Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 16 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 16 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Tom 16 z serii „Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego” to wybór pięciu doskonałych utworów tego znakomitego autora. Kraszewski, mistrz realistycznej narracji i subtelnej analizy psychologicznej, zabiera nas w fascynującą podróż. W tomie znajdziemy: • „Orbeka. Powieść”, • „Ostatni z Siekierzyńskich. Historia szlachecka”, • „Ostatnia z Xiążąt Słuckich. Kronika z czasów Zygmunta Trzeciego”, • „Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku). Z papierów po Glince”, • „Pałac i folwark. Obrazy naszych czasów” Józef Ignacy Kraszewski to jeden z najpłodniejszych polskich pisarzy, autor ponad 200 powieści, które obejmują zarówno tematykę historyczną, jak i współczesną mu rzeczywistość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1046

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom XVI 

 

Orbeka. Powieść

Ostatni z Siekierzyńskich. Historia szlachecka

Ostatniaz Xiążąt Słuckich. Kronika z czasów Zygmunta trzeciego

Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku). Z papierów po Glince

Pałac i folwark. Obrazy naszych czasów

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai

 

Tekst wg edycji XIX i XX-wiecznych. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-719-1 

 

 

 

Orbeka

ROZDZIAŁ I.

 

Wioseczka Krzywosielce, położona w okolicy Siedlec, uważaną była, pomimo małej, stosunkowo do innych dóbr tej okolicy, rozległości swej, za jedną z najpiękniejszych i najwygodniejszych na kilkadziesiąt mil kraju w około. Liczono ją do tych posiadłości, które u nas zwyczajnie złotemi jabłkami zwano; ryby, grzyby, mąka, łąka, wszystko w niej było, czego tylko zapragnęła dusza, wyjąwszy, jak mówią, ptasiego mleka.

Z owych jeszcze wieków, gdy stosunki dalsze były utrudnione, a ludzie zbliżyć się do siebie i towary nabywać mogli tylko na wielkich dorocznych targowiskach, pozostało nam to pojęcie dobrego majątku, przywiązane do ziemi, która mniejwięcej wszystkie skromne potrzeby ówczesnego życia zaspokoić mogła. W owych też wiekach każda niemal wioska, co najwięcej z pomocą blizkiego miasteczka, obchodziła się sama sobą. Życie było proste i niewykwintne, a te droższe przedmioty niezbędne, których dom własny dać nie mógł, dziedzictwem spadały z pradziadów, nawet aksamitne szuby po kilka z kolei wdziewało pokoleń, wcale się tego nie wstydząc. Zbroje, choć drobniały barki, pokładano coraz grubiej łosiowemi kaftany, ale jeszcze je dźwigano, aż nieużyteczne, zardzewiałe zawisły spoczywać na ścianie. Szlachecki dwór odległych kątów prowincyj, jeszcze w XVIII wieku mieścił w sobie mnóstwo rzemieślników i wszystkie przemysły powszedniemu posługujące życiu, na małą skalę.

Sycono miód, wylewano świece, warzono piwo, tkano sukna i kobierce; na wsi sporządzały się płótna i bielizna stołowa. Dwór miewał swojego kowala, ślusarza, cieślów, stalmachów, stolarzy, krawców, szewców, mularzy. Nie byli to zapewne rzemieślnicy zbyt biegli i wykształceni, ale po nich wymagano trwałości roboty więcej niż wytworu i sztuki; wychodziło to może drożej, ale nie opłacało się gotowym groszem, a pieniądz też był rzadszy i przeznaczeniem jego, aby nieco popluty szedł do mieszka. Tak się zbierały kapitały wprawdzie nie procentujące, ale nie roztrwaniane.

Otóż Krzywosielce miały to do siebie, że w nich właściciel mógł się sobie zamknąć, odosobnić i niczego od nikogo nie potrzebując, żyć tak, jak się to wówczas żyć było przywykło: bez zbytnich prywacyj i niedostatku pierwszych potrzeb średniego stanu. Mała wioska, ale zamożna, rozciągała się po nad rzeczułką, żwawo płynącą do Buga, po nad nią leżały prześliczne jej łąki, okrążone majestatycznemi lasami, na pół czarnemi, wpół iglastemi. Zaoszczędzony starodrzew dosięgał tu nadzwyczajnych rozmiarów, których tylko na nizinach, jak Białowiezka puszcza dochodzi. Sosny kupowano na maszty, a na pniu dębu ściętego dwóch ludzi mogło się położyć i wyciągnąć nogi wygodnie. Pola wzniesione nieco, były żyzne i rodziły piękną pszenicę; ryb dostarczała żygawka rzeczułka i sadzawki około dworu.

Starzy dziedzice Krzywosielec dobrze też sobie byli obrali miejsce na zabudowanie dworu, i osadzili drzewa, które teraz otaczały go jakby gajem gęstym i zielonym: lip, klonów, kasztanów i jodeł.

Dwór był more antiquo, na podmurowaniu, ale drewniany, utrzymywano powszechnie, iż takie są zdrowsze. Drzewo wszakże, ścięte w porze, dobraną doskonale, wyschłe, stało jak mur sto lat, nie wypaczając się i nie zsiadając, a pan Bóg od ognia strzegł.

Zdala od grobli jedno tylko czoło, ciemne, poważne, z dachem ganku na słupach rzeźbionych widać było, przed nim, jakby na straży dworu, nieco opodal stał ogromny krzyż drewniany, czarny, który ramiony stare drzewa przenosił; z gąszczy drzew dobywała się dalej skromna wieżyczka domowej kaplicy; po za drzewami kryły się gumna i zabudowania.

Nie było w tem wszystkiem nic szczególnego, nic coby zwracało uwagę osobliwością jakąś, przecież przejeżdżając każdy sobie powiedział, w duszę spojrzawszy: — Jak to tu dobrze i zaciszno być musi!

Tak, dawniej cisza, ten pokój, którego świat dać nie może, uważanym był za dar najdroższy; w ciszy chciano spędzać ten żywot Hiobowy, żywot prób i boleści, jak najmniej pragnąc, jak najmniej wywołując walk i przygód, byle się czysto i cało do brzegu wieczności przybiło! — Naówczas jeszcze była wieczność i nadzieja, dziś — ale to do powieści nie należy.

Człowiek brał za młodu do sakwy pielgrzymiej tę najgłówniejszą prawdę kierowniczą, że tu jest gościem krótkim, że tu kruche i wątłe wszystko, że żywot znikomy, on sam i ludzie słabi, że wszystko zawodzi, i że, jak Kochanowski śpiewał, cnota tylko skarbem, którego nikt nie zabierze!

Wszystko się mu też w tem świetle wydawało inaczej, rzeczywistość była dla niego snem, a wiara w niebiosa rzeczywistością jedyną. Ztąd wcale inna cena rzeczy ziemskich i żywot prawie zakonny, bez jutra... na obozowisku!

Słabsi się zapominali na noclegach życia, ale bicz Boży chłosnął i szli dalej z pokorą. Nikt się do zbytku nie przywiązywał, do tego co roznamiętnia, rozgorączkowuje i oślepia człowieka na nietrwałość doczesnych rzeczy; szło się, byle z bogiem, w pokoju, a do dobrego końca. W takim też świecie wiele ruchu, krzątaniny, zabiegów być nie mogło. Po co się starać? na co ubiegać o to, co jutro rzucić się miało wśród drogi?

Dwór w Krzywosielcach i zdala i z blizka takiem się wydawał mieszkaniem człowieka, oczekującego wielkiej godziny powołania do sądu i przejścia na świat inny. Otaczała go cisza, dziedziniec zarastał trawą, jedna ścieżka do kaplicy cokolwiek była wychodzoną i jedna cienista ulica w ogrodzie. W domu ciemno, pusto, głucho: jeden stary sługa, jeden chłopak do pomocy, stara klucznica i niemłody woźnica.

W ciągu roku i lat tak się tu mało co zmieniło; wszystko szło tak jednostajnie swoim porządkiem, ze zwykłym trybem podobnej organizacyi życia, — choć dnie czasem bywały nieznośnie długie, lata biegły jak strzały. Jednego od drugiego rozpoznać nie było można, ani dat pochwytać.

We dworze mieszkał od lat przeszło dziesięciu, zamknięty jak anachoreta, człowiek niemłody, ni stary, w wieku średnim (miał czterdzieści lat podobno), pan Walenty Orbeka. Choć nazwisko brzmiało z cudzoziemska i pochodzenie też może było nie tutejsze, rodzina ta bardzo już długie wieki gnieździła się w kraju, z nim zrosła i używała własnego herbu, a prerogatyw szlacheckich. Orbekowie mieli nawet wcale piękne kolligacye. Dziad był jakimś miecznikiem, ojciec podczaszym ziemi Litewskiej, tylko pan Walenty, zwany przez grzeczność podczaszycem, niczem być nie chciał.

Za młodu, skończywszy wychowanie, rzucił się był w świat gorąco, ale widać, że się tam na nim oparzył, bo po śmierci ojca, wróciwszy do Krzywosielec, już się ztąd nie ruszył. Znajomości ani szukał, ani ich do zbytku unikał; przyjmował grzecznie, odwiedzał rzadko i to tylko z musu, aby nie chybić sąsiadom; mówił mało, nie znano w nim fantazyi żadnej, prócz że książki lubił i nad niemi całe dnie i noce przesiadywał. Grywał przytem na klawikorcie, a gdy mu czytania i muzyki na zajęcie czasu było mało, mówiono, że malował także, choć jego robót żadnych w domu widać nie było. W kaplicy odprawiała się regularnie Msza święta co niedziela i święto; uczęszczał na nią pan Walenty, a prócz tego odwiedzał ją i w dni powszednie, ale uważano, że siedział zamyślony, nie modląc się, bez książki.

Ze wszystkiego widać było, że na sercu jego spoczęła ciężka ręka boleści i niezgojone pozostawiła na niem rany; ale z życia jego przeszłego nikt nic prawie nie wiedział; — domyślano się tylko. Pan Walenty był zresztą człowiekiem wychowania pięknego, słodkim, uprzejmym, lecz jakby z postanowienia chłodnym i ująć się niedającym. Nikt z niego słowa gorętszego nie dobył. Jeźli w pierwszej chwili objawił zdanie przeciwne w rozmowie, w rozprawy dalej i dowodzenia się nie wdawał i jakby opamiętawszy się cofał, milcząc uparcie.

Człowiek tego rodzaju, choć nie bardzo majętny, ale rządny, nie stary, swobodny, obudzał naturalnie nie jedną chętkę poznania go w ludziach bliżej zamieszkałych, nie jeden też projekt niewieściej główki; ale to się okazało tak niemożliwem wkrótce, że o nim później prawie zapomniano. Żałowano go, ubolewano nad nim, jak nad człowiekiem straconym. Tak utrzymywały panie.

Najgorętsze wejrzenia odbijały się od niego, jak od opoki; zdawał się ich niewiedzieć i nierozumieć.

Zresztą pan Walenty, acz poważny i milczący, wcale się nieszczęśliwym nie wydawał, ani skarżył, ani za takiego chciał uchodzić, owszem oświadczył wszystkim, że mu na wsi, wśród tego spokoju, dobrych ludzi, starych drzew, mierności dostatniej, wygodnie było i niczego więcej nieżądał, tylko żeby tak dokończyć cichego żywota.

Ciekawsi wiedzieli doskonale, (bo to w sąsiedztwie, a przy braku zajęć każda drobnostka obchodzi) jak pan Walenty dnie przepędzał. Raz na zawsze jeden tam był i prawie niezmienny porządek.

Wstawał nie rano w złą porę, na wiosnę i latem dość wcześnie, stary jego kredencerz i sługa razem, którego Jaśkiem zwano, choć włosy miał siwe, przynosił mu kawę, a zastawał go już z książką w ręku najczęściej. Po tem śniadaniu, albo w ogrodzie pod lipami, lub w pokoju, czytał pan Walenty do obiadu który dawano obyczajem owych czasów, najpóźniej o pierwszej. Jedzenie było bardzo proste, a do niego szklanka czystej wody, lub rzadko jeden kieliszek wina. Po obiedzie zwykle grywał na klawikorcie do wieczora; szedł na przechadzkę, wracał na wieczerzę, o dwóch potrawach, i grał jeszcze, albo czytał do późna w noc. Czy że nie mógł sypiać, czy że mu cisza nocna do pracy była najmilszą, długo przeciągał czuwanie i dwie świece woskowe, które Jasiek mu stawiał, nie starczyły prawie nigdy; spalał jeszcze zapaśne, które zawsze przygotowano dlań na kominku.

Czasem, wśród nocy, ludzie słyszeli chód jego żywy po pokojach, lub dziwną jakąś, burzliwą grę na klawikorcie. Jedyną zmianą w tym porządku bywało, że się puścił z książką w lasy i z ołówkami na przechadzkę, a w takim razie często obiadu nie jadł, ograniczając się wieczerzą.

Zmuszony do wyjazdu na godzin kilka, powracał do domu z widoczną przyjemnością, z twarzą rozpromienioną i biegł zaraz do swoich książek. Nie miał on ich wiele, nowych kupował mało; trzymał gazetę jedną, najwięcej grzebał się w starych foliantach, które mu z różnych stron przysyłano. Pożyczał też po sąsiednich bibliotekach, w Kodniu, w Bieły, a nawet w Lublinie.

Jasiek utrzymywał, że rzadko, lub prawie nigdy nie widział go piszącego; robił notatki na małych papierkach, ale te potem garściami w komin rzucał. Komin ten, dniem i nocą podsycany olchowemi, suchemi drewkami, był wielką przyjemnością pana Walentego, nałogiem, bo nawet latem w pokoju bawialnym tlała zawsze kłoda olszowa. Ogień ten stawał mu widać za towarzysza; z książką na kolanach, z głową spuszczoną, patrzał w płomyki sinawe, zielone, fioletowe, różowe, które tylko sucha olszyna wydawać umie w tak pięknych barwach, i dumał, a dumał bez końca. Jasiek, przywykły instynktowo do tej roboty, wchodził po cichu i gdy jedno polano gasło, drugie podkładał.

W nocy znać on sam podrzucał drzewa, bo rzadko kiedy z rana na nowo to ognisko rozpalać było potrzeba.

W niedzielę szedł pan Walenty na mszę, siedział milczący, często zapominał się i dłużej od innych tu pozostał, ale nie widziano go, żeby mu się usta poruszyły modlitwą. Czy źródła jej wyschły w nim, czy cała ona wewnątrz duszy się kryła? któż to wie?

Ksiądz Porfiry, Bernardyn, człek zacny i uczony, ba nawet Św. Teologii magister, który ze mszą do Krzywosielec przyjeżdżał, postrzegłszy ten chłód w człowieku, dla którego miał szacunek usiłował go trochę badać i duszę mu otworzyć, ale pan Walenty z wielką go cierpliwością wysłuchawszy, odpowiedział:

— Mój ojcze, nie sądźcie człowieka z powierzchowności, różne są usposobienia ludzkie, a często ten co usta ma zamknięte najrzewniej i najgoręcej się modli.

I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, zostawił go w pokoju, jego wewnętrznej modlitwie.

Drugim razem, znając to jego życie, na pół żartem zagadnął:

— A już też, podczaszycu kochany, moglibyście śmiało wstąpić do klasztoru, bo i tak zakonne życie prowadzicie, a widzę u was i S. Bernarda i Summę Ś. Tomasza, i Bollardystów, i Chryzostomów i Augustynów, więc wam Teologia miła... Stworzeni jesteście do celi!

Pan Walenty się uśmiechnął.

— Gdybyż-to, gdyby tak było! — zawołał, — ale was znowu mylą pozory, mój ojcze. Nie czuję się ja godnym tego powołania, anim w takiej zgodzie z duszą moją, żebym ją mógł jako czystą złożyć Bogu na ofiarę. A kto wie, czy kiedy do tego dojdę?

Wskazał na dopalone zgliszcze w kominku.

— Patrz, mój ojcze, — rzekł, — nie powiedziałże-byś, patrząc na te siwe popioły, że tam już iskierki nie ma pod nimi? Porusz-że je, a ujrzysz żar, który mocniej pali nad płomię, a dłużej nad nie trwa. Tylko że wiek przykrył go tym zimnym popiołem.

I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, znowu zamilkł, ale sobie pomyślał:

— Biednyż to człowiek, jeźli tam w nim takie żary pozostały.

A wieczorem na jego intencyę odmówił litanią, po tem był już spokojny.

Tak się to wiodło w tych Krzywosielcach, a byli tacy, co panu Walentemu szczerze zazdrościli tego usłanego wygodnie gniazda i tak porządnie osnutego żywota. I nie jedna młoda i ładna panienka, patrząc zdala na męzką bladą, dość pięknych rysów i szlachetnego wyrazu twarz człowieka tego, który miał wiele uroku w słodyczy charakteru, malującej się na obliczu, westchnęła sobie, myśląc: — Byłby dobry mąż z niego!

Ale w tem właśnie był sęk, że pan Walenty, grzeczny dla pań, jeźli się z niemi spotykał, nieokazując im ani wstrętu, ani obawy, jakoś tak zimno się obchodził, tak króciuchno kończył rozmowę, iż się do niego żadna przybliżyć nie śmiała.

W braku wiadomości o żywocie i sprawach tego tajemniczego sąsiada, krążyły wieści po okolicy, niewiedzieć zkąd pochwytane, jedne dziwaczniejsze nad drugie; powtarzano je wieczorami, ale rozsądniejsi nie dawali im wiary. Kiedy niekiedy to pan sędzia Dostałowicz, to pan łowczy Wirczyński, to nawet podkomorzy Bukowiecki, odwiedzali pana Walentego w jego Tebaidzie, jak ją nazywał ks. Porfiry. Zastawali go zwykle u kominka, nad jakąś książką, albo przy klawikorcie, który zamykał śpiesznie, bo się z muzyką wcale popisywać nie lubił; przyjmował ich uprzejmie, prawie wesoło, dobrą kawą, owocami w lecie, czasem kielichem starego węgrzyna; rozmawiał żywo i okazywał wielkie wiadomości, ale do dna człowieka nigdy się dobrać nie było można. Każdemu potem z łaskawych sąsiadów w tydzień, półtora, ceremonialną płacił wizytą za pamięć jego, i zabawiwszy godzinkę, choć go tam zapraszano gościnnie, śpiesznie do Krzywosielec powracał.

We święta i dnie huczniejszych zabaw w zamożniejszych domach, jak u podkomorzego Bukowieckiego, u którego się bawiono wesoło, bo miał trzy dorodne i posażne córki na wydaniu, zapraszany listami, zawsze się nie zdrowiem lub interesami jakiemi wymówił, aby zgiełku i tłumnej kompanii uniknąć.

Byli by mu zapewne wszyscy na ostatek dali pokój, zostawując jego losom, gdyż nikt dotąd na najmniejszą zmianę jego postępowania wpłynąć nie umiał, gdyby nie nadzwyczajny wypadek, który dolą szczęśliwego dotąd (inaczej nazwać trudno) pana Walentego wstrząsł i spokojem jego zachwiał — na zawsze.

Mówiliśmy już, że pan Walenty wypisywał sobie Gazetę Warszawską, nie zerwawszy do tyla ze światem, żeby go już nic z niego obchodzić nie miało; rzadko bardzo przybywało co z poczty, oprócz tego dziennika, po który raz w tydzień aż do Brześcia podobno posyłać musiano.

Często też gazeta przywieziona kilka dni przeleżała, nietknięta nawet, na stoliku, bo gospodarz czem innem zajęty, nie był jej ciekawym.

Jednego wieczora wszakże Jasiek, który ją przynosił, przerwał panu czytanie oznajmieniem, że z gazetą przywiózł służący gruby list z dużą pieczęcią.

Pan Walenty niezmiernie rzadko listy odbierał. Kazał więc go sobie podać. W istocie pismo zwrócić mogło nawet Jasia uwagę; była to ogromna koperta, bardzo starannie zaadresowana i zamknięta niepospolitych rozmiarów pieczęcią herbowną. Adres był po francuzku, bardzo dokładny, wyraźny, bez omyłki.

Pan Orbeka długo papier obracał w ręku, nim się go otworzyć ośmielił, wiedział on z doświadczenia, niestety, jak rzadko list zwiastuje dobrą nowinę, jak często złą przynosi; był przekonany, że zła czy dobra wieść, zawsze mu trochę spokoju duszy odbierze. Ale wreszcie potrzeba było zebrać się na odwagę, siwy Jasiek stał ze świecą i czekał, patrząc w oczy, i drugi towarzysz samotności pana Walentego, poczciwy jego przyjaciel, pudel Nero, siedział także przed nim, badawczo patrząc na pana, jakby strapienie jakieś dla niego przeczuwał.

Pan Walenty nie śpiesząc się oddarł pieczątkę, wydobył sążnisty list, i, rzuciwszy na podpis okiem, przebiegł go wejrzeniem jednem, potem stanął jak wryty i niedając po sobie znaku ani smutku, ani radości, stał jednak za długo, jak na całkiem chłodnego i przytomnego człowieka.

Jasiek, który świecił, patrzał na pana i w końcu się uląkł tej jego skamieniałości, Nero począł łapą drapać go po nodze, jakby usiłował przebudzić. Walenty stał, myślał, w końcu zwolna list złożył na stoliku, skinął na Jaśka, aby sobie odszedł, a sam po pokoju przechadzać się zaczął.

Nieumiejąc czytać, ciekawy stary sługa nie mógł tajemnicy pańskiej podpatrzeć, zrozumiał wszakże łatwo, iż się coś ważnego stać musiało. Dano wieczerzę, poszedł do niej obyczajem swym gospodarz, siadł, ale roztargniony nic nie wziął do ust i wstał żeby znowu chodzić po pokoju, prawie do białego dnia.

Nero, który znał pana doskonale, zrazu mu w przechadzkach tych towarzyszył, jakby okazując współczucie i pewien niepokój, potem w ostatku poszedł na swe zwykłe miejsce przed kominem i kilka razy głęboko westchnąwszy, usnął.

Nad ranem Jasiek znalazł pana ubranym wcześniej niż zwykle, i na nogach, w głębokiem zamyśleniu; a gdy przyniósł kawę i chciał odejść, pan Walenty go zatrzymał.

— Słuchaj-no, mój Janie, — rzekł, — będę musiał na czas jakiś wyjechać do Lwowa i do Warszawy, a tu u nas podobno do podróży nic niema. Wątpię, by która bryczka wytrzymała; konie stare... no, i Hrysza... jak go tu brać w drogę, kiedy niedowidzi? a prawdę rzekłszy, konie jego prowadzą, a nie on je.

— A już to wszystko prawda, — odparł Jasiek, — bośmy się bardzo doma zasiedzieli. Ale chyba, z przeproszeniem pana, że o to pytać się ośmielam, nie ma tam w tem nic złego?

Pan Walenty łagodnie się uśmiechnął.

— Mój kochany Janie, — rzekł, — nie młody jesteś; wiesz to dobrze, że człowiek nigdy wyrokować nie może, gdy mu się co stanie, — czy to na dobre, czy na złe wyjdzie, i któż to wie? Złe często się obraca w najlepsze, dobre w nieszczęście. Ale po ludzku biorąc, to co mię spotyka, złem nie jest. Wolałbym może, aby się to nie stało, ale przeznaczonem widać było. Gdybym ci mógł powiedzieć o co idzie, byłbyś może bardzo uszczęśliwiony, — a przecież...

Jasiek złapał pana za nogi, a Nero, widząc go tak pieszczotliwie przystępującego doń, z łapami skoczył na kolana, bo był bardzo zazdrośny.

— A, mój ojcze! jeżeliż tak, — zawołał Jaś, — powiedzcież mi, co to jest?...

— Niepotrzebne ci to, — rzekł pan Walenty, — ależ wkrótce dla nikogo tajemnicą nie będzie. Rzecz bardzo prosta: mój dziad miał brata we Lwowie, pochodzimy bowiem z rodziny Ormiańskiej, ten brat miał syna, który mi wypadał stryjem. Był to bardzo majętny kupiec, bezdzietny, do któregom się dlatego nigdy nie zgłaszał, aby ludzie nie posądzali o chciwość. Stryj umarł, zostawił parę milionów majątku, kamienicę we Lwowie i w Warszawie i wszystko to mi zapisał. Cóż ty na to?

Jasiek, którego pan Walenty posądzał, że plaśnie w ręce, że się gorączkowo rozraduje, stanął ze zwieszoną głową.

— Może to być dla was wielkie szczęście, rzekł chłodno i powoli — ale, ja stary, ja głupi, to tam jakoś inaczej rzeczy biorę. Było ci mój drogi panie dobrze i spokojnie, usłałeś sobie gniazdo jakieś chciał, nikt ci nie przeszkadzał, życie płynęło jak u Boga za piecem, chleba nie brakło, na wygodach uczciwych nie zbywało, choć zbytku nie mieliśmy. Cóż ci przybędzie z tego milionowego majątku? oto może zazdrość i natręctwo ludzi, fałszywi pochlebcy i podstępni przyjaciele, nad których ja i Nero, cośmy ci służyli dotąd pewnie lepsi jesteśmy. Więc bądź co bądź, daj wam Boże szczęście przy nowej doli, ale ona już tem, czem te spokojne dni wasze były, nie będzie.

Pan Walenty wstał i uściskał go.

— O! masz zupełną słuszność, zawołał żywo — wypowiedziałeś tylko to co ja od wczoraj myślałem. Serce mi bije, wyrywa się, owłada mną już ta gorączka złota i siły, czuję się zmienionym, innym, gorszym. Kto wie czy pohamować się potrafię, czy użyć będę umiał tego majątku, czy?..

Zakrył sobie oczy, a Nero widząc niezwyczajne wzruszenie pana, aż skomleć począł, stary zaś Jasiek, któremu o łzy nie było trudno, po prostu się rozpłakał. —

— Jest-to próba, której poddać mnie podobało się Bogu, rzekł pan Walenty, dobędę z siebie odwagi i postaram się jej podołać. Proszę cię mój stary, wiadomość zachowaj dla siebie.

Jasiek ścisnąwszy pana w milczeniu za kolana, odszedł, a Orbeka zadumany wziął, niewiedząc co robić, gazetę ze stolika, i pierwszą rzeczą na którą padły oczy jego, była następująca wiadomość:

„Piszą nam ze Lwowa, że bogaty kupiec tamtejszy, ze znamienitej i starożytnej familii Ormiańskiej Orbeków pochodzący, Rajca i Sekretarz J.K.M. pan Piotr Orbeka, zmarł dnia 5 maja, po krótkiej chorobie, mając lat wieku 65. Majętności swe w kapitałach gotowych, summach na dobrach zahypotekowanych, różnych kosztownościach we Lwowie przy ulicy Syxtuskiej, jako też w Warszawie na Podwalu, nie mając bliższej rodziny przekazał wszystkie testamentem synowcowi swemu, w okolicach Siedlec mieszkającemu, w dobrach dziedzicznych Krzywosielce. Pan Walenty Orbeka, spadkobierca nieboszczyka, znanym był i u nas w Warszawie przed kilkunastu laty, jako jedna z ozdób salonów stolicy i człowiek nauki miłujący, dla których swobodniejszego uprawiania, całkiem się w wiejskiem ustroniu od niejakiego czasu, zakopał.“

Korespondencya ta była przykrą panu Walentemu, przekonywała go bowiem, że cały kraj już ma na niego zwrócone oczy, że mu naprowadzi natrętów bez miary, i że jego dni samotne bezpowrotnie się skończyły.

Jakoż nie dalej, jak z południa tegoż samego dnia, landara podkomorzego Bukowieckiego już się zatoczyła przed ganek Krzywosielecki, a otyły sąsiad wydobyty z niej z pomocą bratanka i sługi, wpadł z głośnem, gotowem powinszowaniem do skromnego domku, wołając:

— A niechże tego szczęśliwego człowieka uściskam... a witajże nam Krezusie nasz! Niechże przypatrzę się, jakie to na waszeci uczyniło wrażenie, bo mnie — szelma jestem (było to przysłowie podkomorzego) podobna wiadomość nabawiłaby niezawodnie apopleksyi.

Na panu Walentym prócz smutku i zakłopotania nic nie widać było, podkomorzy też spostrzegłszy, iż do innego tonu nastroić się wypadało, wysapawszy się po wyściskaniu gospodarza, spoważniał równie i wziął się do przywodzenia zdań o znikomości rzeczy światowych..

Podkomorzy bowiem, acz całe życie pędził w hucznem gronie licznej rodziny i przyjaciół, rojących się około córek na wydaniu, dwóch kuzynek majętnych, bawiących w jego domu i rezydentki jednej nadzwyczaj pięknej, acz nie poważnej — choć mało czytał i zdawał się nie mieć wiele czasu do myślenia, był bardzo rozsądny i praktyczny. Wiedział on, jak z kim począć, co komu powiedzieć, jak się do humoru zastosować i ująć sobie człowieka.

— Mój mości dobrodzieju, rzekł po chwili przerywanej rozmowy, waćpan dobrodziej lepiej to pewnie wiesz odemnie, że jak są gratiae status (łaski stan) tak są i onera status (ciężary stanu)... Majątek znaczny wkłada też wielkie obowiązki i publiczne, mości dobrodzieju i społeczne, to darmo. Nie na to się go ma, żeby się lepiej jadło i piło, a wyżej głowę darło, lecz aby się służyło nim i krajowi i braciom. Więc też darmo, nie usiedzisz asindziej, szelma jestem, w Krzywosielcach nad swemi książkami, musisz sobie i kółko pewne, ba i towarzyszkę życia sociam vitae dobrać, i...

Pan Walenty głowę spuścił.

— Na to tylko odpowiem panu podkomorzemu, rzekł, iż mi pono z nowemi obowiązkami i nowem życiem tak już dobrze i spokojnie nie będzie, jak mi tu przez te lata w Krzywosielcach było.

Westchnął.

— A to darmo! w pół żartobliwie dodał Bukowiecki, accipes onus pro peccatis, (weźmij ten ciężar za grzechy). Ej! ej! szelma jestem, cieszyłby się nie jeden, gdyby na niego to brzemię spadło!

Do niczego tak ludzie nie lgną jak do szczęścia, niech się ono zjawi gdziekolwiek, lecą jak na ognik; gdyby tak do niedoli, gdyby tak ze współczuciem i pomocą! Niestety...

Jeszcze podkomorzy nie wygadał się, gdy trzask z bata, zajechał pan Łowczyc Wirczyński długa, chuda figura, śmiejąca się zawsze i uchodząca za dowcipną, ongi członek palestry lubelskiej w sąsiedztwie pospolicie zwany Wygą.

Od progu począł bić pokłony i sypać powinszowania zabawne. Mimowoli podkomorzy zobaczywszy go ramionami jakoś ruszył, nie lubili się bowiem, i rzekł w duchu. — Jest już, jak na lep... a Łowczy też pomyślał.

— Już go tu przyniosło, sądzi pewnie, że go dla której córuni schwyci...

— To tylko jedno asindziejowi powiem, odezwał się Łowczy, że nie ślepa fatalitas jak mniemali poganie rządzi światem, ale rozumna Opatrzność, i że quidquid fit, staje się zasłużenie. Nie mogła fortuna lepiej paść jak na naszego Sokratesa Krzywosieleckiego. Zatem, gaudeamus i Te Deum laudamus.

Niedokończył jeszcze, bo mu się na daleko dłuższą perorę zbierało, gdy cichuteńko wsunął się Sędzia Dostałowicz, człek małomówny, żółty, zazdrośny, podejrzliwy. Obeszło go to także, iż znalazł już podkomorzego i Łowczego, bo każdy acz sam jechał, brzydził się innemi dworakami złota, wszakże pokrywszy w sobie to wrażenie uścisnął rękę gospodarza z wielkiem uczuciem, i zdobył się na kilka słów powinszowania.

Z sędzią Dostałowiczem przybył nawet ksiądz Porfiry, który u niego gościł, aby panu Walentemu złożyć życzenia, a może data occasione, (przy podanej zręczności) i konwent przypomnieć.

Biedny księżyna winszując rumienił się sam, że należał do tego grona ludzi, co złotemu cielcowi przyszli bić pokłony. Najprzykrzejszego wrażenia doznawał pan Walenty, czuł on w duszy, że te grzeczności, te pochlebstwa i czułości nie dla niego były, ale czcią siły którą posiadł, potęgi tej grosza, tak niezłamanej i strasznej w rękach złych i słabych ludzi. Przerażało go to dla samego siebie, co chwila bowiem jasniej postrzegał, jak ciężko mu będzie zadaniu życia podołać.

W takim dniu, już dla samego obyczaju krajowego na sucho się obejść nie mogło, choć pan Walenty nie cierpiał pijatyk i częstowania. Musiał wszakże kazać podać parę butelek starego węgrzyna, i parę flasz niemniej starego miodu.

Wieczór był cudny, majowy, goście zasiedli w ganku, czas schodził szybko na gawędzie ożywionej, byliby może przydłużej zabawili, gdyby w końcu milczące usposobienie gospodarza, nie zniewoliło ich do odjazdu. Czuli, ile ten człowiek miał do myślenia, może do walczenia z sobą, dyskrecya kazała poszanować ten poważny smutek, acz dla pospolitych ludzi niezrozumiały. — Podkomorzy, zaprosiwszy wszystkich na gospodarski obiadek pozajutro, ruszył się pierwszy, za nim inni, i choć pan Walenty zapraszał gościnnie na wieczerzę, nikt nie pozostał.

Po wyjeździe gości, zmęczony Orbeka wyszedł na ganek ku ogrodowi, ze swoim poczciwym Neronem.

Turkot bryczek niknął w oddali, cisza wiosennej nocy, stara znajoma, otaczała go znowu. Przed nim oblany światłem srebrzystem księżyca, rozciągał się ów ogród stary, szumiący niezrozumiałą modlitwę, po którym lat tyle, dni tyle, wieczorów tyle samotnych przechodził, nie domyślając się nawet, by go co kiedy z tego zielonego kąta wyrwać znów na świat miało.

Teraz więcej niż kiedykolwiek czuł on wartość tych dni upłynionych, tej swobody niezakłóconej niczem, tej złotej tęsknoty pustelniczej, na której skrzydłach dusza leci po nad światy!

Ze łzami na oczach prawie, powolnym krokiem zszedł do swojego ogrodu. Tu wszystko doń znajomym jakimś, zrozumiałym mówiło głosem; i śpiew słowika i drzew szumy dalekie szemranie wody obracającej młyn i piosenki pastusze i klekotanie bocianów układających się do snu, zlewały się w jakieś istne Oratorium ziemi pełne mistycznych dźwięków. Tu i jego dusza umiała się zlać i połączyć z chórem powszechnym stworzenia do zgodnej pieśni ku Bogu i niebiosom. Wieleż to niezabytych chwil ciężkich tu przebył, ukołysany tą harmonią powszechną do spokoju, jakiego świat dać nie może?

Pamiętał on te godziny walki, gdy mu nieposłuszna dusza wspomnieniami oszalała, rwała się z gniazda w świat znowu, gdy wszystko czem życie mami, widmami jasnemi przesuwało się przed nim, wabiąc ku sobie... gdy znękany, zbolały, opadał na siłach i zostawał wrosły do tego kątka ziemi, który mu tylko szare dni ciszy miał do dania.

A teraz, gdy wrota na oścież stały otworem do wyjścia, droga złotogłowy usłana, jak staszno przestąpić było ten próg wyżłobiony w dniach dumań, po za którym wrzał bój ze światem, z sobą, z ludźmi, namiętnościami, fałszem, lekkomyślnością.

Pan Walenty raz już przebiegł był po żarzących węglach innego żywota; młody, pełen ufności, a raczej niedoświadczenia, na dnie tych zachwytów młodzieńczych znalazł on gorzkie męty zawodów. Serce ludzkie, ten drogi kamień tak jasny, roztopiło się w jego dłoni jak lodu kawałek na trochę wody mętnej, w którą gorzka jego łza spłynęła.

Spróbował on świata, ale się nie zużył, w piersi zostały mu posypane popiołami pragnienia gorące, czuł się niepewnym, słabym, wiedział z pewnością prawie, że głowa mu się zawróci, że będzie nieszczęśliwym.

Ale życie, ach to życie, nawet w boleściach ma uroków tyle!

I rumienił się sam przed sobą biedny Orbeka, widząc, że tym wiatrem co go na fale popycha, była garść złota szyderczo przez los nań rzucona.

Było coś szatańskiego w tej próbie, na jaką został wystawiony, szczęśliwy, spokojny, lub uspokojony przynajmniej, odrętwiały, zastygły... czuł się porwanym siłą fatalną z tego portu na morze.

Kilka razy powtórzył sobie: — Dlaczegożbym nie miał się wyrzec wszystkiego i tak jak jestem pozostać?

Ale słabość ludzka jest najstraszniejszą z sofistek; ona mu odpowiedziała.

— Dlaczegoż, jeźli ci to złoto cięży, nie masz go użyć i rozporządzić niem lepiej niżby potrafili inni? Rozrzuć je, rozdaj, rozszafuj rozumnie.

Łudził się biedny.

Wśród tych myśli upływał późny wieczór, noc już była; ogród oblany rosą, w której perłach gdzieniegdzie księżyc połyskiwał, pełen woni, cienia i śpiewów ptaszęcych, zdawał mu się rajem, z którego miał być wygnanym.

Przypomniał sobie przechadzki swe, marzenia i muzykę i malarstwo i książki.

— A to są jedyne przyjemności życia — rzekł, po których nie ma przesytu, nie zostają męty, wiecznie się pije i pragnie, a dusza wychodzi czystą, coraz przejrzystszą, coraz silniejszą, jakby przysposobioną do lepszego świata.

Zerwał gałąź bzu, która go oblała chłodnemi łzy nocy i deszczem zwiędłych kwiatuszków, i powlókł się do swojego klawikordu. Leżała na nim ulubiona sonata Beethowena, jedna z tych jego ostatnich, natchnionych walką niewysłowioną uczuć i myśli w chaotycznym boju, boleścią rzucających się ku Bogu. Było w niej całe życie człowieka. Allegro jego młodości, świeże i wonne, Largo rozkochane, Menuet uczty i wesela, potem jakby na szyderstwo urywek pogrzebowego marsza i finał pełen marzeń i tęsknot starości, choć pełen jeszcze niedogorzałego życia.

Dla Orbeki ta sonata była niemal własną jego historyą, wyśpiewaną mu jaśniej, niż on sam wypowiedzieć ją umiał, usiadł i palce same pobiegły po klawiszach z tą niewysłowioną energią, jaką ma człowiek tylko w wybranych chwilach życia, czując się spotęgowanym, jakby czemś wyższem nad siebie, czemś od siebie samego lepszem.

A gdy skończył grać, postrzegł się dopiero, że po rozpalonej jego twarzy, strumieniem płynęły łzy gorące, łzy, jakich dawno nie ronił. Zlewał on niemi tę drogę którą miał przechodzić, która ciągnęła go a była dlań straszną, kusiła go i przerażała, wabiła i odstraszała razem.

Ale już stary człowiek wczorajszy, ustępował z jego piersi, nowemu nieznajomemu! O! bo upokarzająco słabym jest człowiek, nawet gdy zna tę nędzę swoją; zewnętrzne wpływy jak taranem rozbijają kruchy mur jego przekonań, wali się co bronić miało, płacze się nad ruiną, i ustępuje zwyciężcy.

Z przerażeniem postrzegł pan Walenty sam zmianę jaka w nim zaszła; nie był sobą, czując jeszcze, że nim być przestał. Marzył, pragnął, upojonym był i nieowładnął wolą swoją.

Te mary wszystkie, które dawniej nie śmiały progu przestąpić i nikły przed jego zimną twarzą, teraz ośmielone, uzuchwalone, szyderskie, siadały mu na piersiach i głowie naigrawały się spętanemu, wkładały nań więzy i wlokły.

Marzył a marzenie zabija, truje i poi. Napróżno usiłował odpędzić widma, nie miał w sobie tej siły wczorajszej, która go przeciw nim zbroiła.

Wstał z załamanemi dłońmi od klawikordu, blady, rozgorączkowany.

— Stało się, rzekł w sobie, a więc nowa życia próba, próba bez wiary, bez jutra, bez miłości; stypa ostatnia, pogrzeb spokoju i ciszy rozmodlonej. Pochłonie burza?... pochłonie. Cóż że jedno więcej zginie piasku ziarno utopione w morzu?

A z ganku od ogrodu, śpiewały mu słowiki w bzach pieśń pożegnalną, i wiatr oblewał go wonią wiosenną lasów, a księżyc odziewał krajobraz jakby srebrnym całunem.

Podkomorzy Bukowiecki jeźli chciał wystąpić, to — szelma jestem — potrafił. Bawiono się tam często, bo młodych dziewcząt dwór był pełen, to też zabawa, goście, uczta, tany, kuligi, świąteczne skrzypki, imieniny, urodziny, anniwersarze, majówki, obżynki, obsiewki, nigdzie tak nie bywały świetne, tak wesołe, i udatne jak tutaj. Dwór miał już tę tradycyą wesołej gospody, że się w nim nikt nie zląkł ani przed obiadem przybywających niespodzianie dziesięciu osób, ani najeżdżającego kuligu. Sama jejmość, podkomorzy, panny umiały tak urządzić wszystko, że się nigdy nie postrzegło najmniejszego zakłopotania.

A gdy już się miano czas na przyjęcie przygotować, to wystąpiono co się zowie. Podkomorzy miał swoich dostarczycieli, ryby w koszach, zwierzynę pewną, przysmaków zapasy, a nawet muzykę na zawołanie.

Kapela to była niewykwintna: pierwszy skrzypek, na jedno oko ślepy żydek, ale artysta, choćby go do Warszawy posłać, to by się nie powstydził, klarnecistów dwóch również starozakonnych, z tych jeden fenomenalny, basetla huczna i namiętna — w dodatku bębenek. Więcej trudno na wsi wymagać. Mieli to do siebie wirtuozi, że często po osiemnaście godzin grając z rzędu, spali wszyscy, a dlatego swoje robili, ot tak już mechanicznie, z nałogu. Tylko pierwszy skrzypek nie sypiał, ale za to pijany był zawsze, co mu ognia dodawało. Nikt tak mazura nie potrafił zagrać jak on, same nogi się rwały, pedagryści wybrykiwali, jakby skrzypce były owemi — co to wiecie — zaczarowanemi.

Aronka też często młodzież całowała w entuzyazmach, i kochały go panny, mimo że jednego oka mu brakło i nie ładnie miał je zasunięte włosami i jarmułką.

Po naradzie z podkomorzyną, która ani tuszą, ani humorem nie ustępowała mężowi, naradzie tak tajemnej, że żadna z panien nawet przez dziurkę od klucza nic podsłuchać nie mogła, bo rozmowa toczyła się po cichuteńku — obiad na który zaproszonym został Orbeka, postanowiono uczynić bardzo wystawnym.

Matka tę tylko uwagę zrobiła mimochodem córkom, że mogłyby na ten dzień wziąść liliowe z różowem sukienki, świeżo sprowadzone z Warszawy. Panny różnie to sobie tłómaczyły i uważały za znak wielkich, wielkich jakichś zamysłów.

Po szczupaka, którego w koszu zabrakło, posłano umyślnie biedką do Kodnia, zkąd i mięso świeże przyjechać miało. Przygotowania były takich rozmiarów jak na imieniny, kielich nawet zwany Philosophorum, z powodu, że na nim Sokrates, Plato i Arystoteles byli wykonterfektowani, dobyty został z pudełka safianowego, w którym zwykle spoczywał.

Wszystko się jakoś nadspodziewanie składało. Lajzorek arendarz o niczem szczęśliwie na tę ucztę nie wiedząc, przywiózł ogromnego węgorza, na którego widok dusza gosposi się rozradowała, postanowiła go dać z rodzenkami i sosem podpalanym, a kucharz przyrządzał w ten sposób delicyonalnie. Około południa w wigilią, znowu nad wszelkie spodziewanie, przywiózł leśniczy Sapieżynski, któremu pozwalano kosić łąkę na granicy, ogromnego rogacza. Comber i pieczeń z rożna ze śmietaną, drugi półmisek przewyborny, gospodyni chodziła podśpiewując. Już mniej się troszczono o szczupaka, który miał być wedle programu dany z szafranem, ale choćby go i zabrakło, można się było obejść bez niego. Słowem jednem sposobiło się do wieczora wszystko jak z płatka, gwiazdy pomyślne świeciły tej sąsiedzkiej uczcie wyraźnie. Ale często los sobie tak drwi, mówiąc po prostu, z człowieka, dopuści go prawie do źródła spragnionego, a dopiero za kołnierz uchwyci i — wara!

Podkomorzy siedział w ganku po obiedzie i podśpiewywał palcami bębniąc, po stoliczku, na którym kawę mu podać miano, tę kawę wiejską z kożuszkiem prawdziwym, do migdałami lukrowanych sucharków, kawę naszą, jakiej nikt nigdy nie pił zagranicą.

W tem tuman pyłu zwrócił jego uwagę. Na wsi w długie dni samotne, tuman pyłu na grobli zdaleka ujrzany, stanowi zagadkę, nad której rozwiązaniem czasem cały dwór domyślność swą wysila. Wychodzą wszyscy na ganek, pan, pani, dzieci, słudzy, czeladź z folwarku, chłopcy ze stajni, każdy przypatruje się, domyśla i usiłuje odgadnąć; pył się przybliża, widać konie, potem powóz, ale często bywa to tylko zwodnicze owiec stado...

Tym razem podkomorzy był sam; wstał, rękę przyłożył do czoła, oczy zmrużył i zawołał: — Szelma jestem, goście! Ale goście! dodał po chwili. I zawołał jejmości.

Jejmość wyszła, popatrzyła i uderzyła w rączki pulchne. — Powóz, żółty nawet, ale któż to może być?

Wnet i cały dom był w ruchu, tymczasem zbliżała się ta zagadka coraz bardziej, pokazała się karetka bombiasta, żółta, konie pocztowe, tłumoków przed, za i na powozie co niemiara.

— Szelma jestem, baby! zawołał niegrzecznie podkomorzy, bo rupieci wiele, ale kto?

Poczęto odgadywać, napróżno; w istocie trudno się było tego gościa domyśleć, który przybywał za węgorzem i rogaczem, ale daleko mniej od nich pożądany.

W każdej rodzinie są krewni mniej więcej dalecy, bo gubieni po świecie, często tacy, których niebardzo by się odszukiwać chciało.

Jedną z takich kuzynek, była siostrzenica samej pani, sławna z wdzięków i zalotności, niegdyś panna Palmira z Wyhołowiczów baronowa von Zughau, potem podczaszyna, Bracławska Sierocińska, dziś podwójna rozwódka, niewiasta wielką rolę grająca na warszawskim bruku. Była to istota, jak utrzymywano, czarująca, ale nad wszelki wyraz płocha i zalotna; miłosnych jej intryg nikt zliczyć nie umiał, sięgały one wszystkich kraju prowincyj, zagranicy i przeróżnych sfer społecznych. Kochało się w niej wojsko, duchowieństwo, dygnitarze starzy, młodzi, panowie, poeci, artyści, bankierowie. Pani Palmira (pospoliciej zwana Mirą), mimo doznanych tylu przygód, które w szesnastym roku życia rozpoczęły się, nie miała nad lat dwadzieścia i pięć; była w kwiecie młodości, wdzięków, w rozkwicie dowcipu i umiejętności bałamucenia, którą podniosła do tak wysokiego stopnia, iż szła o zakłady, że każdemu komu zechce zawróci głowę. Bawiło ją to niezmiernie, gdy przywiodła mężczyznę do szału i zapamiętania, a prawdę rzekłszy, to tylko jedno może stanowiło cały życia jej cel i interes.

Rozwódka, swobodna, dosyć majętna, przynajmniej tak z życia jej sądzić się godziło, trawiła żywot w sposób najdziwaczniejszy, widywano ją z kolei to u wód, to w stolicy, to na wsi, to najdalsze przedsiębiorącą podróże, a wszędzie, gdziekolwiek zjawiła się, ciągnął za nią szereg wielbicieli. Bez tych obejść się nie mogła, gdy armia ta ją opuściła natychmiast rekrutowała sobie nową, a przychodziło jej to z największą łatwością. Zresztą równie łatwo potem pozbywała się śmiechem i obojętnością, lub szyderstwem natrętów.

Mira była maleńkiego wzrostu, (choć na wysokich korkach nosiła trzewiczki), nader zręczną, okrągluchna, biała i różowa jak cukierek; włosy blond, jasne nieco, na czerwoną barwę zarywające, twarzyczka dziecinna, okrągła, z dołkami od uśmiechów, ząmbki jak perełki, rączki jak u dzieciny, nóżka do śmieszności malutka. Ale to rysopis paszportowy, który nic jeszcze nie mówi; nie dają się opisać oczki jej, figlarne wejrzenie, to tęskne i łzawe, to uśmiechnięte i puste, zmienny wyraz lica, po którem jak w dniu wiosennym migały chmury i pogody, przelatywały łzy i uśmiechy, groźby i obietnice. Nic na świecie ruchawszego nad tę twarz widzieć nie było można, często gdy spuściła główkę smutna, w chwili podnosiła ją już jakby czarodziejsko zmienioną na roztrzepaną. Śmiech i płacz w jej duszy zdawały się trzymać za ręce. Czasem zła była jak szatanik, niekiedy jak anioł dobra i łagodna, łzawa, litościwa.

Fantazya rządziła jej sercem i życiem, gdy czego zapragnęła gotową była na największe ofiary dla dosięgnięcia celu, a w chwilę potem łzami okupiony skarb rzucała na drodze i deptała nóżkami. Tak postępowała z uczuciami, z ludźmy, ze wszystkiem, co się w jej rączki białe dostało.

Z wadami temi, niestety! Mira była zachwycającą, można się było do niej przywiązać, oszaleć dla niej i umrzeć, mówiono też o kilku co życiem przypłacili miłość, ale ona wzdychała tylko nad ich losem, wcale się nie myśląc odmienić ni poprawić. Zdaje się też, iżby to było i zapóźno i napróżno.

Pani podkomorzyna od bardzo już dawna nie widziała kuzynki, a nie życzyła sobie wcale jej odwiedzin, bo naganiała głośno postępowanie i niechciała córkom dać złego przykładu, który tak jest zaraźliwy. Dwa rozwody i kilkanaście intryg czyniły ją dla wiejskich prostaczków, — kobietą przerażającą. Można więc sobie wystawić zdumienie, nieukontentowanie, zakłopotanie gospodarstwa, gdy Mira wyskoczywszy z powozu jak ptaszek, ze śmiechem i łzami, przypomniała się im nagle.

Państwo podkomorstwo stali oboje w niemem osłupieniu, on sam szczególniej ze względu na obiad jutrzejszy, zaproszonych gości i Orbekę był zafrasowany.

Piękna pani łatwo dostrzegła po twarzach, iż ją tu nie z wielką radością witano, ale to było dla niej zadanie do przezwyciężenia, nic więcej. Ona tak umiała sobie zyskiwać serca, iż nie zwątpiła na chwilę, że najdalej do wieczora wszystkich zbałamuci i głowy im pozawraca.

Szczebiocząc, podskakując, rozczulając się wspomnieniami rodzinnemi, Mira przylgnęła naprzód do podkomorzego i w pół godziny go udobruchała, potem nieznacznie zwróciła się do jejmości, którą pochwyciła za serce płacząc nad wspomnieniem matki, babki i familii. Naostatek pochwyciła panny i pobiegła z niemi trzpiocząc się do ogrodu, jak dziecko spragnione prostej wiejskiej rozrywki.

Gdy odeszła, podkomorstwo długo siedzieli naprzeciw siebie milczący.

— Szelma jestem, rzekł wreszcie podkomorzy wzdychając, musieli tam to biedne kobiecisko ogadać niesłusznie, ona mi się bardzo wydaje miłą i serdeczną.

— Właśnie, żem toż samo powiedzieć chciała, odezwała się podkomorzyna, nie może być, żeby nasza Mirka taką była, jak ją nam złe języki obmalowały.

— A powiadam asindzce, moja panno, dodał podkomorzy, że jest taka śliczna i taka przylepka.

— Może tam główka roztrzepana trochę — westchnęła jejmość, ale serce najlepsze. Uważałeś jegomość, jak jej łzy płynęły na wspomnienie babki, domu.

— Ale, bo, to, szelma jestem, rzekł podkomorzy, ten świat, ten świat, potwarca, a ludzie na nim... Cóż dziwnego, że się niedoświadczonej kobiecinie mogła noga ośliznąć.

— Niech to tam Bóg sądzi! dodała pani.

— Ale nam, moja dobrodziejko, spadła jak z deszczem na jutrzejszy obiadek, i prawdziwie niewiem, ciszej dorzucił podkomorzy, czy w porę czy nie ze wszystkiem. Bo jakkolwiek miła, ale trzpiot kobiecina, roztrzepanica, dziecinna, a Orbeka, którego fetujemy, sensat, człek surowy, to go będzie raziło.

— Czyż ona tam będzie z wami siedzieć, odezwała się podkomorzyna, ją dziewczęta wezmą, bo ona, jak widzisz, dziecinna jeszcze, i bawić się lubi. Nie będzie mu się przecie naprzykrzać.

— Takbym to i ja miarkował! zakończył podkomorzy, a tymczasem, szelma jestem, jak ona, panny nasze i kuzynki i rezydentka siądą do stołu, to będzie wianek piękności, że go nie łatwo gdzieindziej zobaczyć. Tylko mi dziewczęta do twarzy postrój, a skromnie — moja jejmość — kto tam wie co być może!

— To mój jegomość, próżno już sobie i roisz, nasze dziewczęta ładne, świeże, młode, ale to tchórzliwe trusie, a jak obok nich i Izabelka i Emilka wystąpią.

— No, no! jejmość swoje, przerwał podkomorzy, albo ja to się napieram czy projektuję, trzeba wszakże zawsze konika na targ wyprowadzić, a kupią to dobrze, a nie, drugie dobrze.

Podkomorzyna nieznacznie ramionami ruszyła posłyszawszy już, jak obłok biały sunące dziewczęta z Mirą na przedzie, która się zarumieniona, zmęczona rzuciła na krzesło.

— Acóż to za śliczny ogród! co za rozkoszne powietrze, jaka miła okolica! jaka wiosna cudowna! wołała, tu chciałoby się żyć i umierać gdzieś w lesie, w chatce! (Chatka i las, une chaumière et son coeur, były wówczas w modzie. Marya Antonina budowała chałupki w Trianon, a u nas nie było pałacu bez dzikiej promenady i chaty słomą pokrytej, a zwierciadłami wewnątrz przystrojonej).

— Wie ciocia — dodała, ja tak dawno już nie byłam na wsi, że mi się teraz zdaje, jak gdybym do moich lat dziecinnych, po bolesnych snach, wróciła. Życie przeszłe wydaje mi się zmorą, marzeniem, ułudą, tak mi tu dobrze! tak mi tu na sercu pogodnie. Doprawdy, zamieszkam na wsi.

Podkomorzy się uśmiechnął.

— A gdziebyś tu asindzka tych wszystkich fioków i cacek dostała, do których przywykłaś?

— Zrzuciłabym suknie, cacka, ubrałabym się w prostą płócienkową, w słomiany pasterski kapelusik.

— Tak! tak, tylko kijek w rękę i baranka na różowej wstążeczce, a podobna byś była do tych pasterek co je na wachlarzach malują, rozśmiała się podkomorzyna.

A tymczasem z niebieskich oczów Miry fantazya, wspomnienie (może katar podróży) wycisnął łzę, która popłynęła po twarzyczce, szybko otarta i wnet osuszona uśmiechem. Podkomorstwo jednak widzieli tę perłę, spojrzeli po sobie i oboje powiedzieli w duszy:

— Biedna to kobiecina.

Tą łzą do reszty ich zdobyła.

Cóż dopiero, gdy przy wieczerzy, unosić się zaczęła nad każdą potrawą (na co gospodyni była niezmiernie czułą), gdy każdy półmisek wywoływał w niej nowe zachwyty, a po wieczerzy sama zaproponowała gry niewinne i poszła jak dziecię szaleć z pannami, w pierścionka, cztery kąty i ciuciu babkę.

Gdy się rozchodzili spać, Mira już zawojowała wszystkich bez wyjątku, aż do sług i czeladzi, dla każdego mając uśmieszek, grzeczne słówko, podarek, pochlebstwo, wejrzenie.

— Czarownica, szelma jestem, rzekł podkomorzy biorąc pantofle, takiej kobiety jak żyję nie widziałem. Dziwić że się tu, iż głowy pozawracała. Vade retro! Satanas.

Każdy się łatwo domyśli, że od razu poprzyjaźniwszy się z pannami, Mira, która je zaprosiła do swojego pokoju, pod pozorem pokazania jakichś strojów, skorzystała z tej chwili, aby się ze światem nowym, otaczającym ją, obeznać. Wydobyła z kufrów czem panienki zająć i zabawić mogła, nakarmiła konfiturami, których się całe pudło znalazło, zachwyciła dowcipem i uprzejmością, a zarazem dowiedziała się od nich powoli wszystkiego czego potrzebowała, historyi jutrzejszego obiadu, pana Orbeki, spadłej na niego sukcesyi, i t. d.

Bardzo nieznacznie, śmiejąc się i szydząc, wybadała panienki o panu Walentym, wyciągnąwszy z nich co tylko o nim wiedziały. Nie zdawała się do tego zbytniej przywiązywać wagi, owszem żartowała sobie z dzikiego anachorety, z psa przyjaciela, ze starego Jaśka, z nocnych gorączek jego przy klawikorcie (które wszystkim były znane). Jednakże najmniejsza z tych drobnostek nie uszła jej ucha.

Gdy około północy panny rozbawione, wynosząc stosami prezenta kuzynki, wyszły od niej skacząc i śpiewając, piękna Mira znużona, złamana, bezsilna rzuciła się na łóżko, zamknęła oczy i kazała służącej się rozbierać, niemogąc już ruszyć ani ręką ani nogą.

A gdy służąca odeszła, łzy się potoczyły z pięknych oczek na poduszkę, serce się jej ścisnęło jakoś, odegrawszy tę rolę pokornej kuzynki, zalecającej się krewnym, rolę, do której wcale nie była przywykła. Ona rozpieszczone dziecię, obsypywane hołdy, obwiane kadzidłami, teraz — zmuszoną była korzyć się łasić, aby przejednać i uprosić pobłażanie.

Ale łezki te nie lały się długo, wprędce osuszyły je nadzieja, marzenia, projekta, a przytem potrzeba było nie wypłakiwać oczek, aby je mieć jasne i wesołe na jutro.

 

ROZDZIAŁ II.

 

Dzień ten uroczysty nadszedł wreszcie, a u państwa podkomorstwa, jakkolwiek przyjmowanie gości było rzeczą bardzo zwyczajną, od rana niezmierny był ruch w domu. Przyczyniało się do tego po troszę i przybycie pięknej Miry, dla której też wystąpić nieco wypadło.

Sama jejmość, najmłodsza z panien wydelegowana do departamentu kuchennego, rezydentka, która rządziła bielizną i srebrami, podkomorzy władnący lochem i napojami, od ósmej byli czynni. Ludzie processyonalnie snuli się, niosąc rozmaite aparata do sali jadalnej.

Piękna pani, wczoraj przybyła, nieukazała się rychło, zasnęła długo, potem ubierała się dość czasu, naostatek wymówiła się pisaniem jakichś listów aż do obiadu.

Panienkom tylko dozwolono było dobiegać do niej, aby się dowiadywać, czy czego nie potrzebowała.

Na wsi, pod owe czasy, obiad nawet w te dnie uroczystsze, dawano dosyć wcześnie, około dwunastej, kilku już sąsiadów przybyło, w bawialnym pokoju taca stała z wódką i przekąskami dla gości, aby im do obiadu czczość nie dokuczyła. Podkomorzyna o pół do jedenastej była już w wielkim stroju, turbanie na głowie i piórach, panny w sukienkach nowych.

Zaraz po dwunastej przyszła też i Mira. Gospodarstwo mocno się obawiali, ażeby strojem i wdziękiem córek ich nie pogasiła; — uradowali się prawie, gdy ją ujrzeli ubraną bardzo skromnie, ciemno, bez błyskotek.

Ale niestety! czarownica była jeszcze piękniejszą niż wczora, można ją było wziąść za młodziuchną panieneczkę, tak wyglądała świeżo, tak miała minkę niewinną, skromną i potulną. Wśród osiemnasto i szesnastoletnich kuzynek, zdawała się młodszą ich siostrzyczką.

Prawie jednocześnie z nią wszedł na pokoje pan Walenty, na którego twarzy widać tylko było pomięszanie, zakłopotanie, niecierpliwość prawie. Przywitawszy się, natychmiast pośpieszył ukryć się w kątku, jak najmniej chcąc drugich zajmować sobą i sam zajmować się drugiemi.

Nie spojrzał nawet na kobiety, nie widział jak nieznacznie ciekawym zmierzyła go wzrokiem piękna rozwódka. Zdając się z twarzy go uczyć i badać — obawiając się wszakże, by gry tej niepostrzeżono, nie odgadnięto, Mira udawała zajęcie czem innem, i grała wybornie rolę obojętnej.

Tymczasem goście się zjeżdżali, dom napełniał, otwarto drzwi do sali jadalnej, pan Walenty jako solenizant, zmuszony był podać rękę gospodyni, a los chciał, że go posadzono pomiędzy podkomorzyną a Mirą.

Mira była niesłychanie skromną, milczącą, prawie onieśmieloną. Mimowoli pan Walenty wzrok obrócił na nią i — już go od tej twarzyczki uroczej oderwać nie mógł. Wiedział on z prezentacyi nazwisko pani ale kto ona była, nie wiedział wcale. Uderzył go, wyraz dziewicy młody, pełen świeżości tej kobiety, widocznie nie do wiejskiego należącej świata.

Przy obiedzie niewiem od czego zawiązała się rozmowa. Mira poprowadziła ją tak zręcznie, że do najwyższego stopnia rozdraźniła ciekawość Walentego. Wiedziała, że lubił muzykę, pociągnęła go, okazując niepospolitą jej znajomość.

Ale rzuciwszy parę ziarnek, które miały się w sercu i myślach rozrastać, natychmiast umilkła, osłoniła się milczeniem i ze strategią najdoskonalszą, zdawała się cofać i bronić bliższej znajomości.

Orbeka był zdumiony, zmięszany, lecz pełen uszanowania, nie narzucał się zbytecznie.

Rozmowa też pojedyncza stawała się przy krążących kielichach niemożliwą, całe towarzystwo prowadziło szalony gwar, ów chór wesela, wśród którego krzyżowały się dowcipne wykrzykniki, zdrowia, zapytania głośne, odpowiedzi zabawne, żarty oklepane, ale zawsze do śmiechu pobudzające. Może z całego grona biesiadników stół otaczających, najmniej rozwesolonym był p. Walenty i Mira. Humory ich na pozór przynajmniej zdawały się dziwnie zgodnemi.

Wypito zdrowie Orbeki, życząc mu szczęścia i pomyślności. Kieliszek Miry trącił o kielich sąsiada, a oczy jej sypnęli mu ogniem i iskrami głęboko w duszę. Pan Walenty poczuł się jakby spętanym i przybitym. Był zwyciężony bez walki, a wydawał się pod ciężarem tego szału i upojenia tak niezgrabnym, jak tylko wielkie uczucie lub namiętność czynić nas umie.

Jedna okoliczność dla wszystkich będąca tajemnicą, nawet dla Miry, przyczyniała się jeszcze do wrażenia, jakie ona na nim czyniła.

W życiu przeszłem biednego człowieka leżały na pobojowisku krwawe pamiątki wielkiej, szalonej, okrutnie zawiedzionej miłości, która zwichnęła całą dolę Orbeki. Ta kobieta, której on obraz nosił na sercu do dziś dnia, była jakby rodzoną siostrą Miry. Nadzwyczajne podobieństwo nie tylko twarzy, ale fizyognomii, uśmiechu, ruchu, głosu, przypominało męczennikowi dni zachwytu, dni nadziei, dni szczęścia... bardzo krótkiego.

Nikt w sąsiedztwie niewiedział nawet o tem, że p. Walenty był żonatym, był zdradzonym, i gdy mu rozwód wydarł żonę, postanowił mimo jej niewiary, dotrzymać swej przysięgi do śmierci.

W tej chwili to zjawiające mu się widmo ukochanej, odświeżone, odmłodzone, jakby oczyszczone z przeszłości, aż do szału go egzaltowało. Musiał całej siły i potęgi charakteru użyć, aby nie rzucić się pod nogi tego upiora; ale siedział roztargniony, jak na żarzących węglach, płonąc i bledniejąc na przemiany, modląc się, by obiad kończąc się co prędzej, uwolnił go od tej próby, której lękał się co chwila więcej.

Jak na przekorę, gdy kielichy poszły koleją, zdrowie gospodarstwa, podkomorzego, podkomorzyny, pięknej Miry, córek, kuzynek, gości każdego z osobna, kochajmy się, oby się nam dobrze działo, i t. d. i t. d. nie było końca wiwatom i siedzeniu. Niektórzy się powymykali, ale głównym osobom nie godziło się wstać od stołu. Wszyscy trochę podweseleni byli w tym humorze różowym, który ośmiela, brata, a nie zbyt czyni uważnym na to, co się w koło dzieje. Była to chwila obrana przez piękną sąsiadkę do przypuszczenia szturmu na podbitego już i tak człowieka. Zwróciła się ku panu Walentemu z uśmieszkiem i wejrzeniem rozpajającem, łzawem, a tak niewinnie śmiałem.

— A czy pan też możesz lubić takie gwarne towarzystwa? spytała go po cichu; ja się przyznaję, że choć one są w obyczajach naszego kraju, znieść ich nie mogę. Nawet w stolicy żyjąc, bom długo przebywała zagranicą i w Warszawie, cichego szukam kątka do spojrzenia na świat. Niepowiem żebym go niepotrzebowała, tego świata, w którym jest ruch, życie, w którego głowach i sercach wre i gotuje się przyszłość, ale to dla mnie scena, której ja z loży mojej przypatrywaćbym się tylko chciała.

Pana Walentego poił wzrok jej, upajał dźwięk głosu, zasłuchany uśmiechał się błogo, a gdy skończyła, przez chwilę przysłuchiwać się zdawał jeszcze. Odpowiedź jego była niewyraźna, słowa plątały się w ustach, czuł że się jej wyda dziwnie pospolitym lub niewykształconym, ale miał do czynienia z niewiastą, która czytała w mężczyznach, jak w księgach otwartych. Zrozumiała ona, że wrażenie jakie czyniła, ośmielało go, — tryumfowała, więc się jej wydał lepiej z tem pomięszaniem, niżby się przedstawił z największym dowcipem.

— A! i pan nie lubisz gwaru! rzekła, — takiem się domyślała wcześnie z tego co mi o nim mówiono.

— Czy to prawda? — dodała żywo, ale spuszczając oczy i głos zniżając, że pan wyjeżdżasz do Warszawy i Lwowa.

— Tak jest, pani, bardzo wkrótce.

— Ja także nie myślę tu bawić długo, szepnęła niby nie umyślnie, a w istocie z głęboką rachubą — wracam do Warszawy. Wszak mogę mieć nadzieję, że mnie pan tam za dobrą znajomą uważać i odwiedzić zechcesz? Ja żyję samotnie, mało kto u mnie bywa, bawię się muzyką, książkami, mam kółko małe i dobrane, nie wiążą mnie żadne obowiązki.

— Jakto pani? przerwał niezręcznie, zdradzając się, Walenty, pani...

Podniosła Mira oczy śmiało na niego, i odgadłszy pytanie, odpowiedziała bardzo po prostu.

— Byłam zamężną, — ale nią nie jestem już. — Przecierpiałam wiele i pragnę zostać swobodną.

Orbeka nie umiał utaić radości, która mu twarz rozpromieniła. Mira przelotnem wejrzeniem, schwyciła ją, ale zdawała się mieć oczy spuszczone i niewidzieć nic.

Jakkolwiek przywykła do zwycięztw łatwych, do cudów — piękna pani dziwiła się jednak sama temu które widocznie odniosła w tej chwili — coś dla niej niewytłómaczonego w tem było. Rachowała na daleko mozolniejszy podbój, na opór, na walkę, — ten łatwy tryumf ją niepokoił, miałażby się zawieść na człowieku?..

Wśród przerywanej rozmowy, na którą tylko baczne kobiet oko było zwrócone, runęły krzesła i ławy, podnieśli się wszyscy od stołu. Orbeka podał rękę gospodyni, towarzystwo z kieliszkami, ze śpiewem, procesyą, przeszło do bawialnego pokoju.

Ale tu było za gorąco, więc jedni pod lipy, drudzy w ganek, inni do ogrodu wynosić się zaczęli; towarzystwo dzieliło się, rozłamywało, grupowało, wedle powinowactw.

Podkomorzyna wszakże schwyciwszy głównego gościa; tego, o którego jej szło najbardziej, nie myślała go puścić tak łatwo. Miała ona swe projekta, i na uwięzi trzymała biednego rozmową; szczęściem nieopodal siedząca Mira mówiła doń daleko więcej zajmującem wejrzeniem, które grało po wszystkich strunach dawno oniemiałych, w sercu nieszczęśliwej ofiary.

Podkomorzynie szło o to wielce, aby się jej córki popisały przecie przed znawcą z muzyką, której się uczyły od madame francuzki, umyślnie sprowadzonej dla nadania poloru ich wychowaniu. — Było to tajemnie przygotowane, Wanda miała sonatę Mozarta, a Ewelinka waryacye Gelinka. Potrzeba było wszakże zręcznie tak jakoś naprowadzić rozmowę, aby panny niby mimowolnie i zmuszone siadły do wiedeńskiego klawikordu.

Stał on otwarty, a pan Walenty domyślał się dobrze co to znaczyło. Mówiono o różnych, przeróżnych przedmiotach, aż o muzyce, a Orbeka zdobył się sam na prośbę, aby panny zagrały, za co mu podkomorzyna wielce była wdzięczną. Siadła więc panna Wanda do sonaty, którą umiała doskonale, grała świetnie, chociaż jej wcale nie rozumiała.

Unosili się wszyscy, Mira najwięcej, w oczach jej szatańskich jakieś iskry przelatywały.

Waryacye Gelinka, w których były jak wówczas zwano, krzyżowe sztuki, to jest przekładania rąk, prawej do basu, lewej na wyższe nuty, zrobiły furorę. Panna Ewelina wstała od klawikordu różowa jak piwonia, ale szczęśliwa, że to morze trudne przebrnęła i przypłynęła do portu.

Z kolei panny zaczęły nalegać i prosić pana Walentego aby zagrał; nieszczęśliwy człowiek mający najwyższy wstręt do popisów, o mało nie uciekł z razu, ale Mira szepnęła mu słówko i zachwiał się.

— Cóż mnie mają obchodzić ci ludzie, rzekł sobie w duszy ośmielając się pan Walenty, zagram dla tego upiora dni mojej młodości, a czy mnie kto zrozumie czy nie, czy w kim drgnie serce, czy łzę wycisnę, czy śmiech wywołam obojętny, cóż mi to szkodzi?..

Wiedeński klawikord był wyborny, dusza rozmarzona, Orbeka stał, chwiał się, miękł, dał zaprowadzić do krzesła, zapomniał w końcu o tłumie co go otaczał.

W sali panowała cisza, z ganku tylko przez otwarte drzwi wiatr wiosenny przynosił obłamki mów i wykrzyki popijających miód stary i węgrzyna.

Mira sparta o stół siedziała w kątku na stronie, ale tak, że i on ją i ona jego widzieć mogła.

Twarz Walentego oblokła się nagle tak uroczystym wyrazem powagi, zachwytu, namaszczenia, że nawet płocha zalotnica uczuła się przejętą i wzruszoną. Widać po nim było, że w chwili kiedy miał dotknąć klawiszów, muzyka wewnątrz grała już hymn boleści w jego duszy; że przystępował do klawikordu tego, jak kapłan do poświęconej arfy.

Dla czego wybrał sonatę, Beethowena (re minor), tego sam pewnie nie wiedział, Beethowen był jego ulubieńcem. Zaledwie dotknął klawiszów, świat znikł, niewiedział już nawet Miry, która go pożerała oczyma łzawemi, zapomniał gdzie się znajdował, kto go słuchał, szatan melodyi pochwycił go w ramiona i uniósł po nad ziemię, by potem cisnąć i rozbić go o nią.

Ma to do siebie dzieło geniuszu, że gdy je natchnienie wykonywa ogniście, naówczas, jakkolwiek niezrozumiałe, niejasne, staje się pojętnem dla wszystkich, mówi językiem który każdą duszą wstrząsa. Ta sama sonata nieudolnie wyczytana byłaby może wywołała uśmiechy, teraz, wycisnęła łzy, ruszyła sercami, zrodziła niepokój który maluje...

Walenty grał zapamiętale, gra jego przyciągnęła tłumy; stali w milczeniu, podziwie, niepokojąc się, gdzie ich ten człowiek z sobą prowadzi, czując, że lecą w światy w których niebywali.

Mira skryła twarz za firankę, płakała, była skruszoną, poruszoną, czuła się zmalałą i bezsilną.

Przed chwilą jeszcze władała tym człowiekiem, teraz on porwał jej duszę i rzucił pod nogi i deptać się ją zdawał.

Gdy Orbeka skończył nareszcie i obejrzał się po otaczających, którzy chwilę stali milczący pod wrażeniem gry jego, nim hurmem klaskać poczęli; zrobiło mu się wstydliwie, boleśnie, jak gdyby przed obcemi ludźmi obnażył duszę, wygadał jej tajemnice, wyspowiadał się ze wszystkich życia boleści.

Był upokorzony. Wśród powinszowań, Mira zbliżyła się i ścisnąwszy mu rękę, powiedziała tylko: — Panie, jam płakała.

To słowo zostało w jego sercu.

Powoli znowu goście się rozchodzić poczęli na swe miejsca, ale ta muzyka jakąś powagą oblokła najweselszych, jakby odgłos dzwonu od kościoła. Walenty usunął się do kątka, miał myśl wyjechać zaraz, brakło mu siły; patrzał na Mirę... Któż wie, mówił sobie w duszy, może jej nigdy nie zobaczę, rozum każe nie szukać, ból stary radzi unikać, wiek nie do marzeń; cierpiałem dosyć, czemużbym dłużej nie miał popatrzeć na nią?

I siedział jak wryty, prowadząc roztargnioną rozmowę.

Nie wiedział, że gdyby był najszczerzej pragnął się wysunąć i dostać do domu, było to niepodobieństwem, popojono ludzi, pozdejmowano koła, gospodarz, nie wiadomo z jakich powodów, postanowił niewypuścić gościa do dnia białego. Dla innych było pobłażanie, dano się powymykać niektórym, na Orbekę pilne miano oko.

Pani domu tak znowu kierowała towarzystwem i ruchami w salonie, aby jedną z jej córek pan Walenty miał ciągle przed sobą. Wiedziano, że nie tańcuje i to tylko powstrzymało od tanów przed wieczerzą. Dziwnym trafem zdaleka się trzymająca Mira, jakoś nieustannie wzrok Orbeki spotykała. Zdawała się go unikać, on wstydził się natręctwa tego, a pomimo manewrów oczy ich, ledwie się odwróciwszy, schodziły co chwila. Grały jeszcze panny i śpiewały, mimo wymawiania się; chciano jeszcze zaprosić gościa, ale się nie dał, był złamany; na ostatek jednej z panien, może trochę złośliwie, przyszło na myśl napaść na Mirę, aby i ona zagrała. Zaledwie myśl ta rzuconą została, pochwycili ją wszyscy, otoczyli oblegli. Walenty przyszedł z innemi; mężczyzni poklękali z kielichami, całowano w nogi, chciano ją gwałtem zanieść do klawikordu.

Mira zarumieniła się z początku, drgnęła jakby gniewem.

— Jakże pan może żądać tego po mnie — odezwała się rwąc rękawiczkę, — żebym ja grała po panu?

— Dlaczegoż nie? — odparł Walenty, — ja nie jestem artystą.

— Więc to ma być jakiś popis... jakieś wyścigi? spytała.

— Nie, — zawołał Orbeka, — ja to rozumiem inaczej. Każdy z nas ma coś w duszy, do tej myśli swej dobiera muzykę, jaka ją najlepiej wyraża. Te panie śpiewały piosenki, świeże i melodyjne, jak ich młodość, ja wypowiedziałem burzę moją i zwątpienie.

— A cóż ja wam powiem nowego? — żywo przerwała Mira, — nie znajdujesz pan, że może nie chciałabym wyspowiadać się z tego co czuję? i że szczebiocząc czego nie czuję na śmiech się narażę?

— O moja duszo! — przerwała pani domu, — co wy tam filozofujecie! graj co umiesz i po wszystkiem.

Mira także nim siadła zdawała się walczyć z sobą, ale w oczach jej rozżarzał się ogień, rzuciła podarte rękawiczki, chustkę, i śmiało się przysunęła do klawikordu... Cisza, wielka cisza rozlała się po salonie, a było jej potrzeba, aby posłyszeć pierwsze dźwięki tej sonaty Beethowena, którą nazwano „Nocą księżycową“.

Od pierwszego dotknięcia Walenty zadrgał, poznał mistrza; klawikord śpiewał pod palcami; muzyka nie zdawała się wykonywaną mozolnie, ale płynącą gdzieś z jakichś sfer niedościgłych.

Pospolitsi znawcy i słuchacze omylili się na prostocie tego szerokiego wstępu, posądzając Mirę o niewielką wprawę, ale po tym hymnie nastąpiła zagadka, którą się podobało komuś nazwać „kwiatem zawieszonym wśród dwóch przepaści“, zdeptawszy ten kwiat, Mira rzuciła się na część ostatnią pełną burz, piorunów, szaloną, szyderską, łzawą, namiętną i doskonale w istocie malującą stan jej duszy! Tu dopiero zajaśniał cały talent wirtuozki. Walenty, który z początku siedział osłupiały, wstał, zakrył rękami oczy, rozgorzał. Coś takiego doznał w duszy, niepokój jakiś tak nim rzucił, iż zrazu chciał uciekać, ledwie całą siłą rozwagi pohamował się i pozostał.

Nieopisane oklaski zatrzęsły całą salą, godzili się na to wszyscy, że gra Miry była najświetniejszą ze wszystkich, Walenty zbliżył się, pocałował ją w rękę i rzekł stłumionym głosem: — Byłbym szczęśliwym, gdybym kiedy w życiu tak potrafił myśl mistrza wyrażać... Pani sama jesteś mistrzem.

Mira, już zupełnie ochłonąwszy ze wzruszenia, szczęśliwa była tylko z otrzymanego tryumfu. Struny uczucia przebrzmiały, dźwięczała miłość własna. Bukowiecka winszowała, ale kwaśno; panny unosiły się, ale posępne; po tych popisach posmutniało, gdy z drugiego pokoju, w sam czas, zabrzmiała kapela sprowadzona, a gospodarz, podawszy rękę matronie, zacnej pani sędzinej, rozpoczął polonezem.

Po tych uroczych dźwiękach, jak się mogła wydać skrzypka ślepego Aronka i basetla z klarnetami niepowiemy, ale dla młodych uszów była muzyka ta milszym zwiastunem niż pierwsza. Mira, która była namiętną tanecznicą, zadrżała, rzuciła oczyma na posępną twarz Orbeki.

— Tańcujesz pan? — spytała.

— Nigdy!

— A! co za szkoda! a ja tak namiętnie, tak szalenie lubię taniec.

Młodzież cisnęła się, zamawiając już do mazurów; piękna Warszawianka szukała oczyma towarzysza skocznych marzeń; osiemnastoletni Staś, syn pana sędziego Dostałowicza, otrzymał pierwszeństwo; chłopak był śliczny, a wyraz jego twarzy tak słodyczy pełen, że go nieraz za panienkę żartami przebierano. Zalotnica jak wędką rzuciła nań okiem, wlepiła w niego wejrzenie i przyszedł do niej posłuszny.

— Wybieram sobie pana za tancerza na wieczór cały.