Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 4 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 4 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom IV to kolejny zbiór dzieł wybitnego pisarza, Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812-1887). Kraszewski był jednym z najbardziej płodnych twórców literatury polskiej, autorem setek powieści, które poruszały szerokie spektrum tematów – od historii po życie codzienne. Jego twórczość cechowała się doskonałym realizmem, głębokim wnikaniem w psychologię postaci oraz mistrzowskim odzwierciedlaniem polskich realiów społecznych. Tom IV zawiera pięć różnorodnych utworów:

- Cześnikówny. Powieść – emocjonująca opowieść o miłości i obowiązkach w życiu szlachty.

- Cztery wesela. Szkic fantastyczny – pełna wyobraźni i humoru fantastyczna historia o weselnych perypetiach.

- Dajmon. Fantazja – intrygująca opowieść balansująca między fantazją a rzeczywistością.

- Djabeł. Powieść z czasów Stanisława Augusta – powieść historyczna rozgrywająca się w czasach rządów ostatniego króla Polski.

- Dola i niedola. Powieść historyczna – głęboko refleksyjna historia o zmiennych kolejach losu w kontekście historycznych wydarzeń.

Kraszewski w swojej twórczości umiejętnie łączył fikcję z rzeczywistością, ukazując skomplikowane losy swoich bohaterów na tle ważnych wydarzeń historycznych. Ten tom to doskonała propozycja dla miłośników literatury klasycznej, poszukujących wciągających opowieści o miłości, fantazji i historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 2154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom IV 

 

Cześnikówny. Powieść

Cztery wesela. Szkic fantastyczny

Dajmon. Fantazja

Djabeł. Powieść z czasów Stanisława Augusta

Dola i niedola. Powieść historyczna

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez tengr-ai 

 

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-707-8 

 

 

 

CZEŚNIKÓWNY. POWIEŚĆ

 

Był to ranek młodej jeszcze wiosny. Drzewa, ledwie się rozwijać zaczynały. Wcześniejsze już się jasną okrywały zielenią, na sadach widać było jakby powłokę kwiatów białych i różowych, któremi grusze i jabłonie rzęsisto były osypane. Słońce świeciło wesoło, w powietrzu balsamiczna woń rozpękających brzóz ciągnęła z ciepłym wiatrem od lasów. Na łąkach widać było złociste łotocie, niby wzory rozrzucone na szmaragdowych kobiercach.

Ptastwo szczebiotało gwarnie, uwijając się około gniazd starych i zakładając nowe. Bociany, jaskółki, goście zdaleka opatrywali dawne siedziby i śpieszyli wyporządzić na nowe lato.

Z za płotów wychylały się krzaki bzu, już gotowe się otworzyć liliowemi bukiety, i rozesłać woń, wiosny zwiastunkę. Dzieci miejskie na ulicach biegały w koszulinach, szczęśliwe, że je promienie słońca odgrzewały do życia.

W małem miasteczku nadbużnem, w tę niedzielę przewodnią był właśnie targ i zjazd, bo w kościołku odpust uroczysty. Więc ze wsi okolicznych zjechali się włościanie, z czem kto miał na przednówku, — najwięcej z bydełkiem i domową hodowlą, bo ziarna mało co kto miał na sprzedaż. Ale gwarno było w rynku około gospody, i na cmentarzu przy kościele, i po uliczkach miejskich, i przy mnogich domach żydowskich, i około bud a kramów otwartych, przed któremi kraśne chustki i wywieszone buty długie, i rozstawione garnki, i nagromadzone sita i przetaki widać było.

Właśnie się w kościołku nabożeństwo skończyło; nabożny lud, szlachta okoliczna, ekonomowie wąsaci rozchodzić się zaczynali, szukając bryczek swoich i koni; część zamożniejsza popasała po gospodach, a skromniejsze zaprzęgi stały w rynku, torby koniom poprzywieszawszy.

Pomimo że wszędzie było pełno, największy jednak tłum gromadził się około Chaimowego domu; a zdala trudno to sobie wytłumaczyć było. Znać tam widowisko ludzie mieli jakieś, bo spinali się na palce, włazili na wozy, i jedni śmieli się i klaskali w dłonie, drudzy posępnie jakoś patrzyli; a ciekawych coraz więcej przybywało.

Przed gospodą Chaimową było podsienie na słupach rzeźbionych sparte, obszerne, przez które zajeżdżało się do szopy. Tu się znać odegrywał ów jakiś dramat miejski, który coraz więcej ściągał widzów. Że to był dzień targowy, odpustowy i wiosenny a świąteczny, można było przypuścić; iż tam dwu podpiłych zwadziło się, i poszło na słowa lub na pięście. Lecz w takim razie gwarby był inny, i krzyki śmiechby zastępowały.

Zbliżywszy się dopiero można było dojrzeć, co tak gorączkowe obudzało zajęcie. W przedsieni otoczonej ludem, naprzeciw drzwi otwartych gospody, z których też mnóstwo głów żydowskich wyglądało, i wrót od szopy pełnych woźnic i panów, zwijała się jakby w tańcu kobieta, śpiewając i skacząc wesoło, a nie zważając i zdając się nie widzieć nawet szydersko jej poklaskującego tłumu.

Wyglądała dziwnie. Była nie młoda, choć wieku na zwiędłej twarzy nikt nie rozpoznałby; rysy świadczyły o niepospolitej niegdyś piękności, lecz jakby zgniecionej i zmiętej dłonią czasu i ogniem namiętności, zdziczałej od szału. Zaczerwieniona skóra, obłąkany wzrok dawały poznać łatwo, że nie była przytomną. Stare, odarte okrywały ją łachmany sukni, zszarzane, zbłocone, połatane, podziurawione. Kubrak wisiał na niej strzępami, na nogach miała dziurawe, zczerniałe pończochy i rodzaj chodaków sznurami powiązanych. Włosy w nieładzie, rozczochrane, bujne, spadały w części na plecy, w części nieforemnie pogniecione, oplatał rodzaj wieńca z łotoci i innych kwiatów polnych... Powpinane te ozdoby spadały jej na skronie. Chusta, która z głowy na szyję się zsunęła, wisiała na niej tak nieforemnie, jak cała odzież nieszczęśliwej, w której licu obłąkanie i pijaństwo dziwnym się malowały wyrazem.

Znać sen jakiś młodości wionął na nią z wiosennem powietrzem, bo się uśmiechały spalone, usta, i przymrużone oczy czarne patrzyły łzawo... Rękami z obu stron ująwszy łachmany sukni jakby najdroższe stroje, z wdziękiem dziwnie odbijającym od nędzy i wieku, drobniuchno skakała i biegała, zwijając się obłąkana. Nie widziała nikogo, cienie jakieś

 

otaczać ją musiały. Z ust to się głośniejsza, schrypła odzywała piosenka, to mruczenie i śmiech wesoły. Ludzie patrzyli i poklaskiwali nielitościwie. Dzieci się urągały biednej kobiecie. Poważniejsi tylko, z wlepionym w nią wzrokiem, zdawali się chcieć odgadywać straszny dramat jakiś, którego te skoki były zakończeniem.

Nagle kobieta obudzona wrzawą, obejrzała się; oczy jej dopiero teraz zdawały się rozpatrywać w tłumie, którego była urągowiskiem. Zarumieniła się bardziej jeszcze... ręce opuściły suknię... podniosła je do góry i wzięła się jedną w bok, drugą poprawiając upadające na czoło kwiaty łotoci.

— Łotry! chamy! zbóje! hę! czego się śmiejecie? czego? Co to mi tańcować nie wolno? Przeciem szlachcianka i cześnikówna... Żydzie! Judaszu! wódki!..

Poczęła szukać po kieszeniach wywracając je... Wypadła biała dwuzłotówka, nogą potrąciła ją dojącego chłopaka.

— Podaj kwartę! słyszysz...

Żydek się schylił, podniósł pieniądz, a starszy podał mu przez głowy stojących wódkę i kieliszek.

Czarkę pełną poniosła do ust kobieta, wypiła ją duszkiem i splunęła...

— Resztę częstuj... niech znają cześnikównę... Hopsa sa! hopsa sa!..

I poczęła znowu, zwijając się i przeginając, swój taniec, w którym jakieś ślady umiejętności i wdzięku dostrzedz jeszcze było można.

Żydek bliższych częstował, ale oprócz ostatniej hołoty, nikt wódki tej pić nie chciał.

Kobieta zaczęła śpiewać coraz głośniej, kręcić się coraz szybciej, szał ją opanował jakiś, łachmany rozwiane szeroko zwijały się z nią razem, nareszcie zdyszana padła na ziemię. Szczęściem, że kupka słomy leżała tam, gdzie głową trafiła. Porwała się prędko i usiadła. Rozsypane kwiaty zdawały się ją najwięcej zajmować; zbierała je skrzętnie i drżącą ręką wkładała znowu w rozczochrane włosy. Twarz jej przybrała wyraz smętny i dumny.

Podparła się na jednym ręku i pocichu zaczęła nucić:

 

Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły...

 

Głos z początku silniejszy zamierał na ustach, powtórzyła razy kilka:

— Filon mój miły, — i powieki kleić się jej zaczęły... Usypiała.

Tłum stał milczący, z szyderstwa przeszedłszy w zadumę. Cicho było na chwilę, potem zaczęto szeptać i gwarzyć, odchodzili niektórzy, przypatrywali się drudzy uśpionej, z sukniami w nieładzie, z zaognioną od trunku twarzą, nieszczęśliwej. Żydowskie dzieci obstąpiły ją do koła kopiąc nogami. Gospodarz wcale nie był rad, że mu drogę do zajazdu zawaliła uśpiona. Ale dobudzić się jej teraz nie było sposobu; odurzona mruczała coś niezrozumiale, usta jej uśmiechały się dziwnie, ręce drgały, a oczu otworzyć nie mogła...

Właśnie w chwili gdy się to stało, powóz czterema końmi zaprzężony, podróżny, z tłomokami, wyminąwszy z trudnością wozy, nagromadzone na rynku, zbliżył się do domostwa Chaima i zatrzymał przed niem. Służący zeskoczył aby zobaczyć, czy zajechać było można; poruszyli się żydzi zapraszając, ale na drodze leżała owa kobieta. Z powozu wyjrzała głowa zakwefiona, średnich lat pani, która chwilę popatrzywszy, kazała sobie drzwiczki otworzyć i dosyć lekko wyskoczyła. Wytworny jej ubiór, piękna kibić, rysy twarzy uderzającego wdzięku, pański chód — jakby czarodziejską różdżką rozpędziły tłum zgromadzony tak, że przejść mogła do gospody, nie czekając nim się uprzątnie przeszkoda; i powóz do sieni się zatoczył. Gospodarz czapkę zdjąwszy, poprzedzał ku drzwiom piękną panią. Już do nich dochodziła, gdy przypadkowo rzuciwszy okiem w bok, postrzegła leżącą na słomie kobietę, z kwiatkami zwiędłemi we włosach. Ciekawość czy litość wstrzymały ją, zawahała się i postąpiła kroków kilka, aby się bliżej tej nieszczęśliwej przypatrzeć.

Pijaczka leżała twarzą do góry tak, że jej rysy oblane krwawym rumieńcem, policzki zwiędłe, usta otwarte z resztką zębów pokruszonych, pomarszczoną szyję i sfałdowane czoło, i wyraz tego oblicza stężałego w jakimś marzeniu — można było widzieć dobrze. Piękna pani wytężyła wzrok, całe jej ciało drgnęło, z ust dobył się okrzyk niezrozumiały, obie ręce, jakby odpychając widziadło, wyprężyła przed siebie; śmiertelna bladość okryła jej twarz, i służący stojący blizko, ledwie miał czas podbiedz i podchwycić ją, gdyż przerażona widokiem tej nędzy — omdlała.

Zamieszanie stało się wielkie... z powozu nadbiegła podżyła służąca, ręce załamując i śpiesząc do pani. Kilka osób podtrzymywało już osłabłą, którą na rękach prawie wniesiono do oczyszczonego na prędce gościnnego pokoju.

Tymczasem ogromny spór i wrzawa powstała między żydami, furmanem i przytomnymi. Zabierano się pijaczkę na gnój za gospodę wyrzucić, inni chcieli posyłać do straży i policyi, żydzi kopali nogami śpiącą... Ta ile razy przebudziła się ze snu, uśmiechały się jej usta, i mruczała coś niby słodkie wyrazy jakieś i szepty miłośne...

Miało się skończyć na tem, że gospodarz najął ludzi, którzy mu się obiecali pijaną wynieść za dom; gdy przez tłum przecisnął się wysoki mężczyzna, odziany jak ubogi szlachcic czynszowy. Odziany był w szewcką kapotę, siwą, naszywaną sznurami, długie buty i czapkę baranią. Na szyi wyschłej sterczała głowa z twarzą żółtą, pomarszczoną, surowego wyrazu, z oczami czarnemi, dzikiemi o brwiach nawisłych. Szedł milczący z rękami w kieszeniach, i zdaleka już postrzegłszy leżącą kobietę, w milczeniu dźwignąwszy ramionami, przecisnął się przez stojących aż do niej. Chwilę patrzył na nią nie mówiąc słowa. Usta mu się tylko wydęły i przybrały nieodgadniony wyraz litości i smutku. Właśnie ludzie najęci mieli pochwycić kobietę, gdy szlachcic porywczo zawołał:

— Wara mi!

Chaim się zbliżył chcąc coś powiedzieć, szlachcic nań popatrzył surowo.

— Zanieść ją na mój wóz! — rzekł sucho i rozkazująco... — Ot tam stoi; — dodał wskazując biczyskiem; — słyszycie....

Potem obrócił się do żyda i do tłumu razem.

— Ludziska bez wnętrzności! — zawołał, wódki dać obłąkanemu aby sobie z nieszczęścia robić pośmiewisko. Tyś żyd aleś człowiek... a gdzie sumienie? — a u was gdzie serce i miłosierdzie?.. I to się zowią ludzie. Starzy, — a bez bojaźni Bożej, młodzi, — a bez wstydu... Tfu!!

Wszyscy zmilkli, bo wszyscy sprawiedliwość słów tych poczuli; niektórzy z rumieńcem po cichu ustąpili, aby ich nie postrzeżono. Ci, którzy mieli nieść kobietę do wozu, a zabierali się do tej czynności zrazu dziko i porywczo, przystąpili teraz pomrukując, ostrożnie i widocznie rozważając, jakby się to uczynić dało poczciwie i skromnie.

Szlachcic stał znowu milczący; patrzył na uśpioną, a batóg, którym się podpierał, drżał mu w ręku...

Wtem ze drzwi gospody wybiegła służąca omdlałej pani, rozglądając się do koła...

— Cóż się stało z tą nieszczęśliwą! — zawołała. Moję panią tak ten widok poruszył... że aż omdlała... bo nerwy ma słabe... Jak bo też można na drodze...

— Nie frasujcie się o nią, mruknął stary szlachcic; znajdzie się samarytanin co i tą niedolą się zaopiekuje... Ubogi nad ubogim...

Służąca popatrzywszy na mówiącego, całą rozbudzoną ciekawość swą niewieścią skierowała na kobietę... wpatrując się w nią z razu z roztargnieniem, potem z coraz więcej natężoną uwagą. Zbliżyła się nawet o ile tylko mogła, aby twarzy lepiej się przypatrzeć, — i jakieś zdumienie odmalowało się w jej oczach... Zdawała się nie dowierzać temu co widziała, przetarła oczy parę razy, — i odstąpiła zadumana... z kolei przypatrując się posępnemu szlachcicowi.

Przysunęła się do niego powoli, ze znacznie jakoś wygrzecznioną twarzą, widocznie w chęci zawiązania rozmowy; lecz szlachcic, który oka niespuszczał z nieszczęśliwej kobiety, najmniejszej do gawędy nie zdawał się mieć ochoty.

— Pan ją zna tę nieboraczkę? — zapytała.

Szlachcic spojrzał na pytającą — i potrząsnął tylko głową.

— Ona tutejsza?..

I na to nic nie odpowiedział zaczepiony. Ludzie właśnie w tej chwili ująwszy śpiącą za nogi i pod ręce, dosyć ostrożnie, poczynającą się szamotać i bronić, nieśli powoli ku wskazanemu wozowi... Głowa jej leżała na piersiach jednego z nich, z oczami ciągle zamkniętemi; lecz usta poruszały się i wyrazy niezrozumiałe wyrywały z nich... Uspokoiła się po chwili; — szlachcic ze spuszczoną głową poszedł za niosącymi... Służąca stała i patrzyła z ciekawością, której zaspokoić nie mogła.

Szczęściem, choć powierzchowność jej wcale nie była przynęcającą, zbliżył się ku niej palący fajeczkę, ekonomskiej fiziognomii i postawy podżyły jegomość, i z uśmieszkiem zagadnął.

— Panna jej nie zna?

— Ale jam tu obca i z daleka jedziemy...

— A ja choć tutejszy — też nie wiem co za jedna... Panie Chaim — odezwał się do stojącego izraelity. — Cóż to u was tu za komedye znowu?

Żyd ramionami ruszył.

— To jest prawdziwe nieszczęście... na mój dom, bo u mnie tylko porządne ludzie bywają...

— A cóż to za jedna? co za jedna? — zapytała służąca natarczywie.

— Albo ja tam wiem — flegmatycznie odparł gospodarz, który znać nad tym wypadkiem nie chciał się bardzo rozszerzać — pijaczka, i po wszystkiem...

— Zkąd? tutejsza?

Pan Chaim poprawił niecierpliwie jarmułkę, skrzywił usta... popatrzył przed siebie, jakby myśli zbierając.

— Plącze się tu od niejakiego czasu... at! włóczęga... Kto ją tam będzie znał, zkąd to przychodzi i gdzie się to podziewa...

— Jakże ją nazywają? — pytała przysuwając się służąca.

— Jak? ją każdy inaczej nazywa — mruknął żyd trąc brodę... Jedni ją nazywają panną Cześnikówną... drudzy waryatką... ona sama jak wódki się napije, to każe sobie mówić — panna Róża!.. A zkąd ona te pieniądze bierze, bo nigdy nie żebrze... kto to ma wiedzieć!! Jak gdyby unikając dalszej rozmowy żyd się zwolna odwrócił, i pociągnął ku domowi... znikając we drzwiach.

Niedaleko stał podparty o słup mieszczanin, którego po sutej bekieszy i wysokiej, siwej baraniej czapce poznać było można. Słuchał on pytań i odpowiedzi. Człek był jakiś podżyły i stateczny... Pofałdowana, wygolona twarz, na której najmniejsze poruszenie czytać było można, wyrażała litość jakąś i zajęcie.

— Bóg to tam wie, — odezwał się zwolna nie pytany, zkąd się to do nas to przywlokło... to biedactwo... Jej tu naprawdę nikt nie zna. Czasem się pokaże, ot jak dziś, potańcuje, zaśpiewa, ludzi naśmieszy, nałaje i znowu zniknie; i nie ma jej jakich niedziel kilka... Całą tę zimę nie było widać... Dziś z rana widziałem ją na prymaryi klęczącą, z rękami podniesionemi przez całą mszę świętą, to bijącą się w piersi i jęczącą na cały kościół... Potem leżała krzyżem w czasie wotywy; a gdy wyszła jakby pijana z kruchty na rynek... pobiegła nad rzekę i narwała łotoci, nawtykała jej sobie we włosy, i śpiewając poszła do karczmy ludzi śmieszyć... Wypiła jeden po drugim kilka kieliszków, i ot jak się skończyło.

Zamilkł mieszczanin.

— A coż o niej mówią ludzie? — pytała panna służąca...

— Każdy co innego, — zwyczajnie jak gdy nic nie wiedzą; roją sobie co komu do głowy przyjdzie. Przeszłego lata rozpowiadali, że ją w lesie spotkali, i że się włóczyła nie wychodząc z boru kilka miesięcy. Leśniczy ją nadybał śpiącą w dziupli starego dębu, o jakie dwa łokcie nad ziemią; i tam słyszę sobie była zrobiła posłanie z liści... a drapała się do barłogu jak zwierz dziki... Zwyczajnie pomięszanych zmysłów biedactwo...

Ale to nikomu nic złego nie czyni, co najwięcej że połaje gdy się z niej ludzie śmieją... boć to się z takiego nieszczęścia śmiać nie godzi! — Bóg tam raczy wiedzieć z czego jej to przyszło, a pewno nie z rozkoszy ale z dopustu Bożego...

To mówiąc mieszczanin się pokłonił zlekka i odszedł w swą drogę.

Panna służąca założywszy ręce patrzyła w stronę wozu, przy którym stał szlachcic na biczysku oparty, jak gdyby go pilnował. Miała wielką ochotę pójść jeszcze poprobować, czyby się co z niego dobyć nie udało, ale twarz miała odkrytą, — a choć dawno powinna była wyrzec się wszelkiej pretensyi do piękności, straszyło ją to wiosenne słońce, które tak prędko opala. Ze drzwi też ukazał się wychodzący z pośpiechem służący, który ją prosił aby szła do pani. Wyrzec się więc musiała schwycenia czegoś więcej, i wróciła na palcach do gościnnego pokoju...

Izdebka była pusta, chłodna i smętna jak więzienie... Na tarczanie, naprędce zasłanym sianem i pokrytym dywanikiem, spoczywała przybyła pani, z bladą twarzą i wzrokiem wlepionym nieruchomie w podłogę; — nie była jeszcze przyszła do siebie z wielkiego wzruszenia, które tak silnie podziałało na jej słabe nerwy. — Gdy się drzwi otworzyły, drgnęła przestraszona, i rękę przyłożyła do czoła...

Nie była już młodą, ale wielka jej piękność przetrwała znać wiek i życia burze... Czarne oczy nie straciły jeszcze blasku, twarz delikatnej płci i świeżości, usta wdzięku z jakim się niegdyś uśmiechały...

Strój jej podróżny dowodził też, że o te resztki piękności dbać musiała; od maleńkiego trzewiczka, który okrywał nóżkę zręczną, aż do zasłonki, zastępującej w drodze niewygodny kapelusz, wszystko było wytworne, kosztowne, wonne i eleganckie...

Rozrzucone na stole podróżne torebki i okrycia, również były kosztowne i piękne...

— Cóż się stało z kobietą? — odezwała się głosem słabym, postrzegłszy wchodzącą sługę — nie wiesz??

I czarne jej oczy z jakąś obawą zatopiły się w twarzy przybyłej, usiłując ją wybadać.

— Jakiś litościwy szlachcic kazał ją zanieść na swój wóz i położyć na nim... bo inaczej toby ją źli na gnój, za karczmę wyrzucili... bez żadnego miłosierdzia.

— A nie pytałaś co to za jedna? jeszcze trwożliwszym głosem dodała kobieta...

— Owszem, proszę pani... pytałam... ale mi nikt prawie nic powiedzieć nie umiał, oprócz że obłąkana, że się po lasach włóczy, a czasem się zapija. Nikt jej tu nie zna... Mówili mi że się Cześnikówną nazywa... i...

Nie mogła reszty dopowiedzieć służąca, gdyż w tej chwili jej pani znowu się źle zrobiło, załamała białe ręce konwulsyjnie i padła na poduszkę. Służąca dostawszy flaszeczkę z solami, trzeźwić ją zaczęła przestraszona...

Były to jednak mdłości przechodzące, gdyż wprędce podźwignęła się kobieta i trąc skronie — zawołała jakby się tłumacząc...

— Powietrze w tej izbie okropne!.. Umilkła, spuściła oczy...

— Mówiłaś zdaje mi się, że ją nazywają Cześnikówną?..

— Tak jest — podchwyciła sługa, sądząc że panią rozerwie opowiadaniem — a ona sama słyszę nazywa siebie czasem — panną Różą...

Oczy słuchającej błysnęły... Nie chcąc już więcej wiedzieć, pochyliła się na poduszkę...

Sługa wcale stanu tego zrozumieć nie mogła...

— Coby to pani zrobić? — spytała.

— Ale nic, moja Bogucka — nic — to przejdzie... wiesz że ja miewam takie mdłości. Wczoraj już czułam się niezdrową. Potrzeba mi spoczynku...

— Możebyśmy zanocowali... ale tu ta wrzawa targowa,... pewnie do późnej nocy ludzie pić będą... Pani zdawała się wahać i walczyć z sobą, i nieodpowiedziała prędko...

— Moja Bogucka — odezwała się cicho... nie patrząc na nią — pójdź, proszę, i zobacz co się stało z tą nieszczęśliwą... Z myśli mi wyjść nie może — okropne na mnie zrobiła wrażenie... Powiadasz, że tam jakiś ubogi szlachcic się nią zaopiekował... pójdź proszę i daj mu dla niej... od siebie... Zaczęła szukać woreczka...

— Daj... ile zechce — dodała;... a może jaką suknię, okrycie... Trzeba jej pomódz...

— Ale ona to przepije...

Pani drgnęła usłyszawszy to...

— Co nam do tego — odezwała się głosem słabym... Pijąc, zapomni że jest nieszczęśliwą... albo ją wódka dobije... prędzej skończy... Moja Bogucka... idź, zrób od siebie — rozumiesz... co można... nie żałuj... Ty masz dobre serce...

Połechtana tem, wybiegła natychmiast panna służąca, już tym razem nawet nie zważając na opalające słońce wiosenne. Lecz gdy z karczmy wypadłszy, szukać poczęła wozu, na którym złożono obłąkaną, już go na miejscu, w którym stał, nieznalazła. Pytała stojących, nikt nie umiał powiedzieć co się z nim stało. — Dopiero po chwili, rozpatrując się do koła, spostrzegła, że szlachcic troskliwy znać by śpiącej słońce nie dogrzewało, podjechał z nią pod cień, który rzucała szopa, stojąca niedaleko. Tu sparty plecami o wóz, zamyślony, stał na straży.

Panna Bogucka musiała pójść do niego. Na widok zbliżającej się, szlachcic wąsami poruszył niecierpliwie; — trzeba było być bardzo grzeczną.

— Chciałabym w czem pomódz tej nieszczęśliwej — odezwała się nadchodząca.

— A jakże jej dopomódz? jak? szydersko się uśmiechając rzekł szlachcic...

— Pan się nią opiekujesz, może byś dla niej chciał przyjąć...

— Ale ja się nią nie opiekuje — jako żywo, ofuknął szlachcic — ona się nie da nikomu sobą opiekować; to darmo. Mam litość nad nią... Gdy się przebudzi... wyskoczy z wozu... i tyleście ją widzieli...

— Choćby lepsze jej dać okrycie?

— To je poszarpie i powala, bo się w błoto na noc spać położy.. rzekł szlachcic. Na taką dolę — mówił wzdychając, nawet najtroskliwsza opieka nie pomoże. Zamknąć ją, będzie jeszcze więcej cierpiała, bo w miejscu usiedzieć nie może. To darmo.

— Pan ją znasz?

— Tyle co i waćpanna — odparł szlachcic ponuro. Nie pierwszy ją raz ratuję, bo mam taką naturę, że się do nie swoich rzeczy mięszam nie proszony, gdy mi się serce ściśnie... Ot — stara głupota!

W tem gdy rozmowa stawać się zaczynała głośniejszą, przebudzona znać nią kobieta, ruszyła się, wyprostowała, odgarnęła włosy z twarzy, i czarnemi oczami powiodła do koła.

— Wiosna! zawołała śmiejąc się.... Wiosna... zagląda w okienko... aż pachnie. To to już Maj! A ja tu? Na cudzym wozie... Jakim sposobem... Czy mnie myśli porwać! A! niedoczekanie... Już tego było dosyć — ja sobie swobodną być chcę... Do lasu czas... do lasu!

Żwawo porwała oburącz za drąg od wózka, podniosła się i skoczyła z siłą i zręcznością, którejby się po niej spodziewać nie było można.

W tym skoku ostatnie z jej włosów łatocie na ziemię upadły, prędko schyliła się zbierać; — lecz zobaczywszy je zwiędłe, odrzuciła daleko z gniewem.

— W lesie znajdę inne... a to już tylko śmiecie... Ustroję się i będę śpiewała... tam mi wszystko wolno! Wilcy wyją, a ja śpiewam jakby jedną pieśń...

Panna Bogucka osłupiała patrząc i słuchając; szlachcic także. Spojrzała na nich.

— Co wy się mnie przypatrujecie!.. Cześnikówna jestem... a co? nikt mnie nie poznaje, takiem wyładniała... Róża! Różyczka! ale z niej liście opadły... Nagle zbliżyła się do szlachcica, kładnąc mu rękę na ramieniu.

— Kieliszeczek wódki! hę! bo już nie mam grosza.

— A dosyć już tego! dosyć — rzekł szlachcic surowo — obraza Boża...

— Obraza Boża! ale! zmieszana odezwała się obłąkana — niby to pan Bóg taki nielitościwy, jak wy, żeby się zaraz obrażał, kiedy chory się napije, a jam chora! dalipan!

— Ludzie się z was śmieją — mruknął szlachcic.

— A ja z nich... — dygając, odparła Cześnikówna. A no! niech się śmieją! na zdrowie. Ot to mi wielki strach!.. Cha! cha!

Stali w cieniu; — wiatr wiosenny pociągał od łąk; wiatr chłodnawy, — wstrząsła się kobieta biedna i ścisnęła ręce. Bogucka wzruszona, szybko zdjęła z ramion chustkę ciepłą, i rzuciła ją na ramiona ubogiej; — ta zrazu stała zdumiona, i przypatrywała się ciekawie swojemu nowemu okryciu. Nie podziękowawszy nawet Boguckiej i nie rzuciwszy okiem na nią, wciąż dotykała palcami i oglądała się po chustce; — zaczęła się obwijać i układać. Spoważniała nagle, — wyprostowała się.

Bóg zapłać! — mruknęła, nie patrząc. — Bywajcie zdrowi... Czas do lasu... już bociany przyleciały dawno, a ja do mojego gniazda nie powróciłam... Co oni na to powiedzą! Trzeba spieszyć, bo tam może gospodarstwo czeka. Do nóg upadam!

Dygnęła.

Szlachcic i panna Bogucka patrzeli, jeszcze nie wiedząc czy ją wstrzymywać; gdy obejrzawszy się tylko po miasteczku, jakby dla przypomnienia położenia, znikła im z oczów, biegnąc między domostwa i szopy...

 

___________________________________

 

Gdy służąca przyszła zdać sprawę swej pani z poselstwa, znalazła ją z chustką na oczach, którą prędko reszte łez otarła, usiłując je ukryć i złożyć na ból głowy. Spytała, czy miała zręczność dać co ubogiej i otrzymawszy odpowiedź, że tylko chustką ją swoją okryła, — piękna pani chwyciła szal ze stołu, i szybko w zamian za tę jałmużnę, oddała pannie Boguckiej.

— Cóż się z nią stało?

— Pobiegła do lasu... bo ona tam zwykle przez całe lato przebywa biedna.

Pani spojrzała na nią oczami zdumionemi, chciała pytać o coś jeszcze, i słowa na ustach jej zamarły.

— Nie wiem, odezwała się po namyśle, czy ja już dalej jechać będę mogła — muszę trochę spocząć. Na nieszpory pójdę do kościoła... jutro rano wybierzemy się dalej.

W postanowieniu tem było coś tak niezwyczajnego, iż panna Bogucka popatrzyła zdumiona na panią, nie dowierzając swym uszom.

— Widzisz że jestem chora — odezwała się cisnąc czoło ręką białą; — potrzebuję odpoczynku... podróż mnie niezmiernie trudzi, a choć nam pilno... to pół dnia można będzie nagrodzić...

— Zapewne, odpowiedziała Bogucka, ale jeśli się pani źle czuje możeby i do kościoła iść nie wypadało. Ścisk pewnie pospólstwa będzie na nieszporach, w kościołku; albo zaducha i chłód wiosenszany.

— Potrzebuję się pomodlić.. Święto.! — odezwała się pani spuszczając oczy.

Na tem skończyła się rozmowa; służąca poszła zanieść rozkazy pani. Obiadu przygotowanego nie tknąwszy prawie, podróżna usłyszawszy dzwony kościelne, okryła się zasłoną, otuliła czarną narzutką, i wyszła. Chcącej jej towarzyszyć Boguckiej prosiła, ażeby została przy rzeczach. Musiała jej być posłuszną; lecz lękając się o powtórzenie rannych mdłości, nic nie mówiąc wysłała troskliwa sługa lokaja, który zdala miał iść za panią.

Wieczór był piękny, tłumy w rynku już się przerzedzały, reszta tylko pozostałych włościan, mieszczanie napełniali kościołek, wszystkim naszym wiejskim podobny. Pachniało w nim świeżym tatarakiem, którym potrzęsiono podłogę; — jaskrawe obrazy, postrojone w wianuszki, i chorągwie przy ławkach stojące; wizerunki Chrystusa i Świętych, złocone i malowane; ołtarze boczne obwieszone wotami i pasmami lnu,... wpół mroku wieczora składały się na wiejski obrazek, wielkiego wdzięku. Mało było osób oprócz pobożnego ludu, najwięcej kobiet, z których część znaczna z poprzewiązywanemi białemi rańtuchami, widocznie z sąsiednich wiosek przybyła. Nieszpory i pieśni pobożne odbyły się skromnie i cicho. Organ tylko towarzyszył śpiewom, a kilka świec w wielkim ołtarzu, zaraz po ukończeniu nabożeństwa, gasić zaczęto. Przez cały czas nieszporów, ze złożonemi rękami i głową na nich opartą przesiedziała podróżna, w jednej z ławek bocznych. Lud już wychodził i kościołek stawał się pustym, gdy przypomniawszy sobie znać gdzie się znajduje, podniosła się z siedzenia, bójaźliwem okiem obejrzała do koła. Służący ukryty był za słupem w kruchcie tak, że go zobaczyć nie mogła;... skierowała się krokiem niepewnym ku zakrystyi.

Właśnie ksiądz wikary kończąc modlitwy, zdejmował kapę i albę, gdy piękna pani weszła. Musiała poczekać chwilę, nim wstał z klęcznika; przystąpił ku niej grzecznie.

— Jestem podróżną i nieznaną, rzekła po cichu drżącym głosem wpatrując się w księdza, który jej słuchał z uwagą. Czy nie mogłabym kilka słów pomówić z księdzem proboszczem..... Może ma gości...

— Nie, pani dobrodziejko — odparł wikary, proboszcz jest trochę słaby, a że to człowiek w wieku i podlega często febrze, doktór mu zakazał narażać się na wiosenne powietrze... Widzieć się z nim można, niema na plebanii nikogo...

Wikary urwał nagle, i po chwilce dodał nieśmiało.

— Czy pani dobr... poleci mi oznajmić mu o jej przybyciu... a może zechce powiedzieć... z kim będzie miał honor?

Kobieta zarumieniła się mocno.

— O! moje nazwisko zupełnie tu nieznane, i ks. proboszczowi także. Chciałam powziąć pewną wiadomość...

Uważając że ją tem zakłopotał wikary skłonił się w milczeniu, i otwierając drzwi boczne zakrystyi wskazał ku probostwu drogę, sam śpiesząc ją poprzedzić i oznajmić. Scieżynka wiodła przez część starego cmentarza, wśród której wznosiły się stare krzyże i ceglane pomniki,... do furtki dziedzińca.

Tu stała skromna plebania wśród krzewów rozpuszczonych i zieleniejących. Nawet bzy wcześniejsze już rozkwitały od strony południa.

Cisza głęboka panowała w tym kątku ubogim... ptaszęta tylko świergotały i cała gromada kur przechadzała się na trawniku.

Podróżna szła bardzo powoli, przypatrując się temu obrazkowi jakby ociągając. Dopiero gdy wikary powracający od proboszcza ukazał się na progu, przyśpieszyła nieco kroku. — We drzwiach głównego pokoju stał już i proboszcz staruszek, z szyją obwiązaną chustką, w czarnej czapeczce na głowie. — Był to nie młody już człowiek i znać schorowany. Cerę miał żółtą, twarz zmęczoną, ręce któremi przytrzymywał chustkę całe były nabrzękłe i pokrzywione od reumatyzmu, jedno ramię znacznie przewyższało drugie... Opierał się znać na kiju, który teraz miał pod pachą. Mimo tych oznak cierpienia w twarzy staruszka widać było niezmierną energię, życia zapas cały. Oczy miał czarne, małe, błyszczące i patrzące niespokojnie, czoło oznajmiało rozwinięte umysłu władze...

Ogół rysów uderzał charakterem, niepospolitością swą, wyrazem głębokim. — Piękna pani pospieszyła na próg, aby go uwolnić od niebezpiecznego przewiewu. Staruszek powitawszy ją wpatrywał się z wielkiem zajęciem w nieznajomą. — Zdumienie malowało się na jego twarzy i jakby niedowierzanie...

Wskazał natychmiast krzesło przybyłej, i przepraszając ją sam też siadł, chwytając się za kolano, — gdyż na nogach długo utrzymać się nie mógł.

Jak w tęczę miał w nią wzrok wlepiony, co widocznie niespokoić musiało przybyłą, gdyż osłaniała się poprawiając narzutkę, i szukała miejsca aby w cieniu pozostać.

— Przebaczyż mi waćpan dobrodziej, — odezwała się po małym przestanku przybyła — iż się go trudzić ośmielam, nieznajomą będąc. — Przejeżdżałam dziś rano przez miasteczko, i niebyłabym się w niem zatrzymała, ale widok przykry takie na mnie uczynił wrażenie żem zasłabła...

Nie będziesz się waćpan dobr. dziwił słabej kobiecie iż ją cudze nieszczęście... obchodzi... W istocie cóż tak extraordynaryjnego... że i  litość i ciekawość obudzić musiało... i to mnie powoduje, żem się ośmieliła objaśnienia szukać u duchownego ojca...

Mówiąc to, piękna pani mięszała się niezmiernie, głos jej słabł, wysilał się, powracał; podnosiła i spuszczała oczy. Staruszek słuchał nie przerywając z wielką i bystrą uwagą. Nie zdawał się jeszcze domyślać o co chodziło.

Po chwili milczenia podróżna mówiła dalej.

— Był to widok rzeczywiście okropny. Jakaś półpijana, pół obłąkana kobieta, którą tłum urągając się, otaczał... nie mogłam się o niej nic dowiedzieć...

Zamilkła, staruszek patrzył zamyślony...

— Nieszczęśliwa — rzekł krótko — nieszczęśliwa...

— Lecz — czy by cóś na poprawę jej losu, dla... uczynienia go znośniejszym nie można przedsięwziąć.

Pleban głową potrząsł, patrzył ciągle na nieznajomą, przysłuchiwał się jej głosowi i dumał.

— Któż ona jest? niespokojnie dodała przybyła, WP dobr. wiedzieć o tem musisz?

Kończyła, gdy wikary ukazał się w progu i skinął na proboszcza, mówiąc półgłosem.

— Pan Skórski przyjechał, i chciałby się widzieć.

Słowa te były wymówione tak, że je przybyła usłyszeć musiała; zerwała się z siedzenia, konwulsyjnym ręki ruchem narzuciła gęsty woal na oczy, i cała drżąca, jakby bezmyślnie cofnęła się wgłąb pokoju. — Proboszcz to widział.

— Poproś go aby u was na mnie zaczekał, rzekł, — pani by zapewne było przykrem, spotykać się tu z nieznajomymi...

Nieuspokojona tem jeszcze kobieta, stała w oknie kryjąc twarz.

— Niechcę przeszkadzać — odezwała się.

— Proszę pani siadać, pan Skórski poczeka na mnie... u ks. wikarego....

Znikł ks. wikary, drzwi się zamknęły i podróżna wróciła ku swemu krzesłu. Proboszcz ciągle się w nią wpatrywał, choć już nie zdjęła zasłony i uchyliła tylko nieco, aby mieć wolne usta.

— Zdaje mi się, — odezwał się głosem smutnym, żeś mnie pani pytała — kto ona jest? Przebacz, starym jestem i kapłanem, wolno mi więc odpowiedzieć wam jak owieczce... jak niewieście. — Na co ta ciekawość próżna? — Pomódz jej może tylko jeden Bóg, gdy ją z tego świata zabierze... Cóż wam potem że się dowiecie o tej, o której lepiej by ludzie zapomnieli... Ja dotąd nie wiem, ja o losach jej nie jestem uwiadomiony dokładnie... najjaśniejsze to coście widzieli na oczy właśne, nieporatowany upadek...

Kobieta milczała długo, zdawała się walczyć z sobą.

— Mówiono mi że ją nazywają Cześnikówną... że ma imie Róża? — zapytała...

— Być może — odparł stary.

— Że się kryje po lasach... kończyła przybyła, lecz czyżby jej stałego przytułku znaleść nie można?

Proboszcz popatrzył na pytającą.

— O przytułek taki nie byłoby trudno — rzekł, są litościwe serca i ludzie coby znieśli to biedactwo dla miłości Chrystusowej, ale się ona nigdzie nie utrzyma... Wyrwie się z zamknięcia, połamie kraty, powybija drzwi, głową tłuc będzie o ściany gdy ją szał ogarnie... Potrzebuje swobody — i niech tam Bóg się nad nią ulituje;.. przerwawszy nagle dokończył stary.

Podróżna ręce załamała... wstała z krzesła, zdawało się że jakiś wyraz stanowczy miała już na ustach, lecz siadła znowu cała drżąca.

— Gdyby to się na co tej nieszczęśliwej przydać mogło, — zawołała — złożyłabym chętnie na ręce pańskie ofiarę moję dla niej... dla ulżenia jej losowi.

— A cóż ja z tem zrobię? — zapytał proboszcz... dać jej nie można nic, rozrzuci, rozda lub przepije...

Westchnął, kobieta płakać zaczęła. Czułość ta, którą zapewne niewieściej drażliwości przypisywać musiał duchowny, nie zadziwiła go bynajmniej, czekać się na coś zdawał...

— Ale jakże do tego stanu przyszła? zkąd i jak dawno jest tutaj? poczęła pytać z gorączkowym pośpiechem.

— W okolicy już od lat wielu się błąka, a gdzie wprzódy była — któż to wiedzieć może..?

— I zjawiła się już w takim stanie obłąkania, daruj mej ciekawości, — mówiła podróżna... nie wiem dla czego widok tego nieszczęścia takie na mnie uczynił wrażenie — jestem niem przejęta cała...

Zmieszała się widocznie...

— W początkach nie było tak źle... błąkała się — rzekł proboszcz, nie mówiła do nikogo, nikt od niej nie dopytał słowa... Potem rozwiązały się usta od napoju... i powiększył szał. Nie dziwuję się pani, że masz tę litość nad nią; — w istocie zasługuje na nią — jest bardzo biedna istota — bardzo biedna.

Słuchająca pochwyciła się za głowę, chustkę poniosła do oczów, widocznie tłumiła łkanie i wybuch płaczu... Jakby dłużej wytrzymać nie mogła, zerwała się nagle z siedzenia... dobyła z woreczka zwitek pieniędzy i wcisnęła go w chorą rękę proboszcza.

— Na miłość Bożą, weź to ojcze odemnie, może się zdarzy okoliczność — zręczność jaka ratowania, dopomożenia jej... błagam was...

Staruszek był wzruszony... pieniądze jednak zwolna odpychał.

— To niepotrzebne — odezwał się — znalazłyby się pieniądze gdyby niemi dla niej co uczynić można. — Nie użyję ich...

Cała ta scena miała w sobie cóś tak dziwnego, jak gdyby ani proboszcz, ani przybyła wszystkiego co sobie powiedzieć mogli, wyjawić nie chcieli. — Staruszek poczynał otwarciej i wstrzymywał się, kobieta z ust prawie wyrywające się słowa cofała... Już chciała się żegnać i odejść, gdy proboszcz rękę jej ujął i posadził w krześle...

— Czyż myślisz żem cię nie poznał? — rzekł cicho... lata cię nie zmieniły pani moja... widzę tylko że los się wasz odmienił, że lękacie się być odgadniętą i poznaną? Lecz możecież się lękać tego, komu codzień przy spowiedzi otwierają ludzie sumienia swoje?..

Krzyk boleśny wyrwał się z piersi kobiety, która sobie oczy zakryła. — Chciała uciekać, sił jej zabrakło... Proboszcz siedział spokojny, krzyżem ją żegnając, jakby na nią chciał zlać spokój ducha..

— Bóg z tobą! Bóg z tobą! uspokójcie się — kapłan jestem...

Kobieta rozpłakawszy się, długo do słowa przyjść nie mogła, na ostatek rzuciła się na kolana przed starcem... który zdawał się cichą szeptać modlitwę...

— Wstań, rzekł — mówmy, abym cię pocieszył jeśli można, i abym był pocieszony bólem twoim...

Ale łzy nie przestawały płynąć, i przybyła mówić nie mogła.

— Nie pytaj mnie, ojcze o losy moje, ani o nazwisko... Zmieniło się jedno i drugie... nic we mnie nie zostało z przeszłości, oprócz gorzkich wspomnień... Wydobyłam się z tego błota i upadku... lecz ona... lecz siostra moja... O Boże wszechmogący! co za obraz... co za dola...

I znowu płacz przerwał jej mowę.

— Nie będę pytał o nic — rzekł stary — mówmy o niej; — teraz już, gdyś przyznała się do niej, masz prawo wiedzieć tyle ile ja wiem...

Słyszałaś jego nazwisko? — dodał ciszej — o ścianę tam czeka u wikarego i nie wątpię że przyszedł jak zawsze szukać u mnie rady przeciwko niej... Ona mu nie daje chwili spocząć... ona się na nim mści, ona dla niego tu jest do dziś dnia. — Pragnienie zemsty trzyma ją przy życiu. — Skórski chciał się wyprzedać i wynieść z okolicy, probował się gdzieindziej osiedlić, ścigała go, znalazła, nie dała mu spoczynku... Wie on dobrze iż gdyby chciał się żenić, pójdzie do jego narzeczonej, znajdzie się u ołtarza w czasie ślubu... Wysechł i wynędzniał prześladowany tyle lat... spotyka ją wszędzie, nie śmie z domu ruszyć nogą. — Czasem jakby na umyślnie zniknie ażeby go ośmielić do pokazania się na świecie... ale zaledwie wyjdzie, spotyka ją na swej drodze, wszędzie z groźbą i śmiechem... Pod oknami jego domu krąży nocami... słyszy jej głos za ogrodem... czeka nań w lesie... czyha na gościńcach...

W milczeniu słuchała z załamanemi rękami nieznajoma tego opowiadania... Gdyby nie zmrok, mógłby był proboszcz dojrzeć jej źrenice już z łez obeschłe... i pałające ogniem dzikim... Zdawała się dzielić i rozumieć te uczucia siostry..

— Ona jest obłąkaną, mówił proboszcz, gdy go nie widzi; ale odzyskuje przytomność zobaczywszy nieprzyjaciela... Z niezmierną bystrością umie go śledzić, z przebiegłością prześladuje... złamała mu życie.

— A on? — odezwała się nagłe wybuchając kobieta — nie zasłużył że on na to... ten człowiek bez serca i sumienia... A! ojcze — nie budź we mnie zastygłych uczuć, — znajdą się one też same co w niej, choć je czas i oddalenie przysypały popiołami — brzydzę się tym człowiekiem, nienawidzę go...

— A odpuść nam nasze winy jako i my je odpuszczamy naszym winowajcom — przerwał spokojnie proboszcz. Bogu zostawcie sąd i zemstę... Człowiek ten odpokutował za grzechy.

— Nigdy dosyć! nie! on nie mógł pokutować, bo w tem sercu skruchy nie było... Ja go znam z tamtych czasów młodości, znam go z innych i późniejszych rozgłosu — i dziwuję się tylko jednej rzeczy, że się dotąd wahał pozbyć tak swojej ofiary, jak, jak...

Nie domówiła słów ostatnich.

Ksiądz rękę podniósł do góry i nakazał milczenie.

— Bóg mu daje czas do skruchy i pokuty...

— To potwór nie człowiek! — odezwała się kobieta namiętnie. Tyle lat upłynęło od nieszczęść naszych, zmieniło się wszystko... ja sama poznać siebie nie mogę — on zmienić się nie mógł — ten człowiek nigdy nie miał serca...

Proboszcz znowu nakazał milczenie.

Mrok padał, kobieta poruszona wstała... zbliżyła się do ucałowania ręki staruszka...

— Ojcze — zawołała — on tu jest — ja nie chcę go spotkać...

— Nie lękaj się — wyjdę do wikarego i zatrzymam go. Bóg z tobą... Bóg z wami... Idź w pokoju...

To mówiąc otworzył drzwi, wyjrzał do sieni i stojąc na straży wypuścił przelękłą kobietę, która do furtki, oglądając się po za siebie pobiegła, i nie odetchnęła aż zobaczywszy służącego, który tu czekał na nią.

Proboszcz tym czasem wytrzymawszy chwilę, zapukał do drzwi wikaryusza... a sam pospieszył do swego pokoju, i siadł w krześle, ręką zbolałą z trudnością ocierając pot z czoła... W progu ukazał się średnich lat mężczyzna, wyłysiały... którego ubranie oznajmywało zamożnego obywatela...

Typ to był do opisania trudny... Stary kawaler, który jeszcze resztki młodości utrzymać pragnął, natura silna a starzana życiem i zmęczona. Twarz pięknych i regularnych rysów, odrażała wyrazem dziwnym egoizmu, fałszu i przewrotności; — w niespokojnych oczach widać było jakby nieustanną obawę, a usta naprzekór im starały się grać obojętność i pustą wesołość; — z budowy niegdyś atletycznej został tylko skielet olbrzymi, obciągnięty skórą i wyschły... Mieszkała w nim jednak siła; i muskuły rąk wydatne, kark jakby opleciony niemi, kazały się domyślać niewyczerpanego jeszcze żywotności zapasu... Ruchy miał zręczne acz wymuszone, niby młodzieńcze i żywe, choć tak one jak wszystko w nim napiętnowane było rozmysłem, fałszem i rachubą.

Resztki włosów około łysiny i zarost można było posądzać o farbę, chociaż ta, zręcznie jakoś użyta, nie raziła. Cały ubiór wielce wykwintny, młodszym był od tego, który go nosił. Przystałby dwudziestoletniemu elegancikowi, śmiesznym niemal wydawał się na starym kawalerze. Gruby łańcuch złoty u zegarka, pierścienie na palcach, laska z gałką wyzłacaną, maleńki kapelusik słomkowy z wstążką czarną, dopełniały stroju. Nie miłe czynił wrażenie pan Skórski, choć wdzięczył się wielce, i do proboszcza zbliżył się z taką wymuszoną grzecznością, uniżonością, pokorą, iżby go za najczulszą w świecie istotę wziąć było można, ktoby go nie znał.

Staruszek widać znał go dawno i dobrze, bo zimno przyjął i na powitanie natarczywe, odpowiedział ruchem ręki wskazując obok stojące krzesło, które przed chwilą zajmowała nieznajoma.

Stary kawaler usiadł, pochylając się ku proboszczowi.

— Mój Boże, — zawołał — a jegomość dobrodziej zawsze widzę cierpiący... Na te reumatyzmy niema jak wody. Do Karlsbaduby, do Toeplitz lub Trenczyna.

— Gdzie mi się tam włóczyć na starość! — odparł proboszcz.

— Przytem i lato a słońce pomaga wiele, byle ciepła nadeszły.

Rozśmiał się w tem pan Skórski, i zmienił rozmowę.

— A dla tego ojciec dobrodziej wieczorkami sam na sam jakieś wędrujące jejmoście przyjmuje...

Nieszczególny ten żarcik nie zasługiwał na odpowiedź, ksiądz zmilczał.

— Cóż to pana do nas sprowadziło? — odezwał się po chwili — boć to wpan nie częstym gościem tutaj... i w kościele go widzę rzadko...

Skórski się obejrzał i z krzesłem przysunął.

— Ojcze dobrodzieju, — szepnął, — znasz najlepiej moje nieszczęśliwe położenie... ja dla tej baby przeklętej, waryatki, nosa z domu wytknąć nie mogę. Pod strachem Bożym kiedy niekiedy wyjadę i to... ot jak dziś... o mało biedy nie napytałem....

Proboszcz milczał długo.

— Uderz się w piersi, — rzekł w ostatku, — a powiedz czyś nie zasłużył na to?

— A! dalipan nie gorszy byłem i jestem od drugich, — zawołał głosem zawsze stłumionym pan Skórski. — Za grzechy młodości, i to tam takie głupstwo, całe życie pokutować... Słowo daję, to za wiele. Cóż to? może się jednemu trafiło?.. Młodość.. krewkość... zwyczajne...

Na nieszczęście bardzo to są zwyczajne sprawy, — odezwał się staruszek, — a jednak inaczej się one przedstawiają niż w tym wypadku... Przypomnij sobie waćpan, co masz na sumieniu... Serce czasem pociągnie człowieka, Bóg słabość przebaczy, ale rozpusty... trudno.

— Albom to ja, — oburzając począł gość, — rozpustniejszym był niż inni?

— Dajmy temu pokój... rachuj się sobie z sumieniem, — rzekł stary, — to nie moja rzecz.

— Właśnie żem miał czas tu rachunek robić i przerabiać, a winy tak wielkiej w sobie nie znajduję, za jaką nielitościwie karany jestem... I dziś tu w rynku, cudem tylko uniknąłem awantury, ta czarownica, pijaczka znowu się zjawiła. Nareszcie mi ten wieczny postrach obrzydł, nie mogę już wytrzymać dłużej. Każę ją zamknąć, zapłacę co zechcą. Jawna i oczewista waryatka. Możeż to być, aby się jej dano włóczyć po gościńcach, i ludzi spokojnych napadać? Ja życia godziny nie jestem pewny. Byłbym się razy nie wiem wiele mógł ożenić... Szatan ten albo mi zawsze potrafił przeszkodzić, albo mnie strachem odegnał od ołtarza. Raz się to przecież skończyć musi. Dosyć już tego.

Poruszony wstał pan Skórski, i począł przechadzać się po pokoju. Ksiądz patrzył nań nie mówiąc słowa.

— Zapłacę za utrzymanie, za podróż, niech ją wezmą i zamkną...

— I tem uspokoisz sumienie? — spytał proboszcz.

— Moje sumienie spokojne! ja nic na sumieniu nie mam! — odwracając się przerwał Skórski, — odpokutowałem z nawiązką!!

Zburzony był widocznie, ale wkrótce się miarkować zaczął.

— Właśnie, — rzekł łagodniej, — przyszedłem światłej rady ojca dobrodzieja zasięgnąć, i prosić o jego opiekę o poświadczenie, że to niewyleczona waryatka... Zaświadczą mi to też wszyscy...

— Mój panie Michale, — przerwał proboszcz łagodnie, — ja bym ci tego nie życzył. Jeszcze raz mówię uderz się w piersi, pokutę straszną prawda i długą odbywasz, aleś zawinił. Daj tej nieszczęśliwej skończyć życie na swobodzie. Wiesz jak ją zamykanie do wściekłości pobudza. Szał jej odchodzi... Nielepiej żebyś na czas się ztąd oddalił, wyjechał... Ona nie pożyje długo. Dla ciebie świat otwarty... a tu w sąsiedztwie i tak ci nie bardzo wygodnie.

— Z kraju się oddalić nie mogę, — chmurno rzekł Skórski, — nie chcę, a u nas gdziebymkolwiek się przeniósł, jestem pewny, że mnie znajdzie. Jakim sposobem, jakim cudem ten szatan tropy moje śledzi, to przechodzi pojęcie... Probowałem przecie... ale już tego dosyć... — zawołał rozpaczliwie stary kawaler, — życie całe zmarnowałem. Starzeję.... męczę się... muszę temu koniec położyć.

— Jedną tylko uwagę mógłbym wam uczynić, — odpowiedział staruszek. Ta kobieta wprawdzie ma chwile szału, ale gdy chce, umie być spokojną i przytomną. Jeżeli ją oddacie pod klucz, a kraty wyłamać nie potrafi, mogłoby co innego nastąpić. Mogłaby wyśpiewać co niepotrzebnego i pociągniętoby was do odpowiedzialności... Przypuszczam, że to co ona plecie są bajki, ale mogą się do nich niechętni ludzie przyczepić.

Ta uwaga oddziałała dziwnie na Skórskiego, skrzywiły mu się usta, potarł czoło, westchnął.

— Radzi się sumienia, — dokończył.

— To piekło istne! piekło! — zgrzytając zębami mruknął Skórski, — niema wyjścia z tego, chyba śmierć. Już mi życie obrzydło.

Organista wchodzący z kluczami, przerwał tę rozmowę, i Skórski pochodziwszy po pokoju, wdział zwolna rękawiczki, zapiął surdut, a nie mówiąc już nic, zbliżył się z pożegnaniem do proboszcza, który go tak chłodno się pozbył jak przywitał.

Wyszedł zadumany z probostwa na rynek, z którego już ostatnie wozy odjeżdżały, wioząc śpiewających i podochoconych parobczaków i gospodynie, troskliwie piastujące garnki kupione i sita.

Z niektórych karczem odzywały się jeszcze głosy biesiadujących, a dzwon kościelny cichym dźwiękiem, powolnym wołał na Anioł Pański. Na niebie kilka bladych gwiazdek mrugało...

 

 

 

 

Noc była wiosenna jeszcze, od dnia piękniejsza, kwiaty na nią zachowały wszystkie wonie swoje — dzikie ptastwo śpiewało w łozach i błotach nad rzeczką, tysiącem głosów sprzecznych, które w dziwną harmonją pieśni się splatały. Słowiki już probowały swych trylów... życie zdawało się mieszkać w całej tej rozbudzającej się naturze. Szeleściało w gałęziach drzew obwieszonych gniazdami..... roiło się pod stopami, pełne go było powietrze, woda, ziemia. A choć już noc zapadła i ludzie powinni byli spocząć, ludzkie rozmarzone pieśni rozlegały się w okolicy, wśród tententu koni i wozów powracających z jarmarku. Któż nie zna tej nuty ludowej, co nawet gdy wesołą być pragnie, smutną być musi? Z łona nocy i pół przezroczystych ciemności wiosennego jej zmroku, dobywał się czasem taki śpiew daleki, tęskny, smętny, łzawy i konał z wiatru lekkim szumem, który przeleciawszy po gałęziach jak duchów orszak niewidzialny, rozbijał się gdzieś w powietrznych szlakach. Na niebiosach nie było księżyca lecz się iskrzyły gwiazdami, żadna chmurka zabłąkana nie bielała na zczerniałych lazurach. Czasami tylko ognik się zapalał na krańcach nieba, łańcuchem złotym spadał po sklepieniu — i gasł gdzieś za górami i lasami...

W miasteczku wszystkie okna gospód i chat czerwonemi blaski gorzały, mało kto zasnął wcześnie... gwarzył jeszcze jarmark wszędzie.

Przed wrotami gospody w końcu miasteczka stał pan Skórski, jakby wyczekując ciemności. Palił cygaro, puszczając dym wielkiemi kłębami, to znowu dając zagasać w zamyśleniu. Koń jego czekał osiodłany, lubił bowiem jeździć sam, może dla tego, aby ludzi napaści, których się zawsze spodziewał, nie czynić świadkami. Godzina zdawała mu się właściwą, poszedł więc po swego siwka do stajni i dosiadłszy go zręcznie, stępią wyjechał powoli z gospody.

Koń znający dobrze drogę do domu, sam go prowadził. Był to wierzchowiec do pana swego i jego przejażdżek nawykły, rzadkiej zmyślności, nóg pewnych, na którego siły i rozum zupełnie się spuścić było można. Bywał tylko czasami nieco pierzchliwy, ale Skórski siedział jak wkuty, a skoku choćby najostrzejszego wcale się nie lękał. Ciągnął więc tak ulicą miasteczka, wśród której siwy się doskonale, wiosenne wymijając kałuże, kierował. Za ostatniemi domami zaczynała się grobelka przez błota, osadzona wierzbami, na której połowie stał młynek warczący już zdaleka. Wprawo i lewo pokrzywione i poobcinane, pogięte i ponachylane stały owe wierzby stare, poczwarne, które po nocy podobne były do jakichś karłów i cieniów dziwacznych. Wyobraźnia mogła z nich łatwo tworzyć zjawiska nocne... i koń też uszami strzygł a chrapał, mijając je ostrożnie, jakby się w każdej z nich jakiegoś obawiał widma...

Skórski klepał go po szyi nawykły do podobnych oznak humoru, zwłaszcza w nocy. Przez mostek na grobelce przejechał szczęśliwie, i minąwszy zawady, a wydostawszy się w pole, koniowi cugle puścił wolniej. Droga wiodła ku lasom przez piasczyste role mieszczan, wijąc się fantastycznie. Gdzie niegdzie czarny krzyż stary obwieszony płachtami, schylał się nad drożyną, to nastrzępiony krzak dzikiej róży z rowu wyglądał; i znowu siwy chrapał, a boczył się i nastawiał groźnie.

Skórski znajdował go tego dnia nad wszelki zwyczaj niespokojnym, i przypisywał to długiemu staniu w stajni, wśród jarmarcznych gwarów.

Za polami czerniały lasy, których część przebywać było potrzeba, ażeby się dostać do Brończej. Tu gościniec wybity był szeroko, wozami wsi okolicznych; ale dokoła jego, w prawo i lewo, objażdżki mnogie porobione czasu błota i grzęzawicy, stały koniowi do wyboru. Siwy znał się też z niemi doskonale, i kierował się instynktem, który wśród ciemniejszej już w lesie nocy, wielce był potrzebnym. Piasczysty gościniec zostawiwszy w lewo, koń i jeździec puścili się drożyną wśród gąszczu z leszczyn, kaliny i młodych dąbczaków złożonej. Las szumiał z cicha nad ich głowami gałęźmi sosen, dębów, osiczyny i brzozy. Zmięszana woń sosen i rozpękających liści, przepełniała powietrze... Tu wiatr, który się niekiedy dał czuć na błoniach, nie dochodził wcale; szarą ciszą ogarnięty bór drzemał... i ptastwa w nim nawet słychać nie było.

Cichość ta i ciemność przykre robiły wrażenie na podróżnym... Niekiedy sucha gałęź spadająca gdzieś w gęstwinie zaszeleściała, a koń i jeździec drgali niewytłumaczoną trwogą. Skórski rad był siwego namówić do prędszego chodu, lecz koń uparty chrapał i szedł powoli, ciągle strzyżąc uszami i głowę niosąc do góry. Na gościńcu, który o tej godzinie mógł jeszcze być ożywionym powracającemi z miasteczka, nikogo słychać nie było. Tego się niespodziewał Skórski, i cisza leśna coraz przykrzejszą mu się stawała. Szczęściem las nie potrzebował nad dobre pół godziny stępią do przebycia.

W połowie jego mała polanka na rozstaju, z krzyżem starym, dzieliła młodsze zarośla od dębiny, rzadko na nizinach rozrzuconej.

Zbliżał się ku niej Skórski i, chcąc ją przebyć kłusem, ściągnął koniowi cugle, gdy nagle uczuł się pochwyconym za nogę, i ujrzał przed sobą dziwną jakąś postać, która ręką drugą konia za uzdę porwała... W mgnieniu oka podniósł szpicrut, chcąc nim uderzyć napastnika, gdy siwy spiął się, rzucił, a Skórski, którego suknię silna dłoń ciągnęła, obalony został na ziemię.

Koń parsknął, strząsnął się i w czwał, swobodny, pobiegł do domu... Tentent jego chwilę tylko słychać było.

Padając jeździec, uderzył się głową o pień starego dębu, błysnęło mu w oczach i zdoławszy ledwie słaby krzyk wydać — utracił przytomność... — Jakby echem, powtórzył się krzyk ten drugim głosem stojącej obok postaci, która ze śmiechem okrutnym rzuciła się ku leżącemu na ziemię.

W ciemności, machinalnie ręka napastnika szukała gardła leżącej na ziemi ofiary, drżąca suwała się po głowie i palcami ucisnęła szyję... Milczenie Skórskiego i martwość leżącego na ziemi ciała, wstrzymała nagle zabójcę. Ciemno było wśród zarośli dokoła. Napastnik ukląkł przy leżącym, pochylił się, przyłożył ucho do ust jego, z których tylko chrapliwy oddech go doszedł, i wstrzymał się od łatwego dobicia. Jeszcze raz starał się dosłyszeć oddychanie, ręką powiódł po głowie... z której ciepła krew się sączyła... Uczuwszy ją na dłoni... wstał nagle wstrząsając ze wstrętem, jakby chciał pozbyć się jej co prędzej.

Z sukni począł szybko dobywać coś, aby ogień i światło zrobić — ale wśród powyrzucanych szmat nie znalazły się zapałki. W tej chwili głosy powracających z targu ludzi słyszeć się dały niedaleko. Napastnik zawołał:

— Bywaj! bywaj tu! trup leży! trup!!

Przestraszeni wieśniacy zrazu umilkli, krzyk się powtórzył; śmielszych dwu przedarło się przez krzaki, ale nic dojrzeć nie mogli. Jeden z nich dopiero o krok przypadłszy do stojącego widma — zawołał:

— A to Cześnikówna...

— Ja sama... Róża — Różyczka! do usług! — odpowiedziała kobieta jakimś głosem pomięszanym... A no tu leży trup! trup!.. a z głowy mu płynie czerwona krew, krew... Ognia zróbcie, ognia... Trzeba go dobić, żeby się biedaczysko nie męczyło...

Wieśniacy dojrzeli leżącego z głową o pień rozbitą Skórskiego. Jeden pochyliwszy się, krzyknął poznawszy go...

— A to Skórski z Brończej? cóż mu się stało?..

— Hę? — odparła zimno kobieta, ocierając wciąż rękę o trawę — jechał sobie na koniku pan, pan... a po ciemku jechać niebezpieczno... konik bryknął, panicz spadł i stłókł sobie główkę... Oj biedota!....

I śmiała się dziko.

Wieśniacy tymczasem co prędzej ogień niecić starali się, i jednemu z nich nakoniec się udało zapalić kupkę suchych gałęzi, i przeszłorocznych liści.

Płomyk wybijający się z gęstego dymu, który powlókł się ku leżącemu na ziemi, oświecił dziwną tę scenę nocną. Pod omszonym pniem starego dębu leżał wyciągnięty Skórski, z głową zwieszoną na piersi, z której krew jeszcze się lała... twarz miał bladą i usta wykrzywione — konwulsyjnie zaciśnięte dłonie jakby do obrony od nieprzyjaciela były przygotowane... Tuż przy nim stała Cześnikówna z powiędłą resztką łatoci w rozrzuconych włosach, na pół chustką nową osłoniona, z wyrazem dzikim radości jakiejś i szału na twarzy...

Skórski żył jeszcze, ale potrzebował co najrychlejszego ratunku. Wieśniacy zaraz się wzięli do podźwignięcia go, związania głowy, zatamowania krwi i ocucenia z omdlenia. Nie odzyskał jednak przytomności.

Cześnikówna patrzyła ciekawie zdaleka, milcząco; nagle ujęła obu rękami za suknię, podniosła głowę i gdy go złożono nieopodal na trawie, — ruszyła się do swego tańca ze śpiewem. Wieśniacy ani śmieli ani mogli ją odpędzić. Biegła w koło leżącego coraz żywiej, coraz żywiej, coraz śpiewając głośniej... i straciwszy wreszcie siły, padła na kolana klaszcząc w dłonie.

Zajrzała w bladą twarz leżącego, pokazując mu pięści.

— A co, kochanie! a co? skończyło się! Przyszła kryska na Matyska... Leży kawaler na trawie, na trawie, a z głowy życie płynie — płynie... a Różyczka nad nim siedzi i nie płacze... śmieje się! śmieje! klaszcze w dłonie... Skończyło się wszystko, skończyło... kochanie, zdradzanie, wesele i smutek.... Zimny leży pan na ziemi chłodnej... a tu wiosna rozkwita, wejdzie jutro słoneczko, oświeci wykopaną mogiłę... Skończyło się, skończyło — jakby życia nie było...

Zawodziła tak pół mówiąc, pół niby śpiewając; aż nagle umilkła, wyciągnęła rękę do ciała, ściśniętą pięścią uderzyła w pierś i serce. Ludzie odepchnąć ją chcieli, porwała się na nogi i stanęła zdala.

— Precz hołota! to mój trup! to mój kochanek... słyszycie. Ja tu nad nim pani... ja! — Dół mu wykopię sama, ściągnę go i położę i zasypię, i zaśpiewam nad głową. — Dobranoc! dobranoc! Dygnęła...

Włościanie z zabobonnym strachem przysłuchiwali się tej mowie, której połowy pochwycić ani zrozumieć nie mogli. Trzeba było coś radzić, gdyż Skórski żył i oddychał. Nieopodal stał wóz, szczególnym trafem należący do wójta z Brończy, umyślili więc włożyć go nań i wieść powoli do dworu. Lecz gdy ciało podnosili, Cześnikówna rzuciła się ku nim, jakby im odebrać chciała; musiano ją odepchnąć...

Pogroziwszy ludziom, opamiętała się, że przeciw nim jedna nieda sobie rady — i gdy Skórskiego podniesiono, poszła o kilka kroków za nimi. Nie mówiła już nic... Złożono omdlałego nawozie. Cześnikówna stanęła obok, ruszyły zwolna konie, poczęła iść za niemi. Żaden z włościan nie śmiał obłąkanej odegnać.

Dopiero gdy z lasu wyjeżdżać mieli, Cześnikówna zatrzymała się, stanęła i rozśmiała. Rękę przyłożyła do ust, posyłając od nich całus ku wozowi.

— Bądź mi zdrów! kochanie moje... kochanie... Jak we dzwony zadzwonią i trumnę poprowadzą, znajdę się ja za nią... paciórek ci zmówię taki jakiegoś wart i nie zejdę z mogiły, nie zejdę. — Będę na niej dzień i noc siedziała... wierna twoja kochanka... aż i mnie obok ciebie pogrzebią... albo głodne psy zjedzą... Skończyło się... dobra noc!... Skończyło...

I znikła biegnąc w las, a śmiech jej tylko dziki długo jeszcze w uszach przerażonych włościan się rozlegał.

Nazajutrz rano przybiegł posłaniec do miasteczka na probostwo. Staruszek pacierze odmawiał, siedząc w krześle skulony.

— A zkąd?

— Z Brończej.

— Z czem...

— Z biedą, dobrodziejku! westchnął chłopak. Wczoraj pan nocą powracając z miasteczka, miał przypadek... Koń go zrzucił i o dąb rozbił głowę; przywieźli tam doktora, ledwie trochę odzyskał przytomności... chce się spowiadać.

— Co? jak? — porywając się z krzesła, zawołał proboszcz — wczoraj! on! co tak dobrze jeździł.

— I koń, proszę dobrodzieja, taki co go znał, co się nigdy nie utknął... To niepojęta rzecz. Gdzie jemu było z konia padać! Dopust Boży!

Usłyszawszy ten wyraz bezmyślnie powiedziany, staruszek się zadumał.

— Poproście mi wikarego — a ja sam do niego jechać muszę, co będzie to będzie.

A tuż i ks. wikary coś zasłyszawszy wpadł niewołany.

— Co ja się dowiaduję... Pan Skórski.

— Mój dobry księże Felicyanie, każ mi bryczkę wysłać — jadę tam...

— Jakim sposobem... Jegomość nie możesz?

— Ale muszę.... westchnął staruszek... idzie o duszę człowieka — cóż w porównaniu z nią nędzne moje ciało... Każcie mi wysłać bryczkę... pojadę.

Ze staruszkiem w takich razach nie było można się sprzeczać, był uparty gdy co postanowił. Kazał się więc organiście i chłopcu podsadzić i pół leżąc, pół siedząc pojechał do Brończej.

Przed dworem zawołano sługi aby proboszcza drogą złamanego znieśli. — W ganku ledwie jako tako nogi wyprostowawszy, poszedł, modlitewkę szepcząc, do sypialni.

Skórski z głową obwiązaną i obłożoną leżał na pościeli, podnieść się nie mógł, bo natychmiast porywały go nudności, znak utrząśnięcia mózgu. Z oczów widać było gorączkę. Lecz ta owładywała nim tylko chwilami — wśród niej przychodziły błyski przytomności. Przy nim siedział stary doktór trzymając go za puls;.. gdy ksiądz wszedł, powstał na palcach.

— Mój ojcze, rzekł kłaniając się, nie wiem czy tu na teraz możecie mu być pomocni, przytomność przychodzi niekiedy ale i odchodzi też prędko. Męczyć mu się nie można. Spoczynek najpotrzebniejszy.

— Cóż mu jest?

— Fraszka że głowa szkaradnie rozbita, — szepnął lekarz, gorzej że mózg silnie wstrząśnięty uderzeniem... Jeśli z tego wyjdzie, będzie to wielkiem szczęściem...

Gdy tak rozmawiali, w pośrodku wielkiego pokoju pocichu, Skórski oczy otworzył, spostrzegł księdza, i coś zaczął prędko mówić a niewyraźnie — ręką niecierpliwie wskazując krzesło przy sobie... Proboszcz siadł przy nim.

Naówczas chory, ruchem do zrozumienia łatwym, począł prosić doktora by odszedł. Zostali sami. Staruszek nie śmiał pytać.

Skórski przechylił się ku niemu.

— Wiecie, mruknął — kobieta — zemsta — zemsta... ona to... ona.

Ksiądz pomyślał że majaczy.

— Daj już tam pokój tej kobiecie... myśl o swej duszy...

— Ściągnęła mnie z konia — to ona! nie wierzycie? tak jest...

Proboszcz zmilczał...

— Ten szatan pokoju mi nie dawał, aż mi życie wziął... Trzeba byście o tem wiedzieli...

— To się wam śni — przerwał proboszcz — spocznijcie,  odejdzie to... wytrzymacie chorobę, lecz sumienie uspokoić nigdy nie jest zawcześnie. Gorączkowemi oczyma spojrzał na kapłana Skórski i rozśmiał się — śmiech ten w jego położeniu, w takim momencie miał w sobie coś przerażającego. Zdawało się że przytomność go odchodziła. Podparł się na łokciu...

— Było ich dwie — obie jak malinki śliczne. Djabeł skusił... dziewczęta jak malowane, a wesołe, a trzpioty... no! i cóż znowu tak wielkiego?.. Grzech powszedni... miałem lat może dwadzieścia... alebym był wyposażył i wydał, — i wszystkoby się zaspokoiło jak należy...

A no — Cześnikówny! — szlachcianki! Życiem trzeba płacić za te przysmaki. Cha! cha! Śliczneż bo były, cacka malowane... ząbki perłowe, usta malinowe...

— Dałbyś pokój! surowo przerwał ksiądz — co ci się tam marzy... dosyć tego!

Skórski jakby się zamyślił — potem śpiewać zaczął półgłosem…

 

Kochanie moje, kochanie...

Czegoś tak smutna i blada?

 

Oczyma potoczył ku drzwiom i wskazał ręką na nie.

— Widzisz... stoi tam... szatan ten... ręką ściśniętą mi grozi i śmieje się... dłoń ma we krwi mojej zmaczaną. Jeszcze jej nie dosyć... niech się napije... dajcie jej krwi. Precz z nią... wysmagać i wygnać, to pijaczka i waryatka? kto ją tu wpuścił! precz! won!!...

Nikogo nie było, proboszcz pochwycił go za ręce i, choć słaby, zmusił do położenia się na poduszkę, nadbiegł doktór... Ledwie im dwu udało się go ukołysać; oczy się zamknęły, zdrzymywał się, ale z ust jeszcze wyrywały się jakieś wyrazy niezrozumiałe...

Proboszcz widział nareszcie, że tu nie prędko pomoc jego potrzebną być może... chciał się podnieść z krzesła i odejść po cichu, gdy odwracając głowę ku oknu, postrzegł przestraszyć mogące i zdrowego człowieka zjawisko.

Do szyby dolnej przylepioną zdawała się rozpłaszczona twarz starej kobiety, pomarszczona, wynędzniona, skrzywiona, z dwojgiem oczów czarnych rozognionych straszliwie, sypiących iskry... Po nad głową tą ręka ściśnięta konwulsyjnie chwyciła ramę okna aby się utrzymać. Znać było że się wdrapała na podmurowanie... W chwili gdy proboszcz chciał ją nakazującym ruchem ręki odpędzić precz, szyba naciśnięta z brzękiem pękła w kawałki, i straszliwe to, potworne widmo, głowę wychyliło na pokój — choć kawałami szkła do krwi rozerżnęło szyję...

— A co? zdechł pies? nie ma psa? dobrodzieju? zdechł? poczęła wołać głośno waryatka.

Uśpiony już Skórski porwał się jak iskrą jakąś wyrwany ze snu, spojrzał, krzyknął i padł bez przytomności.

Śmiech rozległ się od okna — i głowa kobiety znikła...

Doktór załamawszy ręce krzątał się około chorego. Proboszcz natychmiast wysłał ludzi do ogrodu aby precz odpędzili kobietę, ale, mimo najściślejszego poszukiwania, nigdzie jej znaleść nie było można...

Zabobonna czeladź gotowa była utrzymywać, że się to tym panom przywidziało, ale stłuczona szyba świadczyła, iż Cześnikówna się tu w istocie dostała i potrafiła, ze zręcznością właściwą sobie, zbiedz od pogoni lub skryć się gdzieś w kąt taki, gdzie jej nikt szukać nie mógł.

Przez cały ten dzień nie było najmniejszej nadziei utrzymania przy życiu p. Michała... Proboszcz pozostał przy nim, chcąc pochwycić chwilę przytomną i przejednanego z Bogiem na wielką podróż odprawić... Postawiono wszędzie straże do koła, ażeby Cześnikówna docisnąć się znów do domu nie mogła...

Późno w noc spokojniejszy sen, obudził słabą nadzieję ocalenia. Lekarz go nie odstępował, ksiądz się modlił.. Nazajutrz silna jeszcze natura przemogła, bo to innego może byłoby nieochybnie o śmierć przyprawiło. Lekarz po raz pierwszy powiedział że ma choć słabą nadzieję uratowania chorego... Ale dni kilka nie powracała przytomność i podnieść się nie mógł wcale... Staruszek uspokojony powrócił na probostwo...

W miesiąc później dowiedział się, iż Skórski niewiadomo dokąd, jak się zdawało, na dłuższy czas wyjechał. W miasteczku też nie pokazała się już wcale Cześnikówna, a że i po lasach jej nie spotkano, ktoś wieść rozpuścił, że się utopiła...

 

___________________________________

 

W historyi salonów warszawskich, których sama klassyfikacya niemałą dla ich dziejopisa przedstawiałaby trudność, nie zapisano wcale jednego z najoryginalniejszych w owych czasach. Uległ on temu łatwemu zapomnieniu, któremu uległy ruiny dawnych grodów, zasypana Pompeja i przez długie wieki zakryte katakumby... Są ludzie i salony, które tak przechodzą jak kwiaty;.. opadną z nich listki zabarwione na ziemię, noga przechodnia z błotem je pomięsza, łodyga zeschnie sieroca — woń rozniosą wiatry i wszystko na wieki skończone...

Salon pani Salomei był swego czasu bardzo świetny. Gospodyni, nie młoda już wdowa, jak się zdawało majętna, chociaż ani źródeł jej dochodów, ani ich doniosłości nikt nie znał — miała wszystkie przymioty jakich do funkcyi tej trudnej wymagać można. Była dowcipną, oczytaną, lubiła sztuki, bawiła się namiętnie muzyką, obchodziło ją wszelkie nowe zjawisko — miała wiele pobłażania dla ludzi i wyrozumiałości dla ich błędów — nie gardziła żadnym żywiołem, który jej salon mógł chwilowo podnieść i uczynić pociągającym, chętnie służyła zakochanym i broniła do ostatka oskarżonych — o małe wykolejenia na smutnej drodze żywota...

Nawet powierzchowność pani Salomei, którą w kołach znajomych zwano pułkownikową, choć nieboszczyka jej męża równie nikt nie znał, jak majątku — nadawała się doskonale na panią takiego salonu. — Wiek jej był zagadką, była jeszcze ładną, już nie bardzo młodą, pełną wdzięku, troszeczkę zalotną, choć nikt, nic, nigdy zarzucić jej nie mógł. Niektórzy dawali jej lat trzydzieści kilka, drudzy o dziesięć więcej. Miała tę szczególną fizyognomyą i humor że wcale nie starzała. Być może, iż rzadko pokazując się we dnie, wieczorami umiejąca obrachować efekty światła, resztki piękności tak doskonale zachować potrafiła...

Salon pani Salomei nie znajdował się w jednem z głównych ognisk miasta, gdzieby obszerniejsze mieszkanie bardzo drogo opłacać potrzeba; — zajmowała dom przy niewielkiej uliczce, ale urządzony pięknie. A że od wielu lat w nim mieszkała — gospodarz zgodził się chętnie na to, by sobie lokal podług swej fantazyi ubrała. Było to więc skromne zarazem i poważne i piękne, a nadewszystko w dobrym bardzo smaku. Było w modzie mieć wolny wstęp do salonu pani pułkownikowej, która przyjmowała dwa razy na tydzień, w Niedzielę i Środy. Oprócz tego mniejsze kółka zbierały się u niej niemal codziennie, gdyż wieczorami, prawie zawsze siedziała w domu.

Wszystko co mogło do rozmowy pobudzić, nastręczyć przedmiot do rozrywki — zająć przyjemnie gości — obficie tu było nagromadzone. W większym salonie stał nietylko doskonały Pleyel ale i organek Aleksandra. W drugim był bilard wielki i mały. Na stołach leżały wszystkie dzienniki krajowe i zagraniczne znaczniejsze, mnóstwo albumów... Była szachownica dla miłośników tej gry, i jeden stolik do kart dla starych, choć pani Salomea otwarcie się przeciw nim odzywała. Gabinet dla nałogowych tytuniarzy, opatrzony był w dobre cygara...

Herbaty i wieczerze choć skromne, doskonałe były i starannie przygotowane. Zimą panowało w pokojach ciepło miłe, latem chłodek przyjemny. Nie dziw więc, że żaden może salon tak uczęszczanym nie był jak pani Salomei.

Oprócz jakiejś pani do towarzystwa, która wcale się do niczego nie mieszała, i rządziła tylko herbatą i wieczerzą, — nie miała pułkownikowa nikogo zawadzającego przy sobie. — Nigdy nie zjawiali się tu ani natrętni krewni, ani kuzynowie z prowincyi, owe dysonanse i nuty fałszywe, które gdzieindziej psuć zwykły harmonią dobrze dobranego towarzystwa.

Jeden jeszcze urok pociągał ku salonowi temu, mającemu już i tak wiele wdzięku i dogodności dla dostojnych tych próżniaków, co wieczorami nie wiedzą co zrobić z sobą. Nadzwyczaj wiele małżeństw kojarzyło się pod osłoną, opieką i niewidzialną a jednak skuteczną pomocą pułkownikowej. Tu wystawiano panny na wydaniu na widok publiczny, tu się zjawiały nieszczęśliwe wdowy po zrzuceniu grubej żałoby, tu przychodzili kawalerowie tęskniący do złotego jarzma, wdowcy usiłujący choć późno zrobić głupstwo, a nawet rozwódki i rozwiedzeni, istoty najnieszczęśliwsze, bo odstręczające od siebie wspomnieniami przeszłość.

Pani pułkownikowa nigdy w życiu nikogo nie swatała, nigdy się nie wdawała czynnie w sprawy serc i temperamentów — zdawała się obojętnym widzem — a jednak miała jak mówiono takie szczęście, że gdy się kim zaopiekowała tylko współczuciem, poprowadziła go szczęśliwie do ołtarza. Było w tem coś nieodgadnionego, cudownego; jakiś fatalizm czy szczęście.

Ktokolwiek podówczas na dłuższy czas zamieszkać chciał w Warszawie, tak samo jak wpisywać się musiał do resursy, tak też i prezentował się u pułkownikowej. Ona sama też dbała o to aby jej nie uchybiono...

Ani też dziwić się można, że pan Michał Skórski zjechawszy na stałe mieszkanie do stolicy, nająwszy ładne pięterko, urządzone po kawalersku, odnowiwszy swą garderobę u Chabou, porobiwszy znajomości nowe z pomocą starych odświeżonych — musiał się w końcu kazać przedstawić pani Salomei.

Obrządku tego w jednę piękną środę jesienną dopełnić miał dawny towarzysz szkolny, kolega ze służby cywilnej, pan radca Fazyński; — bo w Warszawie mało kto nie jest, nie był i nie może być jakimś radcą... Radca Fazyński był jednym z prawdziwych i dobrego gatunku; urzędnik od lat młodych, przyrosły do tutejszego bruku i pilnie zajęty swojemi obowiązkami biurowemi we dnie, wieczorami rozrywał się w resursach, teatrze i na wieczorkach. Swobodny, wdowiec bezdzietny, pan Fazyński niczem nie był krępowany; żył jak chciał — a chciał żyć tak aby uniknąć wszelkich zawikłań, kłopotów, przeszkód i t. p. Miał za prawidło do niczego się nie mięszać, od nikogo nic nie żądać i nigdy się nie unosić....

Skórski odwiedził go przybywszy. Radca go naprzód wybadał wielostronnie, czy nie miał jakich kolców, dziwactw, pretensyj, procesu, zaległości do odzyskiwania, potrzeby protekcji i t. p. a przekonawszy się, że żadnym z tych defektów dotknięty nie był, chętnie mu podał rękę....

Miał gotowego wista u niego i doskonałą herbatę w dnie niezajęte innemi rozrywkami. On sam wniósł iż powinien się zaprezentować pani Salomei, opisał mu dom, wskazał spływające z uczęszczania doń korzyści i — namówił łatwo...

— Chociaż trochę na starego kawalera wyglądasz, rzekł — ale możesz się jeszcze rozpatrzywszy ożenić. — Tu do wyboru znajdziesz co zechcesz...

— Ja chcę już pozostać wdowcem, mam bratunków jako spadkobierców, a komplikować sobie ekzystencyi drugi raz — ochoty już nie mam. Zęby mi powypadały... gdzie się już żenić...

Skórski oświadczył się z gorącą chęcią zrobienia znajomości z pułkownikową. Jednej tedy środy ubrawszy się starannie, i wyglądając wcale przyzwoicie, Skórski towarzyszył przyjacielowi na pokoje pani Salomei.

Przyjęcie się tu rozpoczynało o óśmej, lecz z lepszym tonem było przybyć około dziewiątej. Tak też uczynili.

Osób zastali już kilkanaście. Piękna gospodyni, której nadzwyczaj do twarzy było w sukni czarnej, przywitała radcę nader wdzięcznym uśmiechem, a na Skórskiego rzuciwszy okiem znawczyni, posadziła go przy sobie, grzeczną z nim wstępną rozpoczynając rozmowę. — Był to egzamin wstępny. Piękna pani umiała — bawiąc gościa, badać go niepostrzeżenie. W kilku zręcznych zwrotach dowiedziała się zaraz, że miał majątek w okolicach nadleśnych, że nie był żonatym, że dla braku zajęcia jakiś czas chciał mieszkać w Warszawie... Sposobami sobie tylko wiadomemi, wyprobowała nieco charakter, ukształcenie, serce, humor — i znalazła że Skórski nie będąc salonu ozdobą, może w nim być wcale pożytecznym sprzętem.....

Udało jej się zręcznie wśród tego egzaminu zaprezentować go kilku osobom, a gdy nadeszli nowi goście, mogła już własnym siłom zostawić p. Skórskiego... Nie był to człowiek salonowy, znać na nim było długie zadawnienie, rodzaj rdzy, która pada na odwykłych od towarzystwa — ale umiał sobie przypomnieć swój dawny pobyt na świecie, i choć formy miał nieco przestarzałe — nie raził w salonie. Czyniło go to oryginalnym.

Panna Olimpia, osoba lat trzydziestu i kilku, niegdyś bardzo piękna, dziwnym składem okoliczności przywiędła w stanie dziewiczym, rozpoczęła była zajmującą rozmowę z panem Michałem o Hrubieszowskich, Chełmskich i Lubelskich stronach, gdzie miała krewnych i znajomych, — gdy w salonie ruch jakiś dał się uczuć, gospodyni wstała z kanapy, mężczyzni się rozstąpili i kobieta średnich lat, nosząca na twarzy ślady niezwykłej piękności, majestatycznej i zręcznej postawy, ubrana niezmiernie wykwintnie — ukazała się idąc od progu...

Oczy pana Skórskiego skierowały się ku niej machinalnie; w tejże chwili jakimś wypadkiem wchodząca spojrzała w tę stronę i spotkała się z jego wzrokiem... Skórski, który miał odpowiedzieć pannie Olimpii, z ustami otwartemi skamieniał... Bladość pokryła twarz jego, rzucił się w krześle jakby chciał uciec, i nim zdołał opanować się i do spokoju wrócić, postrzegli wszyscy iż drżał i zmięszał się — jakby na widok widma lub przerażającej mary.

Kobieta wchodząca zatrzymała się na mgnienie oka, zbladła także, lecz znać nawykła do panowania nad sobą, umiała wytłumaczyć ruch niby zaplątaną suknią, którą poprawiła, — i choć twarz jej nieco była zmienioną, nie oglądając się już na nikogo, zasiadła dosyć swobodnie przy gospodyni...

Miejsce