał się stary. — Nie lubię nowych twarzy... stary jestem.

Westchnął.

Gdy