Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 3 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 3 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom III to kolejna część niezwykłego dorobku jednego z najważniejszych polskich pisarzy XIX wieku. Józef Ignacy Kraszewski (1812-1887) był autorem imponującej liczby powieści, a także publicystą, historykiem i działaczem społecznym. Jego twórczość, często inspirowana historią i współczesnymi mu wydarzeniami, cechowała się głębokim realizmem i dbałością o szczegóły życia społecznego, zwłaszcza warstw wiejskich i mieszczańskich. Tom III obejmuje pięć dzieł, które ukazują różnorodność stylu i tematów Kraszewskiego:

- Choroby wieku. Studjum pathologiczne – powieść analizująca moralne i społeczne kryzysy XIX wieku.

- Ciche wody. Powieść współczesna – historia pełna tajemnic i cichych dramatów życia codziennego.

- Czarna godzina. Powieść – mroczna opowieść o ludziach i ich zmaganiach z przeciwnościami losu.

- Czarna Perełka. Powieść – emocjonująca historia skomplikowanych relacji i namiętności.

- Czercza mogiła. Powieść – opowieść pełna tajemnic i ludowych wierzeń.

Dzięki bogatej warstwie fabularnej i psychologicznej, Kraszewski wprowadza czytelnika w świat pełen wyzwań, emocji i nieoczekiwanych zwrotów akcji, co czyni jego powieści fascynującą lekturą do dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1519

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom III 

 

Choroby wieku. Studjum pathologiczne

Ciche wody. Powieść współczesna

Czarna godzina. Powieść

Czarna Perełka. Powieść

Czercza mogiła. Powieść

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji XIX-wiecznych. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-706-1 

 

 

 

Choroby wieku. Studjum pathologiczne

Wprowadzenie

Ducha nie gaście.

Św. Paweł do Thessalon. R. V 19.

 

Trudno tym, co w pieniądzach ufają

wnijść do Królestwa Bożego.

Św. Marek R. X. 24.

 

Obrazek ten, nad inne musiał mniej mieć szczęścia u ludzi — u nas życie i prądy jego zawsze są w ostatecznościach, tu celem było przypomnieć, że należy we wszystkiem zachować — miarę, to właśnie na czem u nas zbywa najbardziej. W roku 1856 to nawoływanie do poskromienia się w wyłącznej pogoni za materjalnemi celami gorzej istotnie brzmiało niż dzisiaj, gdy już więcej jest umysłów zaczynających zło, nieuchronne następstwo tego, przewidywać. Spojrzyjmy na Poznańskie, do czego je teraz ten propagowany tak gorąco, a położeniem wywołany — materjalizm doprowadził. — W roku 1856. poczytywano autorowi niemal za grzech tę protestację, w roku 1874. również się ona wyda dziwną, któż wie rok 1890 może ją usprawiedliwi. Nie miał na myśli autor pisząc ani wyrzeczenia się postępu, ani starania o dobrobyt, prosił tylko i błagał — Ducha nie gaście — tam gdzie go zgaszono, społeczność już chodzi w ciemnościach, które z każdym dniem rosną, w chłodzie, który się z dniem każdym powiększa... Lecz są nieuchronne próby, przez które ludzkość, kraje i indywidua przechodzić muszą. Fiat voluntas tua.

1874.

J. I. Kraszewski.

 

 

TOM I.

I.

 

Jeden z najdowcipniejszych niedowiarków naszych czasów, H. Heine, który się naszydził i z siebie i ze świata w ciągu utrapionego życia, Niemiec sercem, Francuz głową, nie widząc nigdy do siebie choroby sceptycyzmu, na którą i on i pisma jego bolały, wyrzekł w swem dziele o Niemczech kilka słów dziwnie trafnych w dziewiętnastym wieku. Udało się ślepej kurze ziarnko znaleźć — posłuchajcie.

„Pieniądz — powiada — jest początkiem i końcem wszystkich dzisiejszych dzieł ludzkich, to też gdy wznoszą budowę, pamiętają dobrze, by na węgielnym kamieniu złożyć kilka sztuk monety, różnego rodzaju grosze zamknięte w skrzyneczce.

Tak — w średnich wiekach wszelki gmach, każda budowa z kamienia czy z ducha, kościół i państwo spoczywały na wierze w wartość krwi, w krwawych ofiar znaczenie; dziś wszystkie ustawy i instytucje mają za zasadę pieniądz tylko, pieniądz sam i nic więcej. Krwawa religja średniowieczna była przesądem (według Heinego), religja gotowego grosza, jaką widzimy za dni naszych, jest egoizmem. Rozum targnął się na pierwszą, uczucie obali drugą... Posada na której się oprze kiedyś społeczność ludzka, lepszą będzie, i wszystkie wielkie serca dni naszych boleściwie pracują nad jej wynalezieniem.“

Póty Heine; to co powiedział po swojemu, mieszając fałsz z prawdą, silniej się jeszcze daje uczuć ludziom wiary i serca niż jemu, człowiekowi fantazji utartej ze sceptycyzmem w moździerzu niemiecko-francuskim. Któż spojrzawszy na świat dzisiejszy nie boleje i nie przeczuwa smętnie przyszłości jaką sobie czcią cielca złotego gotuje? Na nieszczęście takeśmy daleko w tej fałszywej zabrnęli wierze, takeśmy ją wyrozumowali, uzacnili, ubrali w złociste słów strzępki i pozornie piękne zasady, że wszelkie pokuszenie się przeciwko panującemu błędowi, zuchwalstwem się wyda i fałszu obroną. Ale nie wyrzec co się myśli i czuje w obec tego kierunku, u nas zgubniejszego niż gdzieindziej, niepodobna, choćby się przyszło na śmieszność i szyderstwo, choćby na odrzucenie pogardliwe narazić.

Cichą i ubogą protestacją niech będzie to słówko nasze i na prędce skreślony obrazek.

 

II.

Wnijdźcie ze mną do tego domu, który się tam wznosi na pagórku, w tak pięknej okolicy wśród drzew, bielejąc czołem wspartem na kolumnach — nie prawdaż że tu miło i pięknie — a nadewszystko jak porządnie!! jak porządnie! jakie do koła drogi, co za mosty, jak urządzony płodozmian, jakie przepyszne zabudowania gospodarskie, — i znowu — co za porządek! aż miło spojrzyć, że i my już tak czysto po niemiecku umiemy się uregulować.

Nie poznasz kraju swojego w tym zakątku tak przerobionym i urządzonym z cudzoziemska! Wioska pod sznur, chata w chatę jak jedna wedle rysunku i rozmiaru danego stawiane, ogródki rozmierzone pod cyrkiel, płoty jednej wysokości, ulica jak strzelił, drzewka stoją przy kołkach poprzywiązywane jak dzieci u boku guwernerów... wszędzie przy zmianach paliki z napisami, z numerami, w lesie policzbowano zapusty i wręby, na błotach nieużytki, wydmy nawet piasczyste weszły w rachubę... prześlicznie! przecudownie!

Wyobrażam sobie, że holender lub szwab, któryby tu przyjechał jakim wypadkiem, serdecznieby się zapewne uradował i wykrzyknął by z głębi przepełnionego serca, niosąc dzięki niemieckim Bogom.

— A! nareszcie — zniemczeli i słowianie i nabrali rozumu... wkrótce niestanie ich i cały Boży świat pójdzie vorwärts z nami, chórem śpiewając Germania!

Ale nam starym, zdziecinniałym, niedołężnym i zapewne ograniczonym ludziskom, co tośmy od kolebki przywykli do nieładu naszego, do nieopatrzności posępnej, do wód naszych ukochanych — czegoś smutno i tęskno za tą poezją, którą żelazny sznur geometryczny i linje agronoma i te wszystkie ulepszenia kieszeniowe wyganiają gdzieś precz daleko!

Zdaje się nam, że z tak wzorowie urządzonego kraju i ptaki gdzieś zamilkłszy pouciekały, w dzikszych lasów ustronia, i kwiaty Boże nikomu na nic przy sianych pastwiskach niepotrzebne, bez pozwolenia uczonego agrykultora rosnąć i rozkwitać nieśmieją, i powietrze inne a cięższe i oko wstrzymywane co chwila nieubłaganemi linjami prostemi, znudzone i zniechęcone, nie ma tu czego szukać, nie ma pójść po co, więc się zamyka i nie pragnie obrazu, bo go ocenić nie potrafi...

Rozum nie umie i nie może zaprotestować przeciwko tak oczewistemu postępowi — ale serce i uczucie go nie przyjmują, ciężko im rozstać się ze znanym światem swoim, pod którego pierwotną powłoką, droga jakaś prastara myśl, dziś nielitościwie wygnana mieszkać musiała.

Przyznaję się chętnie do tej wady, do przesądu, do grzechu jeźli chcecie, że mi ten tak na nowo poprzerabiany kraj mój wcale się nie podoba, nie poznaję go, czuję się w nim obcy, tęskno mi, cudzo w nim, smutno. Zawsze mi się zdaje że człowiek obłąkał się szukając przedewszystkiem materjalnych tylko korzyści i poświęcając im najdroższe cele żywota. Bo nie pojmuję by ludzie tak zacięcie gospodarzący, mogli zarazem służyć sprawie duszy, jak służą interesowi kieszeni. Ten świat tak porządny, dziwnie suchy, zimny, straszny mi się nawet wydaje. Juściż, to przesąd zapewne, starość i niedołęztwo, biję się w piersi, przyznaję do winy, a przestać grzeszyć jednakże nie mogę.

Chciałbym uwierzyć w to, że wszystko co się robi, robi bardzo dobrze i ku lepszemu prowadzi, że jesteśmy istotnie na prawej drodze, na szczerym gościńcu postępu... ale taki smutno i smutno, obejrzawszy się do koła siebie.

Wszelką poezją (o co może mniejsza dla wielu), wszystko w życiu niespodziane, własną swobodę odejmuje światu, taki postęp pod sznur i cyrkiel... coś tu musi być przesadzonego i fałszywego — prawdziwy postęp jakoś by powinien inaczej wyglądać.

Wolałbym z lichem dawne ubóstwo nasze, trochę nawet starego nieładu, a większe zasoby ducha, a gorętsze serca, a silniejsze uczucia. — Niech mi nikt nie dowodzi że można być najlepszym gospodarzem, agronomem, spekulantem, przemysłowcem i najczulszym a najpoetyczniejszym z ludzi. To są podobno żywioły, które z sobą nigdy w parze chodzić nie będą. Przerobi się świat na wielki kantor gospodarsko-industrjalno-komersyjny, ludzie na komisantów, książki na regestra, życie na rachubę podwójną przez habet i debet... i zapewne... komuś z tem będzie dobrze, ale nam starszym i leniwego umysłu ludziom, tęskno za szaraczkową przeszłością naszą!!

Powiadają że już tak jest wszędzie, u rozumniejszych braci na zachodzie... musimy więc naturalnie iść za przykładem cudzym i popróbować sobie także tego szczęścia... czas wreszcie i nam zostać ludźmi rozsądnymi, zimnymi, praktycznymi — jednem słowem — ale czyż mamy przestać być sobą?...

III.

 

Wnijdźmy więc do domu niezmiernie praktycznego człowieka, którego dwór jużeśmy tam wam ukazali na pagórku, w samym środku pól ornych, otoczony wspaniałemi budowlami gospodarskiemi.

Na ten pałacyk plan musiał dawać Marconi lub Lanci, tak dobrym a nie naszym smakiem wzniesiona ta wilia europejska — rzekłbyś że jesteśmy gdzieś na drugim końcu Europy, nie u siebie w domu, takie to artystycznie piękne, kosmopolityczne, postępowe... a cudze. Ani śladu wedle dworu, tego co go u nas dawniej otaczało — ogród angielski, trawniki przepyszne, holenderskie, gorzelnia po niemiecku, a co krok to furtka, to słupek, to numer, to napis, i czysto i śliczniuchno umieciono, pogracowano, a każda rzecz na swojem miejscu, a każde miejsce ma swoje przeznaczenie, a nic nieużytecznego i zapomnianego... Ale wszedłszy tu poza okopy, płoty, zagrody, zdaje ci się żeś wpadł do więzienia, tak ci ciasno — i zachciewa się wybiedz na dalekie gdzieś, na dzikie pola, do zarosłych i poobalanych lasów, aby tam trochę zaczerpnąć swobody, powietrza i dać oku spocząć po tych nieznośnych linjach prostych, które świat czynią podobnym do kartki z geometrji Laplace’a. Tu myśl Boża, myśl wielka, i nieskończenie rozmaita, ustąpiła całkiem idei człowieka nieskończenie maluczkiej i jednostajnej.

A! przecież i fizjonomja świata ma znaczenie swoje, a ta symetrja i regularność postępowa coś mówią formą swoją, a może się znajdą ludzie, dla których one będą postępem, pięknością, najwyższego dobra ziemskiego objemem — ale my stare niedołęgi, zatęsknim za tak nieznośnie poprzerabianym nam krajem naszym.

Nie mówcie nam, jakoby poezja godziła się z takim postępem, nie dowódźcie że i on ma poezję swoją, my nie uwierzym temu, by całe życie wpatrując się w wasze sznury, można nabyć pojęć estetycznych o pięknie w naturze, by całe życie rachując z wami i ważąc tylko, można tą czynnością podnieść się na duchu. Przyznajcież raczej że nie chcecie marzenia i poezji, żeście ukochali rzeczywistość i nie wierzycie w ducha, a więc i karmić go macie za rzecz próżną. Ale tak gawędząc nigdy podobno nie wnijdziemy do domu u którego drzwi rozprawiając stoimy, cicho więc, natrętny gdero, i otwórzmy drzwi na sprężynie... a, wchodzimy już nareszcie.

Sień, aż miło, jasna, biała, nic dla oka, ale nic bez użytku, a jak już poustawiane bacznie, jak każdy oszczędzono kątek!... Dalej, jesteśmy w salonie oklejonym obiciem nowiuteńkiem, przystrojonym w meble palisandrowe świeże, pokryte trypą ciemno-wiśniową; w zwierciadła z ramami rzeźbionemi, w angielskie dywany... Salon to jak najściślej zastosowany do ogólnych prawideł dzisiejszego smaku, vulgo mody, nic w nim nie zastanawia, ale nic nie razi, każda rzecz tak jak być powinna, i nadto ani główki od szpilki... trochę kwiatów u okien, ale moda ich podlewać nie każe, uczucie nie zaleca, więc smutne i powiędłe stoją na straży, gdzie je ktoś z obowiązku postawił.

Pochodziwszy kwadrans po tym pokoju, zachciewa się wprawdzie spać lub wyniść, ale możeż być inaczej gdzie życie indywidualne człowieka nie objawia się niczem, gdzie nie poczuwasz nic coby cię pociągało, zaciekawiało, rozpowiło myśl, rozbudziło uczucie? Właśnie to dobre, że możesz w takim salonie będąc całkiem panem siebie, usnąć spokojnie lub zasiąść do obrachunku, jeżeli masz jaką rachubę prawdopodobieństw w głowie.

Mamże was dalej jeszcze z tego salonu prowadzić? nie, zdaje mi się że z niego potraficie się wybornie domyślić reszty domu, w którym wszystko znaleźlibyście na swojem miejscu, wygodę, komfort, czystość, porządek, usługę nieliczną ale wyborną, sprzęt nie wystawny, ale dogodny — nie wiele smaku, nigdzie życia, nigdzie świętej iskierki uczucia i poezji, które są w chłopskiej chacie, ale nie mają się gdzie pomieścić w takim nowiuteńkim domu ściśle obrachowanym na potrzeby właściciela.

Przed kanapą w salonie, na okrągłym stole, są i książki okryte niedostrzeżoną warstwą pyłu dowodzącą że je tu położono dla mody i przyzwoitości, ale nikt w rękę ich nie bierze; więdną one także jak kwiatki w oknach, których nie pieści ręka niczyja. Nigdzie niczego nie dotknęła się fantazja, nie ozłocił uśmiech, nie obmyła łza — wszystko jakby dziś ze sklepu, z fabryki, do niczego nie przylega wspomnienie, w niczem udziału nie miało serce.

Nie idźmy dalej, nie ma po co, zostańmy już w salonie, powoli doczekamy się, że się tu pościągają wszyscy domu mieszkańcy — a naprzód sam gospodarz którego mierzone kroki już słychać.

Mam honor przedstawić go państwu, nazywa się Jan Dembor...

 

IV.

 

Bóg jeden raczy wiedzieć o pochodzeniu pana Dembora, nazwisko niby nasze, o krwi i rodzinie i przeszłości ich, różni różnie prawią. Jedni, przykładając rękę do twarzy i wskazując niby izraelską brodę, szepczą o jerozolimskiej genealogji, drudzy głośniej i śmielej mówią o dziaduniu kupcu w najbliższem wojewódzkiem mieście, inni czarno na białem przekonywają, że go potwierdziła heroldja a nawet dała mu armes parlantes Demboroga. To pewna, że nikt mu nic zarzucić nie może, a wielu go sławi jako człowieka potężnej intelligencji (wyrażenie czysto dzisiejsze i szerokiego nader zastosowania) — niesłychanie praktycznego (drugie wyrażenie charakterystyczne naszej epoki) pierwszego agronoma i technika, gospodarza nieporównanego, obywatela jakich mało itd. itd.

Spojrzawszy na twarz, przekonywasz się że w istocie niepospolitego masz przed sobą człowieka — głowa piękna, posągowa, rysy regularne choć bez żadnego wyrazu, czoło wyniosłe, oczy rozumne i jasne, nos orli, usta nieco szczupłe i zaciśnięte. Ale chłód śmierci wieje z tego oblicza zawsze zastygłego jak lód, wygolonego świeżutko, bez żadnej zmarszczki, bez żadnego żywotnego piętna. Strach przejmuje, gdy się rozmierzy obojętność i sceptycyzm jakich te rysy są uosobieniem, nie pociąga cię do nich nic, chociaż nie powiesz byś chwycił choćby najmniejszą odrobinkę fałszu lub poniżającej jakiej namiętności, króluje tam i panuje zimniuteńki rozum. Jest to też człowiek będący zawsze i wszędzie najzupełniej panem siebie. Gdyby można wcielić w krew i ciało machinę rachunkową Sterna, nie inaczejby zapewne wyglądała.

Niezmiernie przyzwoity, poważny, umiarkowany, surowy nieco, Jan Dembor zdaje ci się wyciosany z jednej bryły, tak dalece wszystko w nim zlewa się w doskonałą całość. Żadnego tu rozdwojenia które tak często trafia się w pospolitych słabych ludziach, nawet gdy śni i marzy, marzenia jego muszą być dalszym ciągiem tylko osnutych na jawie projektów i ponętnej rachuby. Nawet gdy sam jeden spoczywa, czyni to z godnością, z powagą, nie zrzucając z siebie jarzma przyzwoitości, do którego już przyrósł na wieki, w którem mu chodzić dobrze i wygodnie. Nikt go nie widział ani rozweselonym, ani smutnym, ani uśmiechnionym, ani płaczącym, ani nawet niespokojnym i ożywieńszym niż zwykle, nic go nie porusza i nie dręczy, nie bawi i nie niecierpliwi, gotów jest zawsze na wszystko co go spotkać może. Nie można powiedzieć by przenosił coś jednego nad drugie, żeby miał w czem upodobanie szczególne, trącące słabostką, oprócz zamiłowania porządku, oszczędności i przyzwoitości.

Litość jego i miłość dla ludzi, obrachowaną jest jak inne czynności, wymierzoną, ograniczoną stałym procentem od dochodu, i stale jedną — tyle a tyle ma dla biednych czasu i pieniędzy, więcej nie da ani grosza, ani chwili. — Rządzi się rozumem nie sercem i z tego szuka chluby, dowodząc głośno, że jedynie czyn wyrozumowany, chłodny, może mieć jakąś zasługę, a litościwy uczynek bez przyłożenia doń serca jest większą ofiarą, niż nierozważne miłosierdzie z drażliwej płynące czułości.

Sofizmat ten wcale niezgorszy, rządzi całem jego życiem.

Dosyć majętny z rodziców, ale po nich wziąwszy fortunę zadłużoną, powiększył ją pracą i skąpstwem, przyrobił ożenieniem i podniósł do pary miljonów, a że mu się to udało, stale trzyma się planu na który wszedł zrazu instynktowo — żyje nadzwyczaj oszczędnie i bez żadnej próżności dogadzającej wystawy, z oględnością i rachubą niemiecką nie dozwalając sobie tracić nic nad roczny procent od dochodów. Reszta natychmiast się kapitalizuje, obraca w procentujące papiery, w akcje, na kupno ziemi lub spekulacje i fabryki, powiększając co roku rosnącą w ten sposób majętność Dembora.

Najstaranniejsze odebrawszy wychowanie, Jan umiał z niego i z życia korzystać, ale zwrócił się w jednym kierunku do celu jednego, i reszcie egzystencji, niemal prawa bytu zaprzeczył. Długo podróżując po Niemczech i Anglji, wpatrzywszy się w rodzaj życia tamtejszego, za wzór je sobie postawił, i dorobił do tego co było wynikłością jego charakteru, stosowną a wcale niezgorzej wyglądającą teorję, uchodząc z nią za najgodniejszego obywatela, najzasłużeńszego syna kraju, któren obdarza co rok nowym rodzajem przemysłu.

Ma też tę wielką pociechę, że przykład jego do pracy, przemysłu, oszczędności i spekulacji, do ulepszeń poprowadził bardzo wielu, i nawraca codzień obłąkanych, leniwych, zatwardziałych, przesądnych.

Jednej rzeczy tylko niedopatrzył się Dembor, i nie dojrzy już nigdy, że istotne dobro jakie czyni, psuje przesadą i wyłącznem rzucaniem się w kierunku, który dalej poprowadzić może niżeli sięga rachuba materjalna; nie rozumie i nie pojmuje że ubieganie się wyłączne za materjalną korzyścią i postawienie jej na pierwszym celu, wiedzie wprost do wynarodowienia i zgaszenia ducha. Nie widzi że i sam się staje, i drugich robi uczciwymi żydami, zacnymi kupcami i komisantami, niemcami, anglikami chłodnymi, kosmopolitami bez barwy, którym w trzeciem pokoleniu gdy ziemi zabraknie i przyjdzie się wynosić do Ameryki, serce już nie zabije do własnej ziemi, ani do starego ojców mogilnika, bo kości jego na szuwaks ani do cukrowni się nie zdały. Gdy mu przypadkiem zagra kto z tego tonu, Dembor leciuchno i przyzwoicie rusza ramionami, uśmiecha się półuśmiechem pogardliwym i szepce pocichutku: — Poezja! poezja!

Tak zupełnie to mówi jak nieboszczyk Napoleon powtarzał: — Ideologowie!

Dembor zowie mianem pogardliwem poezji wszystko co nie produkuje, co nie praktyczne, co przeszkadza spekulacji, co zmiękcza i bałamuci przywiązanie do własnej ziemi, miłość, wstręt, uwielbienie, łzy i radość.

Ideje jego o ludzkości i społeczeństwie wyrobiły się raczej rozumowaną drogą teorji, niż chrześcjańskiemi zasadami i natchnieniem. Pragnie ulepszeń dla wszystkich, zaprowadza u siebie czynsze, woła o nie u drugich, zakłada szkółki i ochrony, pilnuje kasy oszczędności, moralizuje lud, w przekonaniu, że to się wszystko wypłaci, a ludzkość w ten sposób od burz socjalnych zasłonioną zostanie. Miłosierdzie jest dla niego gradochronem. Nie o sprawiedliwość mu tu chodzi, ale o bezpieczeństwo własne i pokoleń przyszłych.

Zresztą zasady jego są jak najściślej nowoczesne, oparte na teorjach ekonomistów i obrachowane tak, by miłosierdzie, stosownym, nie dziś to jutro, wypłaciło się procentem amortyzacyjnym, pewnością jutra, spokojem, bezpieczeństwem, godnością... Jałmużna prywatna, kapryśna, nie uregulowana, psuje według niego i do próżnowania wdraża, nałogi złe podsyca; więc grosza nie da ubogiemu, ale założył dom pracy i przytułku dotąd pustką stojący, bo od niego żebracy jak od powietrza uciekają.

Jest to, jednem słowem, dobroczyńca ludzkości, jest to filozof, i nie posłyszysz o nim inaczej jeno jak o najzacniejszym człowieku. W istocie nic mu też zarzucić nie można, prócz że został machiną rachunkową, a człowiekiem nie jest wcale.

 

V.

 

Teorja jego w zastosowaniu do kraju i społeczeństwa naszego, jest zresztą bardzo prostą. Przedewszystkiem, powiada on, wadami naszemi narodowemi były zawsze próżniactwo i niedbalstwo — potrzeba byśmy się nauczyli pracować, pilnować i rachować. Gdy kraj zbogaci się, gdy się w nim rozpowszechni powoli przemysł, oświata, dobry byt — będziemy silni, odrodzeni i szczęśliwi. — Zapomniał tylko pan Dembor, że naówczas będzie nam już tak dobrze, ale to tak dobrze, że naładowawszy trzosy, napchawszy pugilaresy, gdzie się obrócim, poniesiemy wszędzie z sobą bez tęsknicy szczęście nasze; zapomniał i tego że odrodzenie wszelkie poczynać się powinno w duchu, nie w kieszeni, że pierwej nam trzeba silnej wiary i namaszczenia chrześcjańskiego, niż przemysłu i pieniędzy, że bez tych dwojga, martwe dzieło wszelkie, a staranie o dobry byt nie odrodzi nas moralnie.

Zapomniał, że idąc w tym kierunku na pozór najrozumniejszym, ale poniżającym człowieka, ochłodniemy do zbytku, zastygniemy śmiertelnie, i gdy przyjdzie dzień taki jaki dziś już nadszedł dla szwabów, nie mogących się pomieścić w zabranych słowianom ziemiach, i wędrujących na stepy Ameryki — będziemy mogli opuścić nasze modrzewiowe kościołki i stare świątynie bez żalu, dla bożnic Mormońskich, dla kościołów protestanckich, dla chwalenia Boga w lesie ze skowronkami, lub nie chwalenia go wcale, uważając modlitwę za stratę czasu, a zatem i kapitału procentującego.

Zresztą nie wina pana Dembora, że poszedł posłuszny za swoim wiekiem i za tem co mu się jasną wydało prawdą — nie wina jego, że się podnieść nie umiał nad sferę tych poziomych aforyzmów, zimnych i martwych jak figury jeometryczne, przy rozkwitłych kwieciach i rozzielenionych drzewach.

Całe tedy swe życie nieubłaganie zastosował do formuły z którą je rozpoczął — ożenił się przyzwoicie, dzieci wychował starannie, a zresztą krzewi porządek, robi majątek i zasługuje codzień bardziej na imie znakomitego, a nadewszystko praktycznego człowieka, co dziś największą pochwałą — niestety!

 

VI.

 

Jest to chwila w której Dembor oczekuje właśnie na śniadanie i po rannej pracy, przechadzać się zwykł po salonie. Wie z pewnością o której przyniosą tacę i zadzwonią na resztę towarzystwa, wie że nikt przed porą nie przyjdzie i odpoczywa nieco zamyślony, zwolna mierząc salon krokami równemi. Twarz jego posągowej martwości i kolorytu, nie zdradza żadnego uczucia, oczy patrzą ale nie widzą, dusza myśli o czem nawykła w danym czasie i okolicznościach. A że w tym roku nieurodzaj na buraki — przyszłość fabryki cukrowej, cena wełny i upadek owiec, są nielada zadaniem. Nic dziwnego, zawikłane kwestje te męczą go nawet wśród spoczynku, nie dając chwili spokoju. Strata na burakach nagradza się zaraz ceną cukru, którego podrożenie spadnie na konsumentów, taillables et corveables po troszę znowu pokryje się ulepszeniem obiecanem w produkcji nowo sprowadzoną z Belgji machiną i świeżo nabytym sekretem mającym o pół raza podnieść procent wydatku. — Z owocami cięższa sprawa, ale Dembor myśli zaprowadzić w kilku folwarkach wielkie gospodarstwo rybne, sztucznie zapłodniane, i wie że to nowe źródło dochodów wypełni próżnię jaką zrobił upadek owiec. Wchodzi tu w rachubę i post katolicki dziś znowu ściślej zachowywany, który zapewnia odbyt szczupaków i karpiów, i gastronomiczne postępy jakieśmy w ostatnich lat dziesiątkach zrobili.

Z tych przedmiotów pan Jan wpadł na nierównie smutniejsze i byłby się może nawet jeśli nie zasępił to zamyślił surowiej, gdyby panowanie nad sobą ciągłe, dozwoliło objawu na zewnątrz jakiegośkolwiek stanu duszy.

Zgadniecie państwo lub nie domyślicie się może, że pomyślał o rodzinie, o żonie, córce i synu, którzy wcale mu się nie dali tak jakby był chciał, wykształcić na ludzi praktycznych, i nie poszli tą drogą jaką ich chciał poprowadzić. Poznajmy i ich nieco bliżej.

 

VII.

 

Rzadko się kiedy zdarza, by najsilniej nawet uorganizowany człowiek, z wolą wyrobioną i energiczną, świat swój na obraz i podobieństwo własne mógł i umiał przerobić. Wpływ jego większy lub mniejszy, najczęściej rozbija się o właściwe wszystkim, nawet najsłabszym istotom jasnowidzenie wad i przesady tych z którymi żyją. Wprędce bardzo poczuwa się słabą stronę towarzyszów wędrówki, codzień się ona potem widoczniejszą staje. Najpotężniejszy umysł w ciągłem zetknięciu się z najpospolitszym, zapoznany przezeń w swej wartości, oceniony zawsze jest trafnie ze strony wad, braków i niedostateczności. Każdy z nas łatwiej pozna słabiznę bliźniego, niż oszacuje cnoty. Jest to cechą ułomności ludzkiej, że nie ma człowieka któryby doskonałym i niemylnym był dla wszystkich. Najlepiej nawet odegrywający rolę swoją, prędzej czy później odkryje się z jakąś słabostką i przez nią wyspowiada, że jest ułomną istotą.

Jan Dembor człowiek silnego wpływu i powagi wielkiej dla obcych i dalszych, temu zapewnie duchowi sprzeciwieństwa który jest w nas wszystkich po troszę, a rodzącemu się najczęściej z poznania lub przeczucia jakiejś ułomności w bliźnim — winien był, że rodzina jego najmniej mu się dała pokierować, rozchodząc się w takim kierunku w jakim najmniej może widzieć się ją spodziewał, despotyczny naczelnik, głowa domu i rodu.

Chociaż bardzo młodą poślubił żonę swoją i naprzód od niej rozpoczął nowe, drugie wychowanie, obmyślane systematycznie aby ją uczynić akcjonarjuszem i komisantem spółki pod firmą Jana Dembor i komp.; choć miał zrazu wszelką nadzieję, że ją przekształcić potrafi na stosowną dla siebie towarzyszkę żywota — z nią mu się najgorzej powiodło, choć najwięcej do działania miał czasu i pomocniczych okoliczności. Było to dziewczę naówczas rozpieszczone przez matkę jako jedynaczka, panna mająca kilkakroć posagu, piękna jak anioł, swawolna, a nadewszystko lubiąca świat, zabawy, tryumfy salonowe. Kazać jej życie pojąć na serjo, księgą obowiązków i praw, było niemal niepodobna.

Dembor w początku ożeniwszy się, chcąc nią zawładnąć powoli i wpływ swój wzmocnić, dogadzał jej dziecinnym upodobaniom, starając się pomalutku przywieść do tego co nazywał ustatkowaniem, do wyrzeczenia się próżności światowych, i spełnienia ścisłego obowiązków komisanta swego, spólnika i rachmistrza. Nie poszło mu to łacno i żadnego zwycięztwa nie odniósł bez użycia siły prawie i przemocy, co naturalnie rozerwało, jeśli był kiedy jaki, związek serdeczny między niemi.

Mądre naostatek użycie gwałtowniejszych już środków, usunięcie się od stolicy, zamknięcie na wsi, odosobnienie, nudy, przywiodły biedną piękność do szukania innego dla życia pokarmu. Ale nie przewidział Dembor, że żona jego rzucając bale i stroje, ciągłe zachcenia podróży kosztownych i chętkę świecenia w salonach, zwróci się nie na tę drogę którą on jej wskazywał, ale na cale inną. Znudzona śmiertelnie, wypłakawszy się na próżno, bo łzy za dzieciństwo uważał poważny mąż, poczęła młoda pani w lekkich naprzód książkach szukać pokarmu i zabicia czasu, potem stała się nieznacznie, całkowitą blue stocking, niebieską pończochą. Zrazu uważając to tylko za przejście i kaprys, mąż nie sprzeciwiał się jej wcale, obrachowawszy że książki zawsze mniej niż fatałaszki kosztują i mają jakąś cenę; później gdy się ta gorączka literacka wzmogła, począł ją lekko prześmiewać — ale raz zasmakowawszy w tem zatrudnieniu i zapragnąwszy sławy, pani Demborowa znalazła się na właściwem sobie stanowisku i zejść z niego nie chciała. Zostawszy zapoznanym gienjuszem, muzą domorosłą, zapragnąwszy wieńców, myślała tylko o coraz nowych wawrzynach i dalszym pochodzie zwycięzkim.

Utrzymanie piękności, którą pielęgnowała starannie będąc pewna, że takie jak ona wyjątkowe istoty nigdy zestarzeć nie mogą — potem nauka, a raczej zabawka literaturą — stały się celem jej życia.

Bóg ją nie obdarzył ani szczególnym talentem, ani umysłem wyższym, ani uczuciem któreby powieść mogło na nowe drogi i jasne przed nią horyzonty roztoczyć — mierna choć żywego pojęcia, zręczna tylko i doskonała aktorka, pani Demborowa chciała raczej grać rolę uczonej, niżeli nią zostać w istocie. Miała cokolwiek łatwości w pisaniu czczych rzeczy, wiele przesady i pathosu mogącego uchodzić za poezją, dosyć nieporządnego oczytania, pamięć szczęśliwą, umiejętność wreszcie pochwytania wiadomostek i myśli cudzych i układania ich w jakąś niby własną całość — a tem wszystkiem mogła pospolitych ludzi ułudzić łatwo i uchodzić za wyższą, potężnie obdarzoną istotę wyjątkową.

Kosztowała ją zapewne ta pracowicie odgrywana komedja życia, te zręczne przedstawianie się w pożyczanem blasku, ale czegoż człowiek nie uczyni dla dogodzenia miłości własnej? Nie żałowała ani czasu ani pieniędzy, na prenumeraty, wspieranie uczonych przedsięwzięć, korespondencje, sztukowanie artykułów i podtrzymywanie pism perjodycznych, a choć mąż nieobyczajnie się czasem z niej naśmiewał (szczególniej gdy byli sam na sam, nie oszczędzając jej wcale), ona pewna, że dla decorum i sławy domu przed obcemi fantazje jej szanować musi i pokrywać je o ile możności — śmiało brnęła dalej, nie dając się pohamować.

Z nadzwyczajną zręcznością, umiała szczególniej przed każdym nowo przybyłym, niby niechcący i półsłówkami, pochwalić się z tem co czyniła, do czego wpływała i należała, co pisała, kto z nią korespondował, jak ważną grała rolę, jak dobrze była uwiadomioną o wszystkiem co się gdzie działo w literaturze, na polu sztuk i umiejętności i t. p.

Prawdę powiedziawszy wszystko co robiła, służyło jej tylko na to, by się miała czem pochwalić, i tego nic nie zaniedbywała, a że nie zbywało jej na przebiegłości niewieściej, dla nieznajomych mogła nawet uchodzić zaskromną, tak się ta komedyjka odgrywała zręcznie, pół słówkami, tak się wszystko mówiło przypadkowo, niechcący, mimowoli, dając do zrozumienia i domyślania więcej może niż w istocie było. — Często nawet na przekorę, dla przyzwoitości, mąż nieszczęśliwy musiał odgrywać rolę pomocnika, choć w duszy się zżymał!

Piękność pani Demborowej, wybornie zachowana i utrzymywana starannie, bo o nią równie starała jak o swą sławę literacką, dopomagała jej jeszcze do świetnego grania tego dramatu Korynny wiejskiej, a raczej szlacheckiej Vittorji Acorombony.

Rzadko która blondynka tak długo i szczęśliwie potrafiła się zachować jak nasza pani, młodość jej istotnie cudownie się zdawała przedłużoną, dzięki eterycznym sferom, w których ciągle była wzniesioną. Biała, rumiana, świeża, pełnych ale niezbytecznych form, przepysznej kibici, modrych łzawych oczów, przymrużonych uczuciowie, koralowych ust, dziwnie piękną obdarzona ręką, nóżką malutką i olbrzymim warkoczem włosów popielatawych — Demborowa istotnie była zachwycającą i lubiła też zachwycać. Ale w jej piersi nie zabiło nigdy serce, próżność tylko kołatała nieustannie... drażliwa, niespokojna, chorobliwa, nienasycona.

Nie gniewała się gdy ją wielbiono, na westchnienia adoratorów odpowiadała nawet wzrokiem, który mógł mówić bardzo wiele wcale nie kompromitując — ale dalej ani słowem, ani ruchem, ani sercem, nie posuwała się nigdy. To wejrzenie wyuczone, głębokie, obietnic pełne, zwracała zarówno ku starym i młodym, obdzielało ono promieniami swemi wszystkich wielbicieli, a im koło było większe, tem bóstwo szczęśliwsze.

Dembor doskonale znając żonę, zupełnie o siebie był spokojny, nie kochała go wprawdzie, ale też wiedział, że nikogo innego kochać nie może, i dosyć jej będzie zawsze trochy komedji, trochy fraszek mających pozór czegoś ważnego.

Tłum wielbicieli otaczających panią Demborową nie frasował go wcale, śmieszył raczej, a entuzjazmy młodzieży byłyby go oziębiły może, gdyby ten marmur ostudzonym mógł być jeszcze.

Nie zważając na nieme szyderstwo i obojętność męża, pani śmiało grała rolę swoją, czując to, że Dembor jeśli ją nawrócić nie potrafi, podtrzymywać będzie musiał dla uniknienia śmieszności i brać jej stronę, gdyby tego było potrzeba. Tak się też stało, człowiek praktyczny spuścił głowę zwyciężony wytrwałością muzy, zrezygnował się na owe „malum necessarium“ i udał przed wszystkiemi, że panią uważa za prawdziwie wyższą istotę, choć się z niej w duchu wyśmiewał, i na cztery oczy podżartowywał niemiłosiernie.

Urodzenie syna i córki bynajmniej nie przeszkodziły pani Leoncji do dalszych studjów nad astronomją, filozofją Hegla, kierunkiem ducha publicznego w Meksyku, przyszłością Texas, znaczeniem dróg żelaznych humanitarnem, reformami religijnemi XIX wieku, neokatolicyzmem, mormonizmem i puseizmem... Nie było bowiem przedmiotu któregoby nie zgłębiała (powierzchni), to jest któregoby nie zapragnęła wyuczyć się terminologji, języka i kilku głównych formułek. Z tym malutkim zapasikiem, odważna niewiasta puszczała się w drogi najniebezpieczniejsze, i wychodziła zawsze, jeśli nie zwycięzko, to z honorami wojny kapitulując.

Niezmiernie czynna w drobnostkach, wychowanie dzieci zdawszy na ludzi, by na nie drogiego nie tracić czasu, sama nieustannie się własnem zajmowała wykształceniem. Naprzód parę razy na tydzień w dnie pocztowe ogromną miała korespondencją z wszystkiemi czterema częściami świata, dbając bardzo by do niej i od niej listy szły jak najdalej i w jak najdziwniejsze miejscowości, do Pekinu i Kalkuty, do Teheranu i Algieru; czytała potem pięć różnych Revue, jakby stworzonych dla niej, bo wszystkiego mających po troszę, przewracała nowo wychodzące dzieła, szczególniejszą dając baczność na przemowy, regestra i główne ich działy, z których umiała całość odgadnąć — wreszcie tłumaczyła, studjowała, tworzyła! Prace jej uczone, anonyme lub pod imieniem Beaty z Deborowa, ukazywały się w pismach perjodycznych i zbiorowych, zwracając wielostronnym kierunkiem zwłaszcza uwagę krytyki i czytelników. Niektórzy przez tydzień, inni prawie przez rok cały, mieli ją za fenomenalną istotę, najupartsi trwali w przekonaniu o talencie nie zrażeni dziurami i łatami jakie w nim odkrywali... Bo też jeśli nie jako pisarz, to jako komedjantka literacka, pani Demborowa nie mogła ujść baczności niczyjej, występowała zawsze niezmiernie trafnie, wybierała przedmiot zręczniutko jak wiewiórka orzeszek, robić umiała około siebie tyle wrzawy ile było potrzeba by oczy ściągnąć, a nie wywołać opozycji, w stylu zaś, obrobieniu, poczęciu, zakończeniu każdego jej artykułu, tyle było umiejętności: sztuczek i figlów! Wprawdzie ścisnąwszy to wszystko mocno, szum tylko i pianę mydlaną otrzymywałeś w rezultacie, ale na oko! na oko! co to były za wspaniałe rzeczy! A tylu ludzi sądząc okiem, nie duszą i sercem, dają się zabałamucić lada słowem — ba! nawet umiejętnie umieszczonym wykrzyknikiem i punktem! To też sława pani Demborowej była ustaloną, i nazywano ją powszechnie kobietą gienjalną, filozofem-aniołem, wielką nieznajomą... i Bóg wie jak jeszcze, bo tłum wielbicieli nie szczędził jej imion brzmiących, a w admiracjach swych dochodził do absurdów!

Męża to niepokoiło chwilę, bał się żeby ludzie się nie poznali na bałamuctwie, i nie zaczęli wyśmiewać, ale postrzegłszy że u nas choćby nawet było poznanie śmieszności, zabraknie odwagi na wypowiedzenie go wbrew wszystkim — uspakajał się i milczał.

Dodajmy jeszcze do charakterystyki wielkiej nieznajomej, że miała już lat czterdzieści, ale wyglądała na dwadzieścia kilka we dnie w wielkim stroju, na trzydzieści najdalej w rannym negliżu, czasem wieczorem przy świecach na ośmnaście. Udawanie młodości obchodziło ją przynajmniej tyle co komedja sławy i talentu, jedno bowiem pomagało drugiemu i podpierały się wzajemnie.

 

VIII.

 

Dzieci państwa Demborów, wychowane jak najstaranniej, a że środki materjalne były po temu, i nieszczędzono na to niczego co tylko do wykształcenia ich fizycznego i umysłowego służyć mogło, rzeczywiście zrobiono tyle, ile za pieniądze uczynić się może. Ale tu, jak niejednokrotnie w razach podobnych, skutek nie odpowiedział wcale usiłowaniom, dla tego że w nich zimna wola i rozsądek tylko, bez udziału serca, przewodniczyły wyłącznie; nie powiem żeby oboje państwo nie kochali dzieci, ale większa cząstka serca nie była przy ich kolebce. Dembor był najmocniej przekonany, że wszystko kupić można i wszystko pieniędzmi zastąpić — dbał żeby im na niczem nie zbywało, ale spełniał swój obowiązek chłodno jak zadanie, bez niepokoju, bez trwogi serdecznej, bez przejęcia i modlitwy. Obrachował przyczyny i skutki, kupował przyczynę, i skutku był tak pewny jak mączki cukrowej z buraka. Matka odegrywała czasem w chwilach wolniejszych rolę macierzyńską i ładne swe dzieciaki przy gościach w malowniczą z sobą układała grupę, bawiąc się kędziorami ich włosów, całując białe twarzyczki, oplatając ramieniem słoniowem różowe ich ciałka wybornie odbijające przy kolorycie jej ręki... ale... ale — wychowanie tych aniołków zdane było na najemników, bo czas pani Leoncji należał do ogółu; bo pióra z ręki wypuścić nie mogła, ani się wyrzec swych ważnych zajęć literackich, a mianowicie wielkiego dzieła pod tytułem: „O stanowisku kobiety w nowej społeczności i wpływie jej na ukształcenie przyszłych pokoleń.“ Dzieło to z którego mnóstwo krążyło wyjątków, studjowała, przerabiała, doskonaliła wedle coraz nowego planu, ale od roku do roku odkładała jego wydanie.

Tymczasem do kochanych dziatek bony sprowadzono ze Szwajcarji, guwernantki z Londynu i Paryża, profesorów z Berlina, gymnastyków ze Szwecji — do każdego dla nich przedmiotu był nauczyciel specjalny, do każdego talentu artysta znakomity. — Dembor sypał pieniędzmi skreśliwszy sobie plan edukacji rozumowany na wielką stopę, obrachowawszy lata, obliczywszy godziny, określiwszy kolej nauk jak najrozważniej, z zastosowaniem jak najświeższych i najpewniejszych metod nauczania.... Z tego wszystkiego na końcu z podziwieniem ujrzano (nie chcąc się przyznać) skutek maluczki, właśnie tyle ile za pieniądze kupić można, a w moralnym względzie chybioną całkiem rachubę.

Roślinki te pielęgnowane tak starannie, powyrastały juścić bujno, ale umysł pożarł w nich serce, do którego nikt nigdy nie przemówił, którego nikt ze snu nie budził i nie rozwijał. Przytem to skrępowanie ciągłe i wodzenie na paskach, poczyniło z nich istoty zobojętniałe, bierne, bez woli, bez popędu, zestarzałe od razu, i na nieszczęście tak rozumne w dzieciństwie, głupiemi musiały być na starość.

Postępy ich w naukach były w początkach zdumiewające; wychowano Emilkę i Tymoleona jako młode wielkich nadziei genjusze, ale jak je zaczęto spowijać, naprostowywać, kierować, karmić, przesycać, przeuczać, uczyć, — dorastając oboje bardzo przyzwoicie, stali się istotami niezmiernie pospolitemi, — umieli wiele, nie rozumieli nic.

A! bo lepiej, lepiej wychowuje jedno słowo serdeczne wieśniaka przyciskającego dziecię do piersi, i gorzkie lat młodych doświadczenie i łzy i praca i cierpienie i błędy nawet i upadek czasem, niż najrozumniejsza teorja, nie dająca umysłowi na chwilę wytchnienia, człowiekowi należnej swobody, uczuciu i myśli pola do rozwinienia się siłą własną. Dzieci Demborów wyrosły na paskach i z podziwieniem oboje rodzice ujrzeli w nich cale co innego, nie to czego się po nich spodziewali, były to dwie sztucznie zbudowane lalki norymbergskie.

Starszy, Tymoleon, naturalnie w szkołach nigdy nie był, bo z teorją ojca nie zgodziło się oddawać go między młodzież źle wychowaną, swawolną i mogącą szkodliwie wpłynąć na jedynaka — chuchano nań w domu, gdzie cała zaimprowizowana szkoła z prywatnych nauczycieli, po większej części z cudzoziemców złożona, zajmowała się karmieniem go najczystszym szpikiem i esencją mądrości ludzkiej, w jak najstaranniej przyrządzonych pigułkach i miksturach pedagogicznych. Później jeszcze z nauczycielami wyprawiono go do Berlina, potem w podróż naukową po Europie, a że sposobił go ojciec na swojego następcę, to jest wielkiego agronoma, technika, industrjalistę, spekulanta, słuchał więc po uniwersytetach śmietanki profesorów w tych przedmiotach. Wszędzie gdzie był, musiał pisać porządny dziennik swych studjów, z których ojcu co dwa miesiące posyłał w wyciągach krótsze sprawozdanie. Potem praktykował jeszcze za granicą przy najsławniejszych gospodarzach w Anglji, w Niemczech i Belgji. Odbywał też kursa praktyczne przy wielkich zakładach fabrycznych, a w ostatku powrócił do kraju obładowany nauką, doświadczeniem i dojrzały do żywota w latach dwudziestu.

Ojciec z dumą spojrzał na to dzieło swoje — oczekując po niem niesłychanych rezultatów, ale Tymlo (tak go nazywała matka w dzieciństwie) po części zawiódł silnie ugruntowane nadzieje rodzicielskie. — A! jestli co kruchszego nad ludzkie rachuby i nadzieje?! Tymlo wyrósł zmęczony młodością pracowitą, osowiały, przemądrzały, i z zagranicy powrócił z najwidoczniejszą wzgardą dla kraju barbarzyńskiego, któremu był zupełnie obcym, a na dobitkę, ojciec postrzegł za późno, że zbytkiem drzewa zamiast ogień podsycić, zagasił go podobno na zawsze.

Młode chłopię miało się już za najrozumniejszą z istot pod słońcem i wierzyło w siebie niezachwianą wiarą Emmersonowską, tak że ojciec nawet wydawał mu się pygmejczykiem i zacofanym; nie ma mowy o profesorach. Poważny, milczący, mocno znudzony, wielce wzgardliwy, dla ogółu ludzi ledwie grzeczny, do nauk i pracy nie miał już zapału i ochoty. Odegrywał spokojnie rolę wyższego człowieka, milczeniem, myśleniem i zamknięciem się w sobie wielkiej i majestatycznej powagi. Ale ojciec wkrótce się przekonał, że czytać nie lubi, że ciągu w żadnem jego nie ma zajęciu, że w każdej pracy jego jest jakiś robak co ją przejada, że umysł Tymla szuka w niej roztargnienia tylko, przerzucając się z jednej w drugą, a nareszcie w nic nie wierzy i wszystko mu zarówno obojętnem; co najgorzej w ostatku nietylko nie ma upodobania w kraju, ale zaledwie za karę w nim wyżyć potrafi. Napróżno starał się wmówić mu posłannictwo wielkiej reformy, które złożył na jego ramionach. Tymlo uśmiechał się i milczał, nie biorąc tego do serca.

Wychowanie tak troskliwe, tak metodycznie obmyślane, jeden tylko zmysł rozwinęło w młodym człowieku do wysokiego stopnia, jedną stronę i skłonność: Tymlo widział we wszystkich materjał do krytyki, i z prawdziwym talentem umiał wskazywać słabość każdej nauki, niedostateczność każdej czynności, śmieszność wszelkiej postaci. To chorobliwe skrzywienie inteligencji czyniło go na resztę obojętnym i ślepym, a do chwytania ułomności tylko dziwnie jasnowidzącym i potężnym.

Pierwszym zaraz rzutem oka obejmował nauki, sprawy, człowieka grzech pierworodny, zakalce, plamy, ułomności, umiał je określić i oskarżać, ale bezsilnym był dla zaradzenia czemkolwiek i poznania strony jasnej i żywotnej. Jakieś dziwne nawyknienie skłaniało go zawsze w tę stronę i przywiązywało do drobnostkowego wyszukiwania przywar. Analityk, krytyk, nic już potem zbudować nie umiał na jasnem poznaniu słabości i niedostatków, bo nie było rzeczy i czynności w którejby się ich nie dopatrzył, wyłącznie do nich przywiązując.

W chwili rozpoczęcia powieści naszej, był to młodzieniec pięknego wzrostu, piękniejszej może jeszcze twarzy, rysów delikatnych i czystych, ale równie i słodkiej i pozbawionej wyrazu jak ojcowska, nic w nim już nie było młodzieńczego. Świat nie miał dlań tajemnic bo mu go doskonale i jasno wytłómaczono przez a+b, rozebrano chemicznie, wywiedziono filozoficznie, wyjaśniono i otworzono na wszystkie boki. Nie było rzeczy którejby nie umiał i nie znał, ale nie było też którejby pragnął i którąby ukochał.

Wszystko mu było obojętnem, i wszystko zarówno zdawało się możliwem, a ostatecznie każda rzecz słabą i ułomną.

Serca w nim ani iskierki — spało czy we śnie umarło.

W czarnych jego oczach, na wysokiem białem czole, w ustach łagodnie ale z trochą przylgłego do nich sarkazmu uśmiechniętych — posągowa tylko rozlana była martwość, zgrzybiała obojętność i z obliczem młodzieńczem, starcem był, dla którego życie nie miało powabu, ani tajemnic.

Wrażeń nie szukał, znając je z teorji i nie widząc by do czego innego prócz do zamącenia błogiego spokoju prowadzić mogły. Przy tem jedno go tylko nieco obchodziło, to dobry byt, bez którego egzystencji nie pojmował. Ojciec przy nim skutkiem kontrastu wydawał się jeszcze istotą gorączkową i nazbyt złudzeniami przekarmioną, — tamten miał cele, pragnienia, plany, ten ich nie wyrobił sobie i nie czuł potrzeby. Urocze słowa tyle działające na młodych, miłość, sława, wielkość, jemu się widać przedstawiały odarte z tego wdzięku jakim drugich mamią, uśmiechał się, ruszał ramionami na nie... gotów był je przyjąć, gdyby mu je na złotej tacy ofiarowano jako hołd należny, ale nigdy o nie współubiegać by się nie ruszył, za nieskończenie niższych mając wszystkich co go otaczali.

Pycha kolosalna, tytaniczna, zimna, pewna siebie, wypotęgowana do indyjskiego jakiegoś zakopania się w sobie, stanowiła tajemne tło tego dziwnego charakteru. Miał się za rodzaj bóstwa, i nie mógł zniżać do pospolitego żywota. Jako umysł już się zabijał tem pojęciem swojej wielkości, bo nie ma postępu i rozwoju, gdzie nie ma wiernego pojęcia natury człowieka i jej ułomności; a Tymlo słabą stronę cudzą chwytając z trafnością nadzwyczajną, w sobie jej nigdy nie dostrzegł i badania krytycznego nigdy nie zwrócił na siebie. Wiele umiał istotnie, ale nachwytana wiedza leżała w nim martwą i bezwładną, bo jej nie ogrzewało serce, brakło ruchu i życia, służyła tylko za oręż zabójczy. To co sam umiał i wiedział uważając za ostateczne, za najwyższy pomnik i rezultat usiłowania ludzkiego, za coś niewzruszonego, krańcowego — naturalnie nie uczuwał potrzeby iść dalej i szukać więcej.... Z zastosowaniem zaś wiadomości innem jak krytycznem, nie spieszył się przez pogardę i lekceważenie kraju w którym żyć musiał, tęskniąc za komfortem angielskim i wszelkiego rodzaju niepoścignioną doskonałością Wielkiej Brytanji. Był to jeden świat i kraj, z którego Tymlo nie szydził otwarcie, po cichu tylko i zrzadka.

Zresztą był to człowiek grzeczny choć zabijającej dumy i chłodu, obojętny, wyrachowany i żyjący tak sobie, — że żyć musiał, a nic innego nie pozostawało mu do życzenia, tylko powoli dobić się do jakiegoś końca.

Wychowanie specjalne i rozumowane uczyniło go w rzeczach ducha, serca, wiary i najistotniejszej części życia tak obojętnym — obojętniejszym może niż w innych. Nie mówił o nich nigdy, nigdy podobno nie myślał, a kwestje te zwykł był nazywać „questions oiseuses“ nie wiodącemi do niczego. Spełniał powierzchownie co wymagało decorum, ale katolicyzm, protestantyzm, filozofją, po swojemu nazywał zadaniami czasowemi i miejscowemi. Że zaś z majątku i położenia w społeczeństwie liczył się już do arystokracji, obowiązkiem zaś tej klasy uznać raczył protegowanie katolickiego wyznania, był więc en principe ściśle katolikiem, nawet de Maistrzystą, tak jak w Niemczech może by był został pietystą protestanckim, a w Ameryce mormonem. Rzeczy te dlań były obojętne, i poglądał na nie z wysokiego stanowiska nauki społecznej.

Dla niego jak dla ojca, bo w tem zgadzali się zupełnie na jedno, głównem zadaniem był dobry byt materjalny, zbogacenie się uczciwe, prawne, a postępowanie praktyczne. Ale ojciec pracował, on zaś z wysoka patrzał na pracę i tylko czasem przekąsem o kierunku jej raczył przemówić, czując się stworzonym do sterowania ludźmi, nie zaś do mięszania się między pospolitą gawiedź.

Powróciwszy z zagranicy na wieś, pod okiem ojca zamieszkał z nim razem, w osobnym domku szwajcarskim za ogrodem, czas pędząc na niezmiernie systematycznem i obrachowanem próżnowaniu. Życie jego upływało metodycznie i porządnie... po angielsku, w samotności i nudzie poważnej. Wstawał nie rano, przejeżdżał się trochę konno po polach lornetując ojcowskie gospodarstwo z pół uśmiechem często szyderskim, śniadał z Timesem lub Evening Mail w ręku głaszcząc swe charty i daksy, potem szedł na chwilę do rodziców, leżał z książką, jadł obiad, powracał do swego domku, polował, pływał, przewracał nowości naukowe i literackie które mu nadsyłano, zaczynał kilka robót do których ukończenia zawsze mu czegoś nie dostawało, światła, powietrza, materjałów i ochoty, — ziewał, przechadzał się, jadł i kładł się spać nareszcie, by wstać znowu do takiego samego rodzaju życia.

Ojciec napróżno starał się go obudzić z tej apatji, Tymlo uśmiechał się tylko, ruszał ramionami i odpowiadał że zajmować się czemkolwiek u nas nie było warto. Jednak przyznajmy mu to, że gdy go przemożna władza ojcowska zmusiła niejako do wzięcia udziału w czemkolwiek, czynił to zimno, niechętnie, ale z siłą wielką i nie mniejszą umiejętnością. To co umiał, umiał istotnie gruntownie, a umiał bardzo wiele i nie było dlań rzeczy obcej.

Jeździec wyborny, choć inaczej jak na folblucie i na siodle angielskiem nie mógł jeździć, bo na prostym koniu jazdy nie rozumiał, pływacz doskonały, muzyk wykształcony i teoretyk biegły, rysownik wprawny i malarz gruntownie z techniką obeznany, śpiewał z talentem. Przy tem agronom specjalny, cukrownik, gorzelnik, technik we wszystkich gałęziach przemysłu gospodarskiego wyćwiczony, z pamięcią niezmierną, z dowcipem ostrym choć flegmatycznym, miał wszystko co mogło stanowić niepospolitego człowieka, a był w istocie zamkniętą i w tekturę angielską oprawną encyklopedją.

 

IX.

 

Panna Emilia tak piękna jak matka, równie staranne otrzymała wychowanie, ale i tu brakło tego co życie stanowi i żywot daje, co wskrzesza, uskrzydla i tchnie ducha — brakło serca... Rój guwernantek otaczał ją od kolebki, uczono ją sylabizować najnowszą metodą, rozwijano gimnastycznie, obmywano zimną wodą co rano, trzymano w pokoju w którym termometr wskazywał zawsze daną liczbę stopni ciepła, karmiono wyważoną ilością mięsa i jarzyny, historji i jeografji, nauczono czego tylko można było nauczyć, i zrobiono z niej martwą lalkę, bez iskry ducha.

Emilja piękną była w rodzaju winiety angielskiego Keepsaku, ale z jej oka nie patrzyła młodość, ani z ust powiało uczucie. Ekstyrpowano starannie wszelkie ich zarody. Grała jak pani Borer, malowała jak Rose Bonheur i śpiewała jak Jenny Lind, tańcowała jak Fanny Elssler i Taglioni, mogła w potrzebie improwizować trzema językami wielkiemi słowy o wielkich rzeczach, a myślą maluczką i pospolitą, a czuciem odgadnionem raczej niż uczutem, ale nie lubiła ani muzyki, ani malarstwa, ani tańca, ani poezji. Wzbudzała podziw, nie pociągała serca, bo sama go nie miała.

W żadnej główce niewieściej może mniej się marzeń nie snuło — nie wzlatywała nigdy poza granice sfery swojej, zbytku, bogactwa, salonowych tryumfów, znaczenia w kole arystokratycznem, i sukcessów w swojej klasie społecznej. Nie było dla niej innego świata nad ten w którym żyła, reszta wydawała się jej podścieliskiem (substratem) tłem, narzędziem stworzonem na usługi wybranych.

Oko jej spoglądało także z wyżyn dumy i bogactwa na szeroki widnokrąg świata rozciągający się u stóp jej pokornie i posłusznie. Ideałem jej był udzielny książe niemiecki, hrabia z nad Renu lub Paryża, lord angielski.... coś znakomitego choćby starego i niepokaźnego... w ostatku domorosły jaki miljoner bodaj trochę brudny, ale bardzo bogaty... dalej śniła o podróży do Paryża, o loży w operze, jak furore będzie ukazaniem się swem robić za granicą, a zasypiała znudzona wsią, nie wiele wiedząc czy mogłaby zapragnąć czegoś więcej lub inaczej.

Modliła się na przepyszniej książce minjaturowanej i oprawnej w kość słoniową, na klęczniku z palisandru i aksamitu, przed rzeźbami i obrazkami wytwornego smaku choć wartości tuzinkowej — ale do Pana Boga w wiejskim kościołku nie czuła żadnego nabożeństwa. — Wsi nie lubiła wcale, wieś jej się zdawała stworzoną na żywienie miasta.

Odbywała wprawdzie z obowiązku pielgrzymki po wioskach, do ochron i szkółek ojcowskich, ale nigdy nie dotykała biednych zasmolonych wieśniaków i pamiętała żeby zawsze mieć z sobą pod ręką ocet i perfumy na dwóch chustki węzełkach, a rolę opiekuńczego anioła znajdowała dosyć nudną i utrudzającą, stworzoną dla starych panien i matron podżyłych.

Syn i córka z nałogu upodobania w spokoju, szanowali rodziców i byli im posłusznemi, ale serce nigdy im do nich nie zabiło, a Emilji matka jej z swą literaturą, z poezją, z komedją entuzjazmu, wydawała się w sekrecie dosyć pocieszną niewiastą, tak jak Tymlowi ojciec pospolitym, nieco upartym i przesadnym. Niekiedy uśmiechem i spojrzeniem dyskretnem udzielali sobie swych postrzeżeń nad obojgiem.

Nie było obawy żeby kiedy o co poróżnić się mogli z sobą lub rodzicami, gdyż ani Emilja, ani Tymlo, nie pragnęli tak bardzo niczego żeby aż walkę o to staczać mieli, a postępowanie i znany sposób widzenia rodziców, zapewniał im zgodę w głównych życia zadaniach.

 

X.

 

Stan majątkowy Demborów był jak najświetniejszy w oczach świata, majątek się powiększał i rósł co roku, głowa domu bowiem był człowiekiem najwyższym stopniu praktycznym.... Ciężyła jednak nad tą fortuną jak miecz Damoklesa niewidoma groźba, z którą się oswojono powoli, i zapomniano o niej po trosze. Majętności Demborów przez dziada dzisiejszego dziedzica nabyte tanio, zostawały pod prastarym o posiadanie ich procesem, który przywykniono za nic nieznaczący uważać. Ten proces ciągnął się lat kilkadziesiąt, i nie mogąc rozwiązać wlókł powoli, a Dembor, który zrazu chciał go w jakikolwiek sposób ukończyć, widząc niepodobieństwo i rozważywszy następstwa, musiał puścić go drogą zwyczajną. Przeciwna strona popierała słabo, wiodła dla formy powoli, broniono się pilnie ale nie naciskano także, w przekonaniu, że zmożony i wycieńczony nieprzyjaciel, w ostatku przyjdzie prosić miłosierdzia. Narady prawników uspakajały Dembora i nie wahał się w majątku który za swój uważał, kosztownych robić ulepszeń, rozrządzać nim jak swoim, śmiejąc się ilekroć mowa była o procesie. Czasem jakiś go ogarniał niespokój, ale to trwało chwilę, a kilkadziesiąt lat tej walki szczęśliwej nie dozwalały przypuścić, by się czem innem jak zwycięztwem na stronę Dembora ukończyć miała. Wszyscy byli tego zdania i spali spokojnie; niedostrzegając że w tak ostrożnie obmyślonej egzystencji, w tak usilnie pomnażanym dostatku, tkwiła nieustanna groźba. Nie można obwiniać Dembora, by się w tem łudził jakąś nadzieją płochą, jakiemś wyrachowaniem mylnem, w istocie wszystko było za nim, ostrożność największa, praca i czujność nieustanna, — ale w rzeczach ludzkich jest-że co pewnego? jestli rachuba niemylna? któż ręczy, że na gładkiej drodze noga się nie pośliźnie?

Do tego wcale nie był przygotowanym człowiek który przywykł wszystko rozumem rozwiązywać i w niemylność jego wierzyć jak w ewangelją — którego życie spłynęło na obwarowywaniu się na stanowisku takiem, na któremby nawet Opatrzność i Pan Bóg stały się niepotrzebnemi.

Nic więc mniej nie ustraszało w chwili, gdy się ta powieść zaczyna, całej rodziny Demborów, nad ten spór zadawniony, który z przeciwnej strony mieli za proces o sumy neapolitańskie.

I nie o nim też pewnie zamyślił się Jan Dembor przechadzając po salonie z rękami pod poły surduta założonemi, w oczekiwaniu na śniadanie — gdy służący wniósł na tacy listy z poczty. Gospodarz domu popatrzał na plikę, jakby przez koperty chciał zbadać co się w nich zawiera, i jak zawsze powolnie, zasiadłszy w krześle, począł metodyczny rozbiór poczty, od listów.

Było ich kilka, od fabrykanta machin, o żniwiarce i hydraulicznej prasie zamówionych w Anglji, o jakimś pługu który się okazał niepraktycznym, od kupca o zbożu, od bankiera o wypłacie weksla, od fabrykanta umyślnie wypisanego z Belgji do sukiennic, a na spodzie — coś niezwyczajnego i niespodzianego.

List ten ostatni obok porządnych kopert okrytych stemplami domów i poczty, zapisanych charakterem wprawnym i pewnym, wyglądał ubożuchno i jak wieśniak biedny w towarzystwie salonowych ludzi, wstydzie się zdawał swojego stroju i niezgrabnego adresu.

Koperta na nim była papieru regestrowego, widocznie robiona od ręki, a napis nakreślony głoskami wielkiemi, trochę krzywy i ukośny. Czarna pieczątka szeroko rozlana, z jednej tylko strony przyjęła odcisk, z drugiej zastygła lśniąca nietknięta. Widocznie korespondent nie był przywykły do listów lub nie wiele się troszczył o fizjognomię tego który wysyłał, przejęty czem innem.

Dembor nie przywykły do odbierania tego rodzaju odezw, coś namiętnego w samej powierzchowności mających, potrzymał w ręku list z czarną pieczątką, obrócił go razy kilka i choć się nie zdradził z myślą wewnętrzną znać było, że nie bardzo chciwie brał się do otworzenia. Ćwiarteczka papieru wycięta z arkusza, zapisana na cztery strony, wysunęła się z siwej koperty... spójrzał na podpis, ale nie można było poznać po twarzy co w nim wyczytał, począł sumiennie od początku. Odezwa była następującej treści:

 

XI.

 

„Kochany wuju..... Z czarnej, żałobnej pieczątki tego listu, domyślisz się może nieszczęścia naszego... od dwóch miesięcy jesteśmy sierotami... zupełnemi sierotami. W pierwszej chwili, ani sił, ani przytomności nie mieliśmy żeby się uciec do ciebie, żeby co donieść nawet o ciosie, który nas dotknął.

Płakaliśmy, płakali, nieprzytomni, pogrążeni w żalu, zapomniawszy, że jest jeszcze ktokolwiek na świecie, co zechce może podzielić z nami łzy nasze. Daruj nam tę winę, do której się poczuwamy kochany wuju, wiemy żeśmy byli obowiązani uciec się do ciebie i przytulić pod opiekuńcze skrzydła twoje — daruj żalowi naszemu i ogromowi straty jakąśmy ponieśli. — Ani Michaś, ani ja, nie mieliśmy siły pomyślić nawet o ratunku w nieszczęściu naszem, płakaliśmy tylko.

Świętej matki naszej nie ma już na tej ziemi, przeszła opiekunka do niebios, modlić się za nas u tronu Bożego — pusto w koło, a nas samych na świecie sierot dwoje... Dwa miesiące upływa już od strasznej chwili rozstania, a jeszcze obojgu nam przytomną jest, jakbyśmy dziś nią przeboleli, i oswoić się nie umiemy w straszliwem położeniu naszem. Choć łzy mi zasłaniają oczy i pióro drży w ręku, winnam ci kochany wuju, pożegnanie od zmarłej matki i opis ostatnich jej godzin, i przekaz ostatniej jej woli, którą opiece twojej nas poleciła. Przebacz jeśli nie potrafię nawet powtórzyć ci porządnie tych strasznych dla nas przypomnień chwili uroczystej życia, w której Bóg dotknął najpierwszą najcięższą boleścią.

Matka nasza na parę tygodni przed zgonem lekko na pozór zasłabła, choroba jej wcale nas nawet nie zastraszyła, bo przyszła jak zwykła dolegliwość wieku i nie miała w sobie zrazu nic groźnego. Posłaliśmy po doktora, przepisał lekarstwa chłodzące, ból z piersi ustąpił, święty nasz anioł uczuł się lepiej i uśmiechnął.

— Nie potrzebnie się tak o mnie starą troszczycie, mówiła z uśmiechem i pogodą na twarzy, nie bójcie się, nie bójcie, nic mi się nie stanie, jeszcze wam długo dokuczać i nudzić was będę...

Żartowała sobie, śmiała się i była w jak najlepszym humorze. Nazajutrz jednak po tem polepszeniu dostała pod noc lekkiej gorączki, a ja w sekrecie posłałam znowu po doktora, poleciwszy mu tylko, aby ją nie zastraszał i powiedział, że będąc w sąsiedztwie, przez troskliwość o nią nie wzywany przyjechał. Tak się stało, i jeszcze nic się nam gorzej nie zdawało, ponowił lekarstwo, upewnił mnie, że to zwykła mamy choroba, która przejdzie spoczynkiem i lekkiem lekarstwem, odjechał... Ale matka znać czując się gorzej w sobie, a nie chcąc nas przestraszać tylko, w nocy jakem się później dowiedziała korzystając z chwili gdym wyprawiona przez nią gwałtem do łóżka w sąsiednim pokoju usnęła — zawołała do siebie naszą poczciwą Klembosię, i po cichu jej różne dawała rozkazy. Nazajutrz znowu było lepiej, przynajmniej tak się nam zdawało zaślepionym — czytałam jej Naśladowania Chrystusa Pana i Świętego Franciszka Salezego, mówiliśmy z sobą wiele. Michaś był z nami dzień cały. Dopiero pod wieczór po twarzy rozognionej i krótkim oddechu poznałam, choć się mama nie przyznawała, że cierpieć musi więcej — i wyprawiłam znowu po doktora. Choroba przybrała gwałtowny charakter, i gdy nadjechał, już prawie nie było środka na nią. Poznałam na jej twarzy, która kłamać nie umie, że Bóg zesłał na nią groźbę straszliwą... Oboje z Michasiem nie odstępowaliśmy już od jej łóżka na chwilę. Nawet w najcięższych męczarniach anioł nasz nie zapominał na jedną chwilę o biednych dzieciach, którym chcąc ulżyć męczarni, skrywał w sobie boleść, przestrach śmiertelny i panował nad chorobą samą. Doktor wydziwić się nie mógł mocy duszy z jaką cierpiała święta matka nasza — przytomności, rezygnacji.

Nareszcie przyszedł moment, w którym wyrzekła złamanym głosem, nie mogąc dłużej wytrwać, byśmy posłali po proboszcza. Uspokojona znowu, przyjęła Sakramenta, pobłogosławiła nas i wszystkich jak dzieci własne przywiązanych do niej ludzi co ją otaczali, rozjaśniło się jej lice uśmiechem świętości, i zasnęła pocieszając sieroty swoje.

Chwili tej w której martwe już tylko zwłoki jej ujrzeliśmy przed sobą, opisać nie potrafię — nie będę silić się na to — powtórzę ci tylko, kochany wuju, ostatnie jej wyrazy wyrzeczone do ciebie.

— Powiedzcie Janowi, rzekła — że mu was polecam, ufam jego rozumowi i sercu — niech wam radzi, niech was wspiera, wiem pewnie, że was nie opuści, że się na nim nie zawiodę, słuchajcie go jak ojca.

Nie mogę ci pisać więcej kochany wuju, ani Michaś, ani ja, nie mamy jeszcze na to dość siły, on biedak leży nawet chory dotąd, tak go przejęła ta strata, którą ja nie mniej uczułam od niego, ale z większą przyjęłam odwagą. — Nie mogę i nie mam prawa myślić o sobie, bo Michaś na mojej opiece.

Czekamy rozkazów twoich, wuju kochany, przybycia lub wezwania, rady, której we wszystkiem potrzebujemy biedne sieroty. Bądź nam ojcem łaskawym, bądź opiekunem... Bóg ci to odda, bo my nie potrafimy; przywiązane dzieci twoje

 

Anna i Michał Solscy.“

 

W przypisku były jeszcze słów kilka od Michała, brata Anny, który mimo choroby zdobył się na wyrazy pełne uczucia... skreślone ręką drżącą.

Dembor przeczytał list nie zmrużywszy oka, powoli, uważnie, twarz jego nie zdradziła żadnego uczucia, nie zadrżała mu ręka, nie dobyła się łza... złożył papier uważnie, zasunął go w kopertę, schował do bocznej kieszeni i trochę się tylko zamyślił.

Nie wziął już tylko do ręki gazet i tak zadumany, pozostał w fotelu, gdy na znak dany z przedpokoju, drzwi się otworzyły z sali jadalnej i służący wezwał do śniadania.

 

XII.

 

Prawie w chwili gdy się to działo, weszła drugiemi drzwiami od swoich pokojów pani Demborowa, wedle zwyczaju niosąc z sobą mnóstwo książek, papierów, gazet, rękopismów, listów, które rozpatrywała w czasie śniadania, czasem udzielając treści ich przytomnym, zawsze skarząc się na ciężar zajęć i brak godzin nie mogących jej na wszystko wystarczyć.

Jużeśmy odmalowali ją kilku rysami, tu dodam tylko, że strój czynił ją młodą i świeżą do zadziwienia, a ogólny wyraz twarzy oznaczał zamyślenie się poważne i oderwanie się od życia powszedniego. Czasem tylko ukradkowym wzrokiem, którego się wstydzić zdawała, schodziła chwilowo na ziemię.

Wszedłszy spojrzała na męża, który jej chłodnem skinieniem przesłał urzędowe dzień dobry i zasiadła nie bez myśli jaką ma przybrać postawę, zanurzając się w swoich papierach.

Śniadanie stało przygotowane, ale nikt nie brał się do rozdawania go. Dembor przechadzał się zamyślony, pani czytała zmarszczywszy białe czoło; minęła chwila, nikt nie przychodził więcej, gospodyni domu zadzwoniła niecierpliwie.

— Proścież panny Emilji i pani Lully, zawołała do wchodzącego służącego.

— Proszono, zaraz idą...

W ślad też prawie za służącym wsunęła się panna Emilja, którą nie za córkę ale za młodszą siostrę pani Demborowej wziąć było można, tak do siebie były podobne, i tak jednako piękne obie. Ale na licu matki było trochę choć sztucznego życia, na twarzy córki duma i znudzenie panowały tylko. Wszedłszy do pokoju przywitała matkę, która jej roztargniona pocałunek oddała, i ojca, który się niby uśmiechnął do niej, obejrzała się i usiadła na swojem miejscu, wygodnie rozpierając w krześle na dumanie.

Pani Lully, nieodstępna towarzyszka Emilji, dosyć nie ładna, ale mocno wystrojona i zaperfumowana francuzka, której się zdawało że ma uroczą kibić i przynęcające kształty, w krygach i ruchach pełnych przesady, wzięła się do robienia herbaty — wszyscy zresztą milczeli. Brakło jeszcze Tymoleona, który zazwyczaj się spóźniał.

Porozstawiano herbatę, każdy ją pić zaczął powoli i przysunął sobie co mu do niej było potrzeba, gdy nareszcie Tymlo ukazał się we drzwiach szklannych od ogrodu, z chartem, wyżelkiem i daksem, towarzyszącemi mu, w rannym stroju a l’anglaise, dżokiejskiej czapeczce, ze szpicrutem w ręku.

Był to ładny mężczyzna, gdyby nie panująca na twarzy jego martwość, właściwa ojcu i córce, u matki wyrobionem zastąpiona ożywieniem. Wąsik mu wysypywał się na wardze górnej i mszysta młodzieńcza bródka okrywała policzki, ale w oku nie było ognia młodości, zamyślenie tylko jakieś i chłodne szyderstwo patrzały z niego.

Ledwie przywitawszy rodziców, padł na krzesło swoje, podając rękę siostrze uśmiechającej się doń melancholicznie, i zajął zaraz psami, które na widok jadła z właściwą niecywilizowanym istotom zazdrością, warkiem i swarem jak najbliżej stołu poczęli się umieszczać, grożąc sobie i prześcigając wzajemnie.

Pani Demborowa zatopiona w jakiejś książce nie podnosiła z niej oczów, małym ołówkiem w bronz oprawnym znacząc niekiedy niecierpliwie na marginesach miejsca, które chciała zapamiętać — gospodarz przewracał także swoje gazety, Tymlo psy swoje uczył obyczajności, panna Emilja ziewała skrycie, a pani Lully prostowała się w oczekiwaniu spojrzenia młodego dziedzica, którego obojętność niecierpliwiła ją po troszę. Martwe milczenie przerywane tylko brzękiem łyżeczki, rozpostarło się na dość długą chwilę.

 

XIII.

 

Machinalnie rozpatrując gazetę rolniczą, Dembor myślał o czem innem, choć zaprzątnienie jego nie zdradzało się żadną marszczką, żadnem twarzy poruszeniem... Wiadomość o śmierci jedynej siostry nie dotknęła go zbyt głęboko, jednakże nie zewszystkiem zdrętwiałe jeszcze fibry serca doznały jakiegoś starannie utajonego wstrząśnienia. Człowiek nadewszystko praktyczny, obrócił zaraz wynikłe z tej wiadomości zadanie w taki sposób, by dojść do rozwiązania jego jak najkrótszą i najkorzystniejszą dla siebie drogą.

Nigdy może więcej sprzeczności nie było w charakterach i usposobieniach dwojga rodzeństwa, jak między nim a zmarłą siostrą panią Solską. Starsza od niego o lat kilka, matka Anny w istocie, wedle słów dziecięcia, mogła się nazwać aniołem dobroci i świętości... Może dla tego brat i ona, choć w najlepszych stosunkach, nie zbliżyli się do siebie nigdy ściślej i pokochać nie mogli. Ona wierzyła tylko w rozum Dembora, w jego umiejętność prowadzenia interesów i nieposzlakowaną poczciwość, chłód serca odstraszał ją od niego. Ceniąc go wysoce, wyrzucając to sobie jako występek, nie mogła przystać do brata, przywiązać się jak chciała, przybliżyć jak była powinna. On ją miał za kobietę pospolitą, nazbyt dobrą i miękkiego charakteru, a wielce niepraktyczną.

Ten wyraz był w jego ustach ostatecznem ocenieniem człowieka i nieodwołalnym wyrokiem o jego nieudolności.

Widywali się rzadko, aż wreszcie prawie obcemi stali sobie. — Jan Dembor rzucił się w te wielkie przedsięwzięcia gospodarsko-fabryczne, które dźwignęły go i powiększyły majętność, pani Solska owdowiała i zajęła całkiem wychowaniem dzieci, nieco zaniedbując interesów, czy nie umiejąc im podołać.

Parę razy w ciągu roku pisywali do siebie, wdowa zasięgała rady brata, ale jej nigdy prawie zużytkować nie mogła — on śmiał się po cichu z siostry, której przepowiadał ciągle grożącą ruinę. Wszystko mu się tam u niej nie podobało, sposób zarządzania majątkiem, ogólny plan interesów, gospodarstwo, wychowanie dzieci — ruszał ramionami tylko, ale widząc że nie przekona, zdał ją na wolę Opatrzności.