Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 15 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 15 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego – Tom 15. Tom 15 „Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego” to kolejna wyjątkowa kolekcja dzieł mistrza polskiej literatury, która przenosi czytelnika w różne epoki i miejsca, pełne emocji, refleksji oraz fascynujących opowieści. W tomie zawarte są zarówno nowele, jak i powieści, które pokazują wszechstronność Kraszewskiego jako autora, doskonale łączącego realizm z bogatym tłem historycznym i społecznym. W tomie znajdziemy: • „Nad modrym Dunajem” – subtelna nowela o ludziach żyjących nad brzegami pięknej, europejskiej rzeki, pełna malowniczych opisów i głębokich emocji. • „Nad przepaścią” – powieść o dramatycznych wyborach życiowych, w której bohaterowie stoją na granicy upadku moralnego i emocjonalnego, zmuszeni do zmierzenia się z konsekwencjami swoich decyzji. • „Nad Spreą. Obrazki współczesne” – zbiór współczesnych obrazków, które pokazują życie codzienne mieszkańców Berlina w czasach Kraszewskiego, bogaty w realistyczne opisy miejskiego życia. • „Na Polesiu” – powieść, której akcja rozgrywa się w malowniczym, lecz dzikim i tajemniczym regionie Polesia, pełnym legend i ludowych wierzeń, a także ludzi o mocnych charakterach. • „Na tułactwie. Obrazy współczesne” – poruszające obrazy życia ludzi wyrwanych z ojczyzny, którzy w tułaczce szukają nowego miejsca na ziemi i tożsamości. Józef Ignacy Kraszewski to jeden z najważniejszych polskich pisarzy XIX wieku, autor ponad 200 powieści, który mistrzowsko łączył realia historyczne z wnikliwą analizą społeczną i psychologiczną postaci. Jego twórczość odzwierciedla bogactwo polskiej kultury i historii, a także uniwersalne problemy społeczne i egzystencjalne. Tom 15 to prawdziwa gratka dla miłośników polskiej literatury i historii, idealna dla każdego, kto pragnie odkrywać wielowymiarowe opowieści pełne pasji, dramatyzmu i wnikliwej obserwacji rzeczywistości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom XV 

 

Nad modrym Dunajem. Nowela

Nad przepaścią. Powieść

Nad Spreą. Obrazki współczesne

Na Polesiu. Powieść

Na tułactwie. Obrazy współczesne

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai

 

Tekst wg edycji XIX i XX-wiecznych. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-717-7 

 

 

 

Nad modrym Dunajem

Nowela

 

Dzwoniono raz ostatni, gdy młodzieniec po podróżnemu, dosyć wytwornie i smakownie ubrany, z pięknym, małym tłumoczkiem w ręku, dopadł szybko wagonu drugiej klassy, nie pytając konduktora, niepatrząc kogo w nim znajdzie i zatrzasnął drzwi za sobą, rad, że pociągu nie straci. Trzymał w ustach cygaro, i dopiero umieszczając swoje pakunki na półce w górze, dostrzegł, że w wagonie siedziała kobieta i stary mężczyzna z siwemi wąsami. Skłonił się, wyjmując cygaro z ust i zapytał grzecznie:

— Czy pani pozwala?

— Proszę — odpowiedziano krótko.

Pociąg już ruszał — para świstała przeraźliwie, z ganku kłaniano się i wiewano chustkami odjeżdżającym, którzy rodziny i znajomych rzucali. Młodzieniec pakował się zmęczony, układał rzeczy i nie rychło usiadł w przeciwnym końcu.

Mimowolnie oczy się jego zwróciły na towarzyszów podróży.

Mężczyzna miał piękną, jakby ze starego portretu pożyczoną twarz, pełną powagi, bladą, wyrazem jakiegoś smutku i zamyślenia napiętnowaną.

Na pierwsze wejrzenie wydawała się ona typem polskim dosyć pospolitym, bo w kraju naszym nie zbywa na obliczach, które więcej obiecują niż znaczą w istocie. Wpatrzywszy się jednak lepiej w starca, postrzedz było można w oczach jego coś wybujałego, we wzroku jego niepokój jakiś i jakby egzaltacyę. Majestatycznie siedział, podparłszy się w bok z widoczną myślą uczynienia na widzu wrażenia. Powaga była przesadzona, ruchy wyszukane...

Ubranie acz podróżne, wedle starego polskiego obyczaju — okazywało także chęć odznaczenia się, dziwną w starym już człowieku. Z pod szarej, z pięknego sukna, z jedwabnemi potrzebami taratatki, widać było karmazynowy żupan atłasowy.

Gruby złoty łańcuch od zegarka z dewizkami świecącemi, wywieszony był wyraziście, u szyi błyszczała spinka z dużym rubinem, na pięknych, białych rękach sygnet z krwawnikiem świecił i kilka dużych pierścieni. Głowę nieco wyłysiałą okrywała czapeczka konfederatka, na bakier ułożona, aksamitna, niewiele osłaniająca wyniosłe czoło. Rysy szlachetne, kształtne, miały wyraz pańskiej dumy.

Nad wszystko jednak w tym człowieku uderzały oczy wypukłe, odznaczające się jakimś zagadkowym wyrazem, przybierały one tak rozmaity charakter, tak niespokojnie latały, a za każdym razem odpowiadały ich ruchom usta, tak dziwnemi drganiami, iż można było posądzić, że świeże wzruszenie zamąciło spokojem tej twarzy i wprawiło ją w jakiś stan nadzwyczajny.

Kilka razy głowa starca zwróciła się ku młodzieńcowi, jakby badając go, zdawało się, że nieznajomy zagadnie i przemówi, ale siedząca naprzeciw kobieta (prawdopodobnie córka, sądząc z wieku) — albo oczyma, lub dotknięciem lekkiem ręki, a nawet szeptem powstrzymywać się zdawała ojca i błagająco, niemal usilnie do milczenia go zmuszała.

Druga ta postać niemniej od pierwszej była zajmującą. Była to kobieta lat dwadzieścia lub niewiele więcej mieć mogąca, piękna bardzo, ubrana ze smakiem a skromnie, w której każdym ruchu znać było osobę lepszego wychowania, do wyższych klas społeczeństwa należącą. Ubranie jej, stosowne do podróży, widocznie ze staraniem było obmyślane i przystawało wybornie do charakteru twarzy, nieco surowego wyrazu, myślącej, a mimo młodości okrytej smutkiem głębokim.

Włosy miała ciemne, gładko przyczesane, oczy niebieskie, owal lica nieco pociągły, rysy regularne i delikatne.

Wpatrzywszy się w te dwie twarze, znać w nich było familijne podobieństwo, i mężczyzna w młodości mógł być tak pięknym jak była teraz smutna — prawdopodobnie córka jego. Podróżny przynajmniej na pierwszy rzut oka, pewnym był tego stosunku, który pełne poszanowania obejście się, potwierdzało.

Ciekawy trochę młodzieniec miał czas się pięknej pannie przypatrzeć, gdyż w chwilach, gdy się starym swym towarzyszem nie zajmowała, patrzała uparcie w okno, jak gdyby chciała wszelkiej ze strony nieznajomego zaczepki uniknąć.

Pociąg biegł już coraz żywiej, gdy od strony, przy której ci państwo siedzieli, stanął w oknie konduktor dopominając się o bilety, — kobieta żywo się ku niemu pochyliła i po cichu szeptać coś zaczęła... Widać było, że się uniewinniał, pomięszany nieco, a gdy młodzieniec bilet swój podał mu do odstęplowania, zapytał go, kto mu to dał miejsce, gdyż wagon ten był zamówiony.

— Na pierwszej stacyi będę pana prosił, ażebyś się przesiadł — rzekł — dam panu inny...

Gość odpowiedział dosyć kwaśno, kobieta się zarumieniła mocno, a stary z góry spojrzał na natręta — ale zmilczał.

Młodzieniec, bilet odebrawszy, rzucił się na swoje miejsce z wyrazem widocznym nieukontentowania i obrazy. I on też teraz począł w przeciwne patrzeć okno, żywo paląc cygaro... Gniewało go to nie wiedzieć dla czego, iż ci państwo sami dla siebie tylko cały wagon mieć chcieli i mogli wzgardzić jego towarzystwem.

Postanowił im to dać uczuć, iż wcale ani natrętnym być nie myśli, ani nawet zwraca na nich uwagę.

Młoda kobieta musiała to spostrzedz, bo parę razy przelotnie spojrzała niespokojna nieco i jakby sama z siebie nie rada. Przy pierwszej stacyi konduktor przyszedł coś poszeptać jej — a że młodzieniec już się gotował do wyjścia z wagonu i zdejmował już swój tłómoczek, oświadczył mu zafrasowany ażeby pozostał, bo miejsca w innym wagonie niema.

— Niechciałbym nikomu zawadzać! — mruknął głosem, w którym czuć było podrażnienie.

Kobieta spojrzała nań, rumieniąc się mocniej jeszcze, ale nie odezwała się nic, gdy stary mężczyzna zwrócił się ku niemu, i pomimo, że go córka za rękę chwyciła — odezwał się głośno:

— Wcale nam waćpan dobrodziej nie zawadzasz tutaj — miejsca mamy dosyć — ale — jeżeli wolno spytać? — z kimże mam honor?

— Eljasz Rżewski, odparł kłaniając się i usuwając, a nie bardzo chcąc w dłuższą wdawać rozmowę młody podróżny.

— A ja — wskazując na siebie palcem, który wprost do piersi skierował — odezwał się stary — ja jestem: — Koniecpolski Hetman koronny, Starosta...

Rżewski spojrzał na kobietę, której twarzyczka stanęła w płomieniach, łzy się jej zakręciły w oczach, bystro rzuciła nań błagającym wzrokiem. Obiema rączkami pochwyciła ojca, usiłując go powstrzymać od mówienia. Stary się uśmiechał z rodzajem politowania, a piękna twarz jego ciągle zwróconą była ku Rżewskiemu.

Teraz się tłumaczyło wszystko, pan Eljasz złagodzoną twarzą zwrócił się ku kobiecie, dając jej uczuć, że się niema od niego czego obawiać.

— Nieprawdaż, że to was — mój panie Rżewski dziwi, iż widzicie przed sobą Hetmana Koniecpolskiego, żywego i zdrowego? hę? W teraźniejszych czasach... pan Hetman z jednym Szerepetką służącym, jadący koleją, incognito, do rakuzkiej stolicy! Prawda!! mirabilia! — Rozumiem zdziwienie pańskie. — Ale — za pozwoleniem. — Oczywiście waćpan jesteś dobry szlachcic — patrzy mu to z oczów, masz fizys szlachecką. — Przepraszam, Rżewscy, jakim się herbem pieczętują — zapomniałem.

— Moja rodzina, odparł Eliasz, nosi na tarczy Krzywdę...

— Aha! tak jest! zawołał stary — wiem, pamięć mnie zawiodła! przepraszam! Stara i prawdziwa szlachta, bo to teraz fabrykowanej mnóstwo, a już wolę plebejusza jawnego, jak te bronzy pozłacane.

Rozśmiał się stary z ironią lekką, przymrużając oczy.

Rżewski słuchał nie mogąc wzroku odwrócić od kobiety, której twarz świadczyła co cierpiała. Oblewała się płomieniami i bladła, drżała i chwytała ojca za ręce, szeptała mu coś do ucha — wszystko to było próżnem.

Staruszek z lekka ją odtrącał i czując się sympatycznie pociągnionym ku sąsiadowi, chylił się do niego, zdając się mieć niepomierną ochotę przedłużenia z nim rozmowy. Na ostatek pocałował córkę w czoło i szepnął pół głosem:

— Ale dajże mi troszynę pogawędzić z szanownym sąsiadem. Czegoż się lękasz? On mojego incognito nie zdradzi przed Rakuszanami. I pytający wzrok łagodnie zwrócił ku Eliaszowi, który widząc już z kim miał do czynienia, starał się jak najpowolniejszym okazywać na wszystko.

— Moja droga Anielko — dodał odwracając się do córki — proszę cię, nie miej żadnej obawy, szlachcic czystej krwi szlachcica nie zdradzi. Droga się nam nie będzie wydawać tak długą. Czemubyśmy nie mieli pogawędzić??

Panna Aniela z oczyma błagającemi ciągle, popatrzywszy na nieznajomego, zdawała się nieco uspokajać — westchnęła tylko, padła w głąb siedzenia, podparła się na ręce, i zaczęła z rodzajem rezygnacyi smutnej patrzeć za okno, choć oczy nic pewnie, prócz własnych, kręcących się w nich łez, nie widziały. Cała była jeszcze przejęta, zarumieniona i drżąca.

Staremu przeciwnie twarz się wyjaśniła — uśmiechał się.

— Tak — mówił — dziwi to pewnie waćpana dobrodzieja, że mnie tu widzisz. Rzecz w istocie rzadka, widzieć umarłego, który tyle lat w grobie leżał, powróconego do życia — i to w takich jak ja okolicznościach. Ja tylko to panu jednemu, sub rosa, powiadam, kto jestem. Anielka ma słuszność, że o tem drudzy, ogół, vulgus, wiedzieć nie powinien. Oczywista rzecz, sceptycy, niedowiarki, śmiaćby się mogli, wzięliby mnie za szalonego, powiedzieliby żem mente captus. A no — tak nie jest — nie, zaręczam waćpanu. Jestem tylko w bardzo dziwnem i przykrem położeniu... Mam missyą, z którą zostałem wysłany, chociaż mi credentiales nie dano! Wystawże sobie być Rzeczypospolitej polskiej Wielkim Hetmanem Koronnym, a obudzić się wśród takiego nie swojego, zwichniętego świata!

Pan Eliasz słuchał nie przerywając, z uwagą wielką. Stary mówił ciągle żywo, ale wesoło i ochoczo — jakby miał gwałtowną wygadania się i wywnętrzenia potrzebę, długo niezaspokojoną.

— Niezbadane są wyroki Boże! Po co mnie zesłano na to nieszczególne widowisko! — nie mogę sobie jasno zdać sprawy, lecz że to na coś być musi potrzebnem, nie wątpię. Leżałem w trumnie zamczystej, cynowej, pod pieczęciami i kluczem, tak że z ziemskiej mej powłoki nic się uronić nie mogło.

Jednego poranka, dano znać — wstawaj — i zbudziłem się, oblekając ciało bez najmniejszej trudności...

Stary z uwagą popatrzał na twarz słuchającego, a nie znajdując na niej wyrazu ironii ni niedowiarstwa, bo pan Eliasz umiał je w sobie poskromić i litość czuł nad biednym starcem obłąkanym — mówił dalej coraz poufniej:

— Nie byłem dobrze poinformowany, jakie zaszły zmiany w Rzeczypospolitej — mnóstwo mnie spotyka niespodzianek. Przeszłości z tą teraźniejszością pogodzić nie umiem jeszcze.. ale — oswajam się powoli. Poczekał trochę na odpowiedź, a nie odbierając jej, mówił zwolna.

— Jestem tedy zesłany tu, incognito, w celu zbadania gruntownego, co się z tą naszą nieszczęśliwą Polską stało — a widzę, że czas był aby z góry o tem pomyślano jak radzić — bo dyable źle jest u nas. Nie spodziewałem się takiego upadku. Co najgorzej, z koleiśmy się wyrwali, tradycyi pozbyli, rozpierzchnęli, rozleźli, ten do Sasa ów do lasa...

Znowu spojrzał Rżewskiemu w oczy — a ten milczał nie wiedząc czy ma potakiwać, czy badać, zaprzeczać czy milczeć. Ostatnie zdawało się najbezpieczniejszem.

— Ja się w tem wszystkiem rozpatrzeć muszę, mówił stary, i w górze zdać raporta. Należy coś radzić. Bezkrólewie u nas kompletne — formalne interregnum, bez Prymasa, nawet sądy kapturowe się zbłąkały i powagi nie mają. Gdyby tak dłużej iść miało, przepadniemy; a Polska ginąć nie powinna i nie może... Prawda? zapytał wlepiając oczy w towarzysza.

Ten, głową tylko, dał znak potwierdzający i — jakby rady zasięgnąć pragnąc, co ma uczynić z biednym obłąkanym, popatrzał na córkę — która oczyma proszącemi miłosierdzia wejrzała na niego. Łzy się w nich ciągle kręciły.

Pan Eliasz Rżewski był chłopakiem żywym wprawdzie, ale dosyć rozsądnym — umiał się więc do każdego zastosować położenia. Stary pan przysunął się do niego, okazując wielką jakąś sympatyę. Białą swą rękę wyciągnął ku jego dłoni i uścisnąwszy ją, począł mówić dalej z wyraźnem zadowolnieniem, iż mu wolno było długie przerwać milczenie.

— Osobliwsze sprawy boże — rzekł z uśmiechem dobroduszności pełnym. Ja! Wielki Hetman Koronny, pan z panów, niegdyś pierwszy dygnitarz w naszej Rzeczypospolitej, dziś skazany na odegrywanie roli podrzędnej jakiegoś zamożnego szlachcica i ukrywający się pod imieniem pana Modesta Słomińskiego — nie uwłaczam ja urodzonym Słomińskim, jak i innej szlachcie naszej, z której łona i my wyszliśmy gradatim do buław i krzesła, ale co Koniecpolski, to przecie nie Słomiński...

Rozśmiał się, potarł czoło, poprawił czapkę, córce dał znak, aby była spokojną i mówił dalej:

— A waćpan dobrodziej — (rzekł cicho), czy należysz do wskrzeszonych, czy do żyjących po raz pierwszy?

Odpowiedź była nader trudną, zatrzymał się z nią młodzieniec chwilę, a żwawy starzec już ciągnął dalej:

— Jest to rzecz powszechnie wiadoma, choć się o tem nie mówi publicznie, że są dwa ludzi rodzaje — zmartwychwstańce, którzy przychodzą z tamtego świata, na nowo ciało przyoblekając, aby kierować młodymi — i ci, co się raz pierwszy rodzą. Właśnie to pomięszanie dwóch rodzajów, ludzkość wiedzie bezpieczniej, aby nie pobłądziła.

Jakże? czy asindziej czujesz w sobie starego jakiego nieboszczyka, rediviva? hę? co?

Rżewski zebrał się nareszcie na odpowiedź bardzo prostą:

— Nie, nie czuję, panie hetmanie.

— A! tsyt! Hetmanem mnie na głos nazywać nie wolno! O tem, najgłębsze milczenie — mogłoby to całkiem missyę moją sparaliżować. Mundus vult decipi. Tymczasem przypuszczaj asindziej, że masz przed sobą prostego szlachcica... choć, choć ja wielkiego ducha w sobie noszę...

A! ciężar to też wielki! wierz mi, oczyma przeszłości patrzeć na teraźniejszość i czytać, co to teraźniejsze tałatajstwo pisze o nas, tyle nas rozumiejąc co chińszczyznę.

Począł się śmiać serdecznie...

— Ile razy czytam co o przeszłości naszej, chce mi się śmiać i płakać! Co oni z nas i naszego świata robią — dodał z politowaniem. Klucz stracili do pisma naszego, czytają go w swoim języku, i dziwolągi ztąd rosną. Jeden nas mierzy francuskim metrem, drugi niemiecką stopą, trzeci moskiewskim arszynem, a czwarty idealną miarą przez siebie wymyśloną, do swej karłowatej postaci. Cha! cha! cha!

— Mój kochany ojcze — odezwała się cicho panna Aniela — mówicie zbyt żywo... Zawsze ojca takie mówienie rozdraźnia. — Możemy spocząć trochę.

— Moja Anielciu droga, już ty się tak bardzo nie troszcz o mnie, proszę cię. Ja rad jestem że oto tak miłego znalazłem interlokutora, przed którym się wywnętrzyć mogę, nie obudzając jego śmiechu. To mi ulgę sprawia — powiadam ci...

— Tak, tak — ciągnął zaraz dalej zwracając się ku panu Eliaszowi, przeszłość nasza jest zupełnie zapomnianą i zdefigurowaną. Ja wprawdzie nie asystowałem wielkiej metamorfozie, gdy w pożarze naszej Troi spłonęły tradycye narodowe — bom leżał jeszcze w mojej trumnie cynowej, z której niekiedy tylko duchem wyrywałem się pobujać nad ziemią naszą. Tych rekreacyi nieboszczykowskich używałem zwykle, jako wielki miłośnik natury, na wycieczki po nad lasy i pola. — Nie rychło dopiero, uderzyło mnie to, że i twarz naszej Rzeczypospolitej zmieniać się zaczęła, wykrzywiać, a zmarszczkami okrywać. Właściwie niewiem dotąd kiedyśmy stracili wątek.... a waćpan niewiesz?

— Nie — ja nie wiem — krótko rzekł Rżewski.

— I nikt niewie. Pytałem jednego profesora, uczonego aż do fiksacyi w Krakowie, i jednego niemniej rozumnego i erudyta, choć jeszcze przytomnego, we Lwowie, — żaden z nich niewie dobrze, gdzie się nam nić urwała — choć jeden się grzebał w archiwach austryackich, tam szukając koniuszka, drugi pruł mnóstwo książek, myśląc że się gdzie mógł w nich zapodzieć. Oba mi mówili iż urwanego końca żaden nie znalazł, a z labiryntu w jakim jesteśmy, bez tej przewodniej nici Aryadny wyjść nader trudno... Może, niepodobna. Ja właśnie jadę oto do Wiednia, przyznam się panu dobrodziejowi, dlatego ażeby dośledzić czy koniec nitki z węzełkiem, nie dostał się Austryakom przy pierwszym rozbiorze. Oni sami mogą o tem niewiedzieć — tak jak w ogóle nie dobrze wiedzą zawsze co się z nimi dzieje. Co się tyczy Prusaków, tam już niema co szukać, bo oni by z niego albo knot zrobili do armatniego lontu, albo by go na swoją barwę przefarbowali i — z pozwoleniem — spaskudzili. Że w Moskwie niema nitki tej, dotąd pewny byłem — ale? któż to wie — u kaduka... mógł ją sołdat schować do kieszeni.

Westchnął.

— Szukaj że tu!! dodał smutnie.

— Niechaj ojciec odpocznie — odezwała się panna — tak śliczne mijamy położenia, kraj taki żyzny — drzewa — łąki...

Stary wyjrzał oknem i westchnął.

— E! to wszystko furda jest — rzekł — przeciw temu czem była Polska za moich czasów — to była śliczność! to był obrazek! to był raj ziemski... ach!

Pan Eliasz Rżewski, który się w tej wierze chował, że świat i Korona polska, acz połamana, ogromnie od lat kilkuset wypiękniały i wyrosły — nie mógł się już tym razem od śmiechu wstrzymać.

Staruszek to dostrzegł.

— Śmiej się asindziej — ja mu tego za złe nie wezmę, śmiej się, boś starej Polski nie znał i nie widział. Było inaczej, ale, Bóg mi świadkiem, jak w Raju... W Raju, jak wiadomo, były węże — i u nas na nich nie zbywało, przecież raj dla tego był rajem. Później się to coraz psować zaczęło i do szczętu wywróciło. Ale za moich czasów, miłosierny Panie — jak to wszystko w piękną było zlane całość — jak to śpiewało chórem zgodnym chwałę Bożą!

— Jednakże — odważył się wtrącić Rżewski.

— Jednakże — podchwycił, niedając mu mówić stary — jednakże z okruchów nie sądźcie — kości się tylko zostały, z których wy o żywem ciele rzeczypospolitej wyobrażenia mieć nie możecie. Wam się zdaje, że z zęba można odgadnąć słonia i nosorożca... — ale, choćbyście go nawet odbudowali, nie zagada on do was — życia jego nie zgadniecie... Życie ma tajemnice swe, które z niem schodzą do grobu. Tak z nami zeszła tradycya polska, polski duch, polskiej zagadki słowo...

Stary mówiąc to w okno zaczął patrzeć i śmiał się sam do siebie. Panna Aniela skorzystała z tej chwili, i dobywszy prędko kobiałkę, którą miała przy sobie, chcąc widocznie odwrócić rozmowę — otworzyła ją, pytając czyby ojciec nie chciał czego zjeść lub napić się.

— Ja właściwie — rzekł stary z półuśmiechem pełnym ironii dumnej, — ja właściwie — ty — wiesz — ja wcale jeść nie potrzebuję — ja żyję duchem, ale dla oka ludzkiego, nie chcąc zdradzić mojego incognito — jem przez grzeczność tylko — i — żeby ciebie uspokoić — bo, i ty mnie nie rozumiesz — i ty mi nie dowierzasz...

Westchnął boleśnie.

— Wszyscy wy, macie mnie za pospolitego człowieka, podlegającego zwykłym warunkom życia, potrzebującego chleba i mięsa...

To mówiąc stary ruszył ramionami, zapatrzył się we wnętrze kobiałki, sięgnął machinalnie ręką, dobył kawałek bułki, w której szynka była ukryta, i jeść zaczął z największym apetytem — na co sam nie zdawał się najmniejszej zwracać uwagi.

Panna Aniela wyciągnęła swoją podróżną spiżarnię do towarzysza podróży — z uprzejmem zaproszeniem, ale ten odmówił grzecznie. Pan Słomiński wydobył flaszkę z winem, nalał sobie kubek, wypróżnił go ochoczo, i jakby już zapomniał o czem tylko co mówił — bezmyślnie się w okno zapatrzył.

W tem właśnie się zatrzymano na stacyi; i z wagonów trzeciej klasy, mężczyzna w siwej kapocie, zbliżył się do drzwiczek, spoglądając w okno. Był to stary sługa pana Słomińskiego, który zobaczywszy go, uśmiechnął mu się.

— Cóż, mosanie Fedorowicz — rzekł do niego — czy i ty pochwalasz tę szaloną jazdę, którą szatan wymyślił... aby ludzi nabawić nieustającą gorączkę. Opisana jest w Apokalypsie... hę?

Fedorowicz ramionami ruszył tylko.

— Nie lepiej to nam było dawniej, mówił stary, jechać ze dworem, własnemi końmi, własną wolą, ruszać sobie rozglądając się swobodnie po świecie — niż dziś tą parą lecieć do dyaska na skręcenie karku, pozamykanym w pudełkach, pod komendą niemieckiego wartownika, który cię w niewolę zakuwa. Zawołajże tu — stój — abyś fantazyi dogodził...

— Ale za to, prędko jaśnie panie, odparł zażywając tabaki Fedorowicz.

— Prawda, tak prędko że się niewidzi nawet przepaści przed sobą, a gdy się ją dojrzy, nie czas się cofnąć.

Zadzwoniono. Fedorowicz skłonił się i odszedł tabakierkę chowając, stary jeść przestał i pociąg ruszył dalej.

— Powiadacie że u was teraz gospodarstwo lepsze — odezwał się śmiejąc stary — gdybyście moje widzieli i szkuty co szły do Gdańska i spichrze!! Ba! ba! Ziemia się wysiliła, a może i zniechęciła do takich dudków rodzić — bo ona też nie taka głupia jak się wam zdaje...

Ręką machnął.

Mijali właśnie fabrykę jakąś, z której kłęby dymu buchały. Stary w milczeniu potrząsnął głową.

— Truciznę na alembikach pędzą, rzekł — ale trudno — trudno — na to już poszło.

W czasie rozmowy i wykrzyków starego, Rżewski zrazu zaciekawiony słuchał pilnie, później go więcej może zajmowała, cierpieniem widocznem napiętnowana twarzyczka córki niż ojca. Na niej znać było obawę, ból, upokorzenie, tak że Eliasz patrzał na nią nie mogąc oprzeć się współczuciu, które się w nim coraz wzmagało... Ona ciągle się starała nakłonić starego aby zamilkł — nic to jednak nie pomagało...

Szczęściem kieliszek wina wypity i sam ruch jazdy, a może ranne wstanie, spowodowały senność, westchnął parę razy, wygodnie zasiadł w kątku, począł drzemać, usta mu się zlekka otwarły, uśmiech łagodny zdawał rozjaśniać twarz bladą — i — usnął. Córka śledziła w milczeniu każdy ruch jego i zdawała się lżej oddychać, gdy się przekonała, że sen nim owładnął zupełnie. Tym samym wzrokiem proszącym litości, spojrzała na Eliasza, który z ostrożnością zbliżywszy się do niej szepnął:

— Bardzo mi przykro, żem mimowoli naraził panią na taką nieprzyjemność — ale — nie mogłem przewidzieć!

Panna Aniela dziękczynnie mu spojrzała w oczy.

— Obrońże pan nas, jeśli to możliwe, od innych, niepotrzebnych świadków — rzekła głos zniżając — nieszczęście to, niedawno nas spotkało, mało kto oprócz najbliższej rodziny, wie o niem.... Jesteśmy w takiem położeniu, że się z tem taić musimy. Wiozę ojca do Wiednia, aby zasięgnąć rady lekarzy.

— Jeżeli pani pozwoli, a ja się jej na co przydać mogę, będę chętnie służył, gdy raz już wypadkiem zostałem wtajemniczony. Na deskrecyę moją liczyć pani może bezwarunkowo... gdyby tylko sam ojciec pani, nie wydał się z tem.

— A! to co się z panem trafiło, było zupełnie wyjątkowem — odezwała się panna Aniela. — Nie wiem, podróż, rozdrażnienie, czy jakaś sympatya skłoniła go do tego. Zwykle się lęka szpiegów, widzi ich we wszystkich, nie mówi nic, a w życiu codziennem jest zupełnie przytomnym.

— Ale cóż za przyczyna mogła...

Aniela westchnęła.

— A! panie! miłość kraju, ciągła myśl o nim, o jego przeszłości, o nieszczęściach, co nas spotykają... spowodowała chorobę...

Zamilkli, stary spał ciągle, ale we śnie poruszał ustami, jakby z duchami rozmawiał. Córka patrzała nań i łzy się jej z oczów toczyły...

Zbliżyła się stacya i przystanek, była więc obawa, aby to Słomińskiego nie przebudziło... Córka troskliwie firankami przysłoniła okna, a Rżewski usunął się na miejsce swoje.

Nie pomogły jednak te ostrożności, bo gdy się pociąg zatrzymał, stary obudził się, oczy przetarł, chwilę zdawał się zbierać myśli i przypominać sobie, gdzie, jak i z kim się znajduje. Spojrzał na córkę, na Rżewskiego, odsunął firanki i wyjrzał na podwórzec przed stacyą, wśród którego kręcili się z wielkim pospiechem podróżni, usiłując coś na prędce dostać do zjedzenia i wypicia. Niektórzy wygodnisie w pantoflach haftowanych i czapeczkach lekkich, z cygarami w ustach, przechadzali się przed drzwiczkami swych wagonów, aby nieco rozprostować po długiem siedzeniu.

Stary milczał i nie wyglądał już nawet — choć znowu podszedł ku niemu Fedorowicz. Panna Aniela rzucała roztargnionemi oczyma, nie widząc nic, gdy nagle nasunęła się jej na oczy jakaś figura, i szybko zasłoniła się firanką, rzucając w głąb powozu, dając znak Fedorowiczowi, aby odszedł. Skinęła na ojca, aby się także schował, co on zrozumiawszy, usłuchał jej.

Rżewski ciekawym był, co za człowiek mógł takie na biednej rodzinie uczynić wrażenie i podniósłszy się nieco, dostrzegł dosyć śmieszną, ale nie zasługującą, jak mu się zdawało, na tak wielką uwagę — postać, znajomą sobie oddawna.

 

 

Przechadzający się po peronie mężczyzna, zaledwie średniego wieku, raczej młody niż stary — z daleka wcale pokaźnie wyglądał; widziany w pewnej odległości mógł złudzić wielkiem podobieństwem do bardzo przyzwoitego człowieka. Ale to czem się wydawał, winien był wielkiemu kunsztowi z jakim zrobił z siebie tę lalkę sztucznie wytresowaną. Był on jednym z tych co gdy się sam na sam z sobą zostaną, cale są inaczej, niż gdy na pokaz występują. Wszystko w nim było obrachowane, wystudyowane, zapożyczone, wyrobione pracą, począwszy od rysów twarzy, aż do chodu i mowy.

Dość było spojrzeć aby odgadnąć pochodzenie jego: kształt nosa, mięsiste usta, oczy czarne, brwi grube i gęste, włos kruczy kręcony, zdradzał krew wschodnią. Nie był wcale brzydki ale wyraz twarzy, dobroduszny i miławy, okrywał źle ów egoizm spotęgowany do najwyższego stopnia, egoizm plemienia długo prześladowanego, które w końcu w obronie bytu, nawykło niepatrzeć za jakie chwyta środki, byle wypłynąć. Wieki owe prześladowania minęły, ale nawyknienie i tradycya samolubstwa wkorzeniły się i wlały w krew pokoleń.

Pan Izydor Paschalski, na którego w tej chwili patrzał zdala, z wagonu podróżny, od lat kilkunastu był już z imienia chrześcianinem. Środek ten snać także mu był potrzebnym do przebicia się przez świat. Kosztował on go wiele, gdyż starą matkę (jak mówiono) o śmierć przyprawił. To jednak nie zdawało się wcale ciężyć na sumieniu tego jegomości, który chodził i poświstywał wesoło. Oblicze miał swobodne, bo przed ludźmi z troskami się popisywać jest najfałszywszą w świecie rachubą. To odstręcza — wiedział o tem Paschalski — i był też zawsze twarzy jasnej, humoru przedziwnego, wesołości niczem nie zamąconej. Jakim sposobem dorobił się dosyć znacznego, przynajmniej na pozór, majątku, nikt dobrze nie wiedział, ale się temu nie dziwowano. Paschalski stosunki miał różnostronne, w górę i na dół rozprzestrzenione, rozgałęzione, niknące oczom ludzkim w głębinach i wyżynach, do których sięgały. Ze znakomitym talentem, możnaby powiedzieć cynizmem, wciskał się tam nawet, gdzie mu stanowczo niechęć i wstręt okazywano.

Tak pewien był siebie, że zdobywszy najmniejszą nić przewodną, szedł dalej obcesowo, śmiało, z przewrotną rachubą na słabości ludzkie, które umiał zbadać, i z których bezwstydnie korzystając, rozpościerał się wkrótce tam, gdzie go w początku niemal za drzwi wypychano.

W tem robieniu stosunków z pomocą jednego środka — wygadzania słabościom, pan Paschalski był prawdziwie jenialnym. Śmiał się potem na uboczu z ludzi, których zwyciężył, podbił, wprzągł do swojego pługa, — i wyzyskiwał ich tym samym sposobem bez litości. W istocie obchodziło go tylko jedno w świecie — przebić się... przekonań, zasad, zdania szukać w nim było próżnem. Ludzie, pomimo że go po troszę znali, nie sądzili tak bardzo złym i niebezpiecznym jak był. Niektórzy, obałamuceni pozorną dobrodusznością, mieli go za istotę mierną i obojętną, a w pewnych danych razach, dającą się nawet zużytkować. W towarzystwach, do których się wciskał, Paschalski nie był zawadnym, gdyż umiał zręcznie zrobić z siebie co było potrzeba, grał rolę, jakiej wymagała chwila, bywał pobożnym aż do fanatyzmu w towarzystwie starych pań, libertynem z młodzieżą, ze spekulantami giełdziarzem, z literatami miłośnikiem poezyi, ze smakoszami gastronomem, a z anachoretami gotów był pościć o chlebie i wodzie, byle nie długo, a nadewszystko, gdy mu się to na co przydać mogło.

Żartował sobie potem zarówno ze wszystkich... Dla swych dawnych współwyznawców był nielitościwym. (Utrzymywano że ojca żyjącego miał w łapserdaku, do którego się nie przyznawał). Tak samo szydził z fanatyków wyszedłszy z ich towarzystwa i konceptami rzucał na niedowiarków. Słowem, oprócz niego samego nie obchodziło go nic.

Tak samo w przekonaniach politycznych, kierował się tylko potrzebami chwili — był austryackim schwarzgelberem zagorzałym w Wiedniu, patriotą polskim we Lwowie, czcicielem tradycyi i konserwatystą w Krakowie, wielbicielem Rossyi gdy jechał do Warszawy, admiratorem, dostawszy się do Berlina. Na prawdę ostatni mu najwięcej imponował, bo dla Paschalisa siła — była jedynym Bogiem.

Jak nikt nie wiedział zkąd doszedł do dwóch wsi i znacznych (których się domyślano) kapitałów, tak też nikt nie mógł wyjaśnić, gdzie i jak się wychował.

Jak on cały, tak i to było zagadką. W salonie umiał się znaleść, prawie nie narażając na śmieszność, chyba tem, że salonowe obyczaje — nie czując miary — trochę przesadzał. Mówił wybornie i „z szykiem“ po francusku, po niemiecku jak wiedeński „stutzer“, po polsku czytał i poprawnie, po włosku wcale nie źle, a po angielsku z biedy się mógł rozmówić. Pod tym względem nie dorównał mu żaden portjer wielkiego hotelu stołecznego.

Co więcej daleko. Paschalski czytał dużo i tak umiał się wywinąć z rozmowy o literaturze, iż się nigdy nie skompromitował. Takt miał nadzwyczajny — milczał, uśmiechał się, mruczał i zastawiał takiemi ogólnikami, z których można było bezpiecznie, jak z wexlu na kolei żelaznej, pojechać w prawo i w lewo.

Rżewski spotykał go we Lwowie w rozmaitych towarzystwach, nie miał dlań szczególnej sympatyi, ale go znosił. Pan Eljasz bowiem wielkim znawcą ludzi nie był, życie nie tak bardzo dawno rozpocząwszy na omyłki był narażony.

Uderzyło go to mocno, że panna Aniela, tak się przed wzrokiem Paschalskiego ukryła z pewną trwogą.

Zdala zobaczył go, niby obojętnie przechadzającego się po peronie, niby ani patrzącego na wagony — ale zarazem, wpatrując się uważniej, dostrzegł iż na zawrocie oczyma badał co się w ich wagonie działo — jakby się chciał przekonać kto tam siedział...

Przystanek był dosyć długi, poczta wypakowywała tłumoki i zabierała ztąd nowe. Paschalski po pewnym namyśle, poskoczył do swego wagonu, pochwycił torbę elegancką, na której widać było baronowską koronę, i przypadł do drzwiczek, które otworzył... Panna Aniela wstrzęsła się i zadrgała cała. Zajrzawszy, już nogą stał na stopniu aby wnijść, gdy kobieta, jakby o ratunek prosząc, strwożona spojrzała na Eljasza, a ten zrozumiawszy ją, podbiegł i zaparł sobą drogę natrętowi.

— Wszystkie miejsca zajęte! — zawołał stając we drzwiczkach.

— Jakże zajęte? — zapytał zmięszany zjawieniem się jego Paschalski. A! to wy, kochany Eljaszku... ale...

— Proszę cię — mówię — zajęte...

Paschalski się rozglądał, a panna Aniela widocznie oczów jego unikała — stary milczał dumnie.

Wtem dzwonić po raz drugi zaczęto... Natręt się parł do wagonu jeszcze, gdy Rżewski coś mu na ucho szepnąwszy i odtrąciwszy go z lekka, zatrzasnął drzwiczki, i założył je...

Zarumieniony mocno Paschalski stał jeszcze chwilę, rozśmiał się uśmiechem przymuszonym i złośliwym — i — odszedł.

Panna Aniela odetchnęła, oczyma tylko podziękowała Rżewskiemu, który na swoje miejsce powrócił. Pociąg już ruszał, gdy stary się odezwał:

— Ale dla czegożeście nie wpuścili Paschalskiego? Wszak to on zdaje mi się? Tak! Wcale miły i porządny człowiek — a jaki patryota??

Nikt nie odpowiedział staremu, który się zadumał — a wkrótce potem znowu drzemać począł.

Panna Aniela dobyła książkę z podróżnej torbeczki, podparła się na ręku i czytać zaczęła.

Rżewski to na nią spoglądał ukradkiem, to dumał, to po okolicy rzucał okiem roztargnionem.

Ta młoda kobieta, którą widział po raz pierwszy w życiu, mocno się go już zdawała zajmować, choć w ogóle nie zwykł był na kobiety lepszego towarzystwa zwracać uwagi. — Należał on do młodzieży naszego wieku, która zużywszy się na poufałem towarzystwie łatwo przystępnych piękności wszelkiego rodzaju, wytwornie przystrojonych i udających doskonale (przez parę godzin) ideały — nie ma już smaku w rzeczywistym wdzięku niewieścim, ani poczucia piękności czystej, skromnej, dziewiczej. Wychowany przez matkę pobłażającą, dobrą i łatwowierną do zbytku, pan Eljasz pokryjomu przed nią wiele świata widział i — choć dla niej uchodził za niewiniątko, w istocie bardzo już był przed czasem zobojętniałym.

Pomimo to poważna panna Aniela zajęła go i pociągała, urokiem dlań nowym.

Miała ona ten wdzięk surowy kobiet, które muszą wszystkim ciężkim wydołać obowiązkom, jakie na nie wkłada sieroctwo, niedola, miłość rodziny, opieka nad cudzym losem. Nieszczęście jakie dotknęło jej ojca, uczyniło ją dojrzałą, pasowało na rycerstwo niewieście, na siostrę miłosierdzia, która o sobie zapominając, musi być milczącą ofiarą.

Znać to było na niej. Skromna, cicha, zimna nieco, a mimo to uroczo piękna, dla Rżewskiego była tajemnicą i czemś niezrozumiałem. Niespojrzała nań ani razu z tą zalotnością niewieścią, której często i cierpienie i nieszczęście nie pozbawia — zajęta była ojcem tylko. Powagą na swój wiek wydawała się starszą.

Eljasz rozpatrywał się w tej postaci dlań nowej zupełnie, znajdował ją cudnie — nieporównanie piękną i szlachetną. Zdjęta rękawiczka pokazała mu rękę prześliczną — zrzucony kapelusik, odkrył prawdziwe włosy, dorównywujące obfitością i pięknością fałszywym. Płeć była delikatna, wejrzenie czarujące, usta się śmiały tą tęsknicą pociągającą, która jest wdzięczniejszą od wesela. Pomimo to, pan Rżewski mówił sobie, że owa śliczna Panna Aniela — jest czegoś bardzo straszną.

Przestrzeń pomiędzy dwoma następnemi stacyami była niewielka. Po chwili, która się krótką wydała, pociąg stanął znowu i znowu podróżni wszyscy powysiadali, a Paschalski też przechadzać się zaczął, ukośnym wzrokiem spoglądając na wagon, w którym Słomińscy siedzieli.

Obok znajdował się wagon pierwszej klasy; drzwiczki jego były zamknięte, dopiero na tej stacyi głos się dał słyszeć z wewnątrz, dopominający się u konduktora, aby mu otworzono.

Na głos ten panna Aniela znowu zadrżała i nim ojca pospieszyła powstrzymać, stary się wychylił, rozśmiał, ręce wyciągnął.

— Hrabio Penterze! jak się masz.

Właśnie z tej pierwszej klasy dobył się człowiek lat średnich, otyły, słusznego wzrostu, twarzy okrągłej, z małym wąsem — i zdziwiony niby widokiem pana Słomińskiego, bystro rzuciwszy okiem wewnątrz wagonu, przystąpił do drzwiczek.

— Dokąd że to? do Krakowa, czy do Wiednia? — zapytał.

— A! do Wiednia — rzekł stary.

— No, to się doskonale składa, grubym głosem począł hrabia — ale dla czegożeście nie wzięli pierwszej klasy? Jak to można? Przynajmniej jaka taka jest rękojmia, że się nie znajdzie w towarzystwie nieprzyzwoitem.

— Ale bo ja — odparł Słomiński — ja, znajduję, że teraz częstokroć przyzwoitsze bywa uboższe towarzystwo niż majętne. Wszyscy komisanci bankierów i szulery jeżdżą pierwszą klasą.

— No — no! — zawołał poziewając hrabia — zapewne, trafia się to, ale od czegoż reński szafnerowi.

Wtem postrzegłszy pannę Anielę, wyprostował się, ukłonił i przybrał postawę kawalera, choć włosy miał dobrze szpakowate.

Wszystko to zdawało się dowodzić, że o Słomińskich nie wiedział wcale, że się bytności panny nie domyślał.

Stary pochylił się ku niemu przez okno.

— Czegoż to do Wiednia, hrabio? — zapytał.

Ruszył ramionami zagadnięty, położył rękę na oknie i odezwał się cicho:

— Jestemże przecie deputowanym i delegatem... obowiązki — obowiązki najświętsze. To darmo. Byłoby co robić w domu, ale kto wziął na ramiona ciężar, dźwigać go powinien.

— Nie uwierzysz, mój drogi Modeście, jak to dziś trudno, wśród tego chaosu drogę wyszukać, iść nią i drugich prowadzić. Ha! ha!

Słomiński pokiwał tylko głową i szepnął:

— Nie gadajże — zmiłuj się — szpiegów wszędzie pełno. Cicho.

I schował się w kąt wagonu. W istocie Paschalski podchodził już, jakby chciał podsłuchiwać. Hrabia nie oddalił się od drzwiczek, zajrzał ku pannie Anieli.

— Jakże pani — zdrowie?

— Dziękuję hrabiemu, — jam zawsze zdrowa.

— Podróż pani nie męczy.

— O! bynajmniej.

Ciekawe oko puścił hrabia w głąb wagonu, dostrzegł w nim widać Rżewskiego, którego osobiście nie znał i to go od przedłużania rozmowy wstrzymało.

— Panie Modeście — rzekł na odchodnem po cichu schylając się do starego — przesiądź się ze mną do pierwszej klassy. W cenie mała różnica, będzie państwu wygodniej. Ja za konduktora ręczę że samych nas zostawi.

Aniela tylko spojrzała na ojca jakby się lękała przyzwolenia, a Słomiński zrozumiawszy córkę, podziękował.

— Dobrze nam i tu — rzekł — zostaniemy.

Jeszcze miał wychyloną głowę, gdy przechodzący młody mężczyzna usłyszał głos jego i skłonił mu się.

Hrabia przywitał go dosyć zimno.

— Patrzajże — szepnął — i ten do Wiednia, ani chybi już coś knują.

— Tst! zlituj się! szpiegi, żywo przerwał Słomiński — jesteś nieostrożny.

— Bo niemam nic do zatajenia — odparł Hrabia — mógłbym się spowiadać na Rynku... Co mi tam!

Mężczyzna, który w tej chwili pominął hrabiego, a którego Paschalski za rękę pochwycił i witał śmiejąc się głośno — był słuszny, przystojny, śmiałego wyrazu twarzy, ale rysów dosyć pospolitych. Energia tylko biła z tego oblicza wyciosanego grubo ręką natury, w twardej bryle jakiejś, która się kształtniej obrobić nie dała.

Wszystko w nim zdradzało plebejusza — budowa, ramiona, ręce i same ruchy swobodne a zaniedbane. Ubiór też był niewykwintny, na pół myśliwski. W oczach błyszczała inteligencya i łatwość pojęcia.

Przywitał Paschalskiego widocznie mu się przylizującego — dosyć obojętnie i zimno. Ten usiłował go zatrzymać — ale młodzieniec wyrwał mu się pod jakimś pozorem i poszedł na stacyę.

— To jeden z menerów, szepnął hrabia po cichu... demokrata, liberał — konstytucyjny... — djabli wiedzą co... Niebezpieczny człowiek... bo to z fanaberyą, nie głupie, a bez tradycyi.

W naszych rękach mogłoby się to przydać, jako narzędzie — ale to już rości sobie równe naszym prawa, samo chce kierować sobą i drugimi, niewiedząc dokąd i po co? Już wolę takiego Paschalskiego, który za pieniądzmi goniąc służy nam i do przewodnictwa nie rości sobie pretensyi, ale to — ptaszki! ptaszki!

— Któż to taki? zapytał cicho Słomiński.

— Jakiś Troiński — nawet nie wiem i extra powątpiewam czy szlachcic — ale — co chcesz? taki delegat jak ja... a okrutnie nudna sztuka, wszędzie by rad nos wścibić, o wszystko się spiera, a rusza na przełaj swoim dworem. Żadnej karności, żadnego powodowania się nam, co mamy prawo, wymagać od nich deferencyi i akomodowania się.

Wtem dzwonek zaczął się odzywać niespokojnie, rozmowa się nagle przerwała, hrabia pożegnał Słomińskich, rzucił okiem na Rżewskiego i schował się w swej pierwszej klasie. Paschalski też pobiegł na miejsce, a ten, którego nazwano Troińskim, z bułką w ręku pospieszył zająć swe stanowisko, bo już drzwiczki z trzaskiem ryglowano. Machina świstała przeraźliwie, pociąg ruszał.

— Znasz pan hrabiego Pentera? — zapytał stary milczącego na uboczu Eljasza.

— Z imienia i z widzenia — ale osobiście — nie...

— Jest to mąż wielkiego poświęcenia... człek ofiarny! rzekł Słomiński. Wysoce go szacuję... rozumu wiele, charakter energiczny. Takich by to nam potrzeba.

Aniela drgnęła prawie nieznacznie, Eljasz, który może zdania tego nie podzielał — zmilczał. Stary popatrzał się na własne ręce i zadumał.

Jak gdyby pierwsze zwierzenie się przed Rżewskim wyczerpało go, stary długo do rozmowy nie wracał, nie mówił już nic, zdawał się przybity i smutny.

Tak cały niemal dzień upłynął. Nad wieczór dopiero przechylił się ku Eljaszowi.

— Zdaje mi się... ale nie jestem tego pewnym, bo pamięć mam osłabioną... często mnie ona zawodzi. Zdaje mi się, że wyznałem przed panem kim jestem w istocie. Tak? proszę więc o tajemnicę... Im bardziej się zbliżamy do Wiednia, tem należy być dyskretniejszym. Policya, szpicle, szpiegi, denuncyacye... moskiewscy ajenci... pruskie psy gończe... wszystkiego tego pełno. Gdyby tylko zwąhali kim jestem i co im grozi — Amen mnie.

Rżewski pospieszył go zapewnić najuroczyściej, że na niego rachować może.

— Bo widzisz — szeptał stary ożywiając się — gdyby się domyślili, że mam misyą spenetrowania jak tu rzeczy stoją, od samego Boga Ojca — dopiero by był strach! Jeszcze się go boją! A wiedzą że mnie ani zastraszyć, ani przekupić, ani zbałamucić nie potrafią — to darmo! oho!

Spojrzał bystro i znacząco...

— Możesz pan łatwo zmiarkować jakiej to wagi jest dla ojczyzny naszej: gdy Pan Bóg się dowie raz dokładnie i dokumentalnie co z nią ludzie bez jego wiedzy zrobili...

Jemu tam od 1772 roku ciągle fałszywe zdawano raporta... jedni przekupieni, drudzy aby nie martwić staruszka... Ja mu powiem całą prawdę, co będzie to będzie... Niech wie, jak się jego rozkazy spełniają. Nie ulega to wątpliwości, że w 1772 kazał nas przetrzepać i dać pro memoria. Skorzystano z tego i machnęli sobie proprio motu... Ale ja odraportuję... Nakaże śledztwo... i kompartacyą dokumentów, do tego jestem przygotowany... Zjedzie komisya na grunt...

Stary już się był zapalił i rozgadał bez miary... ręką machał... twarz mu płonęła — gdy córka nie wiedząc jak go pohamować, dobyła koszyczek i poddała mu jedzenie. Słomiński jeszcze kończąc i uśmiechając się do swego powiernika, machinalnie rękę ściągnął i głód zaczął zaspakajać. Rozmowa w istocie została przerwana — i — jechali dalej w milczeniu.

 

 

Znużeni przybyli podróżni do Wiednia. Stary przespał znaczną część drogi, Eljasz ją przedumał, nie mogąc się zdrzemnąć, tak dziwnie był sam, nie wiedząc dla czego, przejęty i niespokojny, panna Aniela twarz zakrywszy gęstą zasłoną, nieporuszona siedziała, nad ojcem czuwając.

Rżewski po kilkakroć miał przyjemność wysługiwać się w drodze towarzyszce, przynosił jej kawę, poił wodą, oznajmywał o odpoczynkach. Proszono go nawet, aby pozostał w wagonie. Staremu urządził siedzenie wygodne... Małe te grzeczności zawiązały rodzaj znajomości i stosunku, chociaż pan Eljasz myślał po cichu, że z każdą inną młodą osobą byłby więcej uszedł drogi i znaczniejsze uczynił postępy, niż z panną Anielą.

Przy wielkiej grzeczności i uprzejmości była dlań tak zimną, tak małomówną, tak jakoś do końca obcą — jakby do tego rodzaju poświęcenia, najmniejszej nie przywiązywała wagi.

Ponieważ stary Fedorowicz, sługa pana Słomińskiego, mało z domu wyjeżdżał, na kolei wcale sobie rady dawać nie umiał, i jego więc nietylko zastępować musiał Rżewski, ale się nim opiekować po troszę.

Gdy nareszcie przybyli do Wiednia i wedle starego obyczaju, zażądali jechać do Stadt Frankfurt, nie wiedzieć dla czego, pan Eliasz, który zwykle stawał po większych hotelach, postanowił towarzyszyć Słomińskim.

— Jeśli pani pozwoli — rzekł na Banhofie, pomagając do odbierania pakunku, stanę w tym samym hotelu co państwo. Naprzykrzać się im nie będę — ale, w razie potrzeby, będzie się pani mogła mną posłużyć. Znam Wiedeń doskonale, do roboty tak dalece niemam nic, a tu czy tam stanę, wszystko mi jedno...

Panna Aniela się nieco zarumieniła, trochę zdawała namyślać, spojrzała chłodnemi oczyma na grzecznego młodzieńca — i niemym tylko odpowiedziała mu ukłonem. Było to niewątpliwe przyzwolenie.

Pan Eliasz więc wziął drugą dorożkę i kazał się za Słomińskiemi wieźć do Stadt Frankfurt.

Dla czego to czynił, sam dobrze nie wiedział. Panna mu się tak bardzo nie podobała, żeby aż szalał za nią, stary go więcej śmieszył swoją niedolą, niżeli przywiązywał do siebie. Lecz obawa Paschalskiego, pewny wstręt do hrabiego Pentego, jakieś dziwne na widok ich wzdryganie się panny Anieli — odkryły mu część tajemnicy, którą był rad i ciekaw zbadać.

Ci ludzie widocznie także radzi byli w ślad iść za Słomińskiemi, w jakimś celu, bo hrabia Penter oświadczył głośno, że zawsze nie gdzie indziej stawał i staje, a Paschalski dopadł do zamówionego dorożkarza, dał mu papierek w rękę, i adres od niego dostał, dokąd jadą.

Rżewski to podsłuchał, podpatrzył, widział frasunek i obawę na twarzy panny, rad się był przypatrzeć tym jakimś dziwnym ich zabiegom. Co to wszystko znaczyć miało? nie pojmował...

Miał przeczucie, że może tam być użytecznym.

Cały więc szereg dorożek podążał do Frankfurtu i prawdziwym trafem w tej staroświeckiej gospodzie, więcej obrachowanej na gości przychodzących niż przyjeżdżających, tyle się razem wolnych mieszkań znalazło.

Oberkelner, widząc że pan Eliasz opiekuje się rzeczami Słomińskich i starym, dał mu pokój obok tych, które oni zajmowali. Hrabia Penter wziął paradniejszy apartament na pierwszem piętrze, Paschalski niewiadomo gdzie się pomieścił.

Nazajutrz jeszcze się Rżewski nie był ubrał, gdy do drzwi jego zapukano. Nie mógł o tak ranne odwiedziny posądzać kogo innego jak usługę hotelową i zawołał, że wejść wolno.

W tem nieznajomy mężczyzna, z uśmiechem na ustach, wsunął się do pokoju.

Z ubioru wniósł naprzód pan Eliasz, że się omylił chyba, wyglądał bowiem przyzwoicie i nie miał pozoru człowieka, który spekuluje na nieznajomych, ani pudełka pod pachą, ani książeczki za surdutem, chociaż wziąć go za komisanta podróżnego nic nie przeszkadzało.

Uśmiech i strój niby elegancki, a tandetny, błyskotki z talmigoldu, pierścień kawalerski na palcu, rękawiczki nowe, starannie poopinane, laseczka, płaszczyk, podejrzana wytworność ubrania, świeżo z rąk fryzyera wyszłe włosy — zbytek starania o powierzchowność, zawsze dowodzący, że we środku nie wszystko być musi w porządku... budziły wszakże pewne podejrzenia.

Rżewski też, zapytującego czy ma honor mówić z obywatelem, panem Eliaszem Rżewskim — przyjął potwierdzająco ale extra zimno, nie prosząc nawet siedzieć na razie.

Nastąpiło wymówione z cicha nazwisko pana Ernesta Zielonowskiego... Przybyły na dowód złożył kartkę wizytową na stole, a rzuciwszy na nią okiem, pan Eliasz wyczytał:

Ernest Zabawa

Ritter von Zielonowski.

U góry stał herbik jak plamka.

Przybyły tak niespodzianie rycerz ten, zaprezentowawszy się, zdawał nieco zakłopotany, jak ma przystąpić do rzeczy. Gospodarz mu się przypatrywał ciekawie. Był blady (życie wiedeńskie soki wysysa), oczy miał odrobinę kose, uśmiech jakiś krzywy, czoło niskie, nos nieoznaczonych ściśle kształtów, młody kartofel przypominający, coś niespokojnego w ruchach, jak człowiek, który całej swej odwagi musi używać, aby niedorzeczność popełnić.

— Czemże ja panu dobrodziejowi służyć mogę? podpomógł Rżewski.

— Mnie, osobiście, niczem, rzekł prędko gdy mu się raz usta otworzyły, rycerz — ja nie jestem z tych ludzi, którzy po hotelach napastują podróżnych. Niech pan wierzy...

Wstęp ten naiwny, wydał się panu Eliaszowi przerażającym. Rycerz zaczął mówić dalej, zawsze z wielkim pośpiechem, zdradzającym niepokój o wrażenie jakie uczyni, i oczyma śledząc pilnie twarz słuchacza.

— Jestem, mogę powiedzieć, reprezentantem... to jest, że się tak wyrażę... reprezentantem wielkiej idei, i w jej to imieniu, do pana dobrodzieja, jako znanego ze szlachetnych sentymentów, przychodzę...

Wielka idea i szlachetne sentymenta jeszcze mocniej nastraszyły Rżewskiego, któremu często małe nawet idee dały się we znaki. Zdało mu się, że ktoś zimną rękę wpuszcza do jego kieszeni.

— Zdaje mi się — rzekł chłodno — że tu zachodzić musi jakaś omyłka. Ja jestem człowiek bardzo pospolity i z ideami wielkiemi nie mam wcale do czynienia... więc...

— Przepraszam pana dobrodzieja — podchwycił rycerz — bardzo przepraszam, nie ma omyłki żadnej — pozwoli pan kilka słóweczek, to się zaraz wyjaśni... Wielkie idee potrzebują rozmaitych sił, aby się urzeczywistnić i wcielić mogły... Tu idzie o zbawienie ojczyzny.

Rżewski zbladł.

— Darujesz mi pan, rzekł, ale ja się nie czuję powołanym do tak wielkiego dzieła...

— Ale pan się przyczynić możesz do spełnienia go — dodał przybyły z rosnącym zapałem. Niech się pan nie trwoży, nie idzie tu o żadne ofiary osobiste. Pan dobrodziej podobno jest w pokrewieństwie, czy też w stosunkach z czcigodnym patryarchą naszym, panem Modestem Słomińskim?

— Ja! ja! podchwycił Rżewski — pokrewieństwo to ogranicza się tem, że mój tłumok stał przez pięć minut obok walizy pana Słomińskiego... a znajomość datuje od wczora.

— Jednakże — odparł rycerz jeszcze nie zniechęcony odporem — masz pan dobr. choć przystęp do niego. Tu idzie tylko o to, aby ten znakomity mąż i gorący patryota, chciał przeczytać mój projekt zbawienia ojczyzny. Poszlibyśmy z nim ręka w rękę.

— Darujesz mi pan — zawołał Rżewski cofając się — nie mogę mu być w niczem pomocnym — w niczem.

Rycerz się nieco zakłopotał.

— Raczże pan dobrodziej wysłuchać — mówię tu w imieniu tego co nam wszystkim jest najdroższem — w imie kraju. Mam nieochybny sposób wyzwolenia go i przywrócenia mu dawnej świetności.

To mówiąc przybyły ujął, nie pytając o pozwolenie, za krzesło i począł z kieszeni surduta dobywać mozolnie rękopism, którego rozmiary, do rozpaczy przywiodły Rżewskiego. Spojrzał na zegarek.

 — Mam bardzo pilny interes — zawołał — przepraszam — natychmiast muszę wychodzić.

Ukłonił się. Rycerz nie zmięszany rękopism nazad do kieszeni wciskać zaczął, niespiesząc i dodał:

— Zatem jutro — albo po obiedzie, naznaczy mi pan łaskawie godzinę.

Nim pan Eliasz zebrał się na odpowiedź, puknięto do drzwi — i wszedł — Paschalski.

Rycerz na widok jego, już się niedopominając odpowiedzi, pochwycił płaszczyk i laseczkę i wysunął się z miną obrażonego.

Nowy gość z natarczywą poufałością, zbliżył się do pana Eliasza, usiłując go w twarz pocałować — ale Rżewski potrafił się jakoś obronić sztywnie rękę wyciągnąwszy.

Paschalski strojny już był bardzo smakownie i wdział na ranek swój najlepszy humor, którym myślał zapewne czarować, uśmiechał się cały zawczasu — od stóp do głów. Ręką wskazał na drzwi sąsiednie i zapytał cicho:

— Wszak tu stoją?

— Kto!

— Słomińscy.

— Być może — nie wiem.

— Nie wiesz? jechałeś przecie cały czas z niemi?

— Ale — o to nie dopytywałem, gdzie stać będą.

Pan Izydor rzucił się na krzesło — i zniżając głos tak, aby go z drugiego pokoju słyszeć nie było łatwo — spytał:

— Gdzieście się poznali!

— W wagonie — odparł Rżewski.

— A! a! I jakże się podobali! hę!

Coś złośliwego przebijało się w pytaniu, któremu wzrok towarzyszył przenikliwy.

— Staruszek i jadł i spał na przemiany, panna milcząc przez całą drogę w okno patrzała — odpowiedział Eliasz kończąc ubranie. Znajomość ograniczyła się tem, żeśmy wymienili nazwiska.

— A jednak! o figlarzu ty! stanąłeś dla nich umyślnie we Frankfurcie — rzekł Paschalski śmiejąc się ciągle. Panna ładna, nie przeczę — tylko po przyjacielsku, uprzedzić muszę, — bo ja ich dawniej znam, że — próżne marzenia i starania, stary — dziwak, ona też w zbytnich pretensyach. Lada szlachetka, jak my, posunąć się tam nie może...

A cóż myślisz robić w Wiedniu? — dodał. Juści nie spiskować? choć ten twój ranny gość dałby do myślenia — bo, coś mi na konspiratora wygląda...

— Konspiratora przeciw kieszeni — roześmiał się Rżewski — ja go nie znam.

Rozmowa się przerwała, Paschalski mimo to siedział, widocznie mu jeszcze o coś chodziło.

Zaczął dopytywać, usiłując dobadać co Rżewski z dniem pocznie, gdzie i o której godzinie jeść myśli, czy będzie na obiedzie w hotelu, w którym na górze jest sławne jedzenie.

Szło mu widocznie aby się coś jeszcze o Słomińskich dowiedzieć, że pan Eliasz mu w tem usłużyć nie mógł, bo i sam nie był uwiadomiony, a nie rad też mu posługiwać. Wietrzył jakąś intrygę, która w nim poczciwy wstręt obudzała.

Paschalski mimo swej śmiałości, poczuwszy że tu jakoś nie idzie mu łatwo, zaczął mówić o czem innem.

— Hr. Pentera znasz?

Z widzenia tylko.

— A, i ten tu już się znalazł? Bardzom ciekawy po co?

Słyszałem parę słów, które mówił do starego, o sprawach delegacyi, o kraju... gra rolę polityka!!

Rozśmiał się.

Jak gdybyśmy nie wiedzieli że przyjechałby starać się o koncesyę, a kto wie czy nie o portfel ministeryalny. W naszej poczciwej Austryi wszystko możliwe, nawet taki hr. Penter na ministeryalnym fotelu. Przed Słomińskim będzie grał rolę patryoty — to naturalna — po troszę przed wszystkimi Polakami, tylko z różnych tonów, nastrajając się wedle ich kamertonu, w gabinecie ministra udawać będzie jedyną podporę rządu w Galicyi i schwarz-gelbera.. Jemu, tak jak wszystkim nam, idzie tylko o siebie. Rozśmiał się znowu i dodał cicho:

— Nie przysiągłbym że stary wyga, gotów się pokusić o pannę Anielę... ojcu baki świecąc patryotyzmem.

Nie wdając się w drażliwą rozmowę, Rżewski powoli nakładać zaczynał ciasne rękawiczki i zwracając się do Paschalskiego, zapytał:

— A pan, jeśli pytać wolno, za jakim interesem przybyłeś do Wiednia?

— Ja? — rzekł pan Izydor — ja się rozrywam i obserwuję, nie mam potrzeby nic robić i o nic się starać. Mam dosyć tego, com się dorobił, w politykę bawić się nie lubię, do ambicyi jeszcze nie dosyć zestarzałem. To resurs na te lata, gdy już inne potrawy nie smakują.

Muszę zobaczyć operę, zjeść parę razy kolacyą w przyjemnem towarzystwie, posłuchać muzyki w Volksgartenie, pośmiać się z naszych menerów u Dauma... Słowo honoru — to wszystko...

— Ja tak samo — śmiejąc się, powtórzył Rżewski.

Paschalski popatrzał nań z uwagą, i wziął powoli, ociągając się, za kapelusz.

— Idziemy razem? — zapytał.

— Przepraszam... — właśnie przypominam sobie, że mam słówko napisać do domu.

— A! mruknął gość, wyciągając rękę — więc, do zobaczenia.

Zakręcił się po pokoju, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, rozmyślił się i wyszedł.

Rżewski popatrzył na zegarek, przejrzał się w zwierciedle, pogładził włosy, dopił resztkę oddawna wystygłej kawy, która stała na stoliku, i pomyślał co robić z sobą.

Wczorajsza twarzyczka panny Anieli, przypominała mu się ciągle, niepokoiła go swym smutnym wyrazem, radby ją był znowu zobaczyć.

Czy będzie na obiedzie z ojcem na górze, o tem wątpił; czy mu wypadało pójść do Słomińskich z wizytą? rozważał właśnie.

W Wiedniu w istocie do roboty nic nie miał. Przyjechał tu rozerwać się, sprawić trochę sukni, pochodzić trochę po Grabenie i pospacerować po Stadt-Parku, nie zapominając wieczorem Volksgartenu. Opieka nad tą panną, samą jedną z ojcem chorym, uśmiechała mu się, jako bardzo przyjemny obowiązek. Chciał się jednak dowiedzieć coś wprzódy o tych Słomińskich, bo zaledwie słyszał o nich.

Przeszedłszy się z temi myślami po pokoju, wziął za kapelusz. Nie szkodziło przejść się po mieście i siąść na chwilę w kawiarni, naprzeciw św. Stefana.

Zamykał swe drzwi właśnie, gdy z sąsiednich wybiegła prędko panna Aniela, obejrzała się i dała mu znak głową. Pan Eljasz krok podstąpił, aby spytać o zdrowie i rozkazy.

— Ach, proszę pana, proszę — zawołała pospiesznie Słomińska — o stanie mojego ojca, z którym się on przed nim, przypadkiem wydał w chwili zapomnienia, o którym nikt prawie nie wie, proszę, zaklinam, nie mów pan nikomu, nikomu...

Miałoby to daleko groźniejsze i boleśniejsze dla nas skutki, niżeli sam sobie wyobrażać możesz...

Złożyła przed nim ręce jak do modlitwy.

— Błagam pana!

Łzy postrzegł w jej oczach.

— A! pani! — zawołał przejęty — dosyć jej rozkazu...

Panna Aniela podała mu rękę i znikła.

 

 

Przed godziną obiadową, która prawie w całych Niemczech, w klasach średnich, jest dosyć wczesną, panna Aniela siedziała w swoim pokoju, od którego drzwi do ojcowskiego były otwarte — gdy zapukano leciuchno, i w tejże chwili kobiecina młoda, wystrojona, w której od pierwszego spojrzenia łatwo było można poznać Wiedenkę, wbiegła niezmiernie żywo do pokoju, z roztwartemi rękami, uśmiechniętą twarzyczką, rzucając się ku Anieli.

— Anielusiu moja droga!

— Dyziu! Dyziu moja, jakżem rada, że cię mam!

I uścisnęły się serdecznie, długo, jak dwie siostry, chociaż były tylko dobremi przyjaciółkami z jednej niegdyś pensyi. Dyzia wyszła jakoś za mąż do Wiednia, los jej poszczęścił — była dla tej stolicy stworzoną. Chociaż pochodziła z zamożnej lwowskiej rodziny, i była Polką, wychowanie, wpływy, coś zresztą niewytłomaczonego, czyniło ją, już nawet w latach, gdy się najwięcej zachowuje cech rodzicielskiego domu — prawie cudzoziemką.

Zamążpójście jeszcze się do tego więcej przyczyniło. Była jeszcze na pensyi, gdy piękna jej twarzyczka rumiana, okolona włoskami złotemi, buzia różowa do całowania stworzona, oczki niebieskie, uśmiech figlarny, skusiły młodego człowieka, wówczas jeszcze kończącego uniwersyteckie nauki. Dyzia była córką rodziców dosyć majętnych, ale rodziną obarczonych — stanowiło to właśnie trudność dla kochanka, który nie miał nic, nad głowę jeszcze nie zupełnie umeblowaną, i pięć palców, które nie wiele robić umiały, a nic zarobić nie mogły. Nie miała tyle aby jej posag starczył dla obojga, ani była tak ubogą, aby ją za pierwszego lepszego wydać chciano.

Młodzieńcza miłość pana Anzelma była szaloną, gwałtowną, namiętną — oboje kochali się tak, jak to tylko za młodu i w powieściach się ludzie kochają — co najdziwniejsza — wytrwali z tem przywiązaniem lat parę. Pan Anzelm, który w ówczesnych szkołach i uniwersytecie po niemiecku lepiej się nauczył niż po polsku, skończywszy nauki poleciał do Wiednia, szukać dla obojga chleba — poleciał z myślą o Dyzi.

Miłość czy talent — zagadka do rozwiązania trudna — poszczęściły mu. Z rozpaczy rzucił się do dziennikarstwa. Była to chwila gdy ono we Wiedniu rosło na drożdżach spekulacyi giełdowych, nawzajem spekulacye podtrzymując, gdy ludzie z cynizmem najosobliwszym dorabiali się pieniędzy i renomy. I miłości tylko wiele a trochę talentu potrzeba było, aby się przebić. Na tych panu Anzelmowi nie zbywało; z dosyć nędznie w początku płaconego feljetonisty w jednej z mnogich Press niemieckich, zyskał wprędce i dobił się stanowiska zapewniającego mu niezależność. Rodzice Dyzi złamani jej prośbami, stałością jego, wydali ją za pełnego nadziei młodzieńca — choć stary ojciec tego powołania dziennikarskiego i chleba papierowego nie rozumiał a mało weń wierzył. Dyzia od półtora roku była najszczęśliwszą z małżonek.

Wiedeń podobał się jej nadzwyczajnie, gdyż była roztrzepaną, zalotną, pustą, lubiącą się stroić, biegać, szczebiotać i zalecać kobieciną. Miłość dla męża trwała jeszcze, ale już znacznie pożyciem z nim złagodzona. Ze swej strony pan Anzelm był małżonkiem wygodnym i z systemu — eklektykiem. Miłość dla Dyzi nie przeszkadzała mu do małych intryżek za kulisami, do różnych przelotnych stosuneczków w mieście, do kolacyjek we czworo gdy się nadarzyła zręczność. Tak mało się z tym rodzajem życia ukrywał, że żona wiedziała lub domyślała się prawie wszystkiego, i — korzystała z nauki. Zresztą żyli z sobą jak najlepiej.

Chwile szału minęły, nastąpiła polityka i rachuba. Dyzia była świeżą i jak — szatanik ponętną, młodzież roiła się koło niej, męża to wbijało w pychę, a ją niezmiernie bawiło.

O przyszłości nie myślano tak bardzo wiele.

Dyzia nauczyła się tu na świat i życie patrzeć z epikurejskiego i utylitarnego stanowiska.

Być może iż teorye męża, z któremi się nie taił także — zastosowywała w innej sferze. Pan Anzelm, który dawno postradał rodziców, i wychowywał się o jałmużnie moralności, chwytając zrzynki i resztki etyki, jakie czasem na gościńcu młodzieńczego życia spotykał — za zasadę miał — dobić się mienia a życia używać.

Wiedział tylko to jedno, że są granice, po za które niebezpiecznie jest przechodzić, lecz gdyby nie to że groziło wyjście za nie — nie wiadomo gdzieby się zatrzymał. Wszystko mu jedno komu służył i jaką sprawę popierał. Gotów był dowodzić czarno, biało, czerwono, byle mu się to jak najlepiej opłacało. Był niby uczciwym człowiekiem w rzeczach drobnych i powszednich, w ważniejszych kierował się odrębną moralnością polityczną, która, jak wiadomo — zbyt skrupulatną nie jest.

Szkoła dziennikarska wiedeńska, w której się wychował, była jedna z najdoskonalszych do wyrobienia człowieka bez charakteru. Miał talent, to mu starczyło. Uważał go za jedyny majątek — zadaniem dlań było, aby jak najlepiej procentował. Umieszczanie tego kapitału było dlań obojętnem, byle hypoteka pewna.

Nie miał pan Anzelm w młodzieńczym zapale dosyć taktu, aby w tej kuchni swojego życia smażyć przy oknach zamkniętych... swąd wypuszczał na stolicę, wcale się go nie wstydząc. Cynizmu tego nauczył się od mistrzów wiedeńskich. Przychodził wieczorem do żony, opowiadał jej jakim sposobem u tego a tego antreprenera kolei lub banku, grozą lub artykulikiem, wycisnął tyle a tyle tysięcy guldenów — chwalił się, czytając przed nią zjadłe napaści, które sam później posmarowaną ręką odbijał.

Żona oburzała się z początku, on się śmiał, całując niewiniątko — potem ruszała białemi ramionami — które z tych tysięcy guldenów odłamany grosz okrywał szalami i naszyjnikami — na ostatek uśmiechała się, a w końcu samym przyklaskiwała i nauczyła się olbrzymi talent i zimny cynizm męża uwielbiać.

Lecz stało się to, co się zawsze dzieje — zaraza zepsucia udzieliła się kobiecie, przenosząc w inne sfery życia... Co mężowi wolno było w jego zawodzie, miałożby jej być wzbronionem w tem kółku, w którem życie kobiece jest zamknięte?

Weszła z własnem sumieniem blondynki (sumienia wszakże bywają czarne, czemu by i blond być nie miały?) — w układy — i stare zasady przywiezione z rodzicielskiego domu, wraz ze staremi sukienkami odłożyła — na później. W tych starych zasadach było jej teraz tak niewygodnie, jak w sukienkach z których wyrosła.

Dyzia jednak miała więcej (kobiecego) taktu, niż małżonek, bo się nigdy przed swym panem nie wygadała z tem, że zmieniła przekonania i poglądy. Była wyrozumialszą dla drugich, a nadzwyczaj ostrożną względem siebie.

Od pensyi a raczej od zamążpójścia nie widziały się z sobą przyjaciółki — dla obu spotkanie to było miłą niespodzianką. Dyzi się zdawało, że Anielka powinna się była zmienić jak ona, Anieli, że w Dyzi znajdzie dawne, żywe, serdeczne, wesołe dziewczę, stworzone do stałej miłości i domowego szczęścia i ciszy...

Spojrzały na siebie, uściskały się raz jeszcze — a piękna Wiedeńka padła na krzesło, znużona bo pieszo malutkiemi nóżkami przybiegła aż do Kärtnerringu.

Zniżyła głos. — Nie mów o tem nic nikomu, dla ciebie nie chcę mieć tajemnic. Mamy wielkie nieszczęście w domu, Bóg mnie dotknął! Zaklinam cię — Dyziu, nie wygadaj się z tem, zgubiła byś mnie... Od niejakiego czasu, (zbliżyła się do ucha przyjaciółki, i poczęła szeptać po cichu) ojciec mój, często dziwnie milczący — dostał — dostał rodzaju łagodnego — obłąkania.

Jest zupełnie spokojny, przy obcych i gdy niema mowy o kraju, jest najzupełniej przytomnym. Sam na sam ze mną lub w poufałem towarzystwie, zdradza się ze swoją idée fixe... Zdaje mu się, że jest kimś innym... oddawna zmarłym... jakimś Hetmanem... Lękam się, rozpaczam, płaczę...

— Przeciwnie ty — dodała szybko — jak cię kocham, Anieluniu — jesteś dopiero w całym blasku i rozkwicie... Ale co za dziw! Ja poszłam za mąż, mam wszystkie mojego męża kłopoty i zmartwienia na głowie — i to wiedeńskie życie w ukropie, bez chwili odpoczynku... a ty na wsi, przy ojcu, w tej ciszy...

Aniela, słuchając potrząsała głową i łzy się jej z oczów potoczyły. Dyzia pochwyciła ją za ręce...

— A! ty się kochasz — krzyknęła... — Łzy! ty się kochasz! jestem tego pewną...

Płochej kobiecinie na myśl nawet inna łez przyczyna przyjść nie mogła. Aniela na nią spojrzała z powagą surową i ruszyła ramionami.

— Dziecko ty jesteś — rzekła cicho i smutnie — nie mam ja czasu dać sercu w świat polecieć.

Aniela poszła na palcach zajrzeć co robi ojciec, znalazła go jeszcze z książką do nabożeństwa i różańcem w ręku — z lekka przymknęła drzwi i usiadła naprzeciw przyjaciółki.

— Tyś się nic a nic nie zmieniła! — zawołała, wpatrując się w nią.

— O! w łaskawych oczkach twoich, ale mąż mi powiada nawet czasem, gdy jest w różowym humorze, żem wypiękniała — chociaż przyjaciółkom i mężom wierzyć nie można — pochlebcy są. Mówcie wy co chcecie, zwierciadło nieubłagane powiada mi, żem zestarzała. Patrz! pod oczami sino, puszek młodości starł się z twarzy... czasem aż mi strach... W Wiedniu to się tak żyje galopem, a za nic bym starą być nie chciała. Obrzydliwa rzecz.. Westchnęła biedaczka.

Dyzia słuchając spoważniała, nastraszyła się widocznie, załamała rączki... z trwogą powiodła oczyma po pokoju.

— Ale, czyż to może być?

— Niestety! jest to aż nadto wyraźne a ja muszę to taić, ukrywać — umieram ze strachu aby się o tem nie dowiedziano. Ty nie znasz rodziny mojej. Ojciec ma o rok starszego od siebie brata, z którym od dawna nie żyje. Jest to człowiek zły, chciwy, przewrotny, pomimo pozorów największej delikatności i uprzejmości. Gdyby mógł ojcu dowieść obłąkania, pod pozorem opieki nademną, wsadził by go do szpitala, majątek by zagarnął w swój zarząd i mnie także... Naówczas kto wie, jaki by mnie los czekał.

Aniela zaczęła płakać gorzko, łzy chusteczką coprędzej ocierając, w miarę jak płynęły. Dyzia, jakby osłupiała, siedziała milcząca. Pierwszy to raz taka tragiczna, straszna strona życia objawiła się jej oczom. Spodziewała się tu rozrywki... wpadła w dramat, wśród którego się czuła — zupełnie nie swoją... Rada by była uciec — taki ją ogarniał przestrach.

— Ależ to okropne — to okropne — wyszepnęła, oglądając się trwożliwie Dyzia... to prawdziwie przerażające... moja biedna, biedna Anieluniu.

Co tu począć! co tu począć!

— Przybyłam z ojcem aby się poradzić doktora... Lecz i lekarza tego, któremu się mam zwierzyć — muszę dobrać tak, abym mu się bez obawy zdrady całkowicie mogła wyspowiadać... Potrzebuję doktora i opiekuna i przyjaciela zarazem, doradcy, któryby nie dał poznać ojcu dlaczego przychodzi... Rozumiesz mnie! Dlatego napisałam zaraz do ciebie — ty mi go musisz dać.

Dyzia główką potrząsała. — Nie będzie to tak łatwo znaleźć podobnego człowieka — ale poradzę się, pomyślę.

— Mąż by ci mógł nastręczyć! — wtrąciła Aniela.

— Mąż! mój mąż! — rzucając gwałtownie ramionami, odezwała się młoda pani — mój mąż jest do niczego, jak skoro odejdzie od biurka i rzuci pióro, lub wyjdzie po za zakres codziennych swych zajęć dziennikarskich... Naówczas — chyba do trzpiotania się i zabawy jest zdatny. Mój mąż! — powtórzyła z wyrazem dziwnym, ruszając ramionami.

— Jakto? ten twój Anzelm, któregoś ty tak kochała?

— Ale ja go i dziś jeszcze kocham, a przynajmniej lubię bardzo — mówiła Dyzia dosyć zimno — ale z nim o takich sprawach mówić — ani podobna... Tyle bym zyskała, że może jutro, gdyby mu zabrakło przedmiotu — gotów by tę historyę w Pogadankach i Przechadzkach wiedeńskich, przyprawną po swojemu, umieścić.

— O, mój Boże! twój Anzelm!

— Jenialny człowiek — póki pióro trzyma w ręku i pisze — jenialny, powiadam ci — iskry mu się sypią z pod pióra — ale całe życie szafuje na te codzienne fajerwerki... i na nic więcej go nie ma...

— Surową bo jesteś dla niego, i ręczę — za surową...

— A! chyba za łagodną! — przerwała Dyzia. — Jestem z uwielbieniem dla niego, ale bym się go nie poradziła nigdy.

— Ale ja — ja prócz ciebie nie mam tu — nikogo! zawołała Aniela — rachowałam na ciebie... jedną i jedyną... Cóż ja pocznę?

Dyzia zadumała się mocno i zapatrzyła w okno.

— Juściż ja ci się na coś przydam, to pewna — rzekła cicho — ale nie z pomocą męża. O! moja ty najdroższa! — dodała z uśmieszkiem tryumfu — my, to jest ja, mam stosunki ogromne... Mam cały dwór wielbicieli, a jakich jeszcze. W Volksgartenie gdy się pokażę, tłumy chodzą za mną.

— I ty pozwalasz na to?

Dyzia się śmiać zaczęła.

— Czyż może być co przyjemniejszego jak królować tłumom! jak hołdami być otoczoną! jak słyszeć szmer uwielbień do koła!

Smutnie słuchała Aniela i szepnęła:

— A mąż — cóż na to?

— Mąż? Ale on na to nie patrzy, bo pewnie innej jakiejś, mniej świeżej piękności hołduje naówczas, dla rozmaitości, a zdaje mi się, że gdyby czegoś dojrzał, to by się tylko uśmiechnął. Życie, moja droga, krótkie, młodość krótsza jeszcze. My więdniejemy tak prędko w tym pyle i wirze...

Nie wiedziała już co mówić panna Aniela, ona też przestraszyła się tem, co znajdowała w przyjaciółce.

— A! doktora, doktora dobrego, uczciwego, surowych zasad człowieka ja ci wyszukam — mówiła Dyzia, ciągle zamyślona. Przychodzi do mnie na wieczory staruszek jeden, który, sam o tem nie wiedząc, nie przyznając się do tego, tak się dobrze we mnie kocha jak i młodzi... Jest to człowiek poważny, radca ministeryalny. Ja się jego poradzę — a od czegoż on radzca i siwy?

Szeptały tak z sobą, gdy drzwi się pomału uchyliły, i spokojna, wypogodzona twarz pana Słomińskiego ukazała się w progu. Dyzia odwróciła głowę, pobladła ze strachu i z oczyma wlepionymi weń, siedziała nieruchoma.

Stary drzwi otworzył i wszedł.

Patrząc nań teraz, niepodobna się było słabości domyśleć, chyba po ogniu oczów i spojrzeniu nad wiek jego i ruchawem.

Zobaczywszy kobietę siedzącą przy córce, zatrzymał się zdala, nie mogąc jej od razu poznać i przypomnieć sobie, wlepiał w nią wzrok ciekawy.

— Tatko sobie nie przypomina... panny Dyonizy, a dziś pani Anzelmowej X...

— Panny Bremer! wszak tak! — zawołał wesoło stary — przyjaciółki twojej od serca, którą mieliśmy przyjemność mieć raz na wakacyach na wsi — a! jakże! przypominam! I owszem.

To mówiąc, rękę wyciągnął uprzejmie. Przestraszona pani Anzelmowa jeszcze do siebie przyjść nie mogła, ale widząc go tak spokojnym, uprzejmym, pamiętającym dobrze przeszłość — ośmieliła się w krotce.

— A pani co tu w Wiedniu porabia? — rzekł stary.

— Ja, panie, zostałam Wiedenką — odezwała się Dyzia, rumieniąc — poszłam tu zamąż.

— Jak to! Za Niemca? — spytał Słomiński.

— A! nie, mąż mój jest jak i ja ze Lwowa — lecz z wielą innemi, tutaj zrobił karyerę — ma tu zajęcie.

— I czemże się zajmuje?

— Jest dziennikarzem.

— A! nie wiedziałem, prawdziwie! aż mi wstyd! Jest więc polski dziennik we Wiedniu?

— A! nie, — rumieniąc się przerwała Dyzia — mąż mój pisze po niemiecku.

— Po niemiecku!! — zawołał stary zdziwiony, spojrzał jakoś dziwnie i zamilkł.

— Jakże? — spytał po chwili — możecie tu państwo wyżyć w pośród obcych?

— O! panie! myśmy się już z niemi zżyli i sami prawie stali obcymi.

Słomiński się zadumał smutnie, twarz mu się jakimś chłodem oblokła, znikł z niej wyraz wesołości z jaką witał Dyzię, westchnął.

— Bardzo jestem szczęśliwy — rzekł zimno i ceremonialnie — iż Aniela na czas naszego pobytu, znajdzie tak miłą towarzyszkę.

Wymówiwszy te słowa skłonił się, uśmiechnął grzecznie i wyszedł do swojego pokoju.

Dyzia rzuciła się do ucha przyjaciółki.

— Ale się wam śni chyba! Ojciec twój zupełnie jest zdrów i przytomny.

Aniela nic na to nie odpowiedziała, łzy biegły jej z oczów. Dyzia dała jej trochę wypłakać.

— Cóż ty dziś myślisz robić? — zapytała.

— Ja — będę przy ojcu siedziała — czekając aż mi dasz doktora, i obmyślimy środki wprowadzenia go do nas, pod jakimś pozorem...

— A wieczorem?

— Wieczorem, także...

— Ale ojca by należało rozerwać — mówiła Dyzia, niema nic lepszego na melancholię jak trochę zabawy... Dają dziś tę cudowną Fantaskę... możebyśmy bilet dostać potrafili. Napisałabym o to do męża, do biura, nakazując mu, pod utratą mej łaski...

— A! dziękuję ci serdecznie — ale ojca na teatr prowadzić nie mogę — exaltuje go zbytecznie lub gniewa...

— Ale się będziesz ogromnie nudziła!

— A! bynajmniej, jam do samotności nawykła i mam książki, — mówiła Aniela — nie troszcz się o mnie.

— A! proszę cię! książki — przerwała Dyzia żywo — któż to dziś może czytać? w mieście? — przynajmniej ja oprócz dziennika, a w nim artykułu mojego męża — nie mogę w rękę wziąść książki. Zresztą oni ciągle jedno i jedno piszą. Ja już to wszystko doskonale wiem. Naturalnie, cóż innego czytać można oprócz romansu, noweli itp. A ja znajduję, że oni teraz nawet romansów zupełnie pisać nie umieją — salon w nich prawie nie wychodzi. Same łachmany. A jak zaczną o sercu i miłości — pasya porywa.

To wszystko bałamuctwo. Mój mąż powiada, że gdyby chciał, a miał czas, to by na rok nie wiem wiele takich romansów jak Jokai, Auerbach, Gutzkow napisał...

A — Auerbach ten nudny jak emetyk, po którym długo się skutku doczekać nie można a męczy... Pisze, pisze, pisze i niema końca... Czytałam trochę „Auf der Höhe“, także chwalono — ale to... Rączką niecierpliwie uderzyła się po kolanach...

Aniela nic jej nie odpowiadała.

— Przynajmniej w dzień, pojedźcie gdzie z ojcem dla rozrywki... no — na Prater! koniecznie!

— Może — gdybyś ty pojechała z nami...

— Bardzo chętnie, służę! Będę się starała ojca rozerwać, bylem się go obawiać przestała. Zobaczysz — zabawię go, zapaplam... rozerwę — mówię ci.

To mówiąc, poczęła trochę ściskać Anielę zawsze smutną i milczącą, poszła do zwierciadła poprawić ubranie, uśmiechnęła się sama do siebie, i nagle, jakby już zapomniawszy o wszystkiem, zwróciła się do przyjaciółki.

— Wiesz — szepnęła jej, śmiejąc się, na ucho — mam tu jednego młodziutkiego artystę — nigdym do niego trzech słów nie przemówiła, nie znam go, ale się we mnie na śmierć rozkochał. Gdzie ja się tylko pokażę, jest... Wszędzie, krok w krok, za mną... Modli się do mnie oczami, a ja udaję taką strasznie surową, ale mi go okrutnie żal... Śliczny chłopak i takiego coś ma w sobie poetycznego... Oczy czarne, włos długi... A, powiadam ci, czy szpieguje, czy sługi przepłaca, ale każdy mój krok odgaduje, pewną jestem, że go znajdę zawsze. Czasem, gdy nie wychodzę, to przed oknami krąży godzinami i wzdycha! Takie to zabawne powiadam ci...

Aniela