Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 17 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 17 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 17 to kolekcja fascynujących powieści jednego z najwybitniejszych pisarzy polskiej literatury, Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jego dorobek literacki obejmuje setki dzieł, w których z niezwykłą precyzją łączył elementy historyczne, społeczne i psychologiczne. Kraszewski, autor wielu powieści historycznych i społecznych, był nie tylko mistrzem realistycznego opisu, ale także twórcą, który potrafił uchwycić ducha swoich czasów i złożoność ludzkiej natury. W tomie 17 znajdują się następujące utwory: • Pamiętnik Mroczka. Powieść – historia opowiadana z perspektywy głównego bohatera, który zmaga się z wyzwaniami swojego życia, odkrywając jednocześnie tajemnice przeszłości. • Pamiętniki nieznajomego – powieść przedstawiająca losy tajemniczego bohatera, którego życie i tożsamość stanowią główną oś fabuły. • Pamiętnik panicza – refleksyjna opowieść młodego arystokraty, który zapisuje swoje doświadczenia, uczucia i obserwacje dotyczące otaczającego świata. • Tryumf wiary. Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego – powieść historyczna, której akcja toczy się w czasach Mieszka I, ukazując triumf chrześcijaństwa w Polsce. • Słomiany Król. Powieść historyczna z czasów bezkrólewia po Mieczysławie II – barwna opowieść o trudnych czasach bezkrólewia po śmierci Mieszka II, pełna intryg, walk o władzę i politycznych zawirowań. Tom ten stanowi unikalną podróż przez różnorodne style i tematy Kraszewskiego – od powieści historycznych, przez refleksyjne pamiętniki, po opowieści o duchowych triumfach. Jest to doskonała propozycja dla miłośników literatury klasycznej i historycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1029

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom XVII 

 

Pamiętnik Mroczka. Powieść

Pamiętniki nieznajomego

Pamiętnik panicza

Tryumf wiary. Obrazek historyczny z czasów Mieczysława Pierwszego

Słomiany Król. Powieść historycznaz czasów bezkrólewia po Mieczysławie II.

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez tengr-ai 

 

Tekst wg edycji XIX i XX-wiecznych. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-720-7 

 

 

 

Pamiętnik Mroczka.

Powieść 

 

Sit nomen Domini benedictum.

 

Nigdy, jako żywo, nie byłbym pomyślał o opisaniu wypadków, które w dosyć długiem życiu Pan Bóg przebyć pozwolił, ratując mnie łaską Swą, gdyby nie naleganie usilne dzieci i przyjaciół, abym dla nich i potomstwa ich pamięć tych przygód zostawał, których oni ani tak objąć, ani tak, jako świadek oczny, opowiedzieć nie potrafiliby, chociaż je nie raz jeden z ust moich słyszeli. Więc nie, żebym mizerną swą osobą chciał zajmować ludzi, boć takich, jakem ja był i w podobnych przygodach, naliczyłby tysiące, ale że mi Pan Bóg dał w wielkiej imprezie i sławnej onej wiktorji nad Turkami, pod cesarską stolicą otrzymanej, uczestniczyć, a rzecz ta pamięci jest wiekuistej godna — przeto się nakłonić dałem, aby coś o tem, jakom na to oczyma własnemi patrzał, zostawił. A że się nie obejdzie, bym przy tej okazji czegoś i o sobie powiedzieć nie miał, niech mi to będzie przebaczone.

Rodzina moja z Mazurów pochodzi, gdzie od wieków dawnych Boleszczyce siedzieli i gdzie im Ziemowit, książę mazowiecki, przywileje wielkie nadał, jako możesz czytać u genealogów naszych. Ci świadczą, jako się rozrodzili i rozdzielili Boleszczyce, a potem i po całej Polsce rozeszli, tak, że mało gdzie kąt znalazłeś, aby tam naszej krwi kogoś nie odpytał. Ano miał zwyczaj mawiać stary Nowowiejski, który też Jastrzębcem, inaczej Bolestą się pieczętował, iż nas prawie narodem raczej, niż familją zwać się godziło; tak liczni byliśmy od wieków na polskiej ziemi. Najstarsze kroniki już onych Jastrzębców wspominają dobrze przed Krzywoustym, tak, że originem familji bodaj do pogańskich czasów odnieśćby należało; z czego, uchowaj Boże, chluby nie szukając, dlatego to piszę, abym nie zamilczał, co się mojego rodu tyczy. Już w tym czasie, kiedy Ziemowit w 1408 r. ów przywilej nasz spisać kazał, który Bolestów wszystkich, naówczas w Księstwie Mazowieckiem zamieszkałych, od jurysdykcji wszelkiej krom sądów książęcych uwalniał, było ich tam coniemiara po wsiach, od których imiona pobrali, jako: z Psarów, Czeszewa, Myśliszewa, Kozłowa, Mańkowa, Chorzewa, Bobrowa i t. p. Takeśmy i my, Mroczkowie, od antecesora Mroczka czyli Mruczysława nazwani, „z Łukowca” się pisali, i niektórzy Łukowieckimi się poprzezywali. Wszystkie też rodziny Jastrzębczyków, których mało kilkaset różnego miana naliczyć było można, jeden herb nosiły i noszą, jeśli z odmianą, to niewielką: w szczycie podkowę z krzyżem, a na hełmie jastrzębia czyli kanię, jak do myśliwstwa były używane, z centkami u nóg. I mogliby byli owi Bolestowie potężni być, gdyby się byli trzymali jako jeden ród i zawołanie; ale od owego nieszczęśliwego zabójstwa Św. Stanisława za karę snać Pan Bóg im szyki pomieszał i rozproszenia dopuścił, tak, że się już za swych nie znają i samopas każdy chodzi, choć wszyscy do jednej familji należą. Byli bowiem z królem Bolesławem Szczodrym, jako jego przyboczni, w to nieszczęsne zabójstwo wmieszani Bolestowie, za co im potem i imiona i szlachectwo odjęto niektórym, a potem znów przywrócono. Od onego też wypadku już się nigdy rodzina podnieść nie mogła do pierwszej świetności swej i popadła w ubóstwo. A potomkowie tych, co się krwią świętego zmazali, zawsze w rodzinie miewali, jako żywe świadectwo swojego szaleństwa, jednego, który szalał.

O ile wiem i od ojcam to słyszał, który dziada swego pamiętał, zaręczali najstarsi, iż między Mroczkami nic się podobnego nie trafiało, w dowód, iżeśmy tam nie byli na Skałce, gdzie się krew niewinna męczeńska lała, aniśmy się nią pomazali. Wszelako należeliśmy do rodu i z nim, widać, dźwigaliśmy losy wspólne, bo się nam też nie wiodło, mimo ciężkiej pracy.

Mroczkowie z Łukowca, jak wielu innych Jastrzębczyków, dawno się byli wynieśli z ojczystego zagonu, a nam już przypadło kawał ziemi trzymać na Podlasiu około Bugu, kędy się był pradziad wyniósł z okazji tej, że się ożenił z Pawlicką, po której wioska mu się dostała w tym kraju zapadłym. Już wtedy ś. p. ojciec mój, Paweł, tam na świat przyszedł, i jam tam także światło dzienne ujrzał w Górze Pawlickiej d. 23 junii 1657 r., za onego nieszczęsnego panowania Joannis Casimiri, nad które, nie wiem, czy kiedy smutniejsze być mogło. Tych przecie czasów srogiej kary bożej nie pamiętam, bo to były lata niemowlęctwa i dzieciństwa mojego, a jak sięgnąć mogę przypomnieniami, już się też było u nas nieco poprawiło.

Jednakowoż nie w naszej rodzinie, bo myśmy naszą Górę utracili, którą nam za dawny dług niesłusznym procesem wzięto, od czego ojciec zmarł ze zgryzoty wielkiej, rady dać sobie nie mogąc. Matce też ze mną przyszło po cudzych tułać się kątach, mało co nad ruchomość ocaliwszy, a i ta się rozpraszała. Miałem stryja, człeka niezbyt majętnego, ale na własnej siedzącego wiosce; ten jednak mało się losem moim chciał zajmować, a wcale matki i mnie przyjąć nie myślał. Matka więc u swej siostry Zawickiej przemieszkiwała, można powiedzieć, na łasce; a gdy się to trafi, choćby u rodzonej, zawsze ciężko opłacić trzeba. Co tedy tam zniosła i przecierpiała, milczeniem pokryć wolę. Mnie z Zawickim razem do szkół posyłano, a i tu, Boże odpuść, tylko że nie za chłopca bratu ciotecznemu służyć musiałem, i tyle nauki chlipnąć, ile jej trzeba było na życie. Przypadły mi jakoś szkoły właśnie pod ten czas, kiedy król abdykował z dobrej woli, a później obrano w miejsce jego Michała. Ale się owe wielkie przepowiednie na Piasta nie ziściły, i pszczoły, co tam siadły czasu elekcji, miodu nie zrobiły. Mijam tedy ów czas, bo o nim niewielebym mógł powiedzieć, kiedym nad moją książkę szkolną dalej nie widział. Później dopiero cokolwiek w oczach się świat rozjaśniać począł, a już się i lepiej wiodło onemu królestwu za wstąpieniem na tron hetmana, wsławionego zwycięstwy, jakiego nam właśnie było potrzeba.

Za łaską i protekcją krewnych moich, którzy też i zbyć się może załogi życzyli, bardzo tedy młodo rycerską począłem praktykę, i nieźle mi się wiodło — a jakem się dał poznać i poczciwe imię sobie zasłużył, toć ludzie wiedzą i tego nie ciekawi.

Wracam tedy szczególniej do tych czasów, których pamięć radbym zostawił, i do lat doroślejszych, gdym już w regestr był wpisany i począł chleba wojskowego kosztować. Nie doczekała poczciwa matka moja poprawy chudopacholskiego losu, gdyż jakoś na rok przed stryjem, po którym wioseczka mi się dostała, u Zawickich zmarła.

Chorzała już oddawna, przeto, chociaż się i gorzej miała, i bliską zgonu czuła, pobłogosławić mnie i zobaczyć pragnęła. Pożałowali posłańca do mnie, bom był przy chorągwi mojej, naówczas konstytującej na Rusi. Niech im tego Pan Bóg nie pamięta, choć mnie im ciężko zapomnieć wyrządzoną krzywdę! Zmarło się biednej matce tak nędznie, jak żyła, a pogrzebu nawet przystojnego, jak należało, nie sprawili, niemal jak sługę, nie jako krewną najbliższą, pochowawszy bez wszelkiego aparatu, z jednym księdzem. Jam to później nagrodził, solenne wyprawując egzekwje, na które, chociażem Zawickich prosił, czując się źle na sumieniu, przybyć nie chcieli.

Dopiero po pogrzebie listem mi ciotka dała wiedzieć, że Pan Bóg matkę wziął z tego świata na lepszy i że po niej mi nic nie zostało, krom ślubnej obrączki ojca i obrazka Najświętszej Panny Częstochowskiej, który za relikwję chowam. Zapłakawszy tedy nad swem sieroctwem, rzekłem, jako mnie nieboszczka nauczyła:

Sit nomen Domini benedictum.

Nie upłynął rok potem, a byłem niemal ciągle przy chorągwi, i to tak, jak sam prawie, bo się towarzystwo porozjeżdżało, każdy do domu, lub do swoich, jam zaś i pojechać nie miał dokąd, chyba po bliższych dworach znajomych, — gdy odbieram posłańca od starego przyjaciela ojca, pana Jacka, przybyłego z Podlasia, abym eo instante pośpieszył do stryja, który wyraził chęć widzenia mnie przed śmiercią, co się kazało domyślać, że miał jakieś względem mnie zamiary: a jeślibym tego nie uczynił, obawa jest, żeby Wólka nie poszła w cudze ręce.

Nigdym ja, prawdę rzekłszy, na ten spadek, choć mi się święcie należał, nie rachował; stryj bowiem serca dla nas nie miał, otoczony był obcymi i dalszymi, a ci tam dobrze swoich interesów pilnowali. Wszelako, słuchając rady pana Jacka, wziąwszy kartę, a poczet zostawiwszy na miejscu, samowtór z pacholikiem Grzesiem puściłem się co rychlej ku Podlasiowi. Aleśmy też i pośpieszać nazbyt nie mogli, bo czas był wiosenny, roztopy same; śniegi ledwie tajać poczęły: tu lód, tam grzęzawica, ślisko, błotno, niebezpiecznie dla koni, noce ciemne. A i konie moje nie były tak przedziwne. Siwy, któregom sam miał, to jeszcze; ale pod Grzesiem był deresz, szkapa ciężka i nieco dychawiczna, tylko zakurowana. Jakeśmy się poczęli wlec, konie nogi poobrażały na lodach, nie bez tego, by i kolan nie potłukły, bo szpetnie padały, choć ostro kute. Tak potem po gospodach leczyć je i obwiązywać musieliśmy coraz, choć się jednej godziny nie straciło napróżno, — i kiedyśmy do Wólki przybiegli w Wielki Czwartek na zaraniu, Grześ postrzegł pierwszy, iż się świece paliły wokoło tapczana, a na nim stryj już leżał.

Pusto, jak wymiótł, tylko tam nieco służby, stara klucznica, włodarz i trochę odartego wieśniactwa; owych przyjaciół, co go objadali, opijali i obierali ze wszystkiego — ani śladu. Boć też koniec owym zapustom, które nieboszczyk wyprawiać przywykł, a po kątach, śpiżarniach i komorach, jakby Tatarowie przeszli.

Kiedym owe świece żółte zobaczył i babki przy nieboszczyku, serce mi się ścisnęło. Zsiadłszy z konia, poszedłem wprost do izby, ukląkłem w nogach i począłem „Anioł Pański”.

Stryj, któregom dawno nie widział, straszliwie był zmieniony; twarzy i oczu mało co było znać, dla srogiej obrzękłości, a że go i ubrać nie mogli z tej samej przyczyny, więc był tylko poowijany w odzież ubogą i zszarzaną. Nędznie też a goło wyglądało dokoła, aż się serce ściskało, patrząc, i rozpłakałem się, widząc przykład na nim niestałości fortuny. Toć to ten dworek przez lat dwadzieścia nigdy nie pustował od wesołych przyjaciół i towarzyszów; a teraz, miły Boże, w ostatnim terminie i jednego z nich nie było, coby nieboszczykowi dotrzymał, tylko ja, przybyły zdaleka, o którym on słyszeć nie chciał za żywota.

Jeszczem był „Anioł Pański” nie dokończył, słyszę, klepie mnie ktoś po ramieniu: obracam się, patrzę: stoi pan Jacek i wyciąga ręce do mnie. Przeżegnawszy się więc, wyszliśmy na podwórze razem. Grześ jeszcze konie wodził, nie wiedząc, co począć z niemi.

Jął mnie ściskać stary przyjaciel ojca i matki, i zrazu się rozpłakał, że i słowa z niego dobyć nie mogłem, krom jednego:

— Jakże ty się masz?

— Co się tu stało? — pytam.

— A no, widzisz — powiada — śmierć, ultima linea rerum, przyszła i wymiotła śmiecie. Pouciekało od umarłego, co żywcem dla chleba się łasiło; objedli, opili i poszli. Dotrwał do ostatniej godziny jeden Wojakowski, który na Wólkę czyhał, a myślał, że mu ją zapisze. Nie wiem, co się stało nieboszczykowi p. Krzysztofowi, ale się uparł i testamentu żadnego zrobić nie chciał. A tak — dodał — z łaski bożej została ci się owa Wólka dziadowska.

Tegom się ja nie spodziewał, i rozpłakałem się znowu.

— Nie sądź — mówił dalej pan Jacek — żeby to wielkie były rzeczy: wioszczyna mała, są i długi, a czasu choroby obcy powynosili resztę mienia, tak, że ino cztery kąty i piec piąty zastaniesz; ale Bogu niech będą i za to dzięki!

Poszliśmy tedy po dworze i gospodarstwie, żeby zobaczyć, czy się co na pogrzeb da zebrać, a jam też zapasu nie miał. Jak żyw, takiej pustki i zniszczenia nie widziałem, dezolacji i ruiny. Nigdzie nic na zawinięcie palca, tak tam dotąd gospodarowano; a o co było spytać, to ten, to ów z przyjaciół zabrał, to temu, to innemu oddano, gdy już nieboszczyk sobą nie władnął i z izby się nie ruszał. Okrutne też opuszczenie wszędzie, jakby oddawna oka brakło i starania wszelkiego, ażeśmy z p. Jackiem gniewali się i płakali. Wyglądało ono niespodziane dziedzictwo, jak Arabia deserta. Gdym się, łamiąc ręce, frasował, pan Jacek rzecze do mnie:

— Dopóki i ziemi i ludzi, nie trzeba rozpaczać! Do wszystkiego się dochodzi.

Ale tu nieboszczyk na tapczanie, a i pogrzebu niema mu za co przystojnego zakupić. Pojechaliśmy zaraz do proboszcza; zaprezentowałem się i przyjął nas w sieniach, do izby nie prosząc, bo był na odjezdnem, ale z dobrą twarzą. Powiedział pan Jacek, o co nam chodzi i w jakim jesteśmy frasunku; on też, choćby z serca pomóc rad, nie był przy pieniądzach.

— Kawalerze mój — rzekł proboszcz — mały to frasunek. Pogrzeb przystojny będzie i bez grosza, toć mój obowiązek. Żyjemy z ołtarza, aleśmy też i ojcowie duchowni i bracia, więc się to po bratersku załata. A jeśli jegomości jakiemi dwustu złotyma wygodzić mogę, proszę je przyjąć na pierwsze potrzeby, to mi je oddacie.

Małom staruszka w rękę nie pocałował, coby też grzechem nie było, bo wielce poważny był i szanowny, a osoba duchowna. Wprowadził nas dopiero do izby, dobył talarami bitemi dwieście złotych i wyliczył zaraz. Chciałem siąść kwit pisać, ale nie dopuścił, i pod pozorem pośpiechu, bo konie stały zaprzężone u ganku, zwinął się, żegnając nas.

Duch wtedy w nas wstąpił, i powróciliśmy do Wólki nazad, myśleć około pogrzebu. Odprawił się przystojnie, bez zbytniej okazałości, ale też z wystawą nie ostatnią, a mało kto nań przybył, krom nas i ubóstwa. Z tych przyjaciół serdecznych, co to z Wólki nie wychodzili całe miesiące, nie było ani jednego.

Dopieroż, gdy się zadość uczyniło zmarłemu, poszliśmy z panem Jackiem spisać inwentarz i opatrzyć pozostałości. Nie było wiele roboty: tak czysto chodzili inni około zapasów wszelkich.

Przecież nie mogli wynieść doszczętu, i coś tam gdzieś się w kącie przyzostało. W izbie, w której nieboszczyk zwykł był siedzieć, gdzie i umarł nie na łożu, ale w krześle — stało jeszcze owo krzesło naprzeciw komina wygasłego, tak, jak je rzucili, nieboszczyka zdejmując. Przychodzimy tam z panem Jackiem, a ten powiada do mnie:

— Toby to wynieść na strych, bo i sprzęt niezdarny i pamiątka smutna.

A było siedzenie stare, skórą obite, wygniecione, bo na niem wiele lat przejęczał stryj, rzadko z niego schodząc. Odpowiem tedy przyjacielowi:

— Postawię w kącie, niechaj choć ta po nim zostanie tu pamięć.

A że nas było tylko dwóch w izbie, wzięliśmy za poręcz, aby je z drogi usunąć.

— O dla Boga! — krzyknie nagle pan Jacek — a toć to co?...

Patrzę, a on z pod materaca za kutas skórzany ciągnie trosik, który snąć na złą godzinę przy sobie trzymał nieboszczyk, nikomu o nim nie mówiąc ze strachu, aby mu i tego nie wyłudzili i nie odebrali.

Po worku znać było, że tam niemało czasu przeleżał. Szczęście, że go słudzy nie podpatrzyli, boby i to było przepadło; ale Pan Bóg uchował.

— Otóż waści na inkrutowiny — zawołał p. Jacek, i poczęliśmy liczyć.

Było czerwonych złotych ładnych, obrączkowych dwieście dwanaście, portugał jeden wielki, wagi dziesięciu, i pierścionek z oczkiem diamentowem, niezbyt wielkiem, jak małego grochu ziarno; na spodzie kartka zżółkła, z konotatką jakąś nieczytelną.

Wyraźną uczułem Opatrzność Bożą nad sobą, i pierwszą myślą moją było dać na nabożeństwo za duszę jego, proboszcza zaspokoić sowicie, a dalej dziury łatać, bo tu ich było więcej, niż wątku w tej nieszczęśliwej Wólce.

Że nas tam dwóch tylko było przy owem krześle, nikt historji trzosiku nie wiedział, bośmy o tem oba zamilczeli. Przemacał potem pan Jacek poduszki w siedzeniu i dobrze obrewidował je, ale już więcej nic się nie okazało. Znów tedy wstąpiło we mnie serce, żem się ochoczo wziął do gospodarstwa.

Ciężko mi szło w tej ruinie, a śpieszyć się też musiałem, jako tako urządzając, w pewnem przewidywaniu wojny z Turkiem; bo już była Rzeczpospolita pozwoliła na przymierze przeciwko niemu, i nieochybnie tego roku iść mieliśmy w ziemie cesarskie, które poganie plondrowali. Wszyscy się tego spodziewali, jam też ino czekał i wymawiać się nie myślałem cale, bo mi to mogło być dobrą okazją wysłużenia czegoś i pokazania się po kawalersku.

Tymczasem jednak, dłuższe uwolnienie otrzymawszy, wziąłem się z pomocą pana Jacka i za radą jego do roli, opatrzenia budynków i skupienia inwentarza. Ba, i nasienie jare kupić też musiałem: tak był śpichlerz wymieciony czysto; a sąsiedzi mnie, chudziny, nie pożałowali i dobrą wzięli cenę. Jeden pan Jacek, płać mu Boże, owsa dla koni pożyczył chętnem sercem, chociem go o to ani prosił.

Do sąsiadów, którzy nieboszczyka ze wszystkiego ogołocili pod pozorem przyjaźni dla niego, nie miałem ochoty jechać, ani znajomości robić, ale się znowu oprzeć niepodobna było tym, którzy przyjacielską dłoń wyciągali. A jak to człowieka zwykle nigdy ani jedna bieda nie spotka, ani jedno szczęście, bo się to oboje kupą trzyma, stało się tak i ze mną.

Na niedzielę Przewodnią pojechaliśmy z panem Jackiem do kościoła, gdzie tego dnia odpust był z okazji aniwersarza konsekracji. Frekwencję szlachty i ludu znaleźliśmy nadzwyczajną: tłok taki, że się prawie docisnąć było trudno. Nas przecie przez zakrystję wpuszczono, i stanęliśmy około wielkiego ołtarza. Nabożeństwo było solenne: nie mogłem też, jadąc na nie niemal po raz pierwszy, pokazać się ludziom ladajako; więc się tam z tłomoczka dobyło co lepsze, choć niezbyt wspaniałe, ale ochędożne. Uważałem, iż się postawie rycerskiej trochę przypatrywano, chociem się nie prezentował z całym rynsztunkiem pancernym, tyłkom szablę przypasał i obuszek w ręku miał, żeby się było na czem oprzeć... W czasie nabożeństwa, choć pobożny byłem, prawie mimowoli patrząc ku balustradzie, oddzielającej prezbiterjum, widzę niewiastę młodą, klęczącą, niezmiernej piękności i skromności. Mogę powiedzieć, że, inom ją ujrzał, serce mi wzięła. Miała coś w sobie i skromnego, i pańskiego razem, że się w niej wydawało i pochodzenie z krwi zacnej, i dusza wielka...

Myślę, że mi tam potem, Panie odpuść grzech, z pacierzem się plątało i nie szło raźnie, bom już oczu od tego obrazu oderwać nie mógł. Postrzegł to pan Jacek. Wychodzimy z kościoła, a ten mi w ucho kładzie:

— A cóżeś to waszeć tak do starościanki Heleny był pobożny, więcej niż do wielkiego ołtarza?

Skonfundował mnie mocno; — powiadam:

— Gdzie? Jaka?

— Ale, nie udawajże niewinnego — rzecze — klęczała przy galerji... musisz ją znać.

— Jako żywo — mówię — pierwszy ją raz oczy moje oglądały, ale pewnie do śmierci nie zapomnę.

— Tylko się tam daremnie nie zwracaj z afektem — odparł na to Jacek — senatorski dom, buta wielka, trzech braci zawadjaków, starających się ćma, bo posag pański, i zapisy tam jakieś. Bracia jej chudemu pachołkowi nic dadzą.

Wstrząsnąłem ramionami, a tuż, widzę, kroczy banda cała na probostwo, kędyśmy też szli. Jacek mnie w łokieć trąca.

— Otóż i oni, panowie Nałęcze...

Poszliśmy do księdza na kieliszek wódki i zakąskę, bo taki już był zwyczaj w tej parafji, że lubił mieć u siebie ludzi.

Na probostwie izba pełna. Kobietom i mężczyznom zastawiono stoły, co kto chce, ale skromnie... Widzę, i moja owa kościelna znajomość, panna starościanka, ze starszą panią nadchodzi, i wszyscy ją gonią oczyma. Tu mi się dopiero wydała jeszcze cudowniejszą.

Na mnie, jako na nowego człowieka, obróciły się wejrzenia ciekawych; spostrzegli, żem też nieladajako wyglądał, i poczęli się potrosze garnąć ku mnie. P. Jacek mnie swoim prezentował, ci drugim; wszczęła się rozmowa o wojsku, o towarzystwie, bo tam niejeden miał i znajomego, i krewniaka, więc pytań i ciekawości było dosyć. Patrzę, przystępują też i starościce, we trzech do nas, a z nimi drab okrutny, pan Florjan Chabrzyński, o którym słyszałem już, że był pierwszym rębaczem na okolicę i zwady szukał chętnie. Poznajomili się ze mną bardzo grzecznie, gadamy; wtem jeden z nich, młodszy, zaprasza do siebie na obiad. Nie wiedziałem, że wszyscy i z siostrą mieszkają razem, ale powodu odmówienia nie było; pana Jacka też wzięto.

Pojechaliśmy wszyscy, jak kto stał, do zamku ich o półtorej mili. Rezydencja była pańska, dwór wielki, w domu honeste wszystko i zamożnie. Zaraz mnie tedy przedstawili i siostrze, i kobietom innym, i godnej matronie, pani podczaszynie, o której wiele już wprzódy słyszałem. Ta mnie też zaprosiła, abym ją odwiedził.

Niewielem się do starościanki mógł zbliżyć, alem w nią, jak w tęczę patrzał, dla nadzwyczajnej jej piękności. Widziało się po świecie niewiast wiele, takiej przecie nigdy. Wspaniałość i łagodność połączone w niej były mirabiliter. Świeciła tam wśród niewiast, gdyby gwiazda. Miałem zręczność kilka słów przemówić, i oczarowany zostałem. Całe poobiedzie trwały zabawy rycerskie, ścigania się, strzelania z łuku, z fuzyj i muszkietów, z pistoletów i t. p. Mnie obuszek mój, com go był tak, jak z przypadku, wziął, jadąc, kazawszy Grzesiowi przyczepić do siodła, bardzo usłużył. Umiałem z nim tak dokazywać, jak nikt, a byłem przywykły do jego wagi i rzucałem, jak trzcinką, choć drugi ledwo co mógł dźwignąć. Admirowali więc szczerze tę sztukę, a niemniej, kiedym im pokazał, jak to się z łuku strzela, bo żaden tam tego nie umiał. Bawili się kuszą i strzałami, gdyby dzieci; dopiero ich nauczyłem, że w tem sztuka jest, a można tak dobrze w cel wystrzelić, jak i kulą.

Już nie wiem, czy im miło było, że może zręczniejszym nad nich w kawalerskich popisach okazałem się, ale musieli mi przyznać, żem niedarmo żołnierzem się nazywał.

Poczęli pod wieczór pić i dokazywać, w czem już nie dopisałem im do końca, i wynieśliśmy się z panem Jackiem nieznacznie. Gonili nas podobno, ale nie złapali.

Już tedy potem do starościców zaprosin było bez końca, że się im i obronić stało rzeczą niełatwą, zwłaszcza, że mnie tam owe piękne oczy ciągnęły. Trafiało się i tak, żem prawie sam na sam z panną zostawał i z ochmistrzynią jej, bo matki nie miała, i konwersowaliśmy z wielką przyjemnością, gdyż panna była tak rozumna, jak piękna, a mowę miała tak gładką, jako lice. Tyleż, mogę rzec, szczęścia miałem w tym domu, co z nią, bo panowie bracia wkrótce krzywo na mnie patrzeć zaczęli. Ale na to się niewiele zważało, chociaż, iłem razy pomyślał, że mnie zły humor panów braci z tego raju wygnać może, ciężko mi było.

Gdy się to dzieje, a ja wioszczynę moją z tego trzosika porządkuję, i konie kupuję, i sprzęciku trochę różnego, już tedy coraz wojna owa, z wiosny zapowiadana, bliżej a bliżej — więc i do chorągwi wzywają... Ale napisałem do porucznika, że się na czas stawię.

Tymczasem do starościanki się jeździło, a z braćmi zabawiało, jak to młodzież zwykła. Tylko z nimi już nie pierwszym obyczajem, bo mi widoczniej coraz okazywać poczynali, że niespełna radzi byli, kiedym się do siostry przysiadał. Wszelako już mnie to odepchnąć nie mogło, bo mi tam jakoś bardzo szło szczęśliwie, i w niedługim przeciągu czasu przyszło do tego, iżem jej wyznał miłość moją, za co się nie rozgniewała cale, i otrzymałem tylko odpowiedź:

— Niechże ten afekt będzie stateczny, bo on niemało obojgu nam zmartwienia i trudności przyczyni...

Jakoż się nie omyliła.

Już jak się raz te pierwsze lody połamały, tośmy konfidencjonalnie naradzili się, jak sobie poczynać, aby to do skutku przyprowadzić; i stanęło na naradzie, iż czekać potrzeba, nie przynaglając.

Najpierwsza ze wszystkich dostrzegła, co się święci, pani podczaszyna, która starościankę Helenę kochała, jak własną córkę; a że u niej miałem względy, okazała i w tem łaskawość swą dla mnie, radząc cierpliwość i wytrwanie.

Już codzień gęściej mówiono o wyprawie pod Wiedeń, ku któremu wojska tureckie pod wodzą wezyra wielkiego, Kara Mustafy, dążyły, aby go oblec i zdobyć. Dochodziły wieści z Warszawy o wielkich przygotowaniach, a Lubomirski przodem miał ciągnąć na posiłek, nimby sam król wyruszy! z resztą wojska. Byli tacy jednak, co do ostatniej chwili rezolucji królewskiej nie dowierzali, gdyż się tam na dworze różne opinje ścierały i wpływy ważyły.

W tym składzie rzeczy, który opisałem, niebardzo mi może w smak było iść karku nastawić; ale czułem się, jako inni, miles christianus. Ino też, miły Boże, myślałem, coby się z tą wszystką moją imprezą stało, gdyby wojna wybiegła i przydłuższa być miała, jak się tego po nieprzyjaciela uporze i sile spodziewać było można! W Wólce bez mała wszystko jeszcze do góry nogami, jak nieboszczyk stryj zostawił, i gospodarstwa ledwiem dotknąć miał czas... A moja starościanka!...

Pojechałem w tej alteracji do pana Jacka, gdziem kompanję zastał dosyć liczną a poważną, niemal całe sąsiedztwo, a tu właśnie pan Szemesz, podsędek piński, przywiózł znowu ponowną relację, iż lada chwila ruszać przyjdzie, że już się i dwór królewski sposobi. Więc się tylko westchnęło — a zresztą, co ma być — sit nomen Domini benedictum. Wszelako nie mogę powiedzieć, żeby mi z tego wszystkiego bardzo na sercu nie było tęskno.

Rozmowy około tego były różne, a sądy też, jak to u nas nie nowina, niezbyt zgodne. Mówili jedni: iść na Turka: drudzy — przeciwnie, że przymierze utrzymać należało, a rakuskiemu domowi, którego wdzięczność wątpliwą, sukursu nie dawać.

Kiedy pan Szemesz wszedł do komory, w której siedzieliśmy, popijając wino, atoli skromnie, a zawołał od progu: — „Panowie bracia, wici niosę: larum bije trąba wojenna. Na poganina z królem!” — uważałem, że niejednemu, jak mnie, twarz pobladła i oko się zaćmiło. I była chwila milczenia, jak makiem zasiał... Dopieroż, gdy pan Jacek, który sam z Turki i Tatary się ścierał, podniósłszy kielich, zawołał: — „Pijemy tedy na zgubę pogan, a podniesienie imienia chrześcijańskiego!...” — wszyscy mu zawtórowali ochotnie.

Na powitanie Szemesza, a dla lepszej fantazji, bo tam dużo było z pod różnych chorągwi panów szlachty, kazał pan Jacek, co u niego rzadko, beczułkę zatoczyć do komina i przynieść kielich sporszy. Gdy kolej z naciskiem iść poczęła, a na dobre ku pijatyce się miało, wyniosłem się chyłkiem, i o białym już dniu powróciłem do Wólki.

A jak to wszystko w człowieku od chwili zależy! Kiedym w dziedziniec wjeżdżał, jakby inaczej mi się wszystko tu wydawało, taki mnie żal ścisnął, że to porzucić przyjdzie, mało co tknąwszy. A tu tyle do roboty zostawało! Gdziem spojrzał, jeszcze ku mnie wyzierała nędza i bieda: obory przez bydło ze strzech poobjadane, płoty poobalane... tam ściana koślawa, tu kałuża szpetna...

Miałby tu człek, myślało się, i co poczynać i czem się pocieszyć, gdyby na złote jabłko tę miłą, acz małą Wóleczkę przerobił. Ale nie jako Ty, Panie Boże, rozkażesz. Sit nomen Domini benedictum!

Było to, jak dziś pomnę, dnia dziesiątego julii, dzień gorący. Gdziem spojrzał, to mi się omina wojenne nawijały. Z biesiady owej wesołej powróciwszy na zaraniu, nie było się czasu kłaść; słońce wschodziło, trochem się obmył i ruszyłem do gospodarstwa... Tylko ja na próg, patrzę... na samym gościńcu dwa jastrzęby się tłuką, aż z nich pierze leci, a to tak blisko dworu, żem się już chciał strzelby chwycić, aby ich jedną kulą pogodzić; ale, jakoś się rozerwawszy, poleciały. Poszedłem do stajni konie opatrzyć, bo to potrzeba będzie i pod siebie ze dwa, i pod pocztowych, i pod wozik niezgorszych, aby na wypadek postrzelenia lub zdechu wyprząc można pod kulbakę. Siwy mój, którego chowałem nietkniętym, aby sobie dobrze wypoczął i boki wypełnił — a stał dawno chmurny, z głową zwieszoną — kiedym przemówił do niego, począł rżeć i nogą kopać, aż się rwąc do mnie... Więc w ekspektatywie podróży kazałem mu jeszcze dać obrok lepszy i wszystkie szkapy opatrzeć a pokuć, aby w skok były gotowe, jeśliby nas na wyprawę zawołano.

Serce mi uderzyło, alem westchnął, kiedy stanęło mi przed oczami, co tu porzucić przyjdzie.

A no, wola boża. Gdy, tak myśląc, wchodzę do dworu, wpada za mną Grześ, wołając, iż gości widać w ulicy. Obróciłem się, patrzę... konnych dwóch i służby kilkoro prosto wali we wrota. Poznałem starszego brata starościanki i tego Heroda, Florjana, co to nie stąpi, ażeby burdy nie spłatał. Pomyślałem zaraz, iż coś w tem być musi, kiedy ci goście moją strzechę słomianą nawiedzać raczą; bo ostatnim razem, gdym był u nich, kwaśno na mnie spoglądali i jeden mi bryzgał słówkami, ażem kipiał. No, ale gość, to gość, ma swe prawa. Wyszedłem na ganek i słyszę już z sieni, jak Florjan, na kulbace siedząc, krzyczy do Grzesia:

— Jest pan doma?

Wyszedłem: — Czołem — czołem! — Zsiadają z koni ku mnie; proszę, aby je do stajni odesłali, a starościc odpowiada:

— Nie; pojedziemy zaraz dalej, tylko słówko przemówić trzeba...

Proszę ich do środka: jakoś się zawahali, ale przecież chorąży nie pogardził ubogą chatą i wszedł, a za nim p. Florjan. Wprowadziłem ich do pierwszej izby, siedzieć proszę, ale widzę, że szepcą coś do siebie, jakby się naradzali... Kazałem wyrostkowi podać flaszę wódki i przekąskę; oni się przeciągają po drodze, a na mnie prawie ani spojrzą. Myślę sobie: a długoż to tam tego będzie? Wreszcie począłem o tem i o owem, aż chorąży się odzywa:

— Jakżeś tam waszmość ze swej Wólki rad, czy nie?...

— Czemubym nie miał być rad? — rzekłem. Naprzód, że to dziadowska chata nasza; powtóre, że to mi, jak z nieba, spadło po stryju... a ot, jest za co ręce zaczepić.

Pan Florjan, wciąż chodząc po izbie i przypatrując się to tu, to owdzie po kątach z taką miną, jakby chciał szydzić, podśpiewywał.

— Ej, mospanie! — rzekł — niewielkież to włości odziedziczyłeś; wioszczyna mała, a jeszcze ją za nieboszczyka wyssali dobrze, ino kości zostały.

Tknęło mnie to do żywego, tem bardziej, że w domu własnym, gdzie się przecie i nie godziło przymawiać.

Rzeknę więc:

— Miłościwy panie a bracie, jak co komu... Nie myślę ja przed światem udawać tego, kim nie jestem: ubogim byłem, to mi i ten zagon miły. Szlachcicowi i tego dosyć, choć panuby mało; a na onych kościach, o których mówicie, może zczasem i mięso porośnie.

— Ale co to mi za folwark! — dodał pan Florjan — Maciek zarobił, Maciek zjadł, na dwa dni z wczorajszym...

Jeszczem się wstrzymywał, i rzeknę mu:

— Ha, no! Co komu Pan Bóg dał. Sit nomen Domini benedictum. Masz waszmość zapewne dobra większe, cieszże się niemi, a drugim do małego smaku nie psuj! Widywaliśmy też niejednego, co posiadał większe włości, niż wy, a poszedł z torbami; widywaliśmy i uboższych ode mnie, co do wielkich dóbr przychodzili.

Przycichli tedy, a chorąży się odezwie, spojrzawszy na towarzysza:

— Mówmy-no o tej sprawie, co nas tu przywiodła.

— Jest tedy sprawa? — pytam.

— A jest — rzecze brat. — Co rychlej z nią, to lepiej.

Milczę tedy, czekając.

— Oto — rzecze — uprosiłem ja pana Florjana na świadki, iż nie w złej myśli, ani bym waszmości chybiać miał, przyjeżdżam; ale się nam rozmówić potrzeba. W bawełnę obwijać nie będę. Waćpan, panie Janie, bywałeś w domu naszym, gdzie jako zacnego kawalera i miłego sąsiada przyjmowaliśmy go ochotnie z serca. A no, coś się z tego święci, czemubyśmy nieradzi byli. Mów waszmość szczerze, czy myślisz o naszej siostrze?

— Dlaczegożbym miał się zapierać? — rzekłem. — Jeśli afekt swój skłoni ku mnie, miałbym się za wielce szczęśliwego, gdybym rękę panny starościanki pozyskał.

Na to zerwie się chorąży z pasją.

— Otóż wara o tem myśleć, mospaneńku! Nie ujmuję mu ani szlacheckiej godności, ani przymiotów, ale za wysokie progi na waścine nogi! Senatorska wnuczka, siostra nasza, panna posażna, znajdzie łatwo sobie równego.

Ażem gniewem buchnął na tę impozycję. Plunę przed niego i rzeknę:

— A co mi to waszmość prawisz? Czy toby i w moim domu nie znalazło się krzesło albo i buława, gdybyśmy poszukali? Żem ubogi, tego się ani wstydzę, ani zaprę; waćpanowie też przecie siostry przemocą zamąż nie wydacie.

Pan Florjan przystąpiwszy do mnie, jak jest drab wielki, myślał, że nastraszy, i szepcze:

— Panie Janie, usłuchajcie dobrej rady, bo gorzej być może!

— Jak to waszmość rozumiesz? — spytam.

— Bierz, jako sobie chcesz! — rzekł.

— Na wszystkom gotów — powiadam — tylko znowu mnie waszmość ani jeden, ani drugi strachem nie odsadzicie...

— A kiedy ja, jako starszy brat, waszeci dom nasz wypowiem? — zawołał chorąży.

— Dziwna rzecz — rzekłem, śmiejąc się — żeby kto, pod czyjąć strzechę wlazłszy, swój dom w jego domu wypowiadał.

I począłem, ująwszy się w boki, przedrwiwać.

— Kochanku — przerwie mi Florjan, biorąc za rękę — nie śmiej się, ino słuchaj! Maluczkim jesteś człowieczkiem i nietutejszym; niedawnoś tu między nas wlazł, siedźże cicho!

— Tak uczynię, jak zechcę — rzeknę z fantazją, bo mi już ta ich buta naprzykrzać się zaczynała. — A waszmoście też róbcie, jak się patrzy!

Jęli się tedy zaraz do czapek. Nie wstrzymywałem. Na progu już powiada chorąży:

— Czyś mnie waszmość dobrze zrozumiał?

— Nie — rzeknę; — bo, kto nierozumnie prawi, tego zrozumieć niełatwo.

— Ino nie wyzywaj licha, póki śpi — woła Florjan — bo ja ci bakałarza sprowadzę!...

— Choćby się licho obudziło, to się nie zlęknę — krzyknąłem — a bakałarzowi mogę też dać nauczkę.

Działo się to w samym progu; ano, patrzę ku oknu: sadzi na bułanym Zegrzda prosto do ganku... Pomyślałem w duchu: „Pan Bóg go tu wyraźnie zsyła!” i przybyło mi serca dużo.

Florjan porywa mnie za rękę i woła:

— Dobywaj szabli, to się sprobujemy! Wypiszę ja waści komentarz na czole, co go będziesz miesiąc sylabizował!

— Ino nie tu — zawołałem. — Gośćmi dla mnie jesteście, a u mnie po staremu: nie biją gościa, ani łają. Chcecie się spróbować, nie od tegom, ale proszę za granicę!

— To podobno niedaleko, jak kijem cisnąć? — spytał, szydząc, Florjan.

— W istocie — rzeknę, — tyle, ile potrzeba, abyś waszmość parę Zdrowasiek odmówił na intencję tego sukcesu...

Wtem wpada Zegrzda; mało się na Florjana nie zwalił, z takim impetem szedł, już trochę rozmowy usłyszawszy, że się do szabel miało. Jemu w to graj, nie może być lepiej. Ci, jak go zobaczyli, ino po sobie zerknęli, ale mnie serca przybyło — i trzymam za słowo...

— Dobrześ mi tu spadł — wołam do Zegrzdy — biorę waszmości za świadka, iż mnie tu we własnym domu obrażono i zmuszono do szabli. Alem starego obyczaju pamiętny, gość mi święty; proszę na granicę! Zegrzdo kochany, będziesz mi przyjacielem?

— Będę z serca i duszy — rzekł.

Skinąłem na wyrostka, który tam poza drzwiami był:

— Dawaj szable!

Zegrzda, upatrzywszy stojącą flaszę na stole, poszedł się napić; ci już na koń siadali, ale jakoś milczący; woleliby byli nie mieć świadka. Wyprowadziłem w sanek Zegrzdę i mówię:

— Jeszcze raz biorę waszmości za świadka, miły panie bracie, jako ci ichmoście najechali na dom mój, aby mnie pokrzywdzić lekkiemi słowy. Niesłychana to jest rzecz i nieszlachecka, mówię śmiało. A no, wolę bożą szanuję, która ludzi używa za narzędzia. Wyzwany będąc w domu własnym, obu waszmościom służę, jeśli potrzeba.

Zmilczeli; siedzą na kulbakach i wąsy gryzą. Zegrzda, jak nigdy gadatliwy nie jest, tak i tu, ino się po szabli uderzył, czapki poprawił i oko jedno przymrużył drwiąco, a tuż wodze w garść i już siedzi na siodle.

— Dawaj mi siwego! — krzyczę na Grzesia — wskok uzdę mu zarzuć i derę, choćby bez kulbaki.

Ręce mi się aż trzęsły. Przypasałem do boku swoją zwyczajną na taki raz, starą indyczkę, która już niejednemu dała się we znaki. Ci na koniach wszyscy stoją, a tu, jak z bicza trząsł, i dla mnie też ze stajni siwego kłusem wiodą, a ten leci, ogona odsadziwszy, tak ochoczo, jakby mnie z pół roku nie widział. Skoczyłem nań, choć nie był osiodłany, tylko mi kilimek popręgą przymocowali, i ruszam szparko z kopyta. Jedziemy milczący... Widzę, że, co mnie fantazja rośnie, to im ubywa.

Wskazałem ręką lasek. Poszliśmy wyciągniętym kłusem wszyscy; a miałem i tę satysfakcję, że ich konie za mną siano wiozły. Pierwszy przybiłem do mety; zsiadłem nade drogą u Bożej Męki i przeżegnałem się, westchnąwszy do Zbawiciela i Matki Jego, aby mnie, pokrzywdzonego we własnym domu, na pohańbienie nie dała...

Był krótki spór, czy się konno lub pieszo potykać mamy, ale woleli na szable i piechotą. Wyrwał się najprzód ów Herod na mnie.

Zegrzda, jak stał zboku, powiada do chorążego pod nosem:

A cóżto, my próżnować będziemy? Ja chorążemu służę, jeśli wola i łaska.

I już się miał do szabli.

— Nie mam do waszmości żadnej urazy — odparł chorąży — lecz kielicha i szabli nie odpycham...

Alem ja, posłyszawszy, wszedł między nich.

— Za pozwoleniem. Moglibyście — mówię do Zegrzdy — uczynić chorążego niezdolnym do walki, a toć ja się przecie potykać z nim mam prawo. Zatem prioritas przy mnie.

A pan Florjan, śmiejąc się, zdala woła:

— Nie bądź-no tak skory, a gorąco kąpany! Nie zjesz nas przecie obu; za mało masz gęby; będzie ci, myślę, jednego dosyć, albo i za wiele. Ja cię odprawię, jak należy.

— Wszystko to w bożej mocy — odpowiadam. Jeśli się to stanie, o czem nikt z nas jeszcze nie wie, będzie na szable ichmościom czasu dosyć — ale ja moich praw bronić muszę.

— Słuszna rzecz — rzekł Zegrzda. — Poczekam.

I włożył swój smyczek do futerału.

Dochodzimy tedy z drabem owym na ścieżkę suchą; dobrze miejsce opatrzywszy, dobyliśmy szabel, zrobiłem krzyż przed sobą i wołam:

— Panie Boże żywy! Widziałeś krzywdę moją, bądź sam jej mścicielem! Twym się wyrokom poddaję.

— Nie módl się tam, mnichu, a broń się!

Złożyliśmy się raz — nic; drugi raz — darmo. Ten, chcąc mię ciąć zamachem wielkim, oślizgnął się jedną nogą, i widzę, jakem go tylko macnął, leci wtył. Ja go przez łeb; nim się uchwycił, ja go drugi raz! Krew mu oczy zalewa i już krzyczy:

— Dosyć! Dosyć!

— Widzisz — zawołałem, płazem go jeszcze dobrze po plecach poczęstowawszy — że przyszła kreska na Matyska.

Dałem mu tedy pokój: siadł na murawie i nuż, mrucząc, do chust, do wody i plastrów z sakiew... a ja do chorążego się zwracam i wołam:

— Służka jegomości!

Jakoś, widzę, zbladł nieco, nie taki już butny. Ale go gniew pochwycił, i sadzi na mnie, ledwiem się miał czas zasłonić. Dopiero, jak się zaczniemy siec a rąbać, aż szable jęczą, skry się sypią; ale ani ten temu, ani ów drugiemu nic zrobić nie może. Zegrzda tylko stoi i dziwuje się. Mnie już i ręka drżeć zaczęła, bom i nocy nie dospał, i sił spełna nie było. Myślę sobie, westchnąwszy do Św. Jana Nepomucena, orędownika mego, patrona dobrej sławy: — „Pomóż a ratuj!” — I w tym samym momencie, pochwyciwszy zręcznie sposobność, płatnę po ręku, aż mu szablę wytrąciłem, i palec wisi tylko na skórze. Krzyknął: „Jezus, Marja!” pochwycił się za okaleczoną rękę, a jam skoczył i stoję.

— Gdybym miał z kawalerami dobrymi sprawę — zawołałem — wiedziałbym, jak począć: prosiłbym was pod tę ubogą strzechę, pod którąście przyjechali biedzie mojej urągać, a dom mi swój wymawiać. Ale tych, co mnie od siebie pędzą, ufając w butę swoją, ani śmiem, ani chcę ujmować. Bywajcie waszmość zdrowi, a pamiętajcie, że jakoście doświadczyli, iż się Pan Bóg za niewinnością ujmuje, tak ujrzycie, że dumą gardzi i karci ją.

Siedliśmy na konie z Zegrzdą i stępa pojechaliśmy do domu, zostawiwszy tam ich z ludźmi, żeby się lizali, jak chcą.

Dał tedy Pan Bóg wiktorję, ale niewesołą, bo, myśląc, że Helusi mej najdroższej widzieć nie będę, i że mi ten dom zaparto, który był sercu memu najmilszy, tylkom nie płakał. Zegrzda, widząc mnie posępnym, rzekł, wracając:

— Bądź dobrej myśli, wszystko się to jeszcze odmienić może. Wiem, o co szło. Strachy na lachy.

Ja mu na to:

— Juściż, tam noga moja nie postanie więcej.

— Sami cię oni jeszcze może prosić będą.

Wróciliśmy do domu, gdzie przyjaciela przyjąłem, jakem mógł i umiał, bo mi swem przybyciem dogodził bardzo.

Cały dzień do nocy przegadaliśmy, więcej ja, niż on, bo był obyczajem swoim milczący. Tylkom to z niego dobył, że już na dobre o wyprawie wszyscy mówią, że też nam lada chwila potrzeba, nie mieszkając, pod chorągwie, bo będą jedne wici za troje. A tak się skończył zwycięstwem dla mnie ten dzień, który mógł być pohańbieniem.

Jedenastego julii jeszcze mi się przyzostał Zegrzda i jakoś mu się trochę gęba rozwiązała, gdy począł o starościńskim domu opowiadać. Senatorski ród, ale siła dopustu bożego przezeń przechodziło. Dziad panny mej, a ojciec starosty, ożenił się był na Śląsku z Niemką, panną Opelsdorfówną, szlachcianką, niema co mówić, bo i z grafskim tytułem, ale kobietą dziwaczną i więcej podobno lubiącą świat, niżby zamężnej niewieście przystało. Syn jego, znalazłszy po myśli pannę, także Ślązaczkę, stamtąd ją sobie przywiózł. Z małżeństwa tego czworo Bóg dał potomstwa: trzech ichmościów Nałęczów i córkę, moją bogdankę, pannę Helenę. A no, prawie szczęściem było dla dzieci, że matka zawczasu zmarła, bo je już swoi wychowali, szczególniej córkę, którą krewna ojcowska, bardzo bogata a bezdzietna, wziąwszy małą, prawie za własne dziecko przysposobiła i wychowała, majątek jej też znaczny bardzo po sobie zostawiwszy. Więc tak z matki i z ojca, jako z zapisu opiekunki, panna starościanka więcej miała nawet, niż bracia, których trzech na substancję po ojcu było. A to nieszczęsne bogactwo sprawiło, że tam jako o koronę się dobijali przez braci konkurenci, ludzie wszystko bogaci, renomowani, znacznych rodów i fortun niemałych.

Ichmość panowie starościce, że doma przy ojcu rośli, w wielkiej dumie i swawoli się wychowali. Można rzec, na senatorskie wilki to wypędziło: buta ogromna, marnotrawstwo wielkie, rycerstwa prawdziwego i bojaźni bożej mało, a dumy i pychy do zbytku.

Nadszastało się też majętności przez różne ekscesy i pono chciałoby się siostrę tak wydać, aby posagu nie płacić, aby wiano na majętności zapisał jegomość, nie odbierając, a panowie bracia znowu mieli co po trybunałach i zjazdach rozrzucać. Ale Pan Bóg sieroty obrońca.

Odjechał Zegrzda ku wieczorowi, a choć małomówny, przecie mu język świerzbiał, że się wygadał o potykaniu się mojem ze starościcem i Herodem. Rozeszło się to piorunem po okolicy, a że ichmościów niespełna szlachta lubiła, ten i ów przybiegł winszować, żem rozumu nauczył, i radość była powszechna, i mnie omal na ręku nie nosili.

Przyjechali zaraz pan Grabowski i Sierociński, i nuż ściskać i całować.

— Bóg ci zapłać! Toś się gracko spisał! Powetowałeś honoru swojego i naszego. Będą na przyszłość ostrożniejsi ze szlachtą. A waszmości, nowo tu przybyłemu, posłuży to wielce, żeś sobie w kaszę napluć nie dał.

Zegrzda też rozniósł, jak się to stało, iż byłem cierpliwy i zimnej krwi do samego ostatka, a oni sobie lekko ważyli człowieka rycerskiego stanu, pomiatając nim tylko dla jego ubóstwa.

Byłoby mi to zwycięstwo na inkrutowiny między bracią szlachtą bardzo na rękę, gdyby goryczy nie dolewała myśl, żem już starościanki widzieć nie miał, ani się zbliżyć mógł do niej. Boćby mnie byli rozsiekali z gniewu, tak się odgrażali, gdybym się im na ich podwórzu pokazał.

Myślałem tedy: albo ją jeszcze spotkam w kościele, lub już nigdzie, póki Bóg łaską Swą rzeczy nie odmieni. A oto i listy, wzywające do powrotu pod chorągiew, nadeszły, i nie było co myśleć, tylko na koń co najśpieszniej, aby wstydu nie pić, ostatnim będąc.

Naradzaliśmy się tylko z Grabowskim i Zegrzdą, jak się wybrać. Jam chciał jak najszczuplejszym dworem, by w takiem ciągnieniu, przez cudze zwłaszcza kraje, a Bóg wie, jakie drogi, nie zawadzać obozem i taboru za sobą nie wlec, coby nas ociągał. Wszyscy się na to zgodzili, żem miał słuszność; ale, jak przychodziło do pakunku, tego i owego żal porzucić, to i owo zda się; pacholik wepchnie węzełek, ktoś beczułkę, jeszcze to, jeszcze tamto... i góry się zbierają, a rycerz wygląda, jakby kotary wlókł za sobą. Jam jeden tylko dobrze kuty wózek węgierski wziąć postanowił; a była w nim zbroiczka druga, lżejsza, trochę szat, trochę szmat, mało co zapasu na głodne dni — i po wszystkiem. „Słonina a jagły, dosyć na czas nagły”.

Już tedy lada godzina ciągnąć było potrzeba, a tu serce podszeptywało, aby ją jeszcze raz choć ujrzeć... Tożem rychtował, pakował, a wciąż się zdało, że tego i owego brak, aby chwilę jeszcze wyjazd opóźnić.

Anim przeczuł, jak mnie Pan Bóg w łasce Swej miał pocieszyć.

Kazawszy jeszcze osie zapaśne i kół parę okuć, wstrzymałem się dzień, dlatego, żem poniedziałku nie lubił do wyjazdu i w kalendarzu był feralis. Dawszy tedy na mszę świętą przed ołtarzem Św. Stanisława, do którego tem większe mam nabożeństwo, że mu mojej krwi ludzie wyrządzili krzywdę — pojechałem raniusieńko jej wysłuchać. Powracam do Wólki, a tu mi Grześ daje znać w progu o posłańcu od podczaszyny, którego pod nieobecność moją — bo chłopiec niegłupi — przyjął przystojnie i utraktował. Tknął mnie zaraz ten poseł, że to tam nic złego być nie mogło, chyba dobre. Wszedłem do izby, patrzę... a tu Jeremi, podczaszyny zaufany, człek poczciwy z kośćmi, prawa ręka w domu, który mnie też kochał zawsze. A jako mnie zobaczył, skłoniwszy się, powiada, że podczaszyna zaprasza na rozmowę i z obiadem czeka, abym zaraz pośpieszał i niedługo mieszkał, boby się pieczyste na rożnie wysuszyło. Uczęstowawszy jeszcze i uściskawszy posła, kazałem sobie podać karego podjezdka, bom siwego przeciw podróży oszczędzał; chciałem, aby się wystał i wypoczął. Mało co około ubioru poprawiwszy, puściłem się do Sorokowa.

Jeremi, że wózkiem jechał, wtyle pozostał, bom, drogi nie pilnując, miedzami się puścił, aby prędzej. Nierazem to ja sobie myślał, czy też gdzie na świecie trafi się tyle osobliwszych dworów i ludzi osobliwych, co tu, u nas. A wszystko to serce czyni, które jest wielkie, i fantazja, która jest niemała. Niechżeby mi kto pokazał taki wdowi dwór u obcych, jako był tej zacnej pani podczaszyny, albo tak osobliwe życie, jako jej było. Młodo zamąż poszedłszy, męża na wojnie, a sześcioro dzieci w kolebkach utraciła, sama jedna została na świecie, piękną jeszcze, młodą i bogatą. Ludzie dla niej głowy tracili: przecież sobie żywot prawdziwie wdowi obrała. Ubrawszy się w żałobę i odprawiwszy wszystkich ichmościów, poczęła po swej myśli życie prawdziwie święte.

Opatrznością też dla okolicy stała się podczaszyna. I oto już lat dwadzieścia naówczas było, od kiedy się ten porządek osobliwszy u niej zaprowadził, a trwał niewzruszony.

Nie było rodziny — stworzyła ją sobie jejmość; dwadzieścia panien szlacheckich na wychowaniu miała zawsze, gdyby w klasztorze, tylko weselej, niż za klauzurą. Wszystko to brało się ze szlachty ubogiej, a na żony i gospodynie dla szlachty chowało. I co jedną wydała, a wesele jej sprawiła, ciągnęło zaraz kilka na to miejsce.

W zamku nikogo, tylko siwowłose starce, fraucymer ten osobliwy i ona, kapelan starowina i ochmistrzyni. Kiedy to tam do stołu siędzie wszystko, gdyby wianek z róż i lilij, podczaszyna jak królowa wygląda pośród tego dworu. Tak, nie mając swoich dzieci, przybrała sobie cudze, a opiekuje się niemi, jakby w istocie własne jej były, i, chociaż już zamąż powychodziły, o każdą swą wychowankę dowiaduje się, pomaga, obsyła. To też podczaszynę kochają wszyscy, a uboga szlachta porąbaćby się za nią dała. I nie znudzi się tam nikt w tym klasztorze jej: mimo rygoru takie wesele a ochota wszystkim z oczu patrzy; ano święte i pobożne wesele. W zapusty przystojna młodzież i skrzypki się znajdą, ale pod okiem dobrodziejki i skromnie; dom też niepusty zwykle, a biedny szlachcic, szukający skromnej i poczciwej towarzyszki, jak w dym goni do Sorokowa, do podczaszyny. Niemało ich też w okolicy, co się z temi podczaszankami pożenili (bo je tam wszyscy tak nazywają), a żaden nie żałował.

Tylkom z karego zsiadł, a z pyłu się otrząsł trochę, słyszę... aż tu na obiad dzwonią i białe gąski z małego dworu ciągną, a stary dworzanin, który w ganku stał, prosi mnie, że podczaszyna w sali czeka z barszczem. Skoczyłem tedy do ucałowania ręki staruszki, już tu wszystkich znajdując uszykowanych wedle stołu, samą panią w czarnym kwefie (bo tak całe życie chadzała), ochmistrzynię, panią Zuwalską, staruszka kapelana i wszystkie panny. Okrom tych, które przy stole siedzieć miały, zkolei były wyznaczone jedna do gospodarstwa kuchennego tego dnia, druga do przyjęcia i zastawy; dziewczęta wiejskie posługiwały, sposobiące się na szwaczki i kucharki... ano, królestwo amazonek, gdyby nie nas dwóch z kapelanem. A śliczności, jak to wyglądało, gdyby wojsko jednako umundurowane, podzielone, z jednakiemi wstążeczkami we włosach.

Ledwiem przypadł do ręki, rzecze mi staruszka na ucho:

— Po obiedzie mam ja waszmości coś powiedzieć; ale zażywajcie bożego daru spokojnie, bo sądzę, że to wam nie będzie przykro.

I uśmiechnęła się. Wskazano mi miejsce; usiadłem, z niemałą ciekawością czekając końca obiadu. Gadaliśmy o tem i owem, najwięcej o przyszłej wyprawie przeciw poganom, o której się tu dowiedziałem wiele, bo listy otrzymała podczaszyna, że wezyr już był pod Preszburgiem i ciągnął w ogromnej sile na stolicę cesarską, z której cesarz jegomość już do Linzu uszedł, ścigany przez Tatarów; więc, że nieochybnie nam pośpieszać będzie potrzeba ku odsieczy, nimby stolica okrążona do ostateczności przywiedzioną była. Pisano, że nuncjusz Ojca Świętego, Pallavicini i poseł cesarski Wilczek, naglili bardzo na króla; ale tam jeszcze intrygi francuskie coś około tego psuły. Ostatecznie wszakże w sercu króla jegomości przemógł interes chrześcijański, mimo, że z domem rakuskim nigdy w serdecznościach nie był, a raczej się go obawiał, niż miłował. Podczaszyna, jako to była statystka wielka, toż i kapelan, ciągle w to bili, mówiąc o odsieczy naszej, że pójdziemy na pomoc nie cesarstwu, ale sprawie całego chrześcijaństwa; powiadano, że i król tę rzecz tak rozumiał, a nie innym powodem dał się skłonić do traktatów.

Gdy się obiad skończył, a kapelan modlitewkę zwykłą odmówił, podczaszyna mi rękę podała i, zostawiwszy panny swe z ochmistrzynią w sali, zaprosiła do gabinetu na rozmowę. Tu kazała mi usiąść wedle siebie, chociażbym był przed nią stał, szanując ją, jakby rodzoną matkę, ale, gdy kazała, nie było sposobu. Obróciwszy się tedy do mnie i pogroziwszy mi, pyta:

— Cóżeś mi to waszeć za brewerję zrobił z panem chorążym i z panem Florjanem, obu ich na jeden raz szpetnie pokaleczywszy?

— Podczaszyno dobrodziejko — rzeknę — Bogiem się świadczę, niech tak zdrów do domu dojadę, żem ja temu nie winien. Ani w obyczaju, ani w humorze tego nie mam, choć rycerskie rzemiosło traktuję, abym ludzi na rękę ladajako wyzywał, tem-ci mniej pod własną strzechą, quod Deus avertat. Ale się stała rzecz niesłychana, iż mi ci ichmość, przybywszy do Wólki, na moich własnych śmieciach afront uczynili, prawie się sami dopominając szabel. Nie mogłem tego przenieść z honorem, a sam Bóg, mściciel pokrzywdzonego, dłoń moją prowadził.

— Ale mój panie Janie — odparła mi na to podczaszyna łagodnie — temeście sobie szkody niemałej przyczynili i drzwi domu zamknęliście sobie, gdzie was niejedno oko mile widziało.

— Ależ mi oni wprzód z impozycją i pogróżkami dom swój wypowiedzieli — rzekłem na to.

— Byłoby się to dało załagodzić — powie podczaszyna — a teraz?...

— Moja mościa dobrodziejko — rzeknę — jaka jest wola boża, taką przyjmuję. Szwanku na honorze szlacheckim i żołnierskim, choćby dla osoby mi najmilszej, przenieść nie mogłem; a i to dodam, że w oczach tych, u których mam cokolwiek łaski, i tę trochę stracićbym musiał, gdybym więcej ścierpiał od tych ichmościów, niżeli przystało. Sit nomen Domini benedictum...

Pomyślała trochę podczaszyna i roześmiała się łagodnie...

— Cóż dalej poczynać myślicie? — pyta. — Wszakże to panna Helena od tego dnia utulić się nie może, a bodaj ci tego nie ma za złe, żeś sobie tą krwią drogę do niej zagrodził.

— Własnejbym nie żałował dla niej — odpowiedziałem na to — ale ufam, iż zrozumie, że ta rzecz inaczej skończyć się nie mogła.

Jąłem tedy opowiadać wcale jak się to miało, powołując się na Zegrzdę, który był niewinności mej świadkiem; a dokończywszy, ścisnąłem kolana podczaszyny, prosząc, by mi orędowniczką być chciała przed panną Heleną, żem sobie lekko nie postąpił, a inaczej honor rycerski nie pozwalał.

— Przed wami — dokończyłem — mogę odkryć całe serce moje, gdyż się w niem niczego nie wstydam, a panią podczaszynę dobrodziejkę szanuję, jakbym rodzonej matki więcej nie mógł. Kocham pannę Helenę, Bóg widzi, afektem szczerym i czystym, a jakom w duszy ślubował jej wiarę, tak też dotrzymam. Ona mi nic nie winna, nie mogę się wbijać w tę pychę, żebym na jej przywiązanie miał rachować. Jeśli zechce, może począć z sobą, jak Bóg natchnie. Co do mnie, będę z ufnością na lepsze czasy oczekiwać, zawsze przenosząc to, co powinność każe, nad to, czegoby dusza pragnęła.

— I dobrze waszmość czynisz, że tak trzymasz — rzekła mi podczaszyna — bo teraz, gdym od was to usłyszała, powiedzieć wam dopiero mogę, iż panna Helena przed braćmi wczoraj uroczyście, z determinacją prawie męską zapowiedziała, iż za nikogo innego nie wyjdzie, tylko za waszmości, choćby lat dwadzieścia czekać miała. Były i fochy straszne, i odgróżki wielkie, ale ona, jak mur stanąwszy, ze swojem wyszła...

Aż mi się świat rozjaśnił, gdym to usłyszał, jąłem, przypadłszy znowu do kolan podczaszyny, ręce jej całować.

— Ano mi waszmość nie dziękuj — rzekła ze łzami w oczach — tylko jej, bo to jest niewiasta, jakich mało, takiego ducha i serca, iżby mężczyznę niejednego zawstydziła. Staraj się na nią zasłużyć.

— Ubogim-ci jestem — odpowiedziałem — a dary fortuny w rękach bożych; imię, choć niepoślednie, nie pańskie też noszę; reszty się z bożą pomocą dorobić myślę...

Wstała tedy staruszka wzruszona i rzecze:

— Jeszcze jedno od starościanki poselstwo sprawić do was muszę: oto prosi i zaklina, abyś nie starał się z nią widzieć, gdyż tam wielkie są na waszmości odgróżki i przechwałki. Prosi, abyś zaraz do chorągwi jechał; w ostatku, aby wam tęskno nie było, bez jakiegoś dowodu życzliwości jej puścić się na tę wojnę, która się zapowiada, przysyła waści przeze mnie pierścionek, jako zakład, iż mu wiary dotrzyma. Kazała mi rzec, abyś wytrwałem sercem znosił oddalenie i przeciwności, a w jej sentyment stale wierzył, choćby też inne wieści szerzyć chciano.

Już tedy miary nie było szczęściu mojemu, gdym ową obrączkę ujrzał, którą mi podczaszyna oddała. Zaraz matki mej ślubną wzamian wręczyłem dla Helusi, a nie ręczę, bym nie płakał, choć rycerzowi niebardzo to przystoi. Staruszka też, błogosławiąc mnie, jak syna, dobrze szlochała.

Na tem się skończyło, alem, wyjechawszy z Sorokowa, tak był jakoś uniesiony szczęśliwością i wdzięcznością przejęty, że mnie gwałtem niemal ciągnęło wpaść do Nałęczów, choć na chwilę, aby nogi starościanki ucałować, postanowiwszy niezmiennie natychmiast do chorągwi ruszyć.

Więc przez cały czas powrotu biłem się w sobie z tą myślą: „Jechać do Nałęczów, czy nie?” Ale stanęło na tem, by się jej wola spełniła, nie żebym się tam miał kogo obawiać, lecz by jej przez to nie przyczynić utrapienia.

Takie w sobie czułem męstwo naówczas, iżbym się na kilkunastu porwał i przemocy nie uląkł, ale rzekłem sobie: „Niech się lepiej też i krwi oszczędzi”. Postanowiwszy więc na ręce podczaszyny list dać do starościanki, powróciłem do domu, dając sobie słowo, iż natychmiast, sine mora, wozy pakować każę i do chorągwi wyruszę.

Już mrok padał, gdym do Wólki powrócił. Patrzę... w dziedzińcu konie jezdne wodzą. Domyśliłem się gości. Czekali na mnie w ganku: pan Jacek, co mi za ojca stał, Zegrzda, co mi jako brat wygodził niedawno, i Grabowski, nad którego i krewny lepszymby być nie mógł. A jako mnie zobaczyli zdala, podnieśli czapki do góry i wołają:

— Winszujemy! Winszujemy!

Myślę sobie: „Co u kata? A to już chyba spenetrowali, poco do podczaszyny wzywany byłem, i jaki tam drogi dar mnie spotkał!”

Lecz cale co innego się święciło, czego się nie domyślałem.

Gdym z konia zsiadł, ujął mnie pan Jacek i począł serdecznie ściskać, ukazując list, który trzymał w ręku, czegom zrazu nie zrozumiał. Bo jakże miałem się domyślać tego, czego zgoła pojęcia nie miałem. Więc stałem, nie wiedząc, co począć, i rzeknę do pana Jacka, jakem go nawykł nazywać tatkiem:

— Tatku miły, powiedzcież mi, czego winszujecie i czego się cieszycie, bom, Boże odpuść, jak w rogu i nic nie wiem.

— Jeśli masz czem — rzekł na to Jacek — dawaj wypić swe zdrowie i sukcesów rycerskich, a potem dowiesz się reszty.

Grześ stał za węgłem. Skinąłem nań: — „Dawaj miód kapucyński!” — A ten, jakby już był na to przygotowany, niesie butel i szklenice.

Zawsze jednak nieświadom rzeczy, nalewam, aż Jacek się odezwie:

— Niesłuszna rzecz, abyśmy mu wprzód o jego szczęściu nie oznajmili; lepiej mu miód przez gardło pójdzie...

A ja stoję ciągle, jak ten, co go powiesić mają, a nie wie, za co.

— Zlitujcież się — wołam — a nie trzymajcież mnie tak za jedną nogę w powietrzu. Mówcie, co jest, bym się cieszył, albo-li też smucił!

— Słuchaj — ozwał się Jacek — spotyka cię szczęście, istotnie wielkie, którego ja niegodnym jestem sprawcą, a lepiej mówiąc, sam Pan Bóg, używszy mizernego sługi za narzędzie. Litowałem się waszmości, ażebyś tak na tę sposobiącą się wyprawę miał iść bez przyjaciela i wodza, osobliwie dlań skłonnego, przeto bez wiedzy waszej udało się to uczynić, iż waszmości do orszaku samego króla, a do boku królewicza, odkomenderowano z chorągwi. Oto i ordynans dla waszmości, w którym stoi, ażebyś niezwłocznie wprost do Warszawy i Wilanowa się udał, skąd ze dworem dalej na ewenta, da Bóg szczęśliwie, niech Opatrzność prowadzi! Powiedzcież, azali nie było powodu miodem podlać nowiny, której waszmości niejeden towarzysz pozazdrości?

Jąłem ściskać pana Jacka, bom, niebardzo nawet rozbierając ową wiadomość, czuł, iż mi to nie może posłużyć inaczej, tylko ku przyszłej krescytywie. Boć człowiek, ufny w to, że swoją sprawia powinność całem sercem, już wiele otrzymał, gdy ją pod okiem samego wodza a króla pełnić może i dać się mu ocenić...

Fawor też był niemały u boku bohatera iść na taką wyprawę, w której bodaj nie świata losy rozstrzygać się miały. Aż mi się w głowie zmąciło — a Jacek, a Zegrzda i Grabowski winszowali, i śmieli się, i aplaudowali, wróżąc, jako z wielkim łupem honorów i wszelkiej zdobyczy z onej imprezy powrócę.

Wszak-ci wszystko było w ręku bożych, tak zło, jako i dobro.

Myślałem też jeszcze, jako ja tam, chudy pachołek, do pańskich dworów i obyczajów nienawykły, radę sobie w tym świecie, dla mnie nowym, dać potrafię... I wyspowiadałem się z całej myśli panu Jackowi; ale mnie zakrzyczano, że to tam nie święci garnki lepią, że, prostą drogą idąc, wszędzie człek trafi do celu.

A tuż dodał poczciwy tatko, że, jeszcze nim do Wólki z listem i ordynansem przybył, puścił już pomiędzy ludzie, szczególniej dla Nałęczów, wiadomość o tym faworze, który mnie spotkał, aby się też trochę zazdrości najedli i zżółkli. I śmiał się, wiedząc, jak to im nie w smak pójść musiało; jam zaś tylko myślał, że starościance serce urośnie, gdy się dowie, że w tak dobrej komitywie mam się sławy i chleba dorabiać...

Nie było czasu zbytnio ucztować; więc do wieczoru pogawędziwszy, na jutrzejsze rano wybór w — daj, Boże, szczęśliwą — drogę naznaczyłem, pomodliwszy się na tę intencję.

W Wólce gospodarstwo i wszelkie staranie o chudzinę tam moją wziął na siebie tatko, za co mu, równie jak za wszystko, nieskończone winienem dzięki, aby tylko odsłużyć.

Nazajutrz summo mane, bom też i spać z wielkiej radości niebardzo mógł, wzięło się do pakowania wozów, rzeczy, zapasów i wszystkiego, com z sobą zabrać przecie musiał. Tu tedy kłopot nowy, by się zbyt nie obciążyć, albo potem lada czego w drodze nie płacić gotowym groszem. Zawszem był tego zdania, że się żołnierz małem powinien nauczyć obchodzić, co u nas nie wszyscy umieją. Przyjdzie ciągnienie, wlecze się wozów, a ciurów, a podwód wszelkiego rodzaju, że tego będzie więcej niemal, niżeli wojska całego; więc i dla ubogiego ludu po gościńcach i stacjach ciężar niezmierny, i wojsko nieobrotne, i po złych przeprawach w roztopy szkód i marnowania bez miary. Panowie oboźni i strażnicy niedosyć tego pilnują; drugi husarz, miasto trzech wozów, co je mieć powinien, a czego bardzo dość, choćbyś go z pachołkami liczył, często sześć za sobą wlecze z domu, a potem i dwóch nazad nie przyprowadzi, bo konie głodem, a wozy się na rozdrożach pomarnują.

Więcem też ja, choćbym się miał trochę po chudopacholsku na dworze pokazać — niechaj sądzą, jako chcą — nie wziął, ino jeden wóz i Grzesia, bo poczet i tak przy chorągwi miał pozostać, a zdałem go na dobrego przyjaciela, Przyłuskiego, żeby tę czeladź na oku miał. Około południa byliśmy w gotowości, i konie, i ludzie. Opatrzyłem od kopyta do ogona, od kola do dyszla, od podeszew do czapki każdą rzecz, i w Imię Boże wyruszyliśmy z Wólki, przeżegnawszy się i odmawiając: Sub Tuum praesidium.

Kiedym ino się obejrzał na ten mój kątek miły, co mi go Pan Bóg odniedawna dał, kiedym przypomniał, co mnie tu spotkało, począwszy od onej chwili, gdym na katafalk stryja przybył, a starościanki lice stanęło przede mną, gdyby żywe — nie ręczę, że się tam po wąsach perłowa łza nie potoczyła. Ale się z tej babskiej czułości musiałem otrząsnąć. Sit nomen Domini benedictum!

Droga szła mimo kościoła i plebanji. Niechby Bóg uchował, bym poczciwego księdza nie miał nawiedzić, pożegnać i prosić błogosławieństwa, tem bardziej, że się miało ku nieszporom, a był dzień albo sobotni, lub wigilja święta, tego dobrze nie pomnę. Zsiedliśmy tedy z koni. Widzę, ksiądz z brewjarzem idzie właśnie do kościoła, a ujrzawszy mnie w zbroiczce i po podróżnemu — może też co i wiedział o wyjeździe — witając, zawołał:

— Zajdźcie, synku, przed ołtarz Pański, nigdy ci to nie zaszkodzi, że z Bogiem poczniesz; ojcowie tak czynili, a było im z tem niezgorzej.

— Szedłem do was po błogosławieństwo — odpowiedziałem — westchnijcie za mną!

Ten już nic nie rzekł, ino mi ręką wskazał kościół; więc, wszedłszy, poklęknąłem, a dusza się sama modliła. Spojrzę na to miejsce, kiedy pierwszy raz w życiu starościankę klęczącą widziałem, i myślę, że mi się w oczach zdwoiło. Patrzę i nie wierzę: widzę ją klęczącą i modlącą się na tem samem miejscu...

Że w dziedzińcu ani kolebki, ani ludzi nie dostrzegłem zrazu, tak mnie to zdumiało, jakby cud jaki. Więc goręcej jeszcze modliłem się, i wielka siła a ufność w opiekę Opatrzności wstąpiły we mnie.

Odśpiewał ksiądz nieszpory, potem skinął na mnie, abym do ołtarza przystąpił. Poszedłem ja i Grześ po błogosławieństwo. Dopiero, kiedym już od niego wracał, ujrzałem jej twarz, obróconą ku krzyżowi, modlącą się, a tak świętości pełną, jakem nic w życiu nie widział piękniejszego i pono na ziemi nie ujrzę. Zdawało się, że mnie nie widziała nawet, tak była w modlitwie zatopiona.

Więc, wyszedłszy, stanąłem we drzwiach, niby posąg, aż po chwili słyszę szelest jedwabnych szat i czuję ją blisko, anom oczu nie śmiał podnieść.

— Za dobrą to wróżbę mam — rzekła mi pocichu — że się tu w kościele, u ołtarza spotykamy jeszcze... Bóg wam szczęść, panie Janie! Ślubowałam wiarę i dotrzymam. Pamiętajcież i wy, że na waszą rachuję! A nie zrażajcie się niczem, nawet, gdyby was doszły wieści, żem słowo złamała; nawet, gdyby wam pierścień odnieśli.

Tylkom jej rękę całował, słowa rzec nie mogąc.

— Szczęść wam Boże! — powiedziała raz jeszcze.

Oczy miała łez pełne; a i jam był nieweselszy, choć spokojny.

— Starościanko, pani moja — rzekłem — prędzej umrę, aniżeli się zmienię, a do żywota mego nie wyrwie mi nikt z serca tego obrazu, który w niem noszę. Przysięgam wam na Chrystusa ukrzyżowanego w tym ołtarzu: waszym ja sługą na wieki!

— Pora się rozstać — szepnęła mi — ludzie źli, oczu dosyć. Niech Bóg was prowadzi i odprowadza do nas!...

Wrosłem był w ziemię, tak mi od niej ciężko odchodzić się czuło; ale gwałtem się prawie wyrwałem, tylkom widział, jak mnie zdala przeżegnała. Proboszcz na drodze czekał i dodał:

— Na koń, synu mój, w drogę! A z Bogiem!

Więc już nie było co zwlekać. Dosiadłem siwego i ruszyłem z kopyta, na wóz i Grzesia się nie oglądając, którzy mnie aż pod lasem dopiero dogonili.

Opisywać nie będę, z jakiemi myślami w dalszą ciągnąłem podróż, w jakowych dumach i tęsknotach a niepewności jutra; bo i dwór, i król, i te nowe obowiązki dawały do namysłu.

Warszawę mało co znałem, a Wilanowa wcalem nie widział. Ścisk, tłok, wrzawa, że mi się ledwie lichą gospodę wyszukać udało; a dobrzem musiał Grzesia wyuczyć, aby się wyciągnąć w pole nie dał, bo w takiem zbiegowisku różnego rodzaju ludu pewnie i złego dosyć. Poszedłem na wzwiady, jak mi się tam do tego dworu dostać, meldować, z kim gadać; ale, jakby na złość, żywej duszy znajomej nie spotkałem.

Ano, wiedzieć jeszcze trzeba, żem króla żywego też nigdy nie oglądał, ino tyle, co na pieniądzach i na wizerunkach. Przebiegłszy miasto całe, dobrze niecierpliwy już, puściłem się pod wieczór ku temu Wilanowu za wskazówką ludzi, aby choć wiedzieć, którędy nazajutrz z moim taborem jechać. Wieczór, jak dziś pamiętam, był pogodny, a po gorącym dniu powietrze tak miłe i chłodnawe, jak rzadko podczas upałów w lecie.

Jużem był drogą uszedł kawał spory i nie było poco dalej; ale w polu czułem się jakiś rzeźwiejszy, i szło się już tak, aby sobie iść. A mijało mnie ludzi konnych, pieszych, na wozach bardzo dosyć. Żem szedł prędko, napędzam szlachcica w poważnych latach, tuszy okazałej. Ten sobie idzie samopas, ręce wtył złożywszy, w letniej czapce białej, bez szabli, jakby koło domu; kitel na nim jasny, jakiego na wsi używają, laska za plecyma w rękach, a para psów przed nim. Myślę sobie: „Nie chybi, ktoś ze dworu; dobrze dostać języka”.

Przyśpieszywszy więc kroku, równam się z nimi, a że człek w latach i bardzo słusznie wyglądał, skłoniłem się mu, przystanąwszy. Ten też mi czapki uchyla i przystaje, a patrzy mi w oczy.

— Czołem.

— Czołem.

— Coś mi to waszmość obco wyglądasz — mówi.

— Tak wyglądam, jakem jest, mój mości dobrodzieju — odpowiedziałem. — Prawdę rzekłszy, pierwszy raz w tej tu stronie.

Przypatrzyłem się twarzy: piękna była. Wąs sumiasty, czoło wysokie, oczy jasne i coś dobrego a smutnego miał w obliczu.

Idziemy dalej.

— Cóżto tu waszmości sprowadza? — pyta znowu.

A ja mu opowiadam całą moją historję, począwszy od wojska. Słucha, rozpytuje. Doszedłem do tego, jakem ordynans dostał, i tknąłem tej mojej biedy, że, nowicjusz, ani wiem, jak się to dostać, z kim mówić i komu się kłaniać.

— Boć wiem — powiadam — że to do króla jegomości niżeli się człek doprosi, przez wiele alembików przejść potrzeba; a straszniejsi ci ludzie, co majestat otaczają, od samego onego majestatu, który ojcowską słynie dobrocią.

Ten mi się w oczy popatrzywszy, rzecze:

— A to może i słuszność waszmość masz. Ale kiedy się to już sądziło nam spotkać, ja waszeci pomogę. Mam tam znajomych u dworu.

— Byłbym panu memu stokrotnie i póki życia mojego wdzięczen — odpowiedziałem — boćbyś mi ojcowską łaskę uczynił.

— Słuchajże-no — powiada mi, przystanąwszy — już dziś nie pora, ale jutro rano przybywaj do Wilanowa i melduj się wprost do Dulęby. Powiesz tylko, że cię pan Orondat Tarcza przysłał, bo ja się zowię Tarcza, a ja go dziś uprzedzę.

Chciałem, nie inkomodując go, zaraz pożegnać i wracać, ale mnie wstrzymał.

— Nie bądźże waszeć tak gorąco kąpany — rzekł. — Ja lubię pogawędzić, a jegomość mi się podobasz z tego, co słyszę. Siądźmy-no tu na kłodzie, to sobie pogadamy.

Leżało drzewo, od wiatru obalone, nieopodal drogi; szedł mój towarzysz ku niemu, ja też za nim; siedliśmy, a ten mnie dopiero na egzamin.

Od kiedy żyję tak ciekawego a bystro umiejącego z człowieka wyciągnąć, co ma na dnie duszy, nie spotkałem. Tak mnie rozochocił, żem mu całe curriculum vitae od deski do deski, a może i za wiele nawet wygadał. Ale na duszy mi przyzbierało tęsknoty tyle, iż rada była, że ucho względne znalazła.

— Mój jegomościuniu — rzekł wkońcu pan Orondat Tarcza — ze wszystkiego widzę, żeś kawaler zacny, i winszuję królowi jegomości, iż go dostanie na tę porę. Nie zmieniaj sentymentów, w Bogu ufaj; ano On większe cuda rabiał, niż te, o którebyś Go miał prosić. Alem ja też — dodał — dworu się dotykał, patrzałem na wiele przygód w życiu; widziałem, jak to się tam ludzie psują. Zachowaj waćpan tę duszę i serce proste, szczere i prawe, nie naśladuj fałszu, choćbyś widział, że nim ludzie dochodzą do czegoś. Bo to szatańskie mamidło ta pomyślność, którą się kupuje ofiarą sumienia. A wstając, dodał:

— Teraz waści do miasta czas; nie zapomnijcież jutro rano się stawić i do Dulęby się meldować, ten już na wszystko poradzi, bo to mój dobry przyjaciel. Ino mi też swe nazwisko daj, żebym go nie przepomniał.

Dobył tedy z kieszeni maleńkiej książeczki i ołówka, zanotował, potem się skłonił i, gdyśmy do gościńca doszli, jam do miasta musiał pośpieszać, a on — widziało mi się o mroku, iż tak o staje może, gdzie stały kolasy — do wozu jakiegoś siadł i pojechał.

Wróciłem raźniejszy do gospody. „Istna, myślę sobie, Opatrzność Boża nade mną, żem tego Orondata Tarczę napotkał”.

Nazajutrz, że się po owej nocy chłodnej na wielki skwar zbierało, myślałem rano z końmi się dostać choćby do jakiej gospody w tym Wilanowie, aby ich nie pozamęczać; wyciągnęliśmy tedy uczciwie.

Droga