Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 7 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 7 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom VII to kolejna część twórczości jednego z najbardziej płodnych polskich pisarzy, Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812–1887). Kraszewski, uznawany za mistrza powieści historycznej i obyczajowej, był niezwykle wszechstronnym autorem, który w swoich dziełach przenikliwie oddawał zarówno klimat minionych epok, jak i współczesnych mu wydarzeń. Jego twórczość wyróżnia się realizmem, głębią psychologiczną postaci oraz doskonałą znajomością polskiej historii i kultury. Tom VII obejmuje pięć fascynujących powieści:

- Herod-baba. Opowiadanie dziadka – poruszająca opowieść o silnej kobiecie, która w obliczu trudnych wyborów nie boi się działać.

- Historja kołka w płocie, według wiarygodnych źródeł zebrana i spisana – niezwykle oryginalna historia opowiedziana z perspektywy… kołka.

- Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy – tajemnicza opowieść.

- Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie. Powieść z czasów Jana Sobieskiego – romantyczna i pełna intryg opowieść osadzona w realiach panowania Jana III Sobieskiego.

- Hołota. Powieść współczesna – realistyczny obraz społeczeństwa i jego problemów, ukazujący trudności życia codziennego.

Tom 7 to idealna lektura dla miłośników literatury historycznej i obyczajowej, którzy pragną zagłębić się w fascynujący świat opowieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Każda z powieści oferuje niezapomniane wrażenia i przenosi czytelnika w różne epoki i światy, ukazując bogactwo polskiej kultury i historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom VII 

 

Herod-baba. Opowiadanie dziadka

Historja kołka w płocie, według wiarygodnych źródeł zebrana i spisana

Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy

Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie.

Powieść z czasów Jana Sobieskiego

Hołota. Powieść współczesna

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-710-8 

 

 

 

Herod-baba. Opowiadanie dziadka

 

Spojrzawszy po dzisiejszym świecie jak on sobie szary, mdły, jednostajny i wystygły wygląda — a porównawszy do owego bujnego żywota dni przeszłych, tak pstrego, kraśnego, zawiesistego i wrażliwego — nam starym aż się chce westchnąć, że te ludziska skarłowacieli tak i zamarzli. Miły Boże! co się to działo, co się to działo za onych czasów, o których nam dziadowie rozpowiadali! Nie powiem, żeby tam wszystko było lepiej, ani utrzymuję, żeby dziś miało gorzej być — ale dalipan — było inaczej! o! inaczej! Człek żył i czuł, że żył, bo się i sparzył nieraz, i kresę po łbie oberwał, i zawrzało w nim i zakipiało, i rozsierdził się — ale kiedy potem ściskał a całował, to aż kości trzeszczały. Mężczyzni i kobiety byliśmy wszyscy jakoś mężniejsi w życiu i gorętsi. „Smakował nam światek,”- jak mówi o Reju Trzecieski. Pościliśmy o chlebie i wodzie, ale pili konwiami; rąbało się na śmierć, a kochało do zdechu. Wszystko to dziś blade, mizerne, kaszlące, chorowite, ani kocha, ani nienawidzi — ledwie dysze i tylko co żyje...

Tego z was nikt nie pamięta, ani może o tem słyszał, co się jeszcze za Augusta II trafiło panu Zygmuntowi Piętce; a ja wam to opowiem, żebyście mieli jaką taką próbkę życia, które się wówczas plotło prawie wszędzie, i poznali jaki to był wigor u nas nietylko w mężczyznach ale i w niewiastach. — Ale muszę zacząć ab ovo, i powiedzieć najprzód o rodzinie i gnieździe.

Wiadomo, że dom Piętków Oczkowiczów pochodził z Drohickiego — ale, jak to szlachta uboższa, bo nawet i średnich fortun ludzie nigdy długo miejsca nie zagrzeli, a młodzież się rozłaziła po kraju szczęścia szukając, i potem żeniła, osiadała i krzewiła po różnych ziemiach — tak i owi Piętkowie, którzy się pieczętowali Ślepowronem, gdy się rozrodzili, mało ich gdzie nie było. Herb zatrzymawszy jeden, bo w ostatnich czasach już, jak dawniej klejnotów nie przerabiano — pisali się Piętkowie rozmaicie od wsi i folwarków, które posiadali; — Piętka Zygmunt o którym mówić mam, rodził się ze Strumiłówny herbu Dąbrowa, ojciec jego a podobno dziad osiadł w Krakowskiem, nabywszy tam wioskę zamieszkał i był pono łowczym, bo syna łowczycem nazywano, dopóki starostwa małego nie dostawszy i tytułu z niem nie nabył.

Otóż to wiedzieć należy, iż rodem kury czubate — o czem się każdy co żył przekonać może. Czy się to dzieje krwi dziedzictwem, czy przykładem a obyczajem domowym — pewna, że nie daleko pada jabłko od jabłoni i sowa nie urodzi sokoła. Gadajcie sobie co chcecie, jaki ojciec taki syn, rzadko inaczej. Powiecie mi, że rozrzutnym się skąpcy rodzą, a sknery mają synów marnotrawnych — prawda to, ale jedna umysłu i temperamentu krewkość zbytnia stwarza i onych sknerów i rozrzutników! — Były familie ciemięgów i rody zuchwałe... u innych krew wrząca szła z ojca na syna.

Piętków Ślepowronów cały ród znany był że jeden w drugiego rosły u nich szalone pałki. Jak są konie, co dopiero w siódmym roku składają, tak owi Piętkowie dopiero pod czwarty krzyżyk zaczynali się moderować i stawać ludźmi poważnymi. I potem byli z nich tacy zacni i uczciwi obywatele i do tańca i do różańca, że lepszych nie znaleźć — ale za młodu... nie było łańcucha, na którymbyś ich utrzymał. Opowiadano o ich wybrykach dziwy: — jeden zbiegł na Sicz i tam kilka lat kozaczył; drugi o kilku talarach z domu uszedłszy, całą Europę przewędrował i z dobrze nabitym trzosem do domu powrócił; inny na pal wbity w Konstantynopolu mizernie życie skończył. Gdzie ich nie było! i po klasztorach i po obozach, a najwięcej gdzie się bito, pito i cholewy smalono bo do tego nie było nad nich przedniejszych. Rzekłbyś, że ich dom to piekło za młodu, że doma usiedzieć nie mogli jednego dnia; hej! zabrakło konia i siodła w stajni, a panicza w domu, ojciec się tylko podrapał po łysinie, wiedział on co to miało znaczyć — furknął ptaszek, a jak furknął, wabić go i łapać i nawoływać darmo było — musiał chłopak się swobodnie wyszumieć — powracali do domu różnie, jedni obcięci i nadzy jak marnotrawni synowie, drudzy w sajetach i rzędach złocistych — bo szczęście różnie służyło: rzadko który bez kresy przez łeb.

Który ojciec rozum miał, dawał syna zawczasu do obozu, tam już owa wielka fantazya najłacniej się mogła wyszumieć i wykipieć... Najgorzej wyszedł kto ją chciał hamować, bo często garnek rozsadziła. Opowiadano o Hilarym Piętce, co miał dobra Szeligi w Drohickiem, że syna był dał do nowicyatu do księży Jezuitów i chciał go księdzem mieć... aż ten mu później wrócił do domu, ale żonaty z Węgierką.

Ojciec pana Zygmunta i sam pono za młodu nie był lepszy; szczęściem że trochę wojskowo służył, to się pod zbroją wyłupał i krwi mu trochę puszczono... potem ożenił się z ową Strumiłówną, gospodarzyć zaczął zawzięcie, a resztę ognia na łowach puszczał, bo był istotnie łowczym de nomine et re, zawołanym, szczególniej na wilki, na niedźwiedzie, na dziki i gdzie się czasem oszczepu chwycić trzeba było, passyę do tego wielką miał. Człek zresztą stateczny, w przyjaźni stały, miłosierny, a jak się rozczulił, do rany go było przyłożyć — gdy mu się Zygmuś urodził, że niezmiernie dzieci lubił, to go więcej może sam na rękach nosił niżeli piastunka, a potem go bawił, kijki mu strugał, dziwów z nim dokazywał.

Raz go, gdy chłopak jeszcze bardzo mały był, zastali jak do snu go kołysał, a no trudno odgadnąć w czem. Na ścianie wisiała zbroja ciężka żelazna, co ją na piersiach husarze nosili. Zygmusia w nią włożywszy, że była wypukła kołysał w niej i uśpił; miano to za omen, iż z niego żołnierz będzie, ale się to niesprawdziło. Że jedynakiem był dzieciak, ukochanym ojcu i matce, a łowczy podejrzewał iż to tak się rozbuja pewnie jak zwykli Piętkowie, za wczasu dumali i przemyślali jakby go od szwanku salwować. Wszelkiemi środkami i sposoby starali się złagodzić naturę porywczą, żywą, gorącą i uśmierzyć ją a dać mu obyczaje ciche i zamiłowanie żywota spokojnego.

A no już za młodu zaczęło się okazywać, że ten ogień wypalić się musi — Zygmuś dobry był, ale wisus nad lata, nie było dnia gdy się na nogi podniósł, żeby figla nie spłatał i guza nie oberwał, jeszcze mu jeden nie odtęchł, gdy już na drugiego biegł. Trzeba go było pilnować, chodzić za nim, a i tak zawsze się wyrwał. Ojciec bakałarza wziął do domu, który nogi stracił biegając za chłopakiem i do roku nie dotrwał. Drugi zachrypł od krzyku; posłali go do szkół i pod rygor księży, a co się tam działo, naopowiadać się nie mogli. Szkody ojciec płacił co kwartał znaczne, suknie sprawiał, karano pono i bito, ale z tem jak bez tego; jutro się toż samo powtarzało.

Mówili znajomi i przyjaciele: — Przecieżci go we zbroi kołysał, to go do wojska daj. — A no — ojcu się nie chciało jakoś myślał, że się piwo wreszcie wyburzy.

Młodości wreszcie opisywać nie będę. — Łowczy był cięty niebezpiecznie od dzika, i chorzał, obawiał się żeby jedynak, któremu się już naówczas wąs był puścił, nie szalał zbyt długo, i po naradzie z jejmością postanowili go ożenić. A było to także nie łatwe zadanie jaką mu dać żonę, bo lada pokorne stworzenie nie dałoby sobie rady z Zygmusiem, i trzeba mu było dobrać taką hic mulier, coby jegomości narzuciła dobre wędzidło i na wodzach trzymać umiała; samą zaś siłą nigdyby go nie mogła pokonać; należało więc szukać i urodliwej i mądrej niewiasty, co by tego wisusa okiełznała.

Wciąż i ojciec i matka nic nie mówiąc Zygmusiowi, bo by się on ożenić wedle przykazania nigdy nie chciał, po cichu przepatrywali, przepytywali, rozglądali się. Już im o majątek nie szło, ani o świetną kolligacyę, byle co poczciwego, gładkiego i silnego, żeby się mogło postawić Zygmusiowi, a w kaszy mu się zjeść nie dało.

W sąsiedztwie mieszkał szlachcic Okoń Pieńkowski, nie ubogi, nie bogaty, zamożny, pracowity, a obdarzony pięciorgiem dorodnych córek. Dwie już z nich były zamężne, i błogosławieństwo wniosły do domów, trzy zostawały na wydaniu. Matka je wychowywała sama, a była kobieta co się zowie rozumna i wielkiej woli; z niej pani łowczyna wymiarkować mogła czem córki były, bo prawie zawsze matka je tworzy na obraz i podobieństwo swoje. Podobał im się dom i ludzie i panny, szczególniej najstarsza Elżusia i łowczemu i łowczynie. Dziewczyna była jak łania, wzrostu słusznego, zbudowana krzepko, rumiana, oczki wesołe, śmiała i raźna, piękna na podziw, bo ze wszystkich sióstr krasą się odznaczała; ani blondynka jasna, ani zbyt ciemna brunetka, włosy miała kasztanowate, pozłociste, a warkocze gdyby u królowej. Przytem rączka i nóżka maluśkie, drobne, zgrabne: słowem, że najwybredniejszy człek nie znalazł w niej do przyganienia nic, chyba to, że była śmiała jak mężczyzna i gusta miała trochę nie kobiece. Gdyby jej byli konia pozwolili, pewnieby sobie rady z nim dała; z muszkietu i pistoletów strzelała dla zabawy i takiej wprawy nabrała, że aż podziwiano celność jej strzałów; nieraz pono ojcu się do wilka na polowanie wprosiła nawet, o czem w domu mówić nie było wolno. Mimo takiego temperamentu kochali ją wszyscy, bo dobra była jak anioł i do poświęcenia chętna, a dla chorych i dla ubogich ostatnią sukienczynęby oddała; ale za to o pokrzywdzeniu czyjemś, o złych sprawach, o nikczemności ludzkiej przy niej mówić nie było można, tak to ją oburzało... Matka, która u książąt Lubomirskich wychowała się z wojewodziankami razem i była jak powiadają i do stroju i do łoju — córki nauczyła potrosze i języków i muzyki i głowy im pootwierała, mieli też potem do nich panią bonę wdowę po oficerze, który był z Leszczyńskim powędrował do Lotaryngii i tam zmarł, kobietę zacną i dworskiego wykształcenia — ta dopełniła co matka poczęła.

Oboje rodzice Zygmusia często bywając u Okóniów, nie mogli się Elżuni napatrzyć — bodaj że przy kieliszku stary łowczy z cześnikiem coś o dzieciach pogadali, ale tego nikt nie dosłyszał. Zygmusia trzeba było do panny tak prowadzić, żeby się nie domyślał, że mu ją dać chciano, boby od niej uciekł pewnie.

Nie wiem spełna jak do tego doszli, że do Okóniów pojechał i Elżusię zobaczył, a no z razu mu się nie podobała. Rodzice byli markotni. W zapusty zaprosili do siebie sąsiadów, Zygmusiowi powierzywszy gospodarstwo i przyjęcie, bo do tego był jedyny. Przyjechały i dwie zamężne i trzy jeszcze w domu będące Okóniówny. Elżunia między niemi perłą się wydawała, a nietylko siostry, ale wszystkie inne kobiety gasiła urodą i postacią. Zygmuntowi dopiero się oczy otworzyły, a bodaj i serce. Zabawy nadzwyczaj były wesołe, młodzież sobie dobrze podpiła. Zygmuś Elżuni ani patrzał, ona mu też kwaśnej miny nie robiła, bo chłopiec był urodziwy, wesół, wygadany, zręczny, a taniec prowadził i wszystkich na podziw zagrzewać umiał, tak że rej miał wszędzie. Już pono pod koniec onych szalonych zapust, w tańcu snadź, gdy nie bardzo na nich uważano, panu Zygmuntowi buziak malinowy Elżuni zasmakował; korzystając z jakiegoś obrotu, schylił się chcąc ją pocałować i piorunem w ucho dostał.

Gdybym państwu powiedział, że to był zadatek przyszłej miłości obojga, możebyście nie uwierzyli; lecz w istocie tak było że Zygmuś się w niej od tej chwili szalenie zakochał, a ona też na niego lepszem okiem patrzeć zaczęła, bo miał też rozum, że się nietylko nie pogniewał, ale ją jeszcze z kieliszkiem w ręku na klęczkach przepraszał.

Ostatni dzień zapust u Okóniów spędzono i już tam uważano, że się do siebie mieli, z czego łowczy niesłychanie się cieszył, udając, że tego nie widzi i wcale się nie domyśla.

Czasu postu pod różnemi pozorami wyrywał się do Okóniów, gdzie go jako syna dobrych sąsiadów przyjmowano grzecznie, a nu dosyć chłodno. Elżunia też choć była dlań przyjazną, szczególnych względów nie okazywała. Łowczy na cztery nogi kuty, rzucał umyślnie półsłówkami, iżby nie rad syna młodo żenił. A tu w Zygmuncie się paliło, z każdym dniem owa miłość rosła, niepohamowaną się stając. Zwierzył się matce najprzód. A ta mu przyrzekła, że ojca będzie się starała nakłonić, aby przeciwnym nie był. Jako kobieta rozumna, znając dziecko, nie wydawała się też z tem wcale, iż sobie życzyła Elżuni na synową. Tem rozumnem postępowaniem doprowadzili do tego Zygmusia, iż to czego rodzice pragnęli, uczynił z własnej woli, za najszczęśliwszego się mając, iż mu dano pozwolenie i błogosławieństwo.

W taki sposób się tedy pobrali. Łowczy Panu Bogu dziękował iż syna postanowiwszy i gospodarstwo mu zdawszy, a sobie tylko mały leśny folwarczek zostawił, o jego przyszłości spokojnie zasypiać może. A no jeszcze się był snadź nie wyszumiał dosyć. Z razu wielka miłość była między młodem małżeństwem, tak że o mało Elżuni nie zjadł. Szalał za nią, w domu siedział, gospodarstwa pilnował i mało co nawet wyjeżdżał, chyba do rodziców, albo do Okóniów. Elżunia korzystając z tego przywiązania mężowskiego, zaraz w ręce wzięła domowe sprawy i gospodarstwo i rząd i klucze, ale tak nieznacznie, iż to sobie Zygmunt raczej za łaskę uważał, niż za krzywdę.

In tractu pierwszych lat pożycia, najprzód łowczyna zmarła, a jak to u nas nader się często między szczęśliwemi małżeństwami trafiało, mąż do niej dziwnie przywiązany, wkrótce zasłabł, zatęsknił się i poszedł za nią.

Zygmuś też z wielkim żalem po rodzicach, bo serce miał dobre i kochał ich gorąco, sprawiwszy pogrzeb, począł na całym majątku gospodarzyć, a w onym wielkim smutku swoim potrosze się rozrywać. Już to złem było, iż mu żona i dom nie starczyły rozrywką, bo do sąsiadów się wyrywał, do Krakowa jeździł i tygodniami tam siadywał z wesołymi towarzyszami, wreszcie bez potrzeby do Warszawy się wybrał, aby dwór zobaczyć. Król August II właśnie tam naówczas przebywał, a z nim i koło niego kręciło się młodzieży i wojskowych, kobiet pięknych, cudzoziemców, różnych awanturników płci obojej podostatkiem. Czasy to były opłakane, bo w kraju nieład, a zamieszanie panowało, a w stolicy i u dworu, rozpusta błyszcząca, piękna, strojna i uśmiechnięta.

Młodemu łatwo się było popsuć patrząc na to, a wpadłszy w wir, człowiek się już mimowolnie kręcił. Za pierwszą bytnością Zygmunta w Warszawie, porobił on zaraz znajomości u dworu. Stryja miał na nieszczęście, który z chudego pachołka wydrapał się łaskami saskiemi na urząd dworski i synowca też za sobą do dworu wciągnął. Zygmusiowi nic nie brakło, by się mógł podobać: twarz, postawa, siła, dowcip, humor, przystawały dziwnie do tego kółka. Szalano okrutnie, ucztowano, bawiono się; nie mógł człowiek tchnąć na chwilę, gdy wpadł między tych dworzan, którzy w najsmutniejszych nawet dniach, gdy się wszystko waliło i wywracało, o maszkarach i balach myśleli. Pierwszy raz do Warszawy zawitawszy, powrócił na wieś do Elżusi jak pijany. Nie mógł się jej naopowiadać o tem co widział, dokazywał, czego był aktorem i świadkiem. Jej się nie bardzo podobało, ale zmilczała. Zygmuś czuły jeszcze był, spodziewała się, że mu to z głowy wywietrzeje i do dawnego trybu życia powróci.

Aliści prawda to wielka, że są takie zatrute nektary, których gdy się człowiek raz napił, już bez nich żyć nie może. Zygmuntowi usta paliło, wzdychał na wsi siedząc do tego życia, którego popróbował, tylko się już z tem nie odzywał wcale, bo żona groźnie nań patrzała i gdy raz nad śpiewaczką Francuzicą, która za królem była do Warszawy przyjechała, unosił się przed nią, opisując jak u niej wieczerzę jedli i co była za niewiasta cudna, Elżunia nogą tupnąwszy, tak go skonfudowała, iż usta zaraz stulił.

Milczenie to jednak kryło w sobie niebezpieczniejsze jeszcze rojenia, jakby się to tam nazad na dwór dostać i szaleć z szalonymi. Osmutniał, chodził ponury, wzdychał, na wsi mu wszystko nie w smak szło, z sąsiadami zaczęli pić na zabój. W domu Elżunia gościnną być umiała i nie broniła, żeby się podochocili w wesołem towarzystwie; ale ekscesów takich, co i życiu i zdrowiu groziły i na pośmiewisko u służby ludzi poważnych podawały, nie dopuszczała. Przenosili się więc gdy chcieli pić do kawalerskich domów, albo do miasteczka.

Nie obawiała się nałogu dla niego żona, bo Piętka pił w sposób osobliwszy jakby wodę chlipał — do głowy mu nie bardzo szło, a gdy był sam, wina nie potrzebował i nie tknął, upodobania w niem nie miał. Nie zważała więc na te wybryki, będąc pewną, że mu się one uprzykrzą; wolała je niż owe do Warszawy wycieczki, które mu głowę zawracały. Aż tu nieopowiedziawszy się raz Zygmunt, dmuchnął jej, pod pozorem jakimś znowu, dowiedziawszy się, że dwór zjechał. Nie było go dwa tygodnie, i pokorniuteńki powrócił. Jak go tam Elżunia tym razem przyjęła, nie wiadomo; snadź wszakże głowę mu zmyła dobrze, bo się kilka dni na siebie boczyli, poczem, jak niepyszny pan Piętka przeprosił, uczyniono zgodę i był pokój i życie jak przed tem między małżeństwem przykładne.

Okazuje się jednak, iż Piętka tej dworskiej zarazy tak był pochwycił, że się jej pozbyć nie mógł. Nudził się na wsi i ziewał. Próbował łowów, zjeżdżali sąsiedzi, sprowadzano skrzypki, a no te wiejskie uciechy nie w smak mu szły.

Nie było tu tego przepychu, tej świetności za oczy porywającej, tego języka wytwornego, tych niespodzianek wspaniałych, tego szumu i hałasu i zbytków jak na dworze. Zygmunt sobie to lekceważył porównywając, a przytem ta przeklęta tancerka, która się nim była chwilowo dla jego pięknej postaci zajęła... w serce mu czy też w głowę obałamuconą wpadła.

Była to Francuzka, zręczna jak one są wszystkie, która jakiś czas zwróciła nawet oko słoneczne Króla Jegomości na siebie. I nie nazbyt młoda, i nie bardzo piękna, ale śmiała, wesoła i umiejąca się narzucić, bałamuciła tam wielu we Francyi, w Brukselli, w Dreznie, a nakoniec w Warszawie... złapała tego nieszczęśliwego Piętkę, który ją skaczącą ujrzawszy, gdy potem szczebioczącą przy wieczerzy usłyszał, zupełnie dla niej głowę stracił. Zręczna niewiasta, choć się jej podobał, umiała go zdala trzymać.

Król August II poznał ją był wypadkiem, gdy w polityce nie mając co czynić, a pańską zaspakajając fantazyę, puścił się był incognito na wyprawę do Flandryi, pod nazwiskiem hrabiego de Torgau, z księciem Eugeniuszem Sabaudzkim i księciem Marlboroughiem, nie długo jednak tam pozostał, widząc, że się oblężenie Lille przeciąga, i na Bruksellę do Saksonii powracał, gdy na operze będąc zobaczył sam tą skoczkę zowiącą się Duparc.

Mówiono, iż tak mu się ona podobała naówczas, że po spędzonym wieczorze z nią, w towarzystwie hr. Vitzthum’a, Bunditza i innych panów, nie wydając się kto był, obiecał jej umieszczenie przy teatrze w Dreźnie, czego potem dotrzymał, gdy tam przybyła i wspaniale ją przyjąć rozkazał. Nie długo jednak trwały owe łaski królewskie i Duparc pozostała przy teatrze, który czasu bytności pańskiej, do Warszawy bywał przewożony. Miała przyjaciół na dworze i dowcipem a wesołością bardzo się podobać umiała dopóty, póki się kto niedopatrzył, iż w komedyantce tej wszystko było dobrze odegraną komedyą.

Taka to „ballerina” ladajaka, którą już w całej Europie nieraz znano z lekkomyślnego życia i polowania na worki — prostodusznego a zapalczywego Piętkę w sidła swe ułowić potrafiła. Ani jej on był w głowie, słyszała tylko, że szlachcic był bogaty, widziała, że mu głowę zawróciła, korzystała więc z tego grając przed nim poważną osobę, jaką nigdy nie była. Dobrana ku temu ciotka stara, niby dozorczyni surowa, dopomagała niegodziwej istocie do uwodzenia Zygmusia. Przyjaciele byliby go ostrzedz mogli i powiedzieć z kim miał do czynienia... ale ci więcej byli jej niż jego przyjaciółmi i do spisku należeli, śmiejąc się jak należało z oszalałego chłopca.

Dosyć że Piętka po raz wtóry nie znalazłszy już w Warszawie panny Duparc języka tylko dostał, iż do Drezna wróciła. Kazała mu pono nawet powiedzieć, iż tam na niego oczekiwać będzie. Walczył z sobą Piętka dosyć długo, ale mu już oczy blachmanem zaszły, że nie widział stokroć piękniejszej i powabniejszej żony, a ta Duparc mu się śniła a śniła.

Do Drezna tak z lada trzosikiem pojechać o te czasy, i to jeszcze goniąc za kobietą na złoto łakomą, a do wszelakiego zbytkowania przywykłą, nie było co i myśleć; w domu choć zapas się znajdował, od żony go żądać nie mógł i z pewnościąby mu odmówiła: szarpnął więc cichaczem do Krakowa i tam u lichwiarzy, którzy majątek brali na cyrografy zbójeckie, pieniędzy nabrał. Żona o niczem nie wiedziała; po humorze mężowskim miarkowała, iż się coś święci złego, że knuje może — nie posądzała go jednak o otwarty bunt, zdradę i żonatego człowieka o takie bałamuctwo bezwstydne. Na myśl jej nawet przyjść nie mogło, żeby jej tak szkaradnie drapnął.. w chwili gdy się układał właśnie jako najpowolniejszy małżonek i dawną czułość okazywać się zdawał.

U Okónia, ojca jejmości, bawił z dawien dawna brat jego, który był cały swój majątek nie wiedzieć jak utracił. Nieżonaty i już niemłody niegdyś wojskowo sługiwał, potem dzierżawami chodził, ogrody i wylewy wód go niszczyły, a resztę, z desperacyi głowę straciwszy... puścił już sam niepamiętając jak.

Imię mu było Eligi. Gdy o jednej już szkapie i wózku został, a nie wiedział gdzie się podziać, starszy brat go przyjął, przytulił i jak zasiadł tu już się nawykłszy nie ruszył. Był on tu, może lepszym niż niegdy na własnem, ekonomem, włodarzem, pełnomocnym i czego jeno było potrzeba. Stryj ten i do dzieci Okóniów bardzo się był przywiązał, szczególniej zaś Elżusię lubił, potem gdy zamąż wyszła, czasami u Piętki przesiadywał. Gdy postrach przyszedł na biedną kobietę, że jej się mąż rozpuszcza i bałamuci, stryj przyszedł w pomoc i na Zygmusia naglądał. Człek był powolny nadto i nie zdążał szaleńca wyśledzić, więc choć za nim jeździł, nie wytropił wcale.

Tak stały rzeczy, a pan Eligi po długiej bytności wyjechał był właśnie do braterstwa, gdy jednego dnia pod pozorem podróży w sąsiedztwo Zygmuś summaryjnie żonę pożegnawszy wyruszył z domu. Miał niby to na noc powrócić, przyszedł jednak wieczór — jegomości ani słychu. Bywało tak nieraz, że się ochoczo zabawiwszy w sąsiedztwie, zamiast wieczorem, nazajutrz dopiero przybywał; zatem żona się tem nie miała powodu niepokoić. Nazajutrz około południa, chodząc od okna do okna, wyglądała niewiernego małżonka, który do wieczora nie wrócił. Jeszcze w tem nie było nic tak nadzwyczajnego; trzeciego jednak dnia wysłała jejmość konnego, aby się dowiedział czy u sąsiada nie zachorował. Ale tam gdzie miał być nie widziano go wcale, a posłaniec tyle tylko chwycił języka, iż na gościńcu ku stolicy wiodącym pierwszego dnia pana Zygmunta widziano.

Elżunia jak była żywego temperamentu i nie nawidząca fałszu — uniosła się już wielkim gniewem, iż przed nią śmiał ukryć podróż swoją, co nic dobrego nie wróżyło. Nie przewidywała jednak jeszcze, jak dalece był winnym. Dopiero w tydzień jadący z Warszawy książe wojewoda, spotkawszy się z Eligim Okóniem, powiedział mu w żartach: „Nie doczekacie się rychło Zygmunta Piętki, przybył do Warszawy za Francuzicą w nadziei, iż tu ją znajdzie, a dowiedziawszy się, że do Drezna wróciła, poleciał za nią jak szalony i już bodaj na Szlązku albo i w Saksonii musi być.” W poczciwym stryju aż zakipiało. Chciał z razu ukrywać niemiłą nowinę przed synowicą, lecz zmiarkował, że to się na nic nie zdało. Trzeba było rychło radzić, kobieta była śmiała, rezolutna, więc się przed nią taić nie godziło.

Siadł więc na bryczkę, i gdy tu jeszcze niepewność była, jak rychło pobałamuciwszy się z Warszawy powróci, przybył pan Eligi do synowicy z nowiną.

— Niechaj Elżusia nie desperuje, rzekł, włosów pięknych nie targa, oczu jasnych dla bałamuta nie wypłakuje; nie będę jej taił, że ten frant nie do Warszawy nam zbiegł, ale za tą przeklętą Francuzką do Drezna drapnął. Gdzieś mu czaru zadali.

Elżusia zmarszczyła piękne brwi, usta zacisnęła: płomieniste na stryja rzuciła wejrzenie, wyprostowała się po rycersku i spytała:

— Zkąd to wiecie?

Naówczas stryj Eligi wyspowiadał się jej zkad nowinę wziął, z której się w Warszawie śmiano.

Łza nie popłynęła z oka pięknej pani, gniewem tylko spłonęła i hamując się odezwała do stryja:

— Takiemu szaleństwu jużby pobłażać było grzechem, i trzeba ratunku na to szukać. Mówcie sobie co chcecie, myślcie co się podoba, jam tu najlepszym sędzią co czynić wypada... Nie ma co czynić, trzeba za nim jechać.

— Komu? spytał stryj — a toć nie posłucha nikogo.

— Nie posłucha! radabym widziała! on mi to przecież w oczy spojrzeć nie śmiał, dodała Elżusia — albo myślicie, że ja kogo wyprawię — pojadę sama.

Stryj tedy zakrzyknął, iż to na żaden żywy sposób nie może być, że myśl była nie do wykonania... Kobiecie, młodej, pięknej, do takiego miasta, które za Sodomę i Gomorrę uważano... jechać, było narażać się nadaremnie a bez pożytku dla swej sprawy.

Elżusia była właśnie naówczas w samym rozkwicie wdzięków, tak, że każdego zachwycić mogła, a niktby oprzeć się jej nie mógł, oprócz takiego bałamuta jak Zygmunt, któremu już była spowszedniała. Nie daremnie więc stryj Elżuni lękał się jej podróży do Saksonii, dla niej samej, znając z opowiadań, co się tam na dworze i około dworu działo. Począł pilnie się opierać i odradzać — nadaremnie.

Elżusia oświadczyła, iż po męża pojedzie, dodając, że pewną jest sprowadzenia go nazad do domu.

Stryj Eligi osłupiał, ufał jednak, iż ojciec i matka od tej myśli odciągnąć ją potrafią. Była ona tak nie zwyczajną i w naszych obyczajach nie praktykowaną, iż z razu stryj wierzyć nie chciał, aby naprawdę do tego przyjść miało. Tegoż dnia zamierzał jechać do starych Okóniów, aby się z nimi naradzić dla uspokojenia bardzo rozdrażnionej Elżusi. Już konie stały przy ganku, gdy zobaczywszy je przez okno jejmość zawołała:

— A to dokąd stryj myśli?

— Do Wólki.

— Czekajże chwilkę, tylko klucze i dyspozycyę oddam Florkowej, boć ja z nim pojadę.

— Zatem dobrze — rzekł w duchu Eligi, tam jej się to łacniej z głowy wybije. Przez calutką drogę jednak o niczem nie mówiła Elżunia, tylko o swej podróży, wypytując ile dni trzeba było jechać do Warszawy i jak ztamtąd dostać się do Saksonii. Prawdą a Bogiem stryj Eligi dalej jak do granicy szlązkiej nic nie wiedział, jego świat się tam kończył; jednak chcąc synowicę nastraszyć, jął jej opisywać, że tam i góry i pustynie i rzeki wpław przebywać było potrzeba....

Słuchała z wielką uwagą, a na każdą rzecz miała jedną tylko odpowiedź: Przecie tamtędy ludzie jeżdżą? Stryj temu zaprzeczyć nie mógł, ruszała więc ramionami z uśmiechem. — Tamtędy wszakże licho mojego Zygmunta poniosło; kiedy on się dostał, i ja dobić się muszę!

Stryj Eligi przebąkiwał coś o rozbójnikach w Tarnowskich górach, Elżusia z zimną krwią dodała. — Trzeba dobre pistolety wziąć.

W końcu widząc ten upór niezłomny, już stryj rachował tylko na ostygnienie, — że gdy refleksya przyjdzie, owa odwaga i animusz ustąpić muszą... Tak dojechali do Wólki Okóniowskiej. W domu był stary ojciec, jejmość matka i jedna z sióstr zamężnych, bo już były pod ten czas wszystkie za mąż powydawane. Skoczyła pani Zygmuntowa z wózka, a miała na sobie opończę grubą od wilgoci i buciki węgierskie na nogach — zrzuciła wierzchnią odzież i wbiegła do rodzicielskiego domu, na którego progu zdało się jakby ją nowy gniew i rozpacz opanowały. Ojciec i matka wyszli na jej spotkanie.

— Wiecie, łamiąc ręce zawołała odedrzwi zaraz — wiecie co mnie spotyka?

Ten, łotra kawał, Zygmuś, którego mi jakaś francuzica z teatrum królewskiego zbałamuciła, urwał się wisusisko i poleciał za nią do Drezna...

Matka i ojciec ręce załamali.

— O! miłyż ty Boże, Elżuńka droga, co tu z nim poczynać! Uspokój się...

A widząc wielkie rozgorączkowanie córki matka niespokojna szepnęła drugiej córce — Larendogry! Larendogry!

— A co mi tam Larendogra! ofuknęła Elżuńka stukając nóżką w bucik z podkówkami obutą — ja tego łotra nauczę jak się ma z żoną poczciwą obchodzić! Ja mu nie dam tak spokojnie bujać po świecie samopas... Zobaczymy!

— A cóż? pozwiesz go przed sąd? zawołał ojciec, albo przed konsystorz?

— Co? ja? żeby ludzkie śmiechy wywołać? albo to ja sobie sama rady nie dam? wołała Elżusia — albom to ja dziecko żebym na skargę chodziła?

— Cóż mu zrobisz?

— Co? dokończyła Zygmuntowa z gniewem — ot przybyłam kochanych rodziców pożegnać, prosić ich o błogosławieństwo, a jutro po jutrze stryja Eligiego biorę w rekwizycyę, pistolety za pas i ruszamy po łotra do Drezna, a choćby i na koniec świata. Znajdę go gdzieś przecie — zechce się opamiętać i na klęczkach przeprosić to go z sobą przywiozę, nie — to jak psu w łeb wypalę — niech się niepoczesne plemię na świecie nie mnoży!

Pani Okóniowa krzyknęła wielkim głosem. — A słowo stało się ciałem! Okoń oniemiał... Elżusia podniosłszy głowę, z oczyma zapalonemi gdyby dwie pochodnie, straszną się im aż wydała, tak była rozjątrzoną.

— Na miłość Bożą, płacząc i ściskając ją rzekła matka, upamiętaj się — umityguj — co ci jest, dziecko moje!! To nie kobieca rzecz... ani niewieścia broń...

— Moja matuś kochana, przerwała Zygmuntowa... ja to wiem dobrze iż nam się nie przystało buntować lada za co, lecz gdy takie zgorszenie w domu.... trzeba mieć wolę i postanowienie, a nauczyć rozumu!! Com ja winna że mi się taki waryat dostał? Na niego innego niema środka ino go krótko wziąć i trzymać krótko... Pięknaż to rzecz! na co on mnie wystawił; za lada łotrzycą taką jak jest sam odbiegając odemnie? — a co ludzie pomyślą jakam ja jedna? chyba żem i tej francuzicy nie warta. Otóż ja im pokażę... iż Piętkowa lepsza od Piętki.

Wszystko co tam było podrętwiało, słuchając Elżuni, nikt się przeciwić nie śmiał, boć obrażona była słusznie... Wyglądała jak prawdziwa bogini pogańska; postać, oko, twarz, uśmiech, rączka, nóżka, a owa Duparc, jak ci co ją widzieli opowiadali, prawdziwym byłaby przy niej koczkodonem... tylko się to różowało, bieliło, smarowało, sznurowało, a że od dziecka linoskoki wyłamali ją do wszelakich łamanych sztuk i gębę miała wyparzoną, więc to tak mogło zepsutemu człeku się podobać jak pijanicy po najlepszym tokaju gorzałka.

Dali się Elżuni wygadać i nażalić jako sama chciała — ojciec zawsze sądził że gdy pierwszy ogień spłonie, potem przyjdą łzy, rozmysły, kobieca obawa, niepewność, i skończy się na tem, że Elżunia przy rodzicach posiedzi, a stryjowi Eligiemu dadzą na drogę pieniędzy i po niewiernego wyprawią.

Przez cały ten wieczór wszakże Elżusia ino o drodze mówiła, a gdy jej pierwszy gniew przeszedł, o wyborze w podróż, o zaprzęgu, o tem jak wiele pieniędzy i ileby sług potrzebowała.

Matka szeptała ojcu: — Niechaj sobie gada — to się wygada i wszystko minie.

Poszli spać, nazajutrz rano przy piwie grzanem i kawie wszczęła się rozmowa, myślano, że się zmieni. Gdzie zaś — ta swoje jęła prawić o prędkiej podróży, postanowionej niezmiennie — szło jej już tylko o radę ojcowską jak lepiej było: — jechać skromnie i oszczędnie, czyli się po pańsku ekwipować? bo mogło przyjść do tego, że i na dworze przechować się będzie potrzeba... i najwyżej sięgnąć, choćby do Króla Jego Mości...

Już tedy zobaczyli rodzice oboje, że nie przelewki, jęli odradzać, ani słuchać nie myślała... a co gorsza, tak ich swoją wymową pociągnęła, że matka się rozpłakała, a ojciec przeszedł na jej stronę — nim do stołu podali.

Pieniądze miała w swych rękach Elżusia, ojciec też tysiąc talarów bitych in vim melioracyi wyliczył na wszelki wypadek, przyszło do narady ostatecznej jak się wybierać. Zdania były podzielone, Elżusia chciała brykę prostą dla siebie wziąć i stryja, woźnicę, jednego pacholika i od wypadku konnego też, aby czasem w ciężkich przeprawach przodem drogę mógł wypatrzyć; ojciec radził kolebkę i konnych czterech i pachołków dwu... i pannę respektową... Jej to wszystko ciężyło, byłaby zaprawdę samotrzeć konno ruszyła, gdyby jej dopuszczono, a podróż nie widziała się za długą.

Drogi były podówczas dosyć bezpieczne, wszakci bez pewnego orszaku i dla przyzwoitości i dla obrony nikt się nie wybierał, tem bardziej kobieta. — Uparł się stary Okón, aby kolebkę wzięła i ludzi więcej z sobą. Stryj Eligi, którego nie pytano czy jechać sobie życzy, zaliczony był jako towarzysz niezbędny i mentor w podróży konieczny.

Trzeba zaś wiedzieć, że jak koło domu był pan Eligi nieoszacowanym, tak trochę dalej w świat, trudno mu sobie radę było dać, — mało go bowiem znał. Flegmatyk był, namyślający się długo, niepewien zawsze jak lepiej, frasobliwy nad miarę...

Cały ten dzień jeszcze zabawiła Elżunia u rodziców, a nazajutrz rano konie nakazała aby gotowe były, i stryjowi też zapowiedziała, by zapaśny żupan i kontusz z sobą wziął, bo w domu nie długo popasając ruszyć mieli w drogę. Zawojowała ich tam wszystkich swoją odwagą i animuszem, iż się nikt ani śmiał już przeciwić.

Gdy do pożegnania przyszło, rzuciła się obojgu rodzicom do nóg, by ją na tę wyprawę gorszą niż na wroga pobłogosławili — upłakała się rzewnie i rozczuliła cały dwór, że jak bobry się popłakali, ile ich tam było, potem opończę narzuciwszy na bryczkę, stryja przywołała, co się jeszcze zapłakany guzdrał i — do domu. Jak pierwszym razem jadąc całą drogę była wielomówną, teraz znowu milczała aż do wrót, posępna i zamyślona.

— No — dumał stryj — znać w niej się złamała owa wielka chęć do podróży i jechać się może rozmyśli. — Jechać mu się bardzo a bardzo nie chciało.

A no, przybywszy do siebie, Elżusia, chwili nie tracąc, wzięła się do wyboru w drogę, sama poszła do stajni konie wyznaczyć, uprząż dawać mocną, kolebkę obejrzeć kazała, aby pasy nie puściły... dalej siodła dla ludzi i zapasowy przybór, jaki naówczas wozić za sobą było potrzeba. Okazało się zaś, że nie dosyć kolebki, trzeba było i wóz kryty węgierski pod rzeczy mieć i różnych zapasów wiele, bo po drogach nie wszystkiego człek dostał, lub za zbyt drogie pieniądze. A tak przytomnie dysponowała najmniejszą rzecz, iż się ludzie i stryj wydziwić nie mogli... Już się tedy coraz jawniejszem stawało, iż z nią o tem mówić i odradzać ani było sposobu; trwoga wstąpiła w stryja Eligiego, co to z tego wszystkiego wyniknie? Przygoda była nadzwyczajna, nuż jakie nieszczęścieby ich spotkało, na kobietę nikt by go nie zrzucił tylko na jej opiekuna.

A że kuć musiano koła, bo obręcze się na nich okazały do długiej drogi za słabe i pasy surowcowe też kręcić jejmość dała i szyć na nowo... zostało parę dni czasu. W wielkim sekrecie stryj Eligi pomyślał, czyby też duchownego rada nie była skuteczną. Nie okazując tego po sobie, pieszo poszedł do blizkiego konwentu księży kapucynów, których gwardyan był człowiekiem wielce świątobliwym, a wszyscy go szanowali — i prawie za świętego mieli. Mało się on w światowe rzeczy mięszał, zatopiony będąc w nabożeństwie i rozmyślaniach, ale ilekroć go od nich oderwano, tak namaszczonem i skutecznem słowem przemawiał, tak jasno w sercach widział, iż najlżejsi ludzie a niepoczciwi niedowiarkowie zdumiewali mu się i pokornie poddawali.

Nie chciał stryj Eligi, aby synowica o jego wyprawie się dowiedziała, z fuzyjką więc z domu wyciągnąwszy, u leśnika konia pożyczył, a że ten siodła nie miał, na worku, zamiast strzemion przywiązawszy postronki — chudą ową szkapiną utykającą jeszcze w dodatku, dobił się do miasteczka.

Wstyd mu było do klasztoru tak zajechać, konia więc w gospodzie zostawiwszy, co najprędzej pieszo do furty pobiegł, żeby się do gwardyana dostać. Miał dobrze sobie znajomego ojca kanafarza, którego szczęściem zaraz w korytarzu napotkał.

— Ojcze Feliksie, zawołał w ramię go całując — zmiłuj się, żebym rychło z ojcem gwardyanem mógł pomówić.

— Ale ba! a w chórze?

— Długoż tam tego będzie?

— Pewnie pół godziny... a z chóru go, gdyby się paliło, nikt nie wyciągnie!

Trzeba tedy było cierpliwie czekać, znalazła się na pociechę butelka marcowego piwa... ale gdy O. gwardyan miał wychodzić, na przesmyku stanął Eligi i do celi go poprowadził.

— Ojcze mój, rzekł ledwie drzwi za sobą zamknąwszy — ratuj nas nieszczęśliwych! jak nie wy, to już nikt!

— Co się stało? zapytał gwardyan spokojnie.

— Nieszczęście jedno a raczej srogie głupstwo, za którem drugie gorsze jeszcze może nastąpi, jeśli wy nas nie wesprzecie, począł Eligi. — Szaławiła ten nieszczęsny Piętka, za którego wydaliśmy synowicę, zbiegł nam z domu za jakąś łotrzycą do Saksonii. A noby wrócił pewnie sam... guza tam jakiego oberwawszy. Cóż się dzieje? Elżunia żona jego, kobieta też zapamiętała jak i on, chce koniecznie za nim gonić, aby go do domu bodaj na smyczy przyprowadzić — ani ja, ani rodzice, wystawiając jej onej podróży niebezpieczeństwa, nie mogliśmy od tego odprowadzić... Gdybyście wy ojcze chcieli...

O, gwardyan ręce obie podniósł ku niebu.

— Moje dziecko! zawołał — a cóż tam głos mój u niej ważyć będzie?

— Jakże nie? rzekł Eligi — ona was szanuje i słucha... Przyjedźcie ze mszą ś-tą jutro jakbyście o niczem nie wiedzieli... przyzna się wam zaraz, może ją od tego szalonego zamysłu odwieść potraficie?

Gwardyan głową potrząsł. — Ze mszą ś-tą przyjadę, rzekł — czemuż nie? słowa nie poskąpię, ale ja wam za skutek nie ręczę... Kobieta z męzkiem postanowieniem i wolą wielką...

— Zacna, poczciwa, dobra — ale — rzekł ze stłumionem westchnieniem stryj Eligi, któremu się bardzo jechać nie chciało — ale Herod-Baba!!

Gwardyan się uśmiechnął: — No, rzekł, uspokójcie się — uspokójcie, co Bóg da to da... ja do was jutro ze mszą ś-tą przyjadę... a powiem jej co mi Duch święty natchnie.

Z tą obietnicą stryj do gospody wróciwszy, konika kulawego dosiadł, dostał się do chaty leśnika, a ztamtąd wieczorem, zająca po drodze ubiwszy, do dworu cichaczem wrócił.

Jeszcze było z rosy nie obeschło rannej, gdy wóz O. gwardyana zatoczył się przed ganek. Elżunia wybiegła uradowana, całowała go po rękach.

— Otoś mi, ojcze kochany, w porę przybył, jakby cię Opatrzność zesłała! — zawołała — pobłogosławicie mię na drogę...

— Gdzież? dokąd asindźka ruszać myślisz?

Elżuni łzy się z oczu puściły.

— Ojcze mój dobry, mam srogi ból w sercu, małżonek mnie opuścił dla jakiegoś niepoczciwego stworzenia... muszę niewiernego z przepaści tej wyrwać i ocalić!! Jadę go szukać...

Weszli rozmawiając do pokojów; gwardyan usiadł.

— Ależ, moje dziecię, rzekł: zreflektuj się, czy to kobieca rzecz, a zwłaszcza młodej jak asindźka w świat gnać, narażać się na przygody, na niebezpieczeństwa, by obałamuconego człowieka chcieć nawrócić? Mnieby się widziało stosowniejszem, abyś z krewnych kogo, człeka statecznego posłała...

Potrząsła głową pani Zygmuntowa na to.

— Nie, mój ojcze — nie — nie mam ja nikogo, i nikt mi tak nie posłuży jak ja sobie sama! A no, przy bożej pomocy, co mi się ma stać? albo to ja dla uciechy jadę nie z obowiązku? Opatrzność będzie czuwała nademną...

Gwardyan popatrzał na nią zdziwiony, taka odwaga wielka malowała się w jej twarzy i animusz prawie nie kobiecy; słów mu zabrakło.

— Piękna ta twoja ufność w Opatrzność, odezwał się po namyśle — lecz trzeba się każdemu swemi siłami mierzyć — a nad to co barki dźwigną nie brać. Niesłychaną rzecz przesiębierzesz asindźka, zaprawdę niesłychaną.

— Boć i niesłychany wypadek mnie do tego zmusza — odezwała się Elżusia. — Gdzież to u nas dawniej kto słyszał, ażeby człowiek żonaty na taką jawną rozpustę się puszczał? Teraz gdy z góry przykłady płyną, a widzą ludzie co się dzieje na wysokościach — czemu im nie ma być wolno? mówią sobie, — my im powinniśmy pokazać, że jeśli Niemkom to wszystko jedno — nam nie. Tamte też pono nie lepsze od panów mężów; my domowej cnoty i czystości domowego ogniska stróżami jesteśmy... powinniśmy wedle sił bronić je od skazy! Albo to nie obowiązek, tego, któremuśmy na wierność przysięgały, od zguby ratować?

Gwardyan aż się rozpłakał mowę tę słysząc, i wstawszy zawołał żywo:

— Ego te benedico! in domine... To mi niewiasta! to mi mężna! to mi kobieta! Co ja ci mówić mam!... Niech Bóg błogosławi! Czyń jakeś natchniona..

Tedy co miał ją O. gwardyan nawrócić, stało się, że ona księdza na swoją wiarę przeciągnęła, a stryj Eligi, który pode drzwiami słuchał, poszedł jak zmyty... Przy mszy świętej udzielił sam kapłan pobożny zwykłej dla podróżujących benedykcyi, której cały dwór jejmości był przytomny. Potem nie było już co myśleć, aby się pani Zygmuntowa od zamiaru swojego komukolwiek odwieść dała, i poczęły się nie żartem przygotowania do drogi.

Łzy otarłszy Elżusia, podpasana, w lekkim kubraczku, wydawała, spisywała, liczyła, chodziła, krzątała się, bo nie tylko wybór był na jej głowie, ale i dom, który podczas niebytności musiała zostawić bezpańskim. Wiadomo jak to z tego łacno ludzie korzystać umieją. Pora była letnia, żniwa za pasem, któż wie czy do siejby podróż trwać nie miała, albo się i dłużej przeciągnąć?... Włodarza mieli Piętkowie statecznego człowieka; ale czyby sobie sam radę dał, trudno było przewidzieć! Jejmość też to zmiarkowała... Nużby przyszedł kwaterunek, stacye, rekwizycye dla wojsk cudzoziemskich lub inne jakie nieobrachowane wypadki... I na to obmyśliła radę.

O miedzę od wioski mieszkał stary kawaler, niegdy wojskowy, człek zacny, pracowity, który bywając u Piętków Elżusię prawie jak dziecko własne ukochał i nigdy zdrowia jej inaczej nie wypił jak na klęczkach. Zwykł był zawsze mawiać gdy o niej wspomniano:

— To hic mulier! to mi rycerska żona! to kobieta! to prawdziwa kość z kości naszych... bo to mosanie, i urodziwa jak łania, i śmiała jak żołnierz, i cnotliwa i rozumna.., i kochać umie, i, prawdą w oczy chlusnąć jak ukropem. Wielbicielem był stary Mioduszewski naszej Elżuni, że się z niego wyśmiewali czasem, ale on na to bynajmniej nie zważał.

Namyśliwszy się posłała Piętkowa po Mioduszewskiego, a ten sam konia okulbaczywszy dla pośpiechu, w pół godziny się stawił. Że wieść przez pana Eligiego o tej wyprawie po całem gruchnęła sąsiedztwie, już coś o tem i stary zasłyszał. Zastał jejmość w ganku, gdy ludziom coś dysponowała... a miał przysłowie: „niech mnie wezmą.” Tylko nigdy nie dopowiadał kto go miał brać. Zobaczywszy Elżusię, ręce złożył:

— Niech mnie wezmą, królowo ty moja! czyż to prawda, że wy w świat jedziecie? zawołał.

— Muszę, rzekła Elżusia, nie z ochoty to czynie, ale z konieczności. Zygmunta licho w świat poniosło ratować go trzeba.

— Królowo moja — ale możeż to być! do Saksonii?

— Choćby i do Hiszpanii! odparła... muszę mu pokazać, że z siebie żartować kobieta nie da... Gdy jegomość tu powróci, co dalej będzie — pogadamy.

— Niech mnie wezmą! królowo moja... a to Judyta jesteś druga — dosyć niezgrabnie odezwał się Mioduszewski.

— Głowy mu nie utnę, rozśmiała się Elżusia, ale mu ją zmyję jak warta... Ale mój dobry rotmistrzu, nie o to tu idzie; posłałam cię prosić, jako dobrego przyjaciela — rachuję na pomoc twoją...

Wyciągnęła mu rączkę, a stary przyklęknąwszy ją ucałował. — Co rozkażesz! królowo moja, dla ciebie w ogień i wodę. Niech mnie wezmą!

— Ja jadę — odezwała się Elżunia — wioska i gospodarstwo na łasce bozkiej zostają. Ludzie poczciwi ani zbyt się troszczę, ale co nieprzewidzianego może przyjść, rady sobie nie dadzą. Mój rotmistrzu, jakeś przyjaciel, weź nad wioską opiekę.

— Niech mnie wezmą, królowo moja — jam ci gotów nietylko za ekonoma służyć, ale gdybyś mi z wołem wprządz się kazała, to ci będę orał, królowo moja! krzyknął Mioduszewski. Nie ma o czem i mówić... Jakem twoją anielską rączkę pocałował, nagrodzony jestem więcej niżem wart... Niech mnie wezmą...

Więc zaraz konia do kółka przywiązawszy, zaczął się stary krzątać około dworu, aby dokładną powziąć informacyę co ma czynić, komu wierzyć i jak sobie postępować. Za żadne w świecie pieniądze nie byłaby takiego rządcy i plenipotenta dostała, jakiego sobie jednym kupiła uśmiechem. Mioduszewski cały dzień po wszystkich kątach chodził, tropił, oglądał, pytał, aby potem żadnej nie miał wątpliwości. Naostatek dzień ów wielki wyjazdu, ciągle odraczany, zbliżył się — wszystko gotowe było, kolebka, pasy, koła, siodła, konie, stryj Eligi z węzełkami swojemi. Zjechali insperate, rodzice oboje, przybył Mioduszewski, ludzi co było na folwarku zbiegło się, patrzeć na wyjazd ten pani swojej.... Elżusi na łzy się trochę zbierało, a no ich nie puściła, kręciła się do ostatka żwawo. Nie zapomniała o krócicach nabitych, żeby je pod ręką mieć, ani o prochu i kulach do pistoletów Eligiego i jezdnych. Kolebka i wóz stały w pogotowiu, konie pokulbaczone, tłomoki poprzysznurowywane; odprawiło się nabożeństwo, pożegnała prędko wszystkich, nie dając się nikomu zbytnie rozczulać i rozmazywać, skoczyła w kolebkę kłaniając ojcu i matce i w chwili gdy ojciec karawanę żegnał i błogosławił, koniom ruszać kazała.

 

________________________________________

 

Na drugim noclegu przed Warszawą zastali gospodę, do której pod wieczór dążyli na pewno, tak napchaną końmi i ludźmi, że już się do niej wcisnąć nie było sposobu. Słońce zaszło było właśnie i mrok w lesie padał gęsty. Stryj Eligi, który wysiadł z kolebki, żeby nocleg opatrzyć, powrócił z twarzą przeciągniętą i wąsami opuszczonemi.

— Co tu robić moja dobrodziejko — rzekł: ani sposobu się do karczmy docisnąć, tyle ludzi i koni, różnego tałałajstwa, zbieranej drużyny, iż nocować ani myśleć. Panów i chłopów sienie pełne, a w karczmie jak we młynie, kto pierwszy zajedzie ten pan.... trudno wyganiać. Tymczasem noc nadciąga, koniska łby pospuszczały zmęczone.

— A! ozwała się Elżusia: juści kobiecie ktokolwiek izdebki ustąpi — a konie i jezdni choćby się obozem położyli — niech no stryjaszek lepiej poprobuje.

Poszedł pan Eligi po głowie się skrobiąc. Za Zygmusia, kiedy doma ucztował, gości w nim bywało mnóstwo, trafili się i z różnych stron przejezdni, mieli tedy znajomości co niemiara po świecie całym. Ledwie stryj od kolebki odpadł, gdy dorodny mężczyzna, po podróżnemu a raczej po domowemu ubrany przystąpił do niego.

— Wszakci Okóń, jeśli mnie oczy nie mylą?

— Ten sam, Eligi, do usług — a kogoż mam honor?....

— Jakżeś mnie nie poznał, Trzaska!! pamiętasz to, jakeśmy u Zygmusia pili razem z kulawki?

— A! jakże, Trzaska! pomnę.

— Cóż wy tu robicie pośród gościńca?

— W biedzie jestem, synowica, właśnie oto Zygmuntowa, jedzie ze mną, a tu nie ma gdzie przenocować.

— Jakto nie ma gdzie? krzyknął Trzaska, strzeliłbym do was, żebyście do dworu nie zajechali — o staje. Toć to karczma moja, a dwór za lasem tuż. Nawracaj! zawołał na woźnicę — ja na koń siadam i prowadzę.

— Czekaj! stój! zatrzymując go zawołał stryj Eligi — Bóg raczy wiedzieć czy się moja synowica zgodzi, a juści do niej nie strzelicie!

— Jak się nie ma zgodzić? ofuknął Trzaska, dla czego? a kiedyż to kto dobrem sercem ofiarowaną gościnę odrzucił?

I postąpił, zdjąwszy węgierską czapeczkę z głowy, do kolebki.

— Miłościwa pani, rzekł — przypominam się jej, Trzaska jestem z Czerwonej Kamienicy, bywałem w domy waszym, dom mój o staje. W gospodzie miejsca nie ma, ale dwór na usługi wasze. Stara matka i ja, oboje was przyjmiemy sercem całem.

Elżusia się skłoniła tylko.

— Nawracaj! za mną! zawołał Trzaska dosiadłszy konia. Stryj do kolebki się dostał, nie było co już próżnych czynić refleksyj, nie mieli też nic do wyboru; pojechali do Trzasków.

Po za lasem mroku się trochę ujęło, widać było nieopodal wioskę znaczną i dwór, który niedaremnie zwał się Czerwoną Kamienicą. Niewiadomo który z Trzasków upodobawszy znać w Prusiech czerwone mury z toruńskiej cegły, sprowadził był do siebie majstrów i dla fantazyi pańskiej, wystawił sobie dwór niby malborskiego zamku kawał. Niewielkie to było, a wyglądało dziwnie i nie brzydko. Ludzie nie nawykli do takich budowli, brali to zdala za kościół, a pospólstwo dwór, potem i wieś od niego poczęło zwać Czerwoną Kamienicą. Było więc gdzie gościa pomieścić, bo budynek był obszerny, a w nim tylko jeden Seweryn Trzaska i stara matka jego.

Trzaska miał lat pod czterdzieści, a jeszcze się był nie ożenił, jakoś się ociągał i obawiał tego złotego jarzma. Człek był wesół, ochoczy, gorączka, sejmikowicz zawołany, na obywatelskie posługi gotów, myśliwy, tancerz sławny, dobry towarzysz, ale trochę próżniak mimo zajęć tylu. Matka gospodarzyła, on się najczęściej od komina do komina włóczył, trudno go było do domu napędzić. Pragnęła stolnikowa bardzo ożenić go, aby się trochę ustatkował — ale się wykręcał bardzo zręcznie, powtarzając zawsze: — Stolnikowo dobrodziejko, będzie na to czas! będzie czas!

Dowodził, że dziadowie nie żenili się przed pięćdziesięciu... i dobrze im z tem było — nie mówił czy też i żony rade być miały takim mężom.

Gdy na drogę do dworu wjechali, Trzaska konia spiął i jak strzała przodem świsnął, aby powóz ciężki i zwolna się toczący wyprzedzić, a matce dać znać. Tak się uwinął dobrze, iż stolnikowa narzuciwszy czarny kwefik, była już u ganku, gdy Elżusia z kolebki wyskoczyła.

— Darujesz mi pani, że jej tu niespodzianie spadam, odezwała się Piętkowa — ale to wina nie moja po części, raczej łaskawego jej syna, który nas tu gwałtem prawie zagarnął.

— Moja mościa dobrodziejko! odpowiedziała staruszka — to mu się bardzo chwali — bo obowiązku dopełnił.

Weszli tedy do dworu na podziw pięknie wewnątrz i pańsko urządzonego. Znać było dostatek wszędzie i porządek wielki. Rozmowa z razu toczyła się obojętna, wreszcie nie widząc męża przy jejmości, nie domyślając się nic, poczęto dopytywać o cel podróży i o Zygmusia, którego Trzaska znał.

Odpowiedziała Elżusia ni to ni owo, półgębkiem, Eligi też jeszcze się niezgrabniej starał wykręcić. Musiało to uderzyć pana Seweryna, że coś w tem jest, iż tak mu niewyraźnie bąkają, począł sobie przypominać coś... i stryja Eligiego zaparł do kąta.

— Przebaczysz mi pan, rzekł, niedyskretne może pytanie... Coś mi po głowie chodzi, a nie dobrze sobie przypominam, czy nie jestem w błędzie? Byłem niedawno w Warszawie, tam o Piętce... bodaj czy nie o mężu jejmości coś gadano... gadano... a no — dalipan nie wiem czy o tym samym, jakoby do... Saksonii pojechał.

Spojrzał stryjowi w oczy, ten się zmieszał mocno.

— A no, może być, może być — odparł cicho — bo go w domu nie ma.

— I nic o nim nie wiecie?

Tak zagadnięty stryj już nie wiedząc jak się wywinąć, ścisnął potajemnie dłoń Trzaski i szepnął: — Chodźmy gdzie dalej na bok, powiem wszystko...

Gdy do bocznej komnaty weszli, Trzaska się odezwał sam:

— Nie potrzebujesz mi pan mówić, bo ja teraz się opamiętywam iż wszystko wiem pono. Zygmuś żonę na wsi porzuciwszy, za Diuparką tą do Drezna poleciał... niepoczciwy! Jeśli myślicie, że go w Warszawie przydybacie to się mylicie srodze. Żal mi biednej kobiety, którą taki zawód czeka. Czy nie lepiejby na to coś wcześnie radzić?

— Nie ma co już radzić, ponuro ozwał się stryj bo ona wszyściuteńko wie.

— Co? że mąż za francuzką drapnął?

— A no wie.

— I cóż myśli?...

Stryj tak zagadnięty nie miał co taić, a oprócz tego człek był co całe życie języka za zębami trzymać nie umiał.

— Co myśli — mruknął — waćpan jej nie znasz to kobieta jakich na świecie nie ma. Ona wybrała się w pogoń za mężem, i myśli go za szyję do domu przyciągnąć.

— Co pan mówisz! zawołał Trzaska — pojedzie za nim do Drezna?

— Powiada, choćby na koniec świata!

— Cóż to tak, z czułości? spytał Trzaska.

— Oj nie! kochałać go ona, ale teraz się gniewa — dodał Eligi — dalipan bym nie chciał być na jego miejscu.

Trzaska rękami uderzył.

— Ot to mi kobieta! zawołał, a to jej czołem bić! Gdybym taką heroinę drugą znalazł, to bym się ożenił.

— Poczekaj asindziej, markotno zamruczał stryjaszek — ona mu obiecuje w łeb wypalić, jeśli jej nie przebłaga, możesz asindziej jeszcze o sukcesyę się po nim upomnieć. Parę krucic z sobą ma i nigdy ich nie rzuca.

Co raz bardziej zdumiony, Trzaska też w coraz większy ferwor i uwielbienie wpadał dla heroiny, jak ją nazywał.

— Nie ma co mówić, zakończył — jeśli mu nawet w łeb wypali temu niegodjaszowi — zasłużył. Taką kobietę Pan Bóg mu dał i nieumiał jej ocenić!

Przeszedł się po izbie parę razy namyślając..

— Jako ono jest to jest, rzekł Eligiego biorąc za pętlicę od podróżnego kontusza, ani ona ani wy sobie w tej podróży rady nie dacie.

— Ja jej to mówiłem sto razy.

— A ona co?

— Ona się śmieje z niebezpieczeństw i z wszelkich trudności.

Wyszli do pierwszej izby gdzie kobiety między sobą szeptały, bo właśnie stolnikowa rozpytywała Elżusię, a ta jej też nie zataiła celu swojej podróży. Staruszka ręce łamała reflektując — Piętkowa się uśmiechała.

— Stolnikowo dobrodziejko, mówiła, my kobiety dla tego tylko słabe jesteśmy, że nas mieć chcą słabemi, a w potrzebie energia się znajdzie i u nas. Nie, ja się nie trwożę.

Dano tym czasem wieczerzę, do której że wedle obyczaju osób dworskich, respektowych, gracyalistów, rezydentów dużo zasiadło, mówić o niczem poufalszem nie było sposobu.

Rozpowiadano de publicis, co z Warszawy słychać było i z Drezna. Chwila to była właśnie, w której się na małżeństwo najstarszego syna królewskiego z arcyksiężniczką Maryą Józefą zanosiło; rozpowiadano więc wiele o projektowanych wesela tego wspaniałościach — na które zapewne wielka do stolicy Saksonii napłynąć miała mnogość cudzoziemców, chciwych oglądania uczt, jakich nigdzie w Europie oprócz Paryża i Drezna, naówczas widzieć nie było można. Wiadomość ta zasmuciła nieco Elżusię, zapowiadając jej wiele w podróży i stolicy trudności, tego jednak poznać po sobie nie dała. Trzaska przez cały czas wieczerzy w pięknego swego gościa oczy miał wlepione, nie mogąc ich od niej oderwać, a powtarzając w duszy iż Piętka wart był solennej chłosty za niedarowaną rozpustę swoją. Acz z podróży i nie przystrojona, błyszczała pani Zygmuntowa takim wdziękiem, iż starzy i młodzi z uwielbieniem na nią poglądali. Śmiała postawa, ruchy i pogodne wejrzenie, coś jej królewskiego nadawały.

— Byłem jeśli nie przyjacielem, to życzliwym Zygmuntowi Piętce dobrym znajomym, ale gdyby mu teraz pięćdziesiąt na kobiercu wyliczyć przyszło, ręki bym nie pożałował — dodał w duchu Trzaska — aż mi żal kobieciny, bo z tym starym safandułą jadąc, biedy tylko napyta po drodze, a jej by człeka trzeba, coby pyły przed nią zmiatając, do celu poprowadził... Jest tego warta!

Westchnął pan Seweryn, bo mu heroina głowę od razu zawróciła, nigdy jej jeszcze tak majestatycznie piękną nie widział.

— Klnę się wam, słowem szlacheckiem — gdyby nie to, że nie wypada, siadłbym na koń z wami, tego trutnia ścigać! szepnął po wieczerzy stryjowi.

— Nie wypada! nie wypada! odparł Eligi z takiemże westchnieniem, a może i żalem, iż go w pomoc wziąć nie mógł. Trzaska potem przysiadł się do pani Zygmuntowej, i w miłej rozmowie z nią i z matką cały wieczór przepędził. Oczewiście mowy tam nie było o niczem, tylko w ogóle o drodze, o powietrzu, o ludziach — ale Elżusia miała ten dar, że z najmniejszej rzeczy wyciągnęła coś zajmującego i rozmowę prowadziła jak dobry gracz partyę maryaszową. Gdy przyszło żegnać się wieczorem, bo jejmość do dnia jechać chciała, Trzaska z westchnieniem rączkę jej ucałowawszy, stryja zabrał jeszcze do siebie na lampkę miodu do poduszki.

— Ej! mosanie, rzekł mu podochocony, co to te szczęście ludzkie, prawda co starzy mówili, że jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą — otóż tak w życiu, — bałamut taki, wiercipięta jak Zygmunt, dostanie żonę jakiej ze świecą szukać drugiej i nie znaleźć, a poczciwemu człowiekowi coby ją szanować umiał, los da może koczkodona.

— No, powiem ja asindziejowi, dodał stryj cicho, sącząc powoli lampeczkę swoją — wszak ci to rodzona synowica moja i kocham ją mocno, ale mimo jej wielkiej piękności i rozumu, może bym żyć się obawiał z jejmością.

— A to czemu?

— Ba! wprawdzieć Zygmunt sam temu winien, że do tego ją doprowadził, a no gdy się spotkają niewiadomo co z nim będzie... Ona sama powiada, że mu gotowa w łeb wypalić — i — krucice z sobą nosi!

Trzaska się z siedzenia porwał z okrzykiem.

— Otoż to mi kobieta! zawołał, to charakter! A już, powiem wam, z takiej rączki i zginąć miło... I mówisz asindziej, że gotowa to uczynić?

— Grosza bym za to niedał! potwierdził stryj.

Drugi to już raz słysząc z ust pana Eligiego, zamyślił się Trzaska.

— Dalipan, to lubię — dodał — to lubię — to przecie jest kobieta co z siebie żartować nie da... Aż mnie piecze, żeby tę historyą z blizka widzieć, panie Eligi — hę! jabym z wami pojechał?

— Przecież asindziej sam widzisz, że to nie może być — odparł stryj, o tem i mowy nie ma.

— Myślisz asindziej?

— A pewnie... Jeszczeby z tego gadanie wynikło, toby jej sprawę popsuło.

— To prawda, odparł zamyślony Trzaska. Jechać z wami nie ma sposobu — jednakże gdybym ja też miał interes do Drezna i tym samym gościńcem musiał tam dążyć, nikt mi tego zabronić nie może.

Pan Eligi śmiać się począł. — Daj jegomość pokój, rzekł, ona w takim humorze, że jej by się to nie podobało, a herod-baba bez krucic nie stąpi.

Pośmieli się tedy i na tem miód i rozmowę skończyli. Nazajutrz skoro świt, kolebka pani Zygmuntowej ze stryjem Eligim i całym dworem w dalszą ruszyła drogę. Trzaska stał w ganku i patrzał długo za nią, zdając się coś rachować... O południu poszedł do matki.

— Muszę, jejmościuniu dobrodziejko, do Warszawy jechać. Referendarz mnie umyślnym wzywa i pisze abym rączki pani Stolnikowej ucałował, a na dłuższy pobyt się wybrał, bo tam coś około naszej sprawy zakrzątnąć się mają.

Niesprzeciwiała się matka wcale, wybór w drogę był krótki, i pan Trzaska, przed wieczorem już był na gościńcu, a konie miał rącze i woźnicy kazał by ich nie żałował.

Nigdy, bywało siedząc doma Piętka bez mnogiego dworu przy sobie obejść się nie mógł. Choć fortuna szlachecka nie bardzo starczyła na to, młodzieży kilku miewał przy sobie, aby mieć z kim pobaraszkować, w warcaby zagrać, na polowanie ruszyć i do celu o lepszą strzelać. Mieniało się to u niego, bo na jurgielt i barwę brać nie mógł, tylko zwykle czasowy dawał przytułek takim, którzy sobie dworskiej służby szukali. Ale że dostatek był, kuchnia zawiesista i Zygmunt wesoły towarzysz, nigdy tam na nich nie zbywało. A trafiali się różni, czasem pokorne chłopaki choć ich do rany przyłożyć, więcej trutniów, próżniaków i burdy, z którą długo żyć trudno. Pan Zygmunt to potem bez ceremonii wymiatał, — lecz gdy jednego się pozbył, trzech na jego miejsce przystawało. Było już takie zaprowadzenie na dworze iż szli jak w dym... do Piętki. Gdy się który tylko nie miał gdzie podziać — słano go do Zygmusia.

Jejmość wprawdzie tego dworu darmozjadów nie lubiła, ale jemu pochlebiało, że zawsze z kalwakatą dworno się mógł przedstawiać. Ostatniemi czasy przybłąkał się był tak niejaki Julek Dziemba, chłopak niczego, a trudno go było poznać rzeczywiście kim był, bo milczał wiele, pokorną miał postać — tylko wedle przysłowia, cicha woda brzegi rwie — jejmość nań koso patrzała — za to Zygmuntowi tak się jakoś przypodobać umiał, że ten prawie się bez niego obejść nie mógł. Dziemba mu towarzyszył wszędzie, z listami jeździł, do wszelkiej hulanki posługiwał, szeptali z sobą nieustannie, podarki brał, nawet mu konia z rzędem za coś ofiarował pan Zygmunt. Dla jejmości też usłużnym był, nie można powiedzieć i przypodobać się starał, ale mu się to nie udawało, ta się od niego odwracała nie chcąc go znać. Czuła w nim zausznika i pochlebcę, jak powiadała. A im ona bardziej się nań krzywiła, tem u Zygmunta więcej w łaski rosnął.

Dziemba ten, młody jeszcze, chłop jak dąb, silny, zręczny, na twarzy blady, oczu biegających i niepewnych, jakby do dworu przyrósł; inni się mieniali, ten siedział... Parę razy brał go z sobą i w drogi pan Zygmunt, myślała jejmość, że go gdzie podzieje — ale nie.

Gdy się to nieszczęście stało, że Zygmuś za francuzicą drapnął, Dziemba we dworze był i w nim został. Elżunia ani nań spojrzała. Chodził do stołu, miejsce mu dawano, chleba nie odmawiano, lecz dobrego słowa nigdy. Cały ów gniew jejmości, odgróżki jej, wybór w drogę, wszystko się to w oczach jego odbyło — patrzał się nic nie mówiąc. Gdy inni na Zygmunta pioruny ciskali, on ani mruknął — spuszczał oczy i ręce zwinąwszy palcami kręcił. Chodził, narzucając się do jakiej służby, na posyłkę, ale jejmość go użyć do niczego nie chciała. Inni też we dworze co mu łaski pańskiej zazdrościli, nie bardzo się doń zbliżali... koniowi obroku uszczuplać zaczęto, chłopcu coraz było ciaśniej, dosyć, że gdy surowcowe pasy do jejmościnej kolebki kręcono, jednego ranka Julka Dziemby nie stało. Dopatrzono się koło południa, że odrobinę rzeczy, które miał, w troki wziął, nawet bieliznę nieupraną od praczki ściągnął, konia sobie osiodłał i ruszył w świat. W izbie, którą zajmował, ino siano na tapczanie zostało i kupka śmiecia w kątku... a na ścianie wielkiemi literami napisał kredą: Valete!

Gdy Elżusi o tem powiedziano, pokiwała tylko głową, uśmiechnęła się i rzekła: — Z Panem Bogiem — i — krzyżyk na drogę. Nikt nie wątpił, że poznawszy, iż tu nie ma co dłużej popasać, jak nie pyszny pan wyniósł się cichaczem. Nie domyślał się wszakże nikt tego, iż Dziemba, który wszystko słyszał i wiedział co jejmość mówiła i z czem się odgrażała — postanowił za panem Zygmuntem gonić, choćby na kraj świata, aby go o niebezpieczeństwie ostrzedz — a może mu wstydu oszczędzić.

Nic to nie było dziwnego wówczas, że się młody ubogi szlachcic na szkapie wlókł choćby i najdalej; podróżowali tak ludzie przez ciekawość po całym świecie, choć się też trafiało, że czasem zajechali niekoniecznie tam gdzie chcieli. Dziemba choć młody jeszcze, ale od lat pono ośmiu różne kąty wycierał, naturę miał taką, że nie bardzo mógł na jednem miejscu usiedzieć. Milcząco, powoli umiał sobie wszędy radę dać, bo wytrwały był na podziw i lada czem się nie zraził. Na konia, którego od Zygmunta dostał, mógł śmiało rachować, iż go w szachu nie zostawi: gniadosz był grubo płaski, biegun nie ciekawy, a na podziw wytrzymały i nieznużony. Zdawał się iść sobie zwolna, krok miał jednak spory jakiś i choćby się najtężej zmęczył, nigdy go spotniałego niewidziałeś.

Dziemba siadłszy nań ruszył naprzód do Warszawy; tu on już różne znajomości miał, wiedział gdzie pytać i języka łatwo dostał. Powiedziano mu bez ogródki iż za francuzicą do Drezna Zygmuś ruszył, bo od przyjaciół informacyi zasięgał gdzie ma stanąć i rekomendowali mu gospodę pod „polskim trębaczem” na placyku, gdzie wówczas wielu zajeżdżało. Którędy się udał łatwo było odgadnąć, bo inaczej wówczas nie jechał prawie nikt jak na Wrocław. Pokierował się więc i on tą samą drogą, dwa razy popasając, nocy i rana zachwytując, a konia nie nadużywając. Że się tam saskie wojska kręciły, a i z pruskim oddziałem spotkać się z biedy było można, torbę sobie skórzaną powiesił, i mówił, że z listami był posłany do wojewody którego skomponował od hetmana tej samej nominacyi. Nic mu się nie trafiło w drodze i tak szczęśliwie, poprzedzając o dobrych kilka dni jejmość, dobił się do stolicy, kędy jak w wodę wpadł.

Że go wszakże widywano we dworze u Piętków, gdy Elżusia przybyła do Warszawy, a tu stanęła wysławszy stryja Eligiego na zwiady, przyplątał się zaraz do niej żydek faktor znajomy i na pierwszym wstępie powiedział, iż jadącego, pewnie od jaśnie pani, dworzanina Dziembę z listami do jaśnie pana, widział i gadał z nim, a zapewniał że już niechybnie nawet na miejscu stanąć musiał.

Nowina ta nie mile bardzo w sercu Elżusi zabrzmiała, zarumieniła się, usłyszawszy ją, przed żydem jednak wydawać nie chcąc, poczęła go o Dziembę rozpytywać.

Żyd myślał, że chwaląc go i rozwodząc się nad nim największą jej uczyni przyjemność — począł tedy swego mniemanego posła pod niebiosa wynosić.

— Był tu, ja jego sam widziałem, gadałem z nim, wołał prędko zachłystając się aż od pośpiechu — co to za sługę jaśnie państwo mają. Jak on tu rozpytywał, jak on drogę zwiedzał naprzód, jak on koło konia chodził!!

Plótł tak żyd ledwie się go pozbyć nareszcie mogła Elżusia... Wielce jej ta wiadomość była nie na rękę. Łatwo się mogła domyśleć, że Dziemba pospieszywszy wygada przed jegomością wszystko, ostrzeże go i całą tę pogoń może nadaremną uczynić.

Zawahała się jak dalej postąpić, aliści i stryj nadszedł wiodąc z sobą drugiego takiego starego jegomości jak był sam, z opuszczonemi wąsami... Był to pan starosta Liwski, niejaki Brzeziński, dawny Okóniów przyjaciel. Ucałowawszy naprzód rączki Elżusi, zasapany drogą, wykaszlał się nim mówić począł. — Moja mościa dobrodziejko, a to mi szanowny pan Eligi powiada, że asindźka za tym wietrznikiem gonisz! Po co się to zdało szukać wiatru w polu. Wróci on i sam... Jam na to patrzał niemal jak ich tu dwóch, a bodaj trzech w te sidła wzięto. Przywieźli te nieszczęsne skocznice razem z teatrum królewskiem... a szło wszystko na operę dobijając się dostania u dworu biletów, jakby na odpust lub nabożeństwo! Wszakże mi tam druga taka szatanica jak owa Duparc, niejaka Fanfan, mościa dobrodziejko, tak samo syna uwikłała, że za nią mi się wyrwał do Saksonii!

— A widziałżeś pan starosta tę Duparc? zapytała Elżusia.

— Dwa razy, mościa dobrodziejko, dwa razy w balecie, jakiejś księżniczki Aulidy. Skakały te małpy i wyrabiały nogami łamańce, że sobie człek oczy musiał zakrywać, a co która bezeceństwo popełniła, to klaskano i cieszono się jakby cudu dokazała. Prawda że tam one i w powietrzu się nosiły i klękały i kręgowały... na podziw, ale — z piekła rodem mościa dobrodziejko — ten bezwstyd, jakiego u nas od początku świata nie bywało...

— Cóż one! piękne tak? zapytała niecierpliwie Elżusia.

— Nie bardzom się im przypatrywał, mościa dobrodziejko aby na sumienie tego wszeteczeństwa nie brać — a no — rzekł starosta — nie wydało mi się to nic osobliwszego.... tylko pomalowane jak jajka wielkanocne.

— A ta Duparc? spytała Elżusia.

— Na teatrum wydaje się i trzpiocze jak młode kurczątko, mościa dobrodziejko — mówił starosta — a ci co metryki znają, zaręczają, że do czterdziestówki jej nie daleko... Wszystko to występuje przy świecach, bo po bożym dniu tynki by te na twarzach powyłaziły.

Westchnął starosta.

— Syna mi ta Fanfan powlokła, mościa dobrodziejko, jak asińdźce Duparc zabrała męża, choć mojemu Jurkowi rychlej się to przebacza, boć nie żonaty, a Zygmuntowi niedarowana rzecz, kto na asindźkę spojrzy. Ale one mają swe sztuki, w winie im napoju jakiegoś zadają szatanice, że i najrozumniejszy głowę straci.

Załamał ręce starosta.

— Tę pociechę mam, dodał, że Jurek pieniędzy dużo nie wziął, a gdy tych się przebierze, wracać musi, bo tam bez grosza popasać długo nie dadzą. I jejmościn też jeśli worka nabitego nie powiózł, wkrótce się napowrót zjawi jak turecki święty...

Elżusia nachmurzona nie mówiła nic — po chwili jeszcze raz zapytała starostę.

— Opisz że mi asindziej, jak ona wygląda?

— Duparc? mościa dobrodziejko — a no! to przecie światu wiadomo, że król J-mość, była chwila, bardzo wielkie miał w niej upodobanie. Niczego! Oczy czarne wielkie, brwi takież, nie wielka a no giętka i wyłamana... dalej... już powiedzieć nie potrafię... Twarz nie nasza, znać cudzoziemkę, niby włoszkę, niby cygankę...

Elżusia ręce załamała, spuściła głowę.

— Panie starosto, rzekła — masz tam syna, jedź ze mną, dwóch zbiegów razem ścigać będziemy i wzajem sobie pomagać.

Zamyślił się Brzeziński. — Dalipan bym to uczynił, rzekł — gdyby się to na co zdało — wiary nie mam, wywiną się nam zbiegi tak że ich nie pochwycimy, a gdybyśmy i złapali — cóż dalej?

— O! ja z moim będę wiedziała jak się rozprawić — a jeśli mi nie poprzysięże poprawy, dodała — no — to mu jak psu w łeb wypalę!!

Na te słowa starosta rękami obiema uszy zatulił, głowę w ramiona wcisnął. — Co asindźka mówisz — przerwał — cyt! cyt! nie godzi się nawet na wiatr takiej groźby rzucać...

— Mój starosto — gorąco podchwyciła kobieta, albo nie mam świętej słuszności za sobą? Wymagają od nas wiary, niechże nam jej dochowują? Jeśli który nikczemnie zdradza, niechże się choć tai i wstyda, a nie przed całym światem srom domu roznosi? I ma mu to być przebaczonem, bezkarnem, a powróciwszy będzie mi chciał w domu rozkazywać i ja przed nim padać mam jako przed panem a małżonkiem! Niedoczekanie ich — krzyknęła Elżusia — trzeba im pokazać, że nie zawsze kobieta łzami się tylko bronić umie.

Gdy tu mówiła, poczciwy starosta z otwartemi usty stał, jakby uszom własnym nie wierząc... bladł, przestraszył się, oglądnął na Eligiego... nie wiedział co mówić na to.

— Mościa dobrodziejko, wyjąknął dobrze się namyśliwszy — jest racya... to pewna, czy tylko tym sposobem poprawicie łotra waszego, niewiem. Niezwykła to rzecz widzieć niewiasty tak mężne... a no... a no... ciarki po mnie przeszły gdym asindźki słuchał. Spojrzawszy na nią ludzie potępią Zygmusia, a posłyszawszy kto wie? gotowi powiedzieć, że z husarzem się ożeniwszy omyłką, drapnął od niego, gdy wąsy zobaczył.

Elżusia popatrzała nań, a jakby na dowód, iż husarzem nie była, rozpłakała się.

— Co tu począć? zawołała. Może byś asińdziej miał słuszność, gdyby z innym do czynienia było, a nie z tym oszalałym Zygmusiem. Łzy tu nie pomogą.

— A krucice jeszcze mniej, odparł starosta — wierz mi asindźka.

— Więc cóż? cierpliwość, ale ja jej nie mam.

— Hm! znalazłoby się coś jeszcze — odezwał starosta... tylko to nie dla asindźki...

— Cóż przecie? pytała Elżusia.

— Nie