Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 6 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 6 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 6 to zbiór wyjątkowych dzieł jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy, Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812–1887). Kraszewski, autor ponad 200 powieści, był niezwykle wszechstronnym twórcą, który w swojej bogatej twórczości poruszał zarówno tematy historyczne, jak i społeczne, kreśląc realistyczne obrazy życia w Polsce. Jego powieści charakteryzują się wnikliwą analizą psychologiczną postaci, doskonałym odwzorowaniem tła historycznego oraz mistrzowskim językiem, który oddaje klimat epoki. Tom VI zawiera następujące powieści:

- Dziennik Serafiny. Z autografu spisał B.... B.... – intymny zapis przeżyć bohaterki, odsłaniający jej emocje i przemyślenia.

- Dziwadła. Powieść współczesna – fascynująca analiza ludzkich charakterów i społecznych zawiłości.

- Emisarjusz – historia tajemniczego posłańca, pełna napięcia i intryg politycznych.

- Ewunia. Opowiadanie z końca XVIII wieku – opowieść o miłości i trudach życia w końcówce XVIII wieku.

- Grzechy hetmańskie. Obrazy z końca XVIII wieku – powieść ukazująca mroczne zakulisowe życie ówczesnej elity.

Tom 6 to idealna propozycja dla miłośników polskiej literatury, którzy cenią realistyczne i historyczne opowieści z głębokim przesłaniem. Kraszewski jak zawsze zachwyca swoją umiejętnością przenoszenia czytelnika w czasy, o których pisze, tworząc niezapomniane historie pełne emocji i refleksji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom VI 

 

Dziennik Serafiny. Z autografu spisał B.... B....

Dziwadła. Powieść współczesna

Emisarjusz.

Ewunia. Opowiadanie z końca XVIII wieku

Grzechy hetmańskie. Obrazy z końca XVIII wieku

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-709-2 

 

 

 

Dziennik Serafiny. Z autografu spisał B.... B....

PROLOG.

 

— Jak co komu służy!!

Stara to a wielce prawdziwa pogadanka. Inni znajdują na drodze pieniądze, klejnoty, szczęśliwe znajomości, literaci zwykle trafiają na papiery. Rzecz dowiedziona. Probatum est. Piszący to przynajmniej w całem swem życiu nie był w nic tak zamożnym jak w bibułę. Sama ona wychodziła naprzeciw niemu, nastręczała mu się w postaci naturalnej i pod przybraną ludzką fizjognomią, zastępowała mu drogę, napełniała tłumoki, prześladowała go w domu, goniła za nim w podróży, nie dawała pokoju nigdy.

Sami osądźcie. Nie mówiąc już o żadnych przygodach, należących do poufnej biografii (której wcale się pisać nie myśli) — opowiem tylko jak przyszedłem do tego dziennika Serafiny. Wyraźna ręka, nie powiem Opatrzności, byłoby to za zuchwale, ale jakiejś ironji losu... Ledwie Pamiętnik Panicza został przełożony na język zrozumialszy dla ogółu — ledwie tłumacz miał czas go strawić i trochę zapomnieć... gdy, zapewne karząc go za indyskretne jego wydanie, nieznośny katar zapędził winowajcę do Vichy... Podróż tę, skłonny on był uważać jako słuszną karę wymierzoną za to, że śmiał się porwać zuchwale i wystawić w mniej korzystnem świetle tę szacowną część naszego społeczeństwa, która porządku i ładu jest podporą. Stanąwszy w Vichy, począł on pić ciepłą wodę za grzechy żywota i usunąwszy się od ludzi, rozmyślał nad przewinieniami swemi. Skrucha już, już miała się dostać do zatwardziałego serca jego... Było to dnia 9. czerwca, ranek nieco pochmurny, pogoda trochę wątpliwa, humor nastrojony do niej... Po dwóch półszklankach zdroju Szpitalnego (L'Hopital) — który ironia losu znowu dla literatów widocznie przeznaczyła i stosownie zamianowała... pacjent przechadzał się po jak najodludniejszych uliczkach... gdzieby najmniej ludzi mógł spotkać... Trzeba było nareszcie przed zbliżającą się kąpielą wytchnąć nieco... Ławka się sama nastręczała... W okolicy nie było nikogo, rozkwitłe lipy (przedwcześnie) woń miłą rozlewały do koła... dalej nieco platany osłaniały sklepieniem liści swych szerokich od przeciskającego się z za chmur słońca...

Miejsce zdawało się do rozmyślania o grzechach jakby stworzone umyślnie... nie dochodził tu ani gwar przekupniów, roznoszących balony (L’amusement des enfants, la tranquillite des parents!) ani przemysłowców, zachęcających do loteryj, na których można było wygrać łyżkę blaszaną i pudełeczko papierowe, ani właściciela zakładu — a la Revanche, zapraszającego do patrjotycznych exercycji kulami przeciw pikielhaubie misternie zamaskowanej.... Ławka była wygodną i — co rzadko — nie mokrą... Z uczuciem miłego pokoju piszący rozparł się, pewien, że go tu ani oko, ani szczebiocące usta, ani gwar żaden nie doleci, gdy, poruszając się... usłyszał szelest złowrogi.

Nie był to głos ludzki, był to dobrze mu znany głos — prześladującej go bibuły! Strwożonemi powiódłszy oczyma, spostrzegł zmięty zeszyt jeden tuż na ławce, a drugi taki na ziemi...

Zrazu... vade retro Satanas! — myśl powziął uczciwą i najlepszą, ale — nigdy się pierwszego natchnienia nie słucha... a Talleyrand, czy Metternich kazał się go też wystrzegać... myślą tą było papieru nie tknąć, na szelest jego kusicielski uszy zaplombować po Ulissesowsku i uciec...

W tem oczy... oczy co tylu zgubiły ludzi... padły na ów papier, a raczej na owe zwitki, których część na wilgotnym żwirze leżała..., a część zmięta i pogięta świadczyła o wzgardzie, jakiej doznały... Litość i ciekawość razem opanowała serce... ręka się posunęła mimowolnie ku zagadkowym skrypturom, rzuconym tak na losy... i na niebezpieczeństwa wiosennego klimatu... Na pierwszy rzut oka łacno poznać było rękę niewieścią, tę rękę, której żaden w świecie mężczyzna nigdy wynaśladować nie potrafi, rękę pełną wdzięku, uczucia, żywą, niepewną siebie, a tak ponętną dla męzkiego serca i wejrzenia.

Oba zwitki zapisane gęsto... w różnych znać dobach i warunkach życia, na przemiany, szeroko a blado, czarno i gęsto, fantastycznie tak, że można było kilku rąk w jednej się domyślać i kilku charakterów w osobie, co ją posiadała... oba zwitki... były widocznie dziennikiem... co więcej, co dziwniej, co cudowniej... pisała je rodaczka jakaś na pół, naturalnie, po polsku, pół po francuzku... bo francuzczyzna weszła tak w nasze życie i obyczaj, iż bez niej nikt przyzwoity się obejść nie potrafi...

W tym zbiegu okoliczności, który wydawcy Pamiętnika Panicza, poddawał dziennik panny, jakby stworzony aby mu służył za pendant — mimowolnie musiał on uczuć zrządzenie losu, nakaz, przymus, aby z niego korzystał...

Sic fata tulere.

Zapomniawszy o godzinie kąpieli, o obowiązku przechadzki po szpitalnej wodzie, szczęśliwy (czy nieszczęśliwy) znalazca zaczytał się w dzienniczku tak okrutnie, że w całem Vichy dzwoniono po hotelach na ten rodzaj obiadu Gargantui, który się tu nazywa śniadaniem — gdy się opamiętał...

Raz tylko przemknęła mu się zdala jakaś wdzięczna postać niewieścia przed oczyma, z ogonem, z szynionem, ze wszystkiemi najprzyzwoitszych i najmniej przyzwoitych osób atrybutami... zdawała się chcieć wstrzymać i postrzegłszy rękopism już w znacznej części... wyczytany... pierzchła... bardzo szybko... Być może... iż to była autorka dziennika, być może, iż tylko przyjaciółka, której opiece został polecony... ale z powodu odsłonienia tajemnic serca niewieściego... nie śmiała się upomnieć o własność rękopismu... Takim sposobem, pomimo iż uczciwy znalazca, odczytawszy cały dziennik, zaraz nazajutrz przybił na tablicy wiadomość o nim i ofiarował się zwrócić go, za udowodnieniem własności, autorce — nikt się już aż do dnia 26. czerwca nie upomniał o papiery panny Serafiny...

Mało kto z nas, mniej lub więcej, nie jest fatalistą — od wiary uczciwej w Opatrzność, do zaślepionej ufności w nieuniknione figle losu, rządzące nami, przestrzeń daleko jest mniejszą niż się zdaje. Gotowiśmy się, jak do wielu innych grzechów (bo na cóż by się i taić je przydało!) przyznać się do trochy fatalizmu. Odczytawszy dziennik panny Serafiny, uderzyło nas jego pokrewieństwo moralne z Pamiętnikiem Panicza... Ztąd wpadliśmy na myśl obowiązku ogłoszenia tej zguby, nie darmo do rąk naszych zbłąkanej... I — otóż jakim sposobem czytelnik skazany jest na wysłuchanie tych zwierzeń tak poufnych — które, choć by one się czasem nieco jednostajnemi wydały, wiele przecież nauczyć, wiele dać do myślenia mogą...

Nie dajemy tu ani istotnych dat dziennika, ani nazwisk i imion w nim znalezionych... Po bliższem rozpatrzeniu się w szacownym autografie — zdaje się, że on dostać się musiał do Vichy, nie z autorką samą, ale z krewną jakąś lub przyjaciółką, która rozrywała swe kuracyjne nudy tą lekturą i usnąwszy może nad nią, zerwała się potem zbudzona, zapomniawszy o zwitkach, które na ławce i żwirze na piszącego czekały...

Sama treść dziennika zdaje się dowodzić tego.

Taka jest historja notatek panny i pani Serafiny... w wiernym odpisie podanych na pożytek powszechny... Do poufnej historji naszych czasów i obyczajów i te kilka kart przydać się mogą... Raczcie je przyjąć dobrem sercem, czcigodni czytelnicy i — proszę — nie odgadujcie nikogo, nie domyślajcie się osób, nie łamcie sobie napróżno głowy nad odkryciem owej Serafiny... bo myśmy, z obowiązku powieściopisarskiego sumienia, ślady prototypu jak najtroskliwiej zataili…

 

Drezno.

Lipiec 1875 r.

 

 

Dnia 15. Marca 18..

Postanowiłam sobie dziś, ale niezmiennie, stanowczo, koniecznie — dałam sobie słowo najuroczystsze, pisać dziennik... Józia pisze dziennik, Antosia także... nawet mi pozwoliły przeczytać trochę... myśl ta bardzo mi się podobała... Józia się śmieje i powiada, że ja się porwę, nabazgrzę kilka kartek... zniechęcę się i porzucę. Otóż, przepraszam! bardzo przepraszam! Będę go pisała regularnie, ale, tak jak ona, nie rzucę go w szufladce, żeby panna Ropecka znalazła, wyśmiała i dowiedziała się z niego rzeczy niepotrzebnych... albo może do Madame Feller zaniosła... Będę go na piersiach ciągle albo w kieszonce nosiła, nikt na świecie, żadne oko ludzkie go nie ujrzy... będę w nim miała powiernika, będę miała pamiątkę... przed nim się wyspowiadam ze wszystkiego, a! jak to będzie ślicznie... miło... przedziwnie... jak Mamę kocham... wszystko, wszystko zapisywać i potem czytać i samą siebie poznawać z tych notatek...

Zatem daję sobie słowo... Wybrałam najładniejszy seksterniczek, zszyłam go wstążeczkę niebieską, bo ten kolor pasjami lubię... przypada do moich włosów jasnych i twarzy...

Witaj mi niemy powierniku myśli moich...

Józia, która zaczęła rok dziewiętnasty, nazywa mnie dzieckiem... Ale ja przecie jestem w połowie ośmnastego, i doprawdy je suis plus avancee qu’ elle pod wszystkiemi względami.. Pyszni się z tego, że do niej oficer od huzarów listy pisuje... Wielka mi rzecz! Oficer od huzarów... Ktoś idzie... dosyć na dzisiaj... podsuwam dziennik pod temat francuzki...

 

Dnia 16. Marca 18..

Odkradłam dziennik Józi, bo ona go tak rzuca, że niemal wszystkie koleżanki już wiedzą jej tajemnice... Chciałam trochę się rozpatrzeć w tem, jak też ona to robi... To do niczego niepodobne... Jak Wujcio powiada, (chociaż nie zbyt ładnie i po staroszlachecku, czego Mama nie lubi) — groch z kapustą... Zapisuje swoje długi razem i uczucia... bazgrze niby wiersze, wciąga z romansów wyjątki. Na jednej stronnicy nawet znalazłam rejestr bielizny oddanej do prania... Fi donc! Chociaż młodsza od niej, zupełnie inaczej pojmuję mój dziennik... Powiernikiem będzie mych najskrytszych myśli.

Dziewiętnastego są Józi imieniny... nie lubię jej, bo mnie zawsze ma za dziecko... ale radabym ją sobie zjednać... Słyszałam kiedyś od Mamy, iż trzeba być najlepiej z temi, których się nie lubi! Mama zna świat doskonale... Kupię Józi bukiet... Jestem pewna, że huzar znajdzie sposób obdarzyć ją także kwiatami... zatem im więcej ich będzie, tem mniej się pochodzenia domyślą. Pani Feller jest niezmiernie surową, uchowaj Boże, by Ropecka co doniosła, albo jakimkolwiek sposobem do niej doszło o stosunkach z mężczyznami... oho! dopiero by była historja piękna! A jednak niema jednej ze starszych panienek, w którejby się ktoś nie kochał, i któraby się w kimś nie kochała...

Gdyby nie to... śmiertelnie byśmy się nudziły... Przecież to za sobą nie ciągnie żadnych konsekwencji... a to okropną monotonją pensji przerywa nieco... Wiemy wszystkie, że miłość jest zabawką tylko, i że się na serjo brać nie powinna...

 

Dnia 17. Marca.

Piszę teraz codzień najregularniej — chociaż doprawdy brak mi trochę przedmiotu... O tej przemierzłej pensji niepodobieństwo się rozszerzać... Dosyć już, że się ją przechodzi, czyżby jeszcze męczyć się zapisywaniem tych tortur, jakie nam tu zadają...

Ponieważ to być ma spowiedź z mojego życia... wolę zapisywać wspomnienia pierwszych lat... Przeżyłam ich już ośmnaście! Tak! ośmnaście; jeszcze parę, a wyjdę w świat i rozpocznę to, co się już istotnie życiem nazwać może... A! jak mi pilno! jak pilno! Józia mnie dzieckiem nazywa, ja się tak czuję dojrzałą, tak wiem wszystko, tak przeczuwam, tak rozumiem... Ona, pomimo swych lat dziewiętnastu, jest dziecinniejszą daleko... pełno ma złudzeń... roi... marzy... Co do mnie, bardzo przepraszam... jestem zawczasu zbrojną! Cała w uniesieniach, wszystko ją porusza... co pomyśli, to powie... Ale też ona niema takiej matki jak moja... a ja się wychowałam pod jej okiem... i od dziesięciu lat słuchałam wszystkiego, choć się jeszcze niby lalką bawiłam...

Myślę, że ona całe życie zostanie taką dziecinną... i będzie nieszczęśliwą...

 

Dnia 18. Marca.

Dziś już powinszowałyśmy Józi, zaniosłam jej bukiet. Zdaje mi się, żem ją sobie nim zjednała, uściskała mnie serdecznie, i bez tych żartów niedorzecznych z moich lat osiemnastu... Zgadłam, że bukiet mój przyda się do zamaskowania innego. Tajemniczy ów z białych kamelij i fijołków uwity... przeleciał przez płot ogródka, niewidzialną ręką rzucony pod nogi ubóstwianej... Panna Ropecka n’y voit que du feu... Huzar wynagrodzony zostanie wdzięcznem a łzawem wejrzeniem. Józi to nie kosztuje nic, bo jej czarne oczy zawsze jakby we łzach pływają... Ja jej oczów tych nie zazdroszczę... Słowo daję, jak mamę kocham... Moje niebieskie głębiej sięgną, gdy zechcą... Patrząc na siebie w zwierciedle, kiedy zrobię takie oczki, jak mama czasem umie... kiedy przymrużę powieki... kiedy się tęskną osłonię tajemnicą... czuję że gdybym była mężczyzną... to bym od takiego wejrzenia oszalała!

Cóż z tego! Oni wprawdzie szaleją na chwilę, ale, jak mama powiada, nigdy, nigdy im wierzyć nie można... Trzeba ich trzymać surowo... Ja to sobie z góry zapowiadam...

Z powodu jutrzejszych imienin Józi M.. i drugiej tegoż imienia Pepi Baronównej... a razem świętego Józefa, cały dzień będziemy miały wolny. Pani Feller rozumie to przecie, że dla nas dobra turniura, wdzięk, gracja, umiejętne znalezienie się, może więcej niż wszystkie nauki znaczą... a że na święty Józef tańcować wolno, pewno wieczór fortepian będzie w robocie i nogi...

Niewielka to z tego pociecha... Kilku nauczycieli, którzy są łysi i dla rumu w herbacie, nie dla nas przychodzą, i kilku braciszków, tych obrzydłych studencików, których ja cierpieć nie mogę... Ale zawsze się tańcuje...

 

Dnia 19. Marca.

Sprawdziły się wszystkie moje domysły; niemieliśmy dziś klass... a wieczorem tańce... Zawcześnie sobie ułożyłam, że mnie głowa boleć będzie, że ją zwiążę jedwabną chustką i wyproszę się do mego pokoju... aby się cała poświęcić temu mojemu kochanemu dziennikowi. Dopiero od dni kilku go piszę, a nic mnie nigdy w życiu tak nie zajmowało... Pierwszy powiernik, najlepszy mój przyjaciel...

Na dole brzmi walc Straussa... Przysięgnę, że go gra Kamilka... bo bez taktu... Słyszę śmiechy... solenizantki w białych sukienkach... Widziałam u Józi złoty maleńki pierścioneczek na palcu, z którym się widocznie kryje... Przysięgnę, że był zatknięty w bukiecie kamelii... Rzuciłam nań okiem, spostrzegła to, zarumieniła się i paluszek (śliczny paluszek, łapy ma ogromne, prawie ósmy numer, gdy na mnie siedem są duże!) — paluszek zaraz schowała... a potem mnie ucałowała... Juściż jej nie zdradzę... ale to się wyda i Ropecka pod rękawiczką go odkryje... Kosooka, ale na takie rzeczy ostrowidz...

Dziś mam czas trochę się o sobie rozpisać.

Słyszałam to sto razy od Mamy, że jestem dziedziczką po ojcu i po niej pięknego imienia, i że nasza rodzina do najznakomitszych w kraju należała, chociaż ją dziwne losu zrządzenia dawnej pozbawiły świetności... Ojca znam mało... widuję go rzadko, chociaż nie mogę się skarzyć, aby zapominał o mnie, ale on i Mama jakoś ze sobą żyć nie mogli...

Byłam jeszcze małą gdy się rozstali. Podsłuchałam nieraz Mamę skarzącą się przed Ciocią Hrabiną, na wszystko co od Papy ucierpiała i na niesprawiedliwość jej wyrządzoną... Całe jej życie zatruł ten związek... Widząc Ojca i Mamę, nie można by się nigdy domyślać doprawdy, iż im tak źle z sobą było... Papa jest bardzo jeszcze ładnym mężczyzną i dziwnie pięknego ułożenia, a w salonie gasi młodszych od siebie... Zdaje się taki słodki, miły, grzeczny, powolny... Mama jest wprawdzie żywą, ale też pełną taktu i rozumu.

Zdaje mi się, iż Ojciec nigdy jej jakoś ocenić i zrozumieć nie mógł. Powtarza to zawsze przed Ciocią Hrabiną, że się urodziła pour etre incomprise. A! ta droga Mamcia, z tem swem serduszkiem złotem... Nic bym nie pragnęła, tylko do niej być podobną. Co za dystynkcja, jaki wdzięk... co za takt... ile uczucia... Niema człowieka którego by nie oczarowała.

A sama powiada, że całe życie była nieszczęśliwą... Zostało nam niewiele majątku.. Papa podobno dużo stracił, a jeszcze na nią śmie narzekać, iż ona była powodem ruiny. W Sulimowie u nas wcale jej jeszcze, dzięki Bogu, nie widać i nie czuć... Mama gdziekolwiek jest, umie się aureolą wdzięku i elegancji otoczyć. To jej przyznają wszyscy i Kuzyn nasz, a dobry, najlepszy przyjaciel, opiekun, sąsiad, ten kochany Baron Herman... który się cały nieszczęśliwej Mamie poświęca.

Dla mnie on zastępuje też opiekuna i Ojca... Niewiem, dlaczego Ojciec go tak nie lubi, że się z sobą wcale nie spotykają, musiał mu pewnie prawdę powiedzieć, bo Ojciec wielce zawinił. Mama się z tem nie kryje, choć mi go szanować i kochać każe, lecz i przedemną się nieraz z tem wymówiła. W innych rzeczach kryją się przedemną tak, iż więcej domyślać się muszę niżeli wiem. Ile razy Ciocia przyjedzie, zamykają się i szepcą.

Jedno tylko rozumiem, iż Mama była i jest nieszczęśliwą, i że los kobiet w ogóle nie do zazdrości. Kazano mi do niego być wcześnie przygotowaną.

A co ja admiruję w Mamie, to ten jej heroizm, z jakim ona znosi los swój, nie pokazując cierpień przed światem. Tak na oko nie ma weselszego nad nasz domu. Osób bywa mnóstwo, widząc mamę w towarzystwie, nigdy by się nikt nie domyślił co cierpi... Wszyscy mężczyzni się w niej kochają, a tak jest jeszcze piękną, tak majestatyczną, tak świeżą, przytem tyle ma dowcipu... iż się temu wcale nie dziwuję...

Słyszałam jak mówiła Cioci: — Nie mogę się przecie zamknąć z memi łzami, któreby jego obwiniały... nie chcę aby świat wiedział co się w mojem sercu dzieje, wolę żeby mi zarzucano płochość, niż żeby się naśmiewano z opuszczonej i pokrzywdzonej. Czynię sobie przymus, bawię się... Mąż by inaczej mógł sądzić, iż dosiągł celu swojego i uczynił mię męczennicą...”

I to wiem, że Mama Papy nie kochała, gdy ją za niego wydano, c’etait un mariage de convenance. Ale ona powiada, że małżeństwa z miłości, bywają gorsze jeszcze...

Ile razy mi się udało podsłuchać rozmowy Cioci z Mamą, o niczem nigdy nie mówiły tylko o mężczyznach i miłości... Wiele z tego skorzystałam... I Ciocia i Mama godzą się na to, że nie ma nieszczęśliwszej kobiety nad tę, która nie jest panią swego serca.

To serce... ma być coś okropnego... Ciocia powiada, że go nigdy nie miała i dlatego całe życie była szczęśliwą. Ja sobie zawczasu zapowiedziałam, że go mieć nie chcę... Mama wpoiła we mnie pewne zasady, od których nie odstąpię... Będę panią siebie, serca i losów moich...

O cóż idzie ażeby być szczęśliwą!... Ciocia mówi i Mama się na to godzi, iż pierwszym warunkiem jest wielka fortuna... i że kobieta, która jej nie ma, przestaje być nią, a staje się istotą podrzędną i bez wdzięku... Potem trzeba być comme il faut, a na ostatek zawsze panią siebie... i zimną, zimną a obrachowaną...

Zdaje mi się że Mama była nadto dobrą, i ztąd wszystkie jej zawody...

 

Dnia 20. Marca.

Wczoraj mi dziennik przerwano, grzeczna Antosia przyniosła cukierków i jak siadła, z godzinę siedziała bawiąc mnie... Myślę, że chciała wyszpiegować co ja robię i posądziła mnie o jakieś listy...

One wszystkie bawią się w te liściki... pas si bete... Do studentów pisać nie mam ochoty, profesorów także nie myślę kokietować... boć to przecie nie naszego świata ludzie... a jak mi przyjdzie pisać na serjo... potrafię bez próby...

Nigdy nic piękniejszego nie czytałam nad jeden list francuzki Mamy, nie wiem do kogo pisany... mais c’etait si finement touche!... tak bym pisać chciała — i muszę.

Jeszcze rok tej niewoli i wyproszę się koniecznie na wieś... do Sulimowa... więcej się tam nauczę przy Mamie, niż tu z tymi nauczycielami. Ciocia mówi i Mama się na to zgadza, że kobiecie nauk głębokich nie potrzeba, tylko ogólnych nocyj wszystkiego, że kobieta z rozumem odgaduje wszystko... a ta co go niema, nabrać go nie potrafi... Temi swemi nudnemi naukami zawędzają nas... A! ten czas, ten czas... żeby sobie przeleciał jak najprędzej.

 

Dnia 21. Marca.

Najniespodziewańsza w świecie niespodzianka!! Łysy, w okularach, stary nudziarz Profesor Mad... zaczynał przez nos wykład historji, drżałam żeby na mnie kolej nie przyszła, bo nic a nic nie umiałam lekcji... gdy czarne loki, które codzień odpoczywające widuję wieczór na toalecie panny Ropeckiej, ukazały się przylepione do jej żółtej twarzy i szept po ławce aż do mnie doleciał:.. Mademoiselle Seraphine... W pierwszej chwili, wyznaję żem się o dziennik przelękła, czy nie został odkrytym lub zdradzonym, alem go czuła na piersiach...

Ta nieznośna Ropecka, która nigdy nikomu przyjemności żadnej nie uczyni z dobrej woli, a ma zawsze ochotę męczyć i niecierpliwić, twarz nasrożywszy, jakby o niewiem tam co chodziło... wskazała mi tylko drzwi i lakonicznie rzekła: — Madame Fellner vous demande!...

Zupełnie mnie to zmięszało... Nie pojmowałam co by to być mogło... ale — idę. Otwieram drzwi... o radości! o szczęście! Mama siedzi na kanapie... Skoczyłam rzucić się jej wobjęcia... przycisnęła mnie do serca...

Jakaż ona zawsze śliczna! jaka ona młoda!... jak jej każdy strój do twarzy!... Przy mnie, zaraz zapowiedziała pani Fellner, że się za mną stęskniła, że prawie umyślnie przybyła, ażeby dni kilka przebyć ze mną, i że mnie z sobą zabiera... Nieposiadałam się z radości...

Fellnerowa nie śmiała się otwarcie sprzeciwiać, skrzywiła się tylko i swoim kwaśno-słodkawym głosikiem bąknęła coś o przerwanych naukach, ale Mama, której nic się oprzeć nie może, zamknęła jej usta uściskiem... Otwarcie powiedziała, iż widzi dla mnie potrzebę rozrywki, odświeżenia się, dla swojego serca zbliżenia się do jedynaczki... Stara Fellner zaczęła coś żuć w ustach, jak to ona umie, gdy zła, a nie śmie się rozgniewać, i na tem się skończyło...

Pobiegłam, książki i seksterna w kąt rzucić, wziąść tylko kapelusz, szal i rękawiczki, i w chwili byłam gotową... A! przynajmniej się odetchnie wolniejszem powietrzem... I mam pewne plany... zobaczymy!

O północy. Mama usnęła, korzystam z tego, aby się rozpisać w dzienniku o przygodach dnia tego...

Już w drodze, jadąc do hotelu, uważałam z rozmowy, iż mama nie była zupełnie zadowoloną pensją pani Fellner i że nie znajdowała ją dosyć dystyngwowaną. Utwierdziłam ją w tem przekonaniu, wyliczając wszystkie panienki różnych procedencyj, kolegujące z nami. Na dwie hrabianki i parę baronówien, mamy dziesięć przynajmniej panienek bez żadnego imienia i tak prostego wychowania... Po francuzku mówi się tylko w pewnych godzinach... Panna Ropecka niema żadnej manjery i dobrego tonu... Nauczyciel tańca, który miał być Francuz, zmienił się na prostego jakiegoś baletnika, wygnanego z Warszawy... Tysiące takich rzeczy... Mama słuchała w milczeniu i potrząsała tylko głową... Oburzyło ją i to, że zakazano panienkom dawać tytuły im należne i tylko po imieniu je nazywają. Mówiłam też, iż żadnego względu dla osób wyższego w świecie stanowiska, nie mają... Potem te roboty ręczne, które tylko ręce psują...

Zaledwie ręce wspomniałam, Mama się przeraziła okropnie i kazała mi natychmiast zdjąć rękawiczki... abym pokazała ręce... W istocie drugi palec miałam pokłóty, i trochę od igły skórę stwardniałą, co do najwyższego stopnia obruszyło ją. Niepowiedziała nic, lecz z twarzy widziałam co czuła... — Na miłość Boga — zawołała, miejże o rękach staranie. Raz popsute nigdy już nie wrócą do swej świeżości... Muszę przestrzedz Fellnerowę, że przecież córki na garderobianę i haftarkę kształcić nie myślę.

Jeżeli Mama dni kilka zabawi... a! nie śmiem się tą nadzieją łudzić, ale mi się zdaje... iż wyrobię to, aby mnie z pensji odebrała... Mogłaby wziąć Angielkę do domu... jeśli już o ten język chodzi... Ta pensja... ale — cierpliwości...

 

Dnia 23. Marca.

Wczoraj nie było sposobu, nie było chwili napisać ani słowa w tym kochanym dzienniku moim... Byłyśmy w teatrze razem... wróciły późno. Do loży zeszło się mnóstwo osób znajomych, bo dosyć, ażeby się Mama gdzie pokazała... roi się zawsze koło niej... Mieliśmy to, co tu nazywają najświetniejszą młodzieżą... Ja siedziałam w kątku, prawie niepostrzeżona... biedna pensjonarka... Śliczną Mamę otaczano hołdami... Ale jakaż bo była zachwycająca!

Książę W..., hrabia N... i nieznany mi jakiś pan, którego zwano Szambelanem, dosiedzieli do końca sztuki, odprowadzili do powozu i — Mama zmuszoną była prosić ich na herbatę... Chociaż w podróży, kochana Mama zawsze jest tak przygotowaną, że przyjąć może u siebie i nie powstydzić się. Wieczór spędziłam na uboczu, ale bardzo przyjemnie... niby nie słuchając... niby nie słysząc, a na ostatek skazana do sypialnego pokoju, z którego doskonale mogłam głośną się nasycać rozmową. Cóż to za mili ludzie! co to za świat inny... Czuję się w nim jak w atmosferze dla siebie stworzonej. Ale ja jeszcze jestem pensjonarką, na którą nikt nie patrzy, która się nie może mieszać ani do rozmowy, ani na siebie ściągać oczu, ani zasiąść do tej uczty.

A! długo się jednak o głodzie trzymać nie dam.

Gdy Mama po wyjściu gości przyszła do mnie, i cała jeszcze ożywiona, zaczęła mówić ze mną... nie wiem, jakie szczebiotanie moje uczyniło na niej wrażenie — ale się jej wyrwało w ostatku:... Mój Boże... ty masz ledwie lat osiemnaście, a tak już świat przeczuwasz i rozumiesz... I czule mnie w głowę pocałowała.

Dziś byłyśmy z sobą dzień cały... a po wczorajszem mojem szczebiotaniu i wieczorze, uważam, że Mama daleko jest ze mną serdeczniej i szczerzej... Czasem to się dobrze wypaplać, przynajmniej nie ma mnie może już za takie dziecko. Uważałam, że to co opowiadałam o pensji, czyniło na niej coraz większe wrażenie.. a mówiłam szczerą prawdę tylko, i niepotrzebowałam nic dodawać... Dzień cały przeszedł jak błyskawica w tem życiu czynnem... Na pensji nieraz godziny stawały mi się wiekami, zdawało mi się, że wszystkie zegary zatrzymać ktoś musiał i słońce zasnęło... wieczora ani się było doczekać... tu... radabym go była odwlec, tak mi szybko chwile płynęły... Zaraz z rana powóz już był zamówiony i Mama, która nigdy mszy nie opuszcza, zawiozła mnie do kościoła... obie miałyśmy piękne książki w aksamit oprawne z klamrami... wpatrywałam się w Mamę i naśladowałam ją we wszystkiem... ale taka była roztargniona, zamyślona, że choć książkę otworzyła i trzymała ją tak przed sobą... zdało mi się, iż się wcale nie modliła... Ja też, zmówiwszy pacierz, nie mogłam się wstrzymać, żeby nie przebiedz oczyma toalet i twarzy... Po mszy kazała Mama jechać do sklepów, mając wiele sprawunków koniecznych do zrobienia dla siebie, bo powiada, że się na wsi wydarła i zacofała w ubraniu okropnie.

Z nią być to prawdziwa roskosz, bo każde jej słówko ma znaczenie i uczy wiele... Widać, że w kościele musiała spostrzedz, iż się nie wiele modliłam.

— Moja droga, odezwała się wyjeżdżając, gdyśmy do powozu siadły — nie dziwuję się, że byłaś trochę roztargniona w kościele.. trafia się to wszystkim... Nie zawsze mamy usposobienie do modlitwy, ale nie trzeba dać ludziom to widzieć... Drugi raz bądź zręczniejszą... Ja fanatyczką nie jestem i bigotką, ale pomimo to nie opuszczam nic... Zbawienie należy do dyrektora sumienia i spowiednika... ale formy wszelkie zachować potrzeba — bo w naszym stanie... obowiązane jesteśmy dawać przykład z siebie... Ścisłe spełnianie religijnych praktyk w wyższych społeczeństwa klasach... jest przymusowe, bezbożności już tyle i ta brudna demokracja, szkaradna, tak jest zdemoralizowaną... iż my ją na lepszą drogę naprowadzić musimy... Inaczej gotowi świat przewrócić.

Niech cię to nie przestrasza, duchowieństwo dla nas jest pobłażającem, byleśmy mu okazywali uszanowanie, i byle formy... formy ściśle były przestrzegane, bo w świecie wszystko na formach polega...

Jaki ma gust Mama... to się po sklepach wydziwić nie mogli... Gdyby mieszkała w mieście, byłaby królową mody — jestem pewną... Kupcy unosili się nad trafnością jej uwag i doskonałością smaku... Mama trzyma się tej zasady, żeby mody nie wyprzedzać i nie pozostawać za nią... ani jej brawować, a czemś oryginalnem, własnem ją przyprawić, coby z powszednich ram wychodziło...

Ja to wszystko chwytam i admiruję... Wzdychała czyniąc kupna... bo to takie ciężkie czasy, ale kobieta, która się szanuje, wie co sobie winna i co jest koniecznością położenia... To są jej własne wyrazy... złote prawidła... Wydaje się tak młodą, tak śliczną... to nie godziło by się jej opuścić i dobrowolnie starzeć... Kosztuje ta piękność podobno wiele zachodów i troskliwości, bo gdy wczoraj wieczorem Pilska, garderobiana Mamy, toaletę jej rozpakowała... stałam nad nią zdumiona, nie mogąc nawet pojąć, do czego to wszystko służyć mogło! Flaszek, flaszeczek, porcelanowych pudełek, pęzlów, szczoteczek... taka moc okrutna... tak to wszystko dziwnie ponazywane... a bez tego się obejść nie można. Rada bym była widzieć jak się to używa, co się... z tem robi, ale to są widać tajemnice sztuki, bo gdy przyszło do ubrania na serjo, Pilska mnie wypędziła z pokoju, śmiejąc się i drzwi zamknęła na zasuwkę... Mama, która w łóżku wydawała mi się trochę bladą i zmęczoną, po ukończeniu toalety gdy wyszła... majestatycznie znowu była piękną i cudownie świeżą...

Chciałam coś od tej Pilskiej się dowiedzieć, zbyła mnie śmiechem... mówiąc, że gdybym się zaraz nauczyła wszystkiego, to by takie Pilskie chleba nie miały...

To tylko wiem, że Mama egzaminując po dniu moje ręce, moją opaloną twarz i dosyć zaniedbane włosy, coś szepnęła tej czarodziejce Pilskiej, która mnie na pół godziny wzięła w opiekę.... Nauczyła mnie naprzód jak się obchodzić z rękami i tak mi je wycacała, wgładziła, wyszlifowała, żem ich prawie poznać nie mogła... Twarz, że mi się z radości paliła... potarto jakimś proszkiem, un soupçon czegoś, i płeć się stała inną...

Zaraz i z tego powodu Mama mi dała przestrogę ważną, żeby uchowaj Boże ladajakich mączek i bielideł nie używać, bo można na całe życie skórę popsuć, wyrzutów dostać i zbrzydnąć... tylko jedna Societe hygienique obudza zaufanie... zapisałam to sobie...

Ale Mama i Pilska mówią, że młoda osoba może długo obejść się bez wszelkich pomocy sztuki... albo przynajmniej jak najmniej się nią posługiwać...

Mój Boże — ile się to jeszcze w życiu rzeczy uczyć potrzeba, o których my na najlepszych pensjach nawet wyobrażenia nie mamy...

Dla tego co najrychlej radabym być w domu, bo lepszej nauczycielki nad Mamę nie znajdę...

Ze sklepów powróciwszy jadłyśmy wyborny obiad w hotelu... przynajmniej mnie się on wydał takim, bo Mama znajdowała go trywialnym, bez dystynkcji i bez smaku... A! gdyby skosztowała czem nas Fellnerowa zapychała! Nie śmiałam o tem mówić. Na deser były lody, rzuciłam się na nie, bo je pasjami lubię... Mama ich nie tknęła, bo znalazła, że nie miały smaku przyzwoitego...

— Kobieta, powiedziała do mnie, powinna się znać na kuchni — nie żeby sama się nią zajmowała, bo osoby naszego stanu schodzić tak nizko niemogą, ale trzeba umieć jeść, smakować, wiedzieć czego dobry stół wymaga, i mieć w tem upodobanie... bo to życie uprzyjemnia... Jest to rozkosz niewinna, dobrego tonu i należąca do naszego życia...

Napiłam się wina z wodą i bardzo mi smakowało. Mamcia się zdumiała dowiedziawszy, że na pensji czystę wodę dają, a w poście czasem trochę jakiegoś piwa po rybach... Ruszyła ramionami...

Zdaje się, że oddając mnie Mama, wyobrażenia nie miała co to jest ta pensja, o której jej powiedziano, że była — tres distinguee.

Po obiedzie zabrała mnie z sobą do naszej kuzynki, księżnej B...

Z góry byłam uprzedzoną dokąd jadą i niezmiernie ciekawą... Mamcia lękając się mojego niedoświadczenia, objaśniła mnie o wszystkiem... Oprócz tego dużo, dużo słyszałam o księżnie, która znakomite zajmuje tu stanowisko, a jej dom, jej zdanie, jej opinia, rządzą naszem towarzystwem. Ona prowadzi rej, około niej się skupia co jest dystyngwowanego... Duchowieństwo całe na jej rozkazy... ma być niezmiernie gorliwą i pobożną. Z tego powodu Mama mi coś napomknęła o tych nieszczęśliwych czasach teraźniejszych, że wszystkie klasy są pomięszane... że trzeba bronić zaatakowanego stanowiska, że jakieś spiski na nas się knują. Dobrze tego nie rozumiem... ale... trochę cierpliwości, wtajemniczę się i odgadnę...

Przyznaję się, że choć nasz dom w Sulimowie jest na wielkiej stopie, ale mi książęcy zaimponował... Wygląda niezmiernie poważnie... W bramie szwajcar... w przedpokoju kilku lokajów, kamerdyner, salony w jakimś stylu surowym...

Cały ich szereg musiałyśmy przechodzić, nimeśmy się dostały do przybytku... a i tu jeszcze bóstwa nie było.

Spotkała nas dame de compagnie księżnej, baronówna St. Yves, Francuzka, wychowana w kraju, osoba już nie młoda, posiadająca całe zaufanie pani... Mama ją serdecznie uściskała...

Pobiegła oznajmić księżnie.

Siadłyśmy u stolika tymczasem zarzuconego książkami i dziennikami... Wtem podniosła się portjera i staruszka ze ślicznemi białemi włosami, z twarzą nadzwyczaj szlachetnych rysów, słusznego wzrostu, wsunęła się do salonu. Każdy by w niej na pierwszy rzut oka poznał wielką panię, znakomitego rodu. Nie uszło nic mojego oka, nawet wspaniały ametystowy różaniec, który zamiast bransoletki miała na ręku...

Mama padła w jej objęcia, bo się zawsze bardzo kochały. Przyjęcie było nadzwyczaj czułe... Mnie się długo przypatrywała i gołem okiem i przez lornetkę, i przeciw światła i pod światło... dotknęła ustami mego czoła i... słyszałam jak szepnęła:.. Tres jolie... elle promet... Potem dano mi Dorego biblię do przeglądania na drugim stoliku... a panie poczęły cichą rozmowę...

Przyznam się, że choć może biblią zdawałam się niezmiernie zajętą, alem prawie wyrazu z cichej tej rozmowy nie straciła. Baronówna de St. Yves także do niej należała...

Przez cały czas... mówiono tylko o niebezpieczeństwach jakichś zagrażających światu... o nieuniknionym katakliźmie, o bezbożności... ale w epizodach mnóstwo nowinek się wplątało, tyczących różnych osób mnie nieznajomych... Księżna ubolewała nad mezaliansami, nad zgorszeniami... Potem rozwinęła przed Mamą obraz swej działalności... mówiła o lokajach, o składkach, o propagandzie... o księżach... To byłoby trochę nudne... gdyby nie epizody...

Naliczyłam trzy czy cztery mężatki... o których stosunkach jakichś, księżna Mamę przestrzegła... ale szeptano cicho... kilkanaście jakichś biletów Mama wziąć musiała. Epizody z wielką żywością i dowcipem, wyręczając Księżnę, opowiadała panna Baronówna... Podnosiła czasem głos... a ile razy spojrzała na mnie, zniżała go, chociaż oczy miałam wlepione w rysunki, których niewidziałam...

Nie wiem jak długo by to trwało, gdyby kamerdyner nie oznajmił jakiegoś kanonika, który się natychmiast wsunął za nim do salonu... Przypominam sobie, żem go raz na egzaminach widziała... i utkwiły mi w pamięci jego fioletowe pończochy, karmazynowe guziczki, złote fręzelki, kapelusz dziwaczny, a dziwaczniejsza jeszcze twarz wykrzywiona, pofałdowana, wyciągnięta, popaczona, podobna do lalki z gummy, którąby kapryśne dziecko zmaltretowało... Księżna go pocałowała w rękaw, Baronówna także, a Mama, choć się zawahała, poszła za ich przykładem. Uchwycił zaraz wątek rozmowy, wynosząc zasługi Księżnej i malując swe boje, walki, zapasy z nieprzyjacielem rodu ludzkiego, przybierającym najrozmaitsze postacie, dla podkopania religii i porządku.

Powtarzam jego słowa...

Przeraził mnie doprawdy temi inkarnacjami (tak je zwał) szatana... Czyżby na świecie tak już źle i tak groźnie być miało? Z naszego okna niktby się tego nie domyślał — ale na pensji!! na pensji! my nic a nic nie wiemy...

Ciągle tak ubolewano, narzekano... odgrażano się i mnie się zdaje, że Mamę, choć cierpliwą, znudzili, bo wyjeżdżając, ziewała spazmatycznie i była milcząca...

Wieczorem miałyśmy znowu lożę w teatrze. Dobra mama, choć zmęczona, uczyniła to dla mnie, że pojechała... Szambelan nam towarzyszył.., Mama go bardzo lubi — wesół, zabawny, najlepszego tonu, śmiały, usta mu się nie zamykają... Wielki wielbiciel Mamy... Tylko ma zwyczaj szkaradny, że szepce po cichu, niewiem tam co, po czem albo dostaje klapsa wachlarzem, albo się śmieją, albo Mama trochę się pogniewa i każe przepraszać — a ja jestem... wedle wyrażenia wujcia, jak w rogu...

Na herbacie znowu było towarzystwo Mamy... mnie wyprawiono spać... a śmiechami i rozmową rozlegał się salon do północy, i Szambelan przesiedział wszystkich... Mama mi mówiła, że się go potrzebowała radzić w interesach, i zasięgała jego zdania... Ma podobno wielkie stosunki... Ja tyle tylko na rekluzji w sypialnym pokoju zyskałam, żem Pilskę przeciągnęła na swoją stronę, uprosiwszy ją, aby popierała u Mamy odebranie mnie z pensji... Uściskałam ją, ucałowałam, wyspowiadałam się — przyrzekła...

Zdaje się tak na oko, Pilska sobie mała figurka... w domu jej prawie nie widać, ale na Mamę ma wpływ niezmierny... Oprzeć się jej nie może w niczem... Ona stroi, ona dobiera ubiorów, ona daje audjencję, ona donosi o sługach, trzyma klucze... odprawia ludzi, poleca... Zdaje mi się, że ona też na pensję mnie wysłała, a — gdyby tylko chciała szczerze, odebrałaby mnie z niej pewnie. Dała mi słowo, że się do tego przyczyni... Niebardzo jej jednak ufam... W oczach tych Pilskiej czasem błyśnie coś takiego, jak u kota po ciemku... Ma żółtawe źrenice... a usta ledwie znaczne, zaciśnięte... Gdy długo patrzy na mnie... jakiś niepokój porywa.

 

Dnia 24. Marca.

Cały dzień struty! wszystkie moje plany i rachuby rozbite, zniweczone. Nigdy tego Wujcia nie kochałam bardzo, ale od dnia dzisiejszego, to go nienawidzę...

Mama spała dosyć długo, bo ją ta konferencja z Szambelanem jakoś zmęczyła... Ja, przywykłam do rannego wstawania, zerwałam się wcześniej i poszłam do Pilskiej, pour lui faire ma cour... Piłyśmy kawę razem... szepcąc po cichu, aby nie obudzić biednej Mamy... Wtem do naszego pokoju wchodzi nieoznajmiony... kto... Wujcio... po swojemu... z hałasem, ze stukaniem, bez ceremonji. Szczęściem wpadła na niego Pilska i jakoś zmitygowała... że się przynajmniej dał upamiętać i ciszej mówić począł...

Zawsze ten sam... W Ulicy możnaby go wziąć za niezamożnego ekonoma, murgrabiego, nie wiem tam za kogo, dość powiadają, że ma pieniądze ogromne i ma być niezmiernie bogaty. Twarz ogorzała, nos jak kartofel, wąsy podstrzyżone, buty juchtowe... rękawiczki skórzane źle uprane, chustka do nosa szara... Ale któż odmaluje wyraz twarzy, niby poważny, niby szyderski, pół kwaśny, pół wesoły i tę nieznośną jego rubaszność, która Mamę czasem do rozpaczy przyprowadza... Sto razy słyszałam ją mówiącą, że gdyby nie ta fortuna, nie te na nim jakieś nadzieje, nigdy by u niej na progu nie postał... Przy ludziach, gdy jest towarzystwo, ciągle się za niego rumienić potrzeba... bo zdaje się, że na złość dziwactwa wygaduje i wyrabia, aby salon skompromitować... a cierpieć go musimy... Zobaczywszy mnie wpadł jak jastrząb na mnie... i zaraz do pocałowania... a jak zaczął mi się przypatrywać, oglądać, pytać... poty na mnie uderzyły... Z nim niewiedzieć co mówić, do czego się przyznać, wszystko wyśmiewa. A gbur, a wyrażenia jakieś, jakby naumyślnie gdzieś z szynkowni powyciągane.

— Otóż widzicie, nie uszłyście mnie, zawołał, prychając... Matki twej trochę dawno nie widziałem... Spędzimy dzień razem... Cóż to jest? jeszcze nie wstała? Spi! Po dziewiątej godzinie?

Pilska wtrąciła, że Mama była zmęczona i chora na głowę, i że nawet gdy się przebudzi, nie rychło będzie mogła go przyjąć...

— A tak, rzekł — toć się wie, asindzka ją musisz wprzódy wysztafirować do ludzi i odmłodzić... A no dla mnie mogła by się od tego dyspensować... metrykę jej znam i smarowidło żadne mnie nie oszuka...

Mnie się aż gorąco zrobiło...

Znowu mnie pocałował i pokłuł wąsami, uszczypnął za twarz i wyszedł przecie, obiecując się na ranny obiad... Pilska aż ręce załamała, bo ona to wie najlepiej, jakie z tym człowiekiem utrapienie... Ledwie się drzwi za nim zamknęły, gdy Mamcia zadzwoniła... Wbiegłyśmy. Poznała go z drugiego pokoju po głosie...

— A! ja nieszczęśliwa! Pilsiu! pewnie Porucznik...

— Niestety! — zaprosił się na obiad!

Załamała ręce Mama... Przeznaczenie moje spotykać się z nim, gdy potrzebuję odetchnąć... Cały dzień męczyć mnie będzie, i szczęście jeszcze, jeżeli się na dniu skończy...

Spojrzała na mnie, ocierałam się po pocałunku...

— Ale czegoż się nie robi dla miłości dziecka! dodała... Moja Serafinko... widziałaś go... zlituj się, bądź dla niego jak najczulszą, przymuś się... Ty nie wiesz... nasza... twoja przyszłość zależeć może od niego... Te skórzane buty zabłocone chodzą po złocie... to Krezus...

— Dwa razy panienkę pocałował! śmiejąc się wtrąciła Pilska... Mama z politowaniem spojrzała na mnie...

Potem zaczęło się ubieranie. Uważałam, że Mama jak najskromniej kazała się ustroić... Wyszła cała czarno... i ta poczciwa Pilska twarz nawet jakoś umiała zastosować do stroju... Wyglądała blado... ledwie nie powiem starszą...

I co za kłopot — bo Mama musiała Szambelana i innych dobrych przyjaciół, którzyby ją byli zabawili, rozerwali — odprosić listami, wiedząc, że Wujcio by się z nimi niezgodził, i że ich nie lubi... Przytem z góry wiedziałyśmy już, że jak przyjdzie, do wieczora nas nie puści, tchnąć nie da... a cygarem brzydkiem pokój nam zakopci...

Mama chodziła do południa jak zwarzona, i wygadała się z tego złego humoru przedemną, więcej niż zwykle...

— Mało znasz Wujcia — rzekła — a potrzeba ażebyś go znała... zależy na tem wiele, bardzo wiele... Chociaż krwią do nas należy i jest nam bardzo bliskim, ale zawczasu wyrwał się do wojska, wpadł w złe towarzystwo i zrobiło to z niego cudaka, du plus mauvais genre... Gra jakiegoś filozofa grubianina rolę... i est secourant... Ale jest człowiek bogaty... jest milionowy i trzeba się starać o pozyskanie jego łaski, coute, que coute, bo my... bardzo, bardzo jej potrzebujemy...

Pocałowała mnie...

— Moja Serafinko — dodała — dasz dowód taktu i talentu jeśli mi go zawojujesz... Trzeba być naiwną, śmiałą,... i afiszować wielkie sentymenta... spróbuj...

Tak wyzwana, powiedziałam sobie, że choćby mnie to najwięcej kosztować miało, popiszę się przed Mamą... Widziałam z jej nalegań, instrukcji... nauk, że mi nie bardzo ufała... Spytałam raz jeszcze, co Wujcio lubi... Ruszyła ramionami... wszystko ordynaryjne.. nudne i niedorzeczne... zły ton i grubiaństwo...

Jeszcześmy rozmawiały, gdy w przedpokoju dał się słyszeć głos Wujcia, a Mama się wzdrygnęła... Żartował sobie i baraszkował ze służącym... to jego genre... W momencie Mama z tym nieporównanym talentem jaki ona ma tylko, ułożyła twarz wesołą, uśmiech wzięła na usta — i — jakby jej najpilniej było — rzuciła się na spotkanie...

Wujcio wszedł tak ubrany, jakem go widziała zrana, w tej samej nawet grubej, szarej koszuli, czystej wprawdzie, ale ohydnie... zgrzebnej, z wyciętemi kołnierzykami, jakby dla popisu...

— Jak mi się jejmość masz! co tu porabiasz? Skorciało do miasteczka!

— Interesa... mój drogi poruczniku... wdowie kłopoty...

— No i nudy na wsi — tu się asindzka odświeżysz... uprowidujesz w sukienki i gałganki...

— Gdzie mnie tam o tem myśleć...

Tak się zaczęła rozmowa... O nudy!

Niecierpliwił mnie, ale pamiętałam słowa Mamy.. Mówiąc językiem tego Wujcia, wzięłam na kieł, żeby go skokietować... Przybrałam minkę rezolutną i nuż paplać...

Po twarzy Mamy widziałam, jak strach na przemiany i radość przelatywała...

Obawiała się widać, abym się czem nie zdradziła... Wziął mnie na okrutny egzamin, wyszłam z niego zwycięzko... Udało mi się nawet, faire d’une pierre deux coups... bo odmalowałam pensję jak mi było potrzeba...

Nieznośny Wujcio w tem tylko okazał się na swem miejscu, że mój wstręt do pensji podzielał... i popierał mnie, nalegając, aby Mama od Fellerowej odebrała.

— Dla chłopca szkoła, konieczna rzecz, rzekł, dla dziewczyny domowe wychowanie najlepsze... a w dodatku, powiem asindzce — szepnął ciszej, że nie jednej matce córka u boku stanie za anioła stróża... Nie mówię to do asindzki, bo nie spodziewam się, żebyś go potrzebowała...

Zerknął na Mamę... Zaczerwieniła się — niewiem dla czego... pewnie z oburzenia, że zawsze nauki jakieś jak z katedry dawać musi...

To nieznośne...

Odcięła mu się zaraz Mamcia droga, utyskując, że na wsi dokończenie wychowania bardzo jest kosztowne... czasy ciężkie. Ale jeżeli myślała, że go to skłoni do jakiegoś... wujowskiego przyczynienia się — omyliła się mocno... Zaczął zaraz na zbytki narzekać...

— Mniej sukienek, mniej fatałaszków, skromniej żyć, dwór zmniejszyć... starczy na wszystko. Pewnie i tego roku do wód gdzie za granicę potrzeba.

Mama się aż porwała.

— Ależ kochany bracie — zawołała z takim tonem, że aż się we mnie wszystko poruszyło... dla córki jestem na świecie potrzebna... znasz moje zdrowie... bez Karlsbadu dawno bym nie żyła... Jakże chcesz... To ofiara z mojej strony...

Popatrzał i zamilkł... Mamcia usiadła, ale przez czas jakiś trzęsła się z tłumionego gniewu. Przyszłam jej w pomoc i uczepiłam się do Wujcia... Mogę sobie bez pochlebstwa powiedzieć, że dzień ten był tryumfem moim. Prawda żem się zmęczyła i ochrypła, ale w końcu obiadu... już tylko ze mną mówił, na mnie patrzał i... żebym się dała, byłby mnie co chwila całował temi kolącemi wąsami. Dławiłam się plotąc nie wiedzieć co... Mama była rozpromieniona...

Nie chcę opisywać tego dnia... Był na obiedzie, po obiedzie, na herbacie, siedział cały wieczór i dwieście reńskich dał mi na gałganki...

Sama niewiem com mówiła — całą sztuką było żem bezwstydnie w jego myśl i słowa wtórowała... a śmiało...

Gdy wyszedł nareszcie, Mamcia się zerwała z kanapy i rzuciła mi się na szyję...

— Aniele mój! zawołała w zachwyceniu — ale ty jesteś skończoną artystką... jenialną jesteś... nieporównaną... Ucieszyłaś mnie i przeraziłaś razem...

Łzy jej w oczach stały...

— Ja mając lat ośmnaście, nie byłabym nigdy potrafiła tak odegrać roli... tak przybrać fizjognomji...

Skromnie przyjęłam pochwały — ale mogę powiedzieć że byłam szczęśliwą. Pochwała Mamy... to dla mnie patent dojrzałości, jak mówią studenci...

Byłyśmy tego wieczora jak dwie przyjaciółki. Mama mi pozwoliła rozporządzić reńskiemi wedle upodobania... Sądzę że to próba... ale i z tej spodziewam się wyjść zwycięzko... Słyszałam jak potem z Pilską szeptały długo... Przysięgnę że o mnie... Czy Pilska tylko dotrzyma słowa?... Podsłuchać nie było sposobu... Zobaczymy jutro... Serce mi bije... A! gdyby się z tej pensji uwolnić... Mama mi się wygadała że babka nasza w piętnastym roku wyszła za mąż... za daleko starszego od siebie, z którym — robiła co chciała! Szczęśliwa!

 

Dnia 1. Kwietnia.

Dziennika pisać nie było sposobu... Wyrzucałam sobie tę niestałość, ale to Pilska, to Mama, to ktoś, to coś przeszkadzało, a nie chciałam żeby mi zaglądano...

Wszystko poszło po mojej woli. We dwa dni po bytności Wujcia stanęło na tem, że mnie Mama od Fellerowej odbierze, nie obrażając jej, pod pozorem rady doktora, który życzy dla moich słabych piersi wiejskie powietrze. — Z moich reńskich kupiłam prezenta dla niej i dla nieznośnego tego czupiradła, Ropeckiej — aby złe humory jakoś złagodzić. Krzywiono się, dąsano, Mama była niewzruszoną...

Niezmiernie zręcznie jeszcze zużytkowała to względem Wujcia, donosząc mu, że poszła za jego radą i że mnie na wieś zabiera!...

Rozstanie z Józią, było zimne, chociaż czyniłam com mogła, aby się nie dąsała na mnie... Zazdroszczą mi wszystkie...

Poobiedzie w wigilję wyjazdu — spędziłam całe z niemi.

— A zatem — odezwała się Pepi, baronówna, i panna Serafina występuje na świat... No... to dopiero pocznie chłopców bałamucić! i kochać się na zabój! to będą romanse i listy...

— Mogę zaręczyć — odpowiedziałam urażona, że już te dziecinne złudzenia przeżyłam wszystkie... Zapewne, kochać się we mnie nikomu zabronić nie mogę... może mnie to bawić... ale o serce i głowę, jestem spokojną...

Plotłyśmy tak i śmiały się do późna... i miałam zręczność im dowieść, że ja już lepiej od nich pojmuję życie i obowiązki... Wiem, że potrzeba wyjść za mąż... nie dla jakiegoś tam szczęścia, jedwabiami haftowanego na atłasie (wyrażenie Mamy) — ale aby grać rolę ma świecie i mieć pozycję niezależną... Wiem... ale tego jeszcze nie napiszę... chociaż wiem...

Ostatnich dni Marca wyruszyłyśmy, po najokropniejszej drodze do Sulimowa... Mama obawia się podróży, koni, karczem... ja wszystkie niewygody zniosłam zajęta myślą mojej przyszłości... W drodze ja tylko byłam wesołą, Pilska dostała fluksji. Mamci było smutno po miłem towarzystwie, które opuściła... Szczęście, że Baron Herman, opiekun Mamy, wyjechał na jej spotkanie... i rozerwał ją trochę...

Dawnom go nie widziała — postarzał się, wyłysiał... opuścił się nieco, ale zawsze bardzo piękny jeszcze mężczyzna i taki — dystyngwowany! Mama jest z nim jak z bratem... on dla niej najposłuszniejszym sługą... Herman znalazł mnie (słyszałam gdy mówił Mamie, nazywa ją po imieniu Georginą...) niezmiernie rozwiniętą, piękną i uroczą...

Nie powiem, żeby mi to nie uczyniło przyjemności... bo Herman to wyrocznia. Ciągle mi się przypatrywał zdaleka i zupełnie teraz innym był dla mnie, bo dawniej obchodził się ze mną jak z dzieckiem... Teraz aux petits soins. Mamcia mówi, że mnie psuje...

Jest mowa o wzięciu Angielki do mnie, którą Księżna zaleciła... Wprawdzie jej nie zna, wie tylko że jest katoliczką, i że pochodzi ze znacznego, zubożałego domu... Zowie się Miss Jenny Bomburry... Powodzenie trochę mnie uzuchwaliło — i myślę sobie... myślę sobie... jak mi się Miss Jenny bardzo niepodoba... no-to ją z pomocą Pilskiej i własnego trochę rozumku, wygryźć potrafię.

Baron Herman, który pada przedemną, i który się nie kryje, że mnie wielbi, pomoże mi także u Mamy, bylem tylko pisnęła słówko... Mam już moich sprzymierzeńców...

Codzień bardziej przekonywam się, że z Pilską dać sobie rady także potrafię, bo mi się wygadała, iż w przyszłości rachuje na mnie. Biedna! na własne wdzięki wcale już liczyć nie może... Uważałam, że bardzo mnie sobie jednać stara, a ja chcę być dla niej niezmiernie czułą.

Od niej się też wiele, wiele nauczyć można... paplać lubi... choć ciągle powtarza, że nie czas jest, abym o tem lub owem wiedziała... tak jakoś w porę zamyka usta, że zawsze ostatek odgadnąć mogę...

Sulimów, choć ta młoda wiosna bardzo brzydka, wydał mi się ładny... Pałac, ogród, wszystko u Mamy nadzwyczaj eleganckie i pańskie... choć ciągle słyszę narzekanie na interesa, i Mama się wygadała przy kuzynku Baronie, że gdyby nie on... nigdy by się na właściwem stanowisku utrzymać nie mogła...

Ja Barona bardzo, bardzo lubię... dla Mamy czuły, do mnie bałwochwalczo przywiązany, i człowiek wyższych pojęć. Słysząc go, gdy mówi o świecie, o ludziach... z Mamą... roskosz prawdziwa... rozum w każdem słowie, trafność, dowcip i taki ton doskonały...

Mama daje mi wiele swobody, co i jej też się wypłaca tem, że ona może swój dzień rozporządzić, jak się jej podoba... Objęłam mój apartament z oknem na ogród. Obok pokój bardzo wygodny ma mieć Miss Jenny, przyszła moja guwernantka... ale ja jej nazywać tym tytułem nie myślę. Zapowiedziałam to Mamie i zgodziła się, że ma być dame de compagnie, i nie powinna mną ani do zbytku dyrygować, ani obciążać nauką.

Będę czytała dużo... książki uczą i bawią. Mamy śliczną bibliotekę, francuzką i angielską... do której przystępu nikt mi nie broni... Nie potrzebuję nic więcej. Miss będzie do języka... a że po angielsku umieć potrzeba, bo to należy do dystyngwowanego wychowania... zniosę tę Angielkę. Teraz dopóki ona nie przybędzie, Mama zajęta albo tam o tych nieszczęśliwych interesach z baronem Hermanem po całych dniach szepce, siedząc w gabinecie... ja czytam, albo idę do Pilskiej.

Nie wiem, czy ona mnie bada... ale czasem pocznie coś mówić... coś bardzo, bardzo ciekawego i swemi buremi, kociemi oczyma wpatrzy się we mnie, jakby mi co z duszy dobyć chciała... Ja tego nie lubię... Zaraz jej dałam do zrozumienia, że dzieckiem nie jestem żadnem, i że nie potrzebuje nic taić przedemną... boć przecie na pensji nas tyle było i każda coś z domu przyniosła... to się dużo nauczyło... Zaczęła się śmiać, uściskała mnie i jesteśmy teraz bardzo poufale i serdecznie. Chciwa jest i skąpa; zmiarkowawszy to, ujmuję ją podarunkami, Mama nigdy nie pyta, gdzie się co podziało... a ona lubi prezenciki...

Z Mamą jednego dnia jest serdecznie, to znowu się na nią dąsa, koniec końcem jednak, obie bez siebie żyć nie mogą. O Angielkę ułożyłam się z nią zawcześnie, iż jeżeli nam będzie zawadzała, to się jej pozbędziemy. Dała mi na to słowo.

Baron, który zawsze dla tych interesów Mamy, ciągle u nas przesiaduje i ma nawet gościnne pokoje w pałacu... wczoraj ze mną wieczorem chodził długo i rozmawiał. Zdaje się, że musiał być ze mnie zadowolonym... Zagadnęłam i jego o Angielkę... jest tego zdania, że języka się koniecznie nauczyć potrzeba, choćby się przyszło trochę pomęczyć i ponudzić.

 

Dnia 2. kwietnia.

Miss Bomburry nie przyjedzie aż za tydzień... Wychowywała ona księżniczkę S... i dlatego samo to, że u nas będzie, uważa Mama za szczęśliwe zrządzenie, cela pose bien la maison.

Wszystko to bardzo dobrze, tylko jeżeli sądzi, że ja jak dziesięcioletnia dziewczyna, dam się zawojować i sobą rządzić, bardzo się myli.

Co ja się od tej Pilskiej podowiadywałam!! Zaklina mnie tylko, ażebym się ani wygadała, ani poznać dała po sobie, iż się czegokolwiek domyślam... Ja historji tej biednej Mamy i Ojca nie znałam wcale, oprócz że ich poswatano dla konwenansu... Niekochali się nic a nic, a wprędce Mamie pożycie się stało nieznośnem... Papa podobno życie wesołe nadto lubił, dużo tracił, dom opuszczał, a był nieznośnie zazdrośnym... Dosyć że podobno o kuzyna Barona zrobił mamie awanturę okropną, tak że o mało z nim do pojedynku nie przyszło i poszli do separacji. A co biedna Mamcia wprzódy wycierpieć miała, Pilska powiada, że tego opisać niepodobna... Kantorki i szkatułki rozbijano, szukając jakichś listów... Z baronem Hermanem najokropniej się rozeszli... ale to go nie zraziło od Mamy, której jako kuzyn bliski, pozostał wiernym...

Z oczów Pilskiej widzę, że Mama go kochała... Ale cóż w tem znowu tak zdrożnego, jeśli papa był taki nieznośny... Trudno się zamknąć w klasztorze i oczy wypłakiwać. Tego tylko nierozumiem, jak Ojciec się może tak zamaskować, bo gdy go widywałam, zawszem go znajdowała tak dobrym, łagodnym, miłym...

Baronowi Mama winna, jak mówi Pilska, bardzo wiele, bo jest jej opiekunem i bratem... Z pewnych wygadań domyślam się, iż nasze interesa nie dobrze stoją... na Sulimowie są długi, a Ojciec temu ma być winien... Szczęściem Baron zamożny, kawaler, majątek jego obok i on nas ratuje... Pilska się domyśla, że pewnie swoje Dydki i Żebrze mnie zapisze, albo Mamie... Dobrze by zrobił, bo ani ja, ani Mama w niedostatku byśmy żyć nie potrafiły... Drzę na samo wspomnienie ubóstwa... Możeż być okropniejsze nieszczęście, nad suknię starą, ubranie niemodne... złe towarzystwo, niewygody i przymus do pracy jakiejś!!! Słyszałam to stokroć od Mamy, że gdyby jej życie zmienić przyszło... umarłaby... Ależ to przecie niepodobieństwo abyśmy my... my mogły kiedykolwiek... Takie familje jak nasza, nigdy nie upadają...

I tak już żyjemy tu bardzo skromnie, niema więcej nad jeden cug poszóstny na stajni i czwórka małych koników do spaceru... Kamerdyner i to... stary taki... niepoczesny, dwóch lokajów...

Mebli od lat sześciu nie odświeżano, Mama z każdym groszem się liczy, i teraz we Lwowie więcej nad cztery suknie i jedną narzutkę koronkową kupić nie mogła.

 

Dnia 4. kwietnia.

Na wsi nie bardzo jest czem dziennik zapełnić.. Wiosna, która się bardzo wczesną i ładną obiecywała, popsuła się... błoto okrutne i pustki w Sulimowie, jeden tylko baron Herman wiernie nam dotrzymuje towarzystwa. Na pensji bardzo mi Józia zachwalała romanse pani Sand, poszłam wczoraj umyślnie do biblioteki i znalazłam całą pułkę niemi zastawioną. Zaczęłam czytać Lelią... Zawiodłam się na niej... Takie to jakieś rozgorączkowane... Czyżby w istocie tak ludzie kochać mogli? Ale to być nie może... Co za przyjemność tak się męczyć? Ja sobie jakoś inaczej i weselej świat wyobrażam. Prawda, że mi Opatrzność dała Mamę, na którą patrzę, umiejącą tak wszystko brać chłodnie i rozumno. Żeby się tak zakochać, tak oszaleć! Niech Bóg broni...

Lelia mnie nudzi... Zajrzałam do kilku innych powieści... ale ich czytać nie mogę... ziewam i drzemię... Sto razy wolę te zabawne romanse, które Mama na klucz zamyka... a Pilska mi je wyciąga... Uśmieję się, upłaczę i widzę w nich ludzi, których rozumiem...

A! te gryzetki paryzkie...

Mama widząc, że po książki chodzę, dała mi Lamartina... Może to ładne, ale ja łzawego świata nie lubię... co mi potem? Męczyć się dla jakichś ideałów, których niema... Rozmowa z Pilską więcej mnie nad to wszystko bawi...

Ale w Sulimowie trochę jednostajnie, gdyby nie Baron... powiedziałabym, że się nudzimy... Dwie kartki w dzienniku zarysowałam karykaturami... Mówiono mi że ja mam do nich talent... Ropeckę z jej lokami i kosemi oczyma nauczyłam się tak robić, że ją od razu każdy poznawał... Fellnerowa także mi się udawała...

Teraz się Pilskę uczę rysować, ale tych jej oczów kocich, nie potrafię...

 

Dnia 10. Kwietnia.

Przyjechała tedy Angielka!.. Sztywna jakby z angielskiej stali była wykuta, zimna, milcząca, opięta, wyprostowana, małomowna... Po francusku mówi ohydnie. Mama posłyszawszy to, zadrzała o moją pronuncjację, bo byłoby prawdziwem nieszczęściem, gdybym ją straciła... Zaraz pierwszego wieczora wyłożyła cały plan, wzięła mnie na egzamin, którego jej nie dałam z sobą robić, i chciała objąć rządy nademną...

Ale bardzo przepraszam! Mama na to nie pozwoli... języka się będę uczyć, nic więcej... Powiedziałam jej to otwarcie... Zmilczała... Gdybym w pierwszych chwilach zawojować się jej dała, nigdybym się już od niej uwolnić nie potrafiła. Zdaje mi się zresztą, że nie powinna się za to gniewać, iż część dnia mieć będzie wolną... Nazajutrz, gdy ja byłam u Mamy, pozwoliła sobie wejść do mojego pokoju, zrewidowała mi książki... szczęściem, że romanse były pod kluczem, i wniosła iż sama wybierać mi będzie lekturę... Mama zmilczała... Croyes y et buvez de l'eau! Ja żadnej nie ścierpię tyranji.

 

Dnia 12. Kwietnia.

Niepotrzebniem się tak przestraszyła tą Angielką, zyskuje na bliższem poznaniu. Zdaje się, że w pierwszych chwilach próbowała nas tylko i taką się gorliwą okazać chciała, a przekonawszy się, iż to do niczego nie prowadzi — przyjęła taki stan rzeczy jaki jest... i zawarła traktat ze mną.

Znam jej słabość... lubi jeść... Zdaje mi się nawet, że kieliszek porto nie jest jej obojętnym... Powiedziałam o tem Pilskiej i dogodzimy jej gustom. Teraz już większą część dnia siedzi sobie spokojnie, nie bardzo się do mnie wdaje... Pisze coś? — Co mi tam do tego..

Stara, brzydka, cóż ma robić!

Parę godzin na dzień czytamy Wikarego Wakefildzkiego, Nocy Younga, kawałki Walter Skotta. — Schodzimy się na śniadania, obiady i czasem przechadzki... Zresztą nie przeszkadza mi... Mamie się nie podoba, ale ją szanujemy dla tego języka i żeby się chwalić, że ją mamy w domu! Baron nastaje na to, że rozgłos o wychowaniu starannem, dla mnie potrzebny...

Powoli z Pilskiej wydobywam coraz coś nowego i ciekawego. Wczoraj Angielka, która musi codzień chodzić na przechadzkę, choćby pod parasolem, poszła sobie sama... mnie trochę zęby bolały... Poszłam do mojej Pilsi... rozgadałyśmy się szeroko. Wydała Mamę i Barona z sekretu, że na mnie mają już pewne plany... że jest mowa o jakimś, wprawdzie dalekim jeszcze, projekcie małżeństwa...

Skoczyłam jej na szyję, modląc, żeby mi coś więcej powiedziała o tem — ale się zaklęła, iż nie wie dokładnie, że coś tylko Mama jej przebąknęła... O! jeżeli wie więcej, to z niej powoli dobędę... Póki się nie rozgada i nie rozpali własną wymową, umie trzymać tajemnicę, ale gdy raz język puści... już go nie zahamuje żadna ludzka siła... Podowiadywałam się od niej tyle... dowiem się i tego...

Głowa mnie się pali co to może być... Kto?! Pilska mówi że w każdym razie parę lat upłynie pewnie nim do tego przyjdzie.

Zastanawiałam się i myślałam długo o ostatniej rozmowie z Pilską... Rzucała na mnie oczyma, jak gdyby mnie badać chciała? Któż to wie! może Mama poleciła jej mnie sondować... Zagadnęła co ja myślę o małżeństwie i jakiebym dla siebie wybrała... Odpowiedziałam szczerze — że chcę wyjść bogato, abym ciągle jak Mama nie miała z interesami kłopotów... że to dla mnie pierwszy warunek i że muszę być panią w domu, że mąż powinien się szalenie kochać we mnie...

— A panienka? zapytała śmiejąc się.

— Moja Pilsiu — rzekłam... ja się wcale kochać nie myślę... Ze wszystkiego co o różnych miłościach czytałam, tyle tylko rozumiem, iż to są rzeczy tragiczne, a ja wszelkich tragedji nie cierpię... Lubię zbytek, strój, zabawy, z tem się nie taję... może mnie to rozrywać, gdy kogo zbałamucę, ale żebym miała zakuć się dobrowolnie w kajdany... o! co nie, to nie!

Uściskała mnie nie mogąc się wstrzymać od śmiechu...

— A jak się panience kto bardzo, bardzo podoba... jak się serduszko obudzi...

— To nie może być! nigdy w świecie... wszystkie miłości są nieszczęśliwe — bardzo dziękuję.

Zagadałyśmy się do późna, bo mnie zarzucała różnemi pytaniami: a gdyby to, gdyby tamto, gdyby stary, gdyby brzydki... Co mi tam!...

Ta moja Bomburry ze swoim Kantem angielskim, doskonała! Nie daje mi nic czytać ani tłumaczyć, gdziekolwiek miłość wchodzi, zdaje się że nawet mężczyzn by chciała z książek powyskrobywać! Naiwna, przedziwna... a u mnie mamine romanse francuzkie stosami leżą....

Ale bo to nawet sensu nie ma.

Tają tak, tają przed nami wszystko, kryją pokusy i niebezpieczeństwa, — a potem gdy się której w świecie noga pośliźnie, krzyczą na nią... Cóż winna, gdy oczy miała zawiązane umyślnie. Ja wiem, że z najgorszych książek najwięcej się nauczyłam...

Mama, jak mówiła, wybiera się i tego roku do Karlsbadu, bo tego zdrowie jej wymaga... Mnie samą, z tą Bomburry zostawić nie chce... Zdaje mi się i Baron nam towarzyszyć będzie... Pieniędzy tego roku ani Mama ani on podobno niema wiele... Po naradzie napisano do Wujcia, ale na nim mała nadzieja. Opiekun powiada, że jeśli ta zawiedzie, on gotów jest pożyczkę zaciągnąć, bo Mamy zdrowie droższe nad wszystko...

Wysłano umyślnego do Wujcia, byleby go w domu znalazł. Baron powiada, że musi być, bo same zasiewy wiosenne, a on ich zwykł pilnować...

 

Dnia 14. Kwietnia.

Wieczorem dziś powrócił posłaniec od tego nieznośnego Krezusa... Przyniósł odpowiedź, jakiej się można było spodziewać... Napisał najnieprzyzwoitszy list w świecie, szyderski, obrzydliwy, tak że Mama w passji podarła go i rzuciła w komin, a ja przez ciekawość pozbierałam kawałki...

Zupełnie to do niego podobne! Żartobliwie, nielitościwie, zbył Mamę, donosząc, że przez samą troskliwość o jej szacowne zdrowie, pieniędzy na tę podróż pożyczyć nie może, będąc przekonanym, iż wody Karlsbadzkie służyć jej nie mogą, gdy po pięcioletniem powtarzaniu nie uzdrowiły. A że są bardzo mocne... lęka się, aby raczej złego nie wywarły skutku... Cały list w takich żarcikach, niby czuły i serdeczny... Osobny przypisek dla mnie był z błogosławieństwem, wolałabym była drugie dwieście reńskich... Całą stronicę zapisał wiadomościami o życie, które wymokło, i pszenicy, która mu wyprzała...

Mama się rozpłakała z gniewu, i miała słuszność. — Otóż to familja! wołała — otóż to są czuli krewni, którzy chorej kobiecie umrzeć dać są gotowi, dla mizernego grosza, sami go użyć nie umiejąc!

Baron pojechał zaraz starać się pieniędzy... Mama go na wyjezdnem uściskała, — ale to też człowiek jedyny, i tak do nas przywiązany...

 

Dnia 15. Kwietnia.

Wcale niespodziewane odwiedziny... Wieczorem przyszedł list z miasteczka, po którego kopercie Mama rękę Ojca poznała... Byłam w pokoju, gdy się to stało... Po twarzy Mamy łatwo poznać było można, jak ją obeszło poselstwo... Dała mi list, rzuciwszy nań oczyma.

— Chce cię widzieć... rzekła...

Prawda, że od czasu, jak byłam na pensji, choć połowę za nią płacił, wcalem go nie widywała.

Mama się przeszła parę razy po salce zamyślona...

— Jestem w takim usposobieniu — odezwała się — nerwy mam tak podrażnione — choroba moja się tak wzmogła, iż bezkarnie nie mogłabym widzieć twego Ojca... którego bytność każda do żywego mnie porusza... Tyś go kochać i szanować powinna, mais il a des torts envers moi, których ja mu zapomnieć nie mogę... Miss Bomburry niech z tobą jedzie... po cóż ma tu do ciebie się fatygować, gdy ty możesz do niego...

Tak będzie najlepiej.

Ja się ani mogłam ani chciałam sprzeciwiać, posłano po Miss Jenny, a ja się poszłam pakować... ale naprzód do Pilskiej. Myślałam, że jej nowinę przyniosę, chociaż ona z posłańca i z listu już wszystko naprzód wiedziała, nawet Mamy odpowiedź...

— Wiem — wiem — zawołała, zobaczywszy mnie w progu — list od Papy, a panna pewnie do niego jedzie...

Zdumiałam się — ale z kądże wiesz?

— Oh! łatwo się tego było domyśleć...

Dopiero wystąpiła z radami życzliwemi, jak mam mówić i co, o czem zamilczeć... Przestrzegła mnie, abym nienawistnego ojcu Barona nie wspominała... i oznajmiła, że oprócz jakiejś drobnostki może, od ojca nic nie dostanę, bo sam resztkami goni...

— Odmaluj mu nieszczęśliwe położenie tej ofiary... dodała o Mamie...

W godzinę konie zaszły, Mama mnie uściskała milcząc i szepnęła: — wracaj jak najprędzej...

Miss Bomburry polecono także, abyśmy bawiły jak najkrócej. Ojca zastałam w zajezdnym domu, zdaje się że czekał na mnie i spodziewał się takiej odpowiedzi...

Znalazłam go zmienionym, utył jakoś, a mimo to, mizerny, osłabiony... i bardzo się postarzał. Przyjął mnie czule dosyć, ale z większą może ciekawością niż rozrzewnieniem... Począł mi się przypatrywać mocno... aż mnie to żenowało...

— Jesteś, jakem się spodziewał — rzekł, panienką już dorosłą, i chwała Bogu, wcale ładną. Cieszy mnie to... masz lat ośmnaście... Pensja i nauki skończone...

— Uczę się angielskiego...

— Bardzo dobrze...

Miss Bomburry wyjęła książkę z worka, a myśmy przeszli do drugiego pokoju. Zaczął dopytywać o Mamę, opowiedziałam, jak jest cierpiącą mocno, że musi jechać do Karlsbadu i t. p. Zmilczał na to.

— Jabym też pojechał do wód — rzekł — bo mnie podagra męczy, ale nie mam za co...

O wiele się szczegółów rozpytywał, na które ja mało mogłam odpowiedzieć. Długośmy tak o różnych rzeczach rozprawiali — badał mnie wyraźnie...

— Matka — rzekł w końcu — mogłaby już pomyśleć o wydaniu cię za mąż; ale wątpię, żeby jej dzisiejsze stosunki dozwoliły, dobrać partją właściwą... Masz młodość i piękne imię... ja ci się sam o męża postaram, tylko dziwaczyć nie trzeba...

Zamilczałam, nie wiedząc sama co mam odpowiedzieć... Spytałam po chwili czy mam o tem Matce oznajmić, i że bez jej woli ja — mając w niej zupełną ufność, nic nie uczynię...

— Ale ja jestem Ojcem i mam moje prawa — odparł sucho... Ona ci lepszej nie znajdzie partji nademnie.

I dodał znowu: — Tylko dziwaczyć nie trzeba.

To mi dało do myślenia, że marjaż nie musiał być bardzo świetny, i zebrałam się nareszcie na przypomnienie, że jestem jeszcze zbyt młodą.

— Ośmnaście lat — zawołał — nim do ołtarza przyjdzie, znajdzie się dziewiętnasty, sam czas. Gdy się co trafia, chwytać potrzeba...

Nie powiedział mi jednak nic, tylko, że do Mamy napisze. Wyszliśmy potem do pierwszego pokoju i Ojciec w najlepszym humorze, wesół, zapomniawszy o mnie prawie, bawił Angielkę, popisując się przed nią z dowcipem.

Ponieważ listu tego dnia nie mógł przygotować, musiałyśmy zanocować w miasteczku... Miałam głowę tak przewróconą, taki niepokój jakiś... żem dopiero nad rankiem usnęła...

Nazajutrz Ojciec był znowu inny. Obrócił w żart wczorajszą rozmowę o projektach dla mnie... uspokoił... i zaczął rozpytywać potem, czy Mama istotnie do Karlsbadu jedzie. Zapewniłam go, że jej zdrowie wymaga koniecznie podróży i choć nam bardzo trudno, choć Wujcio pomocy odmówił, musimy się wybrać. Dodałam, że Mama zapewne o pożyczonych pieniądzach pojedzie. Uśmiechnął się — dodając cicho: — ma dobrego plenipotenta.

Na wyjezdnem bardzo był czuły dla mnie.

— Wierz mi Serafinko, rzekł, że nikt lepiej ci nie życzy jak ja i więcej nie kocha... chociaż tak rzadko się widujemy. Miej ufność we mnie... Chciał bym ci się czemś przysłużyć, ale sam w bardzo złych jestem interesach... mało ci dać mogę... Nie zaręczam za to, ale w Karlsbadzie zobaczyć się możemy... bo i ja się niby wybieram...

Gdyśmy powróciły, Mama mnie wzięła zaraz na konfesatę. — Pamięć masz młodą i dobrą, odezwała się, sadzając mnie przy sobie, opisz mi swoje widzenie się z Ojcem, powtórz jego słowa, niezapomnij nic... bardzo cię proszę...

Naturalnie byłam Mamie posłuszną, i starałam się niemal wyrazy Ojca niezmieniając ich jak najwierniej powtórzyć. Gdy przyszło do owego niby żartem rzuconego projektu, wydania mnie za mąż, Mama się porwała oburzona i gniewna... Ledwie ją uspokoić mogłam.

— Znam Ojca — odezwała się jakby mimowoli — powinnaś go szanować, wierzę, że ci po swojemu dobrze życzy, ale jeźli co, to wydanie cię do mnie należy. Pewna jestem, że ma najniedorzeczniejsze projekta, że wybierze kogoś ze swojego towarzystwa, które choć świetne na oko, nie wiele jest warte...

Zaniepokoiło i to Mamę, że ojciec się obiecał być w Karlsbadzie.

Jak tylko wieczorem zjawił się Baron Herman, Mama aż do progu wyszła na jego spotkanie i słyszałam gdy mu żywo bardzo o Ojcu rozpowiadać zaczęła, a potem długo, długo się naradzano...

Mnie też daje to do myślenia...

Dla czegoż bym nie mogła wyjść za mąż? Babka przecie wydaną została w piętnastym roku? Czemu nie! Lecz niech papa sobie nie wyobraża, żebym za lada kogo dała się wyswatać... O! nie! Nie idzie mi ani o wiek, ani o piękność, ani o nadzwyczajne przymioty — ale majątek mieć musi i żeby nie był tyranem... Nie mogę tego ścierpieć, żebym nie ja była panią w domu, i potem takiego losu doznała, jak Mama.

 

Dnia 17. kwietnia.

Baron jedzie z nami, bo Mama sobie tego życzyła, a on jest najlepszym z ludzi. Słyszałam od Pilsi, że i dlatego jego przytomność konieczną jest, aby Ojciec nadto się Mamie nie naprzykrzał, bo się jego natrętności boi.

Około południa, gdyśmy do