Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 8 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 8 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 8 to kolejna odsłona dzieł jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy XIX wieku, Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812–1887). Kraszewski, znany z imponującej wszechstronności literackiej, jest autorem ponad 200 powieści, które przenikliwie ukazują zarówno historię, jak i życie społeczne jego czasów. Pisarz ten doskonale oddawał realia zarówno polskiej wsi, jak i szlacheckich dworów, co czyni jego twórczość nie tylko literacko bogatą, ale również wyjątkowo autentyczną. Tom 8 zawiera sześć różnorodnych powieści, które stanowią unikalne portrety życia codziennego, problemów społecznych i relacji międzyludzkich:

- Hybrydy – powieść, która ukazuje złożoność ludzkiej natury i społeczeństwa.

- Interesa familijne – opowieść o rodzinnych relacjach i interesach, które często prowadzą do napięć i intryg.

- Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił – humorystyczna powieść, pełna ironii i zabawnych perypetii wokół tematu małżeństwa.

- Ostap Bondarczuk – poruszająca historia z życia ukraińskiego chłopa, który zmaga się z losem i przeciwnościami, ukazująca realia życia na wschodnich kresach.

- Jaryna – opowieść o sile kobiety i jej walce o lepsze życie w trudnych warunkach wiejskiej rzeczywistości.

- Jermoła. Obrazki wiejskie – realistyczny obraz życia wiejskiego, pełen emocji i prawdziwych doświadczeń ludzi z nizin społecznych.

Kraszewski w każdej z tych powieści pokazuje niezwykłą umiejętność wnikliwej analizy charakterów i sytuacji społecznych. Jego mistrzowski język i realistyczne opisy przenoszą czytelnika w świat, który, mimo że dawno miniony, wciąż porusza aktualnością problemów. Tom 8 to doskonały wybór dla miłośników literatury historycznej i społecznej, a także dla tych, którzy chcą poznać prawdziwe życie polskiej wsi, szlachty i mieszczaństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1655

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powieści JózefaIgnacego Kraszewskiego

tom VIII 

 

Hybrydy

Interesa familijne

Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił

Ostap Bondarczuk

Jaryna

Jermoła. Obrazki wiejskie

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Na okładce obraz wygenerowany przez fotor-ai 

 

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-711-5 

 

 

 

Hybrydy

Powieść z szóstego dziesiątka lat ubiegłego wieku

 

All is true…

 

Jest to w obyczajach wieku dzisiejszego, żeby w domu nie siedzieć; tak jak dawniej bywało — zasklepionemu żyć w żółwiej skorupie swojej.

Nie wiem, czy ostatecznie społeczność na tem wygra czy straci, ale ta ruchawość człowieka wpłynąć musi źle czy dobrze na jego charakter wiekowy.

Dawniej zasiedziały człowiek był na widowni i pod sądem nieustannym otoczenia swego, kraju, rodziny, społeczności... zmuszało go to do pilnowania się i baczenia na siebie... Dziś nieznajomy, obcy, robi — co chce; a przynajmniej czynić może, co mu się podoba, jak gdyby nikt na niego nie patrzył; gra taką rolę, jaka mu do smaku przypada... nie jest pod nadzorem niczyim, prócz swego sumienia. Z sumieniem zaś... jak wiadomo, człowiek wchodzi w różne układy w potrzebie.

Mało jest tak surowych ludzi, żeby uzyskawszy swobodę, nie korzystali z niej...

Z tego wypływa, że dzisiejsza nasza ruchawość może na zbytnie próby nas wystawia.

Miło jest wszakże wylecieć sobie z klatki, strzepnąć skrzydłami i furknąć w świat szeroki...

Miło! to prawda... ale te poloty coś też znaczą, że dom serca nie zaspakaja, że rodzina nas nie wiąże, że miłość nas nie osmuca, że nie tęsknimy, że nie kochamy.

Zabawki nam trzeba... bośmy znudzeni tem, co niegdyś najdroższy skarb stanowiło — ogniskiem domowem, ciszą i spokojem...

Zimą potrzebujemy miasta, bo jakże przetrwać na wsi u komina długie wieczory zimowe? Latem wszyscy gwałtownie leczyć się muszą, a inaczej nie mogą, jak wodami... Zostaje czasem kawałek jesieni i odrobina wiosny, na rozpatrzenie się w opustoszałym dworze.

Nie jest li to chorobą społeczną, ta potrzeba i żądza niepomierna ruchu, to szukanie czegoś, co po za sobą znaleźć się nie może?...

Nie wiem...

 

______________________________________________

 

Dość, że w tym roku było towarzystwo niezmiernie liczne, wesołe, dobrane i gwałtem potrzebujące zapomnieć o troskach domowych — w Wiesbadenie; równie ochoczo bawiono się w Homburgu, w Baden, w Spa, w Ems, a nawet Akwisgranie reumatycy i kaleki mieli twarze rozweselone, uśmiechnięte... Zaraz po ukończeniu kursu wód, wszyscy niemal się zbierali dla nabrania sił do Ostendy, do morza...

Ale szczególniej ożywionym był Wiesbaden. Od rana do wieczora krzesła, stojące przed kursalem od parku zapełnione były cudzoziemcami... muzyka brzmiała... uśmiechały się drzewa zielone... przesuwały twarzyczki białe, szeleściły ogony długich sukien, a po jedenastej w restauracyi tak długo strzelały korki szampana i musującego Renu!

Polaków i Rosyan liczba była przemagająca, żadna narodowość tylu dobrowolnych nie dostarcza Europie wygnańców, co my i oni.

I im, i nam ciężko w domu! Nie dziw... ofiarą nie każdy być umie, przebywanie w dusznej atmosferze męczy...

Na neutralnym gruncie spotykamy się tu w rękawiczkach, nieznajomi, grzecznie, uprzejmie, ale chłodno.

Polacy i Rosyanie zagranicą mamy ten przywilej, żeśmy więcej od innych wyzyskiwani — a ostatecznie budzimy może śmiech i litość. Wśród świata, który pracuje, i owoc pracy, grosz, szanować umie, my jedni jakbyśmy go odziedziczyli bez potu, sypiemy nim z dziecinną rozrzutnością.

Ale o to mniejsza... rozsypujemy też siebie po gościńcach... w najrozmaitszy sposób.

Lubią nas... ale bawiąc się nami, na seryo nas nikt nie bierze, prócz... prócz tych, których życie ale nie jest seryo.

______________________________________________

 

Powiecie mi, że nieznośnie moralizuję — prawda! kochani czytelnicy, ale to wada której się nabywa z dniem każdym, patrząc na świat, idący jakoś nie po myśli — będziemy się starali poprawić...

Na ławce przed kursalem... siedzą właśnie w cieniu kasztanów niektórzy bohaterowie powieści.

Wszyscy oni świeżuteńko przybyli do Wiesbadenu, ledwie wczoraj pomieścili się pod „Końmi” „Różami”, „Koronami”, i różnemi godłami, ledwie dziś pierwszy raz przyszli się rozpatrzeć... i szukać znajomości nowych, obawiając się znaleźć stare i niepotrzebne.

Uważaliście też, jak się to emancypowani podróżni obawiają trafić na tych, co zbyt dobrze i blizko są im znajomi? Rzecz to w istocie niewygodna, udając, naprzykład, milionera, wpaść na kogoś, co twe bankructwo doskonale obliczyć może... niemiła gdy chcąc uchodzić za młodą, spotkasz się z metryką nienawistną i t. p.

Najmilsi znajomi u wód są to ci, których się gdzieś w przejeździe, w hotelu, koło Jungfrau nad jeziorem Genewskiem lub w wędrówce do Chamonix poznało.

Głównie szuka się... niespodzianek, znajomości nowych, świetnych, miłych, a do niczego potem nieobowiązujących...

Niemłody człowiek, ale chcący widocznie za świeżego i młodego uchodzić, obrócony tyłem do kursalu, nakładał pracowicie rękawiczki bismarkowskiego koloru, których numer nie zgadzał się dokładnie z rozmiarem szerokim pulchnej do zbytku dłoni. Chodziło mu mianowicie o pozapinanie buntowniczych guzików...

Był to jegomość... w sile wieku, dobrej tuszy, którejby może się rad był pozbyć, bo zbyt dobitnie dawała jego metrykę — rumiany, krągłego oblicza, nieco łysy...

Z twarzy hieroglificznej nic przeczytać nie można, życie zamazało na niej, co Pan Bóg chciał napisać. Fizyognomia przystojna, rysy nie wybitne, mógłby być pięknym, gdyby dusza wstąpiła w to zwiędłe lice, mógłby być brzydkim, gdyby je potargała namiętność. Tymczasem tabula rasa, pisz co chcesz. Nie wzbudzał ani obawy zbytniej, ani współczucia nadzwyczajnego...

Palił cygaro tak metodycznie, powoli i z namaszczeniem, iż to już mówiło na jego pochwałę.

Ludzie różnie palą, kąsając nieszczęśliwą hawannę, gasząc ją nieustannie, myląc się i kładąc w usta popiół... lub spokojnie, z uwagą, z przejęciem i namysłem, do ostatniego skrawka...

Przypatrzeć się dosyć paleniu cygara, by mieć niejakie wyobrażenie o człowieku. Lękajcie się tego, co udaje flegmatyka przy paleniu, choć jest gwałtownym — będzie to pewno niebezpieczny szalbierz.

Nasz gość zapinał rękawiczki i palił uczciwie, pamiętając, co dobre cygaro kosztuje... a było bardzo dobre. I to coś mówi także.

Był widocznie po śniadaniu, które zamknął czarną kawą.

Zapinając guziczki, nie tracił czasu, oczy jego przebiegały towarzystwo otaczające i badały je pilno...

U drugiego stolika siedziała dama średniego wieku i młodziuchna panienka... Mówię „dama” nie dlatego, żebym nie wiedział, iż można ją nazwać inaczej... ale że to była, dama. Nie pikowa ani karowa... przecież widocznie „dama”.

______________________________________________

 

A! gdybyście się nie raczyli nudzić i łajać mnie, kochani czytelnicy... powiedziałbym wam zaraz, jak ogromna zachodzi różnica między kobietą a damą...

Muszę wam nawet to powiedzieć, choćbyście się i znudzić mieli, bo bez dokładnego określenia damy i kobiety, nigdy mnie nie zrozumiecie. Ja zaś bardzo pragnę być zrozumiałym i zrozumianym.

Kobietę Pan Bóg stworzył... a damę świat... Kobieta kocha męża (choćby i kochanka nawet), kocha dzieci, ma słabostki, płacze, bywa nieszczęśliwą, czasem się jej trafia dwugodzinne szczęście... cierpi naturalnie, cieszy się jak, Bóg przykazał, jest sobą...

Dama stara się być jak najpodobniejszą do tej lalki, którą fryzjerzy wystawiają w oknach, chce mieć i ma jej chłód, sztywność, wdzięk, białość, rumieniec, fryzurę i tę błogosławioną obojętność, połączoną z gracyą, z jaką dzień i noc uśmiecha się lalka z za szyby.

Dama potrzebuje być wielbioną, chwaloną, potrzebuje królować, świecić, zawracać głowy, musi żyć w ogromnym świecie, na szerokim teatrze. A że cierpienie, zarówno jak szczęście, wpływają szkodliwie, na płeć, na blask oczów, na świeżość cery... dama stara się i jednego i drugiego unikać.

Dama jest sentymentalną, uczuciową (głową) ale nie kocha i nie rozumie, co serce. Lubi strój, rozrywki, intrygi, rój ludzi koło siebie, dowcip... a nie rozmiłowuje się nigdy w nikim, tylko w sobie. Dzieci jej (jeżeli je ma, ale stara się i tego uniknąć) wychowują bony francuskie i księża szwajcarscy lub belgijscy, mąż jest wolny od obowiązków swego stanu... familia widuje ją tylko w wielkie dni uroczyste, czas spędza w Paryżu u wód i na gościńcach...

Dama jest zupełnie sztuczną istotą, stworzoną do takiego życia w wazoniku i szklarni; gdyby ją wsadzono w grunt, wystawiono na słoty i chłody lub skwary i pluchy, niezawodnieby nie wytrzymała.

Uczucia w niej niema... ale dowcipu tego, co się jak bułki na ulicach przedaje — ogrom.

Widzicie tedy, że nic różniejszego od kobiety nad damę; obie są rodzaju żeńskiego, ale więcej nic.

______________________________________________

 

Siedząca była widocznie damą i wcale nie pospolitą... grała tę rolę z wprawą starej, rutynowanej artystki... Mogła mieć lat czterdzieści a nawet kilka... lecz wieku dobadać się pod umiejętnem zachowaniem płci i włosów, pod strojem odmładzającym, pod świeżością koronek i jedwabiów ją ukrywających... trudno było... Za komentarz do badań mogła wprawdzie służyć córka, siedząca obok (bo to była widocznie córka), ta jednak tak zawsze była młodziutenieczką istotą, że jej lat piętnaście, doliczone do drugich jakich ośmnastu, ledwie wskazywały trzydzieści.

Córka był to kwiatek wiosenny... Mylę się: był to pączek, który jeszcze nie rozkwitł i dlatego barw jego przyszłych odgadnąć było niepodobna...

Trochę zastanowiwszy się nad temi paniami, potrzeba się było mimowolnie zapytać siebie, po co też one tu przybyły?

Matka wyglądała, jak róża, nawet stólistna: nie mogła być chorą, córka jaśniała zdrowiem... zatem...

Ale kto tam wie, gdzie się choroba, mimo rumieńców, ukrywa!

Palący cygaro jegomość popatrzał na te dwie panie i pomyślał sobie — założyłbym się, że Polki.

______________________________________________

 

Miał słuszność, były Polki, ale po jakich cechach rodowych czy narodowych je poznał... nie wiem...

Oko jego, nie chcąc się wydać z ciekawością, niezmiernie zręcznie czytało w tym obrazku...

Dama używała wachlarza tak, jak się go używa, gdy niema co innego do czynienia... Panienka patrzała na zielony park, po za sadzawkę i śliczne, uczesane i umyte, wysznurowane i przyzwoicie stojące drzewa...

W istocie wydawały się one tak pięknie, jak na jaskrawo kolorowanym pejzażyku niedołężnego artysty... sklepikowego.

Damie podobała się bardzo ta natura, będąca też w swoim rodzaju damą... Milczały obie... niekiedy szelest sukni zdradzał, że dama żyła i oddychała...

Ze swojej strony, wachlując się od niechcenia, dama spoglądała na zapinającego rękawiczki... wydał jej się bardzo przyzwoitym człowiekiem i statecznym... Widziała to z łysiny.

Niema scena, odgrywająca się pomiędzy siedzącymi, byłaby skończyć się musiała na... niczem, gdyby w tej chwili ze drzwi kursalu nie wybiegł wysoki mężczyzna, (mylę się, bo to kawaler nie mężczyzna, a kawaler jest tem względem mężczyzny, czem dama w porównaniu z kobietą).

 

Nowo przybyły, słusznego wzrostu, ślicznej figury, zbudowany jak posąg, ubrany jakby go Human pokochał... miał twarz angielską: długą, włosy blond, bakenbardy piękne, rozłożyste, kotletowe, lordowskie... a zresztą... doprawdy nic się o nim powiedzieć nie daje.

Jak narody szczęśliwe pozbawione są historyi, tak porządni ludzie nie mają zwykle fizyognomii.. Pilno się nawet o to starają, aby jej nie mieć... bo fizyognomia odznacza, mówi, zdradza, a przyzwoity człowiek chowa swą duszę głęboko.

Był to jeden z tych kawalerów, jakich się tysiącami spotyka na bulwarach paryskich... Możemy tylko dodać, że miał niepokalanej białości kamizelkę pikową na piersiach, rękawiczki obcisłe, buty lakierowane i krawat negliżowy niezmiernego uroku. Guziki jego koszuli były to dzieła artystyczne, od Froment Meurice...

______________________________________________

 

Wszakże go już znać powinniście?

Młodzieniec wybiegł z kursalu, widocznie dążąc do stoliczka, przy którym siedziała dama, która może nawet trochę czekała na niego; uchylił kapelusz... witał niespokojnie...

— Czy pani tu już oddawna?

— Siedzimy... od kwadransu...

— Zatrzymano mnie przed sklepami, byłbym służył na naznaczoną godzinę... najmocniej przepraszam.

— Ale nam tak miło było tu posiedzieć... tu tak doprawdy ślicznie — odezwała się panienka.

— A! Wiesbaden jest uroczy! — dodał kawaler.

W tem, obracając się około stołu... kawaler ujrzał i ujrzawszy nieznajomego nam sąsiada, stanął... widocznie zmieszany nieco...

Oba oni uśmiechnęli się, ale uśmiech był dziwnie wymuszony i podszyty niewytłumaczonem wrażeniem... Zdawali się oczyma mówić ku sobie: — A! niechże to weźmie licho! — Ale usta zawołały:

— A! dzień dobry! pan tu... dawno?

— Dni parę! Jak się masz?

— To niespodzianka miła...

— Szczęśliwe spotkanie...

Dama milcząco na obu patrzała... Kawaler był w wielkiej niepewności, jak się ma pozbyć niewygodnego natręta... Samotny jegomość zaś owszem, starał się chcieć przyczepić, nie do kawalera... ale do pań mu znajomych. Chwila jakiegoś wahania trwała krótko, ale się wydała długą...

Młody człowiek żywo pozdrowił znajomego i pożegnał go razem, a sam się do swoich pań odwrócił. Pozbywał go się zręcznie... nie można było uchybić damom...

Po twarzy jegomości w rękawiczkach maleńkie przebiegło drgnienie... ale wziął cygaro znowu do ust i bardzo uważnie palić zaczął... Dama z panienką wstała, kawaler im towarzyszył do parku.

______________________________________________

 

Nieznajomy nasz pozostał na miejscu, rękawiczki z niemałym trudem były nareszcie zapięte, cygaro paliło się wybornie, na dnie filiżanki pozostało trochę kawy usprawiedliwiającej przydłuższe zatrzymanie się samotne na krześle.

W tem — pełno zawsze niespodzianek na wodach... zjawiła się, ciągnąc do parku, istota nowa, która wszystkich oczy zwróciła na siebie, a szczególną uwagę naszego podżyłego obserwatora.

Była to... kobieta czy dama, na pierwszy rzut oka, rzecz nierozwiązana; to pewna, że prześliczna istota płci żeńskiej... Była nawet nadto piękną, tak, że zwracała na siebie oczy zbytecznie, co jest wielce niewygodnem... A że szła powoli, sama jedna i strój jej niezmierną, znowu prawie zbytnią, jaśniał elegancyą — złośliwi ludzie gotowi byli domyślać się, że przyjechała z Paryża polować na młokosy i stare grzyby... Twarz tej uroczystej pani miała jakiś wyraz nieoznaczony, trochę zalotny, nieco pogardliwy, niezmiernie śmiały, który cechuje kobiety lekceważące sobie sądy ludzi, bo pewne, że ich mieć będą za sobą, gdy tylko zapragną lub zapotrzebują.

Mimowolnie patrząc na tę śliczną, młodziuchną, tak pociągającą ku sobie panią, przychodziło pytanie i wątpliwość, dlaczego idzie sama, czemu tłum wielbicieli jej nie goni... co rodzi samotność jej: wola jej własna... czy wstręt lub obawa ludzi.

Kilku mężczyzn stanęło patrzeć i na ucho sobie szeptali:

— Paryżanka... ale któż to jest? Znasz ją?

— Nikt jej nie zna!

— Ale to loreta paryska... tylko najpierwszej wody...

— Niewątpliwie...

— Otóż niewątpliwie — przerwał inny — bom się dowiadywał... Jakaś istota zagadkowa... Wprawdzie podobna do tych petites dames z Bulońskiego lasku, ale z pewnością nie należąca do ich świata.

— Z pewnością? — pochwycił inny — śmiało wyrzekasz...

— Bom pewny swego...

— Zakład...

— Zakład...

Ucichło, mężczyźni, popatrzywszy, poszli do kursalu, a piękna pani od niechcenia usiadła o dziesięć kroków od naszego obserwatora, jak gdyby umyślnie chciała go drażnić.

Siadła od niechcenia, możnaby powiedzieć, że upadła na krzesło, ale z tą wrodzoną kobietom umiejętnością czy instynktem, który sadza zawsze tak, aby się najwdzięczniej wydawać. Nie zdawała się szukać pozy ani starać, aby jej było z tem ładnie, przecież malarzby lepiej do portretu nie ułożył tych linij... Kibić, ręce, gors, głowa — same w harmonijną, udatną całość się związały.

Ten wdzięk postawy mają tylko kwiaty, rośliny i kobiety, nie szukając go... Powój, winna latorośl, nawet najbiedniejsza pokrzywa wdzięcznie się usadowić umieją, opleść, zwiesić, — kobieta piękna także.. ma ten dar od dziecka.

Podżyły jegomość w rękawiczkach, widać wielki znawca piękności, zachwycał się... miał tylko do zarzucenia jej w duchu, że się tak, jak na teatrze popisywała z sobą i zbytnie wywoływała uwielbienie. W koło też, jak rój much przy cukierniczce, snuły się postacie kąpielne, mniej lub więcej zuchwale przypatrując się tej nowej snać piękności.

Zewsząd rzucano pytania:

— Ale któż to jest?

Nikt na nie odpowiedzieć nie umiał.

— To tylko wiem — szepnął jeden elegant — że stoi aux quatre Saisons i przepyszny zajmuje apartament. Albo śpiewaczka... albo... nie, nie! odgadnąć nie sposób.

— Sama?

— Sama, ze służącą tylko i kamerdynerem.

— Do licha! z kamerdynerem! Ależ można już było zobaczyć w książce, kto to taki.

— Co to dowodzi? Nazywa się baronową polską... nazwisko nie do wykrztuszenia... Ale cóż dziś z imienia i tytułu dowiedzieć się można?

— To prawda...

— Prześliczna...

Jedni poszli, drudzy przysunęli się, piękna pani zdawała się na nikogo nie zważać, ziewała, nudząc się... oczy nawet chwilowo przymykały się, jak do snu... Patrzała w ogród, nic nie widząc. Zbliżyła się mała kwiaciarka z biednemi bukiecikami... wybrała jeden, rzuciła w koszyk florena, a kwiatki, powąchawszy i skrzywiwszy się, zostawiła na stoliku.

Jegomość w rękawiczkach był mocno dotknięty, że tak widocznie nudząc się, na niego nawet spojrzeć nie raczyła.

— Gdyby ten hotel nie był tak nielitościwie drogi, przeniósłbym się do niego, musi jadać u table d’hote. Możnaby zrobić znajomość...

Ale wszakże i nie mieszkając w hotelu, pójść tam można... — dodał zaraz po cichu.

To mówiąc, wpatrywał się wpatrywał, i na twarz jego wystąpił rumieniec, drgnęły znowu nerwy, oczy zaświeciły... ruszył się i pozostał w miejscu...

— Ale to Ewelinka! to Ewelinka! ale to ona... słowo honoru to ona!!

— Nie — nie... ale tak...

— Przecież śmiertelnym grzechem nie będzie, jeźli się ośmielę spytać... przypomnieć...

Wstał poprawiając włosy... ale onieśmielony przysiadł raz jeszcze. Naostatek wziął kapelusz, ułożył facyatę w jak najprzyjemniejszy sposób i z uśmiechem mdło-słodkim, jak orszada ciepła... podszedł.

______________________________________________

 

Piękna pani postrzegła go dopiero, gdy o krok stał przed nią; podniosła oczki i poczęła mu się przypatrywać tak zimno, obojętnie, prawie pogardliwie, że nieszczęśliwy zaawanturowany stracił zupełnie odwagę.

— Czy nie mógłbym się pani przypomnieć? — rzekł z cicha po polsku jegomość.

— Owszem... owszem...

Uśmieszek igrał na ustach pięknej pani, małe, bialuchne ząbeczki świeciły w ustach, nieco szydersko otwartych...

— Zdaje mi się, że miałem to szczęście poznać panią w Górze... ale naówczas...

— Naówczas ja byłam prawie dzieckiem...

— Jestem Ferdynand Potomski...

Kobieta, jak się zdaje, z nazwiska tyle wiedziała, co przedtem... ale grzecznie wskazała krzesło przy sobie.

— Dawno tu pan już jesteś? — spytała.

— Od wczoraj dopiero...

— Ja trochę dawniej... ale jeszcze nie znam nikogo... Musi być naszego towarzystwa polskiego dosyć.

— Nie wiem pani... parę osób mi się przesunęło...

— Pan jesteś chory? — spytała.

— Ja... ja!

Jak tu się przyznać niepierwszej młodości mężczyźnie do choroby? A nie mając jej jak wytłumaczyć pobytu w Wiesbadenie może być posądzonym o szulerstwo... Zadanie było ciężkie.

— Chory nie jestem — odpowiedział pan Ferdynand — ale potrzebowałem się rozerwać...

— Czy pan się nudzisz? — spytała uśmiechając się piękna pani. — To mnie bardzo cieszy, że ktoś jest, co na to samo cierpi, co ja...

— Nie do uwierzenia... pani! panibyś mogła się nudzić? — zawołał Potomski.

— Cóż to dziwnego? — śmiało rzekła na to piękna Ewelina — świat jest okrutnie nudny, panowie wcale nie zabawni, życie jednostajne... a nic robić się nie umie i nie chce... ach!

— Być, że to może, aby panią nic niebawiło... — dodał Potomski — kończąc zbyt oklepaną formułą: — w kwiecie życia...

Ewelina się rozśmiała...

— A! powtórz pan! tak dawno nie słyszałam tego staroświeckiego wyrażenia... Zabawiło mnie! W kwiecie życia! pan mówisz. W kwiecie życia! Więc są w życiu kwiaty... cha! cha...

Pan Ferdynand zmieszał się, obraził prawie, zbił z tonu... nie wiedział już, co mówić... Łagodny, choć szyderski wyraz twarzy pięknej pani, która ziewnęła tylko uśmiech kończąc... ośmielił go nieco... musiał się bądźcobądź ratować... bo był śmiesznym, a śmieszność zabija.

— Jest to wprawdzie oklepane wyrażenie — rzekł powoli — ale patrząc na panią, nastręczyło się samo...

Z politowaniem pewnem spojrzała znudzona na podżyłego jegomości, ten milczał.

Jakoś nie szło.

— Wiesz pan kto tu jest? — spytała.

— Dotąd o nikim jeszcze.

— Co tu robią?

— Myślę, że jak zawsze... bawią się... koncerta...

— Zawsze to samo... jedna muzyka i jedni koncertanci z długiemi włosami, w białych krawatach i jedne śpiewaczki zwiędłe z bukietami w dłoni.

— Teatr...

— A w teatrze zawsze, ta sama komedya francuska o zwodzonych mężach i dramat o zdradzonych dziewczętach! a!

— Przechadzki!

— Do ubranych gór i przygotowanych bufetów... niema nawet gdzie karku skręcić, gdyby się chciało...

Potomski znowu zamilkł. Ewelina była widocznie za śmiałą, za rezolutną, zanadto znudzoną, aby ją potrafił rozbawić, lub nawet zająć komunałami, któremi się posługiwał od lat dwudziestu z dosyć wielkiem powodzeniem. Kobieta była wyjątkowa, należało się namyśleć i nastroić, przypasować, pan Ferdynand już tylko się uśmiechał z uwielbieniem.

______________________________________________

 

W tem zdala ukazała się postać nowa. Ulicą od parku szedł mężczyzna posiwiały, stary, ale wybitnych, szlachetnych i szlacheckich rysów twarzy, trzymający się prosto, ubrany bardzo starannie, ale podpierający się na lasce, bo na jednę nogę odrobinę nakuliwał.

Twarz jego zwracała uwagę, choć strój był nadzwyczaj skromny. Domyślano się w nim jakiejś znakomitości dyplomatycznej lub wojskowej, jakiegoś eks-ministra... eks-sławnego męża... Oblicze było jakby do popiersi i medalionu stworzone, rzekłbyś, żeś gdzieś już widział je w muzeum, przypominało rzymskie rzeźby, czasy Augustów... Pan Bóg narysował starannie profil, wymodelował ślicznie plany... a człowiek i czas nie popsuł. Owszem, lata tej niegdyś trochę nadto regularnej twarzy nadały więcej życia i fałdując ją bardziej, malowniczą uczyniły...

Czoło było wyniosłe, nieco obnażone i otoczone krótko postrzyżonym włosem posrebrzonym, nos delikatnie wycięty, rzymski, usta wązkie, trochę sarkastycznym wyrazem ściśnięte: reszta harmonizowała doskonale i nic nie można było zarzucić fizyognomii tej, chyba, że zanadto zdawała się marmurową i zimną.

Szedł poważnie, krokiem powolnym człowieka przeżyłego, który się porusza wiedząc, że go już w życiu żadna niespodzianka nie spotka.

Oglądał się machinalnie tylko, ale oko jego padło niespodzianie na Ewelinę i wejrzeniem tem zelektryzowało ją tak, że wstała a raczej poskoczyła, i nie czekając, nim powolny ów gość do niej podejdzie, sama pobiegła do niego, wyciągając doń ręce obie. Pan Ferdynand Potomski pozostał na krześle zdumiony i — osierocony.

Taki pośpiech pięknej młodej kobiety nawet starego i zużytego (starego przedewszystkiem) byłby rozognił, rozczulił... uradował — ale poważny przychodzień uśmiechnął się tylko, jedną rękę podał Ewelinie i powitał ją dosyć chłodno, przypatrując się może nazbyt troskliwie ekscentrycznej jej toalecie.

— Jestem zbawiona! ocalona, szczęśliwa! — szczebiotała piękna pani — pan tu! a! co za szczęście! Wiesbaden mi się wydaje piękniejszy... życie jaśniejsze...

— Żebym był przynajmniej o dziesięć lat młodszym, zawróciłabyś mi pani głowę. Na Boga! litości! — zawołał, uśmiechając się, stary. — Wbijasz mnie pani w dumę... i upokarzasz zarazem...

— Zmiłuj się już ty, kochany Starżo, nie mów mi rzeczy oklepanych! zlituj się...

— Wymagasz pani rzeczy niepodobnych — odpowiedział stygnąc jeszcze coraz bardziej stary pan i posuwając się ku krzesłom... — Nie wystarczyłby geniusz nawet, na nieustanne wasze pragnienie nowego i niezwyczajnego.

Ponieważ Potomski nie ustępował, pani Ewelina widziała się w konieczności przedstawienia go.

— Pan Ferdynand Potomski... pan hrabia Stanisław Starża...

Oba spojrzeli po sobie, jak ludzie, co się już z odgłosu znają, skłonili się z daleka i usiedli, pan Ferdynand pozostał jakby za kulisami, stał się od chwili zjawienia Starży podrzędnym komparsem.

______________________________________________

 

Twarzyczka Eweliny nabrała życia i wyrazu, podała jeszcze raz rękę Starży.

— Mój drogi hrabio! kiedy mi cię już Opatrzność zesłała... nie opuszczajże mnie, nie wyrzekaj się, bądź moim opiekunem, mentorem... i... baw mnie, bo umieram z nudów.

Starża się roześmiał.

— Gdzieżeś to pani słyszała, aby sześćdziesiątletni kulawiec bawił dwudziestoletniego trzpiota? Jest-li to możliwe i w naturze rzeczy?...

— A prawo kontrastów...

— Nie idzie tak daleko — odparł Starża — mów pani, że chcesz, abym ci służył za to, że mi w swe śliczne oczy patrzyć dozwolisz... to co innego.

— E! bo i pan już nudziarz jesteś, nie rezonuj a słuchaj.

Starża się uśmiechnął.

— Po mikołajowsku! — rzekł.

— Kobiety są despotyczne, a wy stworzeni jesteście pod pantofel... kto pod niego iść nie chce, buntownik!

— Skazałabyś mnie pani na rozstrzelanie przez dwadzieścia cztery pary czarnych oczów... ha!

— Dosyć dwojga, żeby zabić i oszaleć człowieka — przerwała Ewelina — ale czy wy ludzie jesteście? Przepraszam, pokolenie dzisiejsze, które się przyznaje do pochodzenie od małp, jest też do nich podobne... Szlachetniejsze uczucia gasną... poezya umiera, świat pekeflejszu, piwa i kartofli... górą... Oczy kobiety nic dziś nie mogą, boście im mowę i znaczenie odebrali... O! okropnie! okropnie!

— Skądże tak czarny pogląd na świat? — zapytał Starża — ja go nie widzę biało także, to pani wiesz, ale ja to co innego. Je suis paye pour cela, mam lat sześćdziesiąt... a pani...

— Ja mam ośmdziesiąt! — przerwała Ewelina — jam stara, zgrzybiała, umierająca, a wyście temu winni, bo młodość niema czem żyć na waszym świecie... bo uczucie pochłaniają lody tego oceanu...

Starża podparł się na lasce i począł powoli.

— Nie mogę pani w Wiesbadenie przed kursalem wykładać filozofii historyi... ażeby ją pocieszyć; ale powiem tylko, że niezawodnie w sto lat po naszej śmierci, wszystko się to na najśliczniejszą, zieloną poezyę odmieni.

— Piękna pociecha! — przerwała kobieta — ale ja mam prawo żyć! kochać, być kochaną, szczęśliwą, napić się poezyi, podlecieć nad ziemię... a więzi mnie to błoto wasze... a wasz świat trzyma mnie na sznurze, przywiązaną do stajennego swojego słupa.

— Zadam niedyskretne pytanie... — rzekł stary.

— Proszę się nie żenować.

— Zdradził kto panią?

Ewelina rozśmiała się serdecznie.

— Człowiecze zestarzały — odparła — byłabym najszczęśliwszą z najnieszczęśliwszych, gdyby mnie kto zdradził, toby dowiodło, żem przez pół godziny mu wierzyła, żem miała chwilę złudzenia, żem kwadrans była szczęśliwą! Ale proszęż się złudzić na pół minuty obcując z temi krochmalnemi lalkami, które w kobiecie widzą kapitał, interes lub coś podobnego do butelki szampańskiego wina... chwilę szału.

Przez samą grzeczność, może dla odwrócenia zbyt popędliwie prowadzonej rozmowy, Starża uznał właściwem zwrócić się do p. Ferdynanda, który siedział, uśmiechał się i tak dalece nie wiedział co zrobić z sobą, że poczynał drzeć nowe rękawiczki.

— Cóż pan na to? nie staniesz w obronie wieku?

— Ja! ja? — rzekł Potomski, spoglądając na zegarek — jestem w podziwie geniuszu pani Eweliny, ale w polemikę z nim wejśćbym się nie ważył.

— Godzina jedenasta — przerwała złośliwie kobieta — idź pan do rulety... — czuję, że tam was serce ciągnie.

— Nie — ale obiecałem...

— Ale idź pan idź, bez ceremonii — zobaczysz tam i piękne panie, co się roznamiętniają do kupki złota, i młodych chłopców, co potrącają śliczne kobiety nie widząc ich, byle się do stołu docisnąć... i... ale idź pan...

Pan Potomski ruszył ramionami, pożegnał się śmiejąc i w istocie odszedł. Starża i Ewelina zostali sami.

 

— Jesteśmy tak starzy znajomi — rzekł powoli hrabia — iż mogę powiedzieć, że panią kocham od kołyski...

— Pan kochasz kogokolwiek... prócz siebie? — spytała Ewelina.

Nie obraził się stary, ale gorzko uśmiechnął.

— Kochałem, kocham i kochać będę do śmierci — rzekł — to stary nałóg, ale moja miłość siedzi sobie w kątku i wstydzi się na świat wychodzić. To epizod, — otóż kochając panią...

— Seryo?

— Seryo.

— Pamiętaj, wezmę za słowo!

— Nie lękam się... kochając panią...

— Mówże, mów, co masz uczynić kochając mnie...

— Muszę spytać, dlaczego mianowicie teraz tak ci na świecie źle? Bez żartu... Rozumiem, że w tych fantazyjnych narzekaniach jest dużo przesady, ale coś i prawdy, otóż tej odrobinki prawdy, jako stary przyjaciel, mam prawo się domagać. Mówmy poważnie — co pani jest?

Kobieta powoli z roztrzpiotanej, rozgorączkowanej stała się poważną, podparła na ślicznych rączkach osmuconą główkę, wlepiła oczy w Starżę i mówiła stygnąc coraz bardziej a coraz więcej smutniejąc:

— Przed tobą wyspowiadam się chętnie... ty mnie może zrozumiesz... a jeźli nawet nie całkiem, przystaniesz na to co powiem, nie posądzisz o dziwactwo i szaleństwo...

Pamiętasz mnie dzieckiem! Wiesz, że tak dobrze jak nie znałam, jakbym nie miała matki. Wychowywał mnie ojciec, najszlachetniejszy z ludzi, najgenialniejszy człowiek, jakiego w życiu spotkałam... mąż wielki, nieoceniony, zgorzkniały, ale zrezygnowany... On to wykształcił mój umysł, dał mi zamiłowanie poezyi, nauki, sztuki, podniósł moją duszę... osadził mnie w tej sferze wybranych, w której mieszkają... wybrani lecz męczenicy... wiesz, że od dzieciństwa poezya była dla mnie rzeczywistością... a rzeczywistość złudzeniem przemijającem... sen był mi życiem, snem życie...

Może odgadłeś moje losy, ale ich pewnie tak nie znasz z blizka jak trzeba, byś mnie uniewinnił...

Bogata, swobodna, kochana przez ojca... pieszczona trochę, rozmarzona nadziejami życia... stałam w jego progu w szacie godowej, z bijącem sercem, czekając rychło się zjawi ten, którego mi Bóg za towarzysza doli i niedoli przeznaczył...

Znałeś pan nieboszczyka męża mojego? — spytała nagle.

— Cezarego?... znałem — sucho rzekł Starża i westchnął.

— Potrzebujęż ci malować losy moje? — dodała — niech Bóg da spokój jego duszy... ależ on kwiat jedyny mojego życia... złamał i wdeptał w błoto...

Śniłam w nim anioła... wydawał mi się nim, był piękny, a gdy chciał, tak umiał być poetycznym, tak zdawał się pełnym ducha... Ale Cezary był niestety, dzieckiem wieku, co się raczyło dla niewieściej słabości przebrać tylko za nieziemską istotę... moje złudzenie trwało... ce que vivent la roses... l’espace d’un matin... Pod najpoetyczniejszą powierzchownością, ukrywał się człowiek jak lód zimny, zestarzały przedwcześnie, sceptyk, egoista... Zamiast poczuć to swe poniżenie i starać się z niego dźwignąć, Cezary ostatki niedogasłej poezyi swej duszy zalewał i niszczył, wychodząc na rozumne zwierzę.

Daruj mi to wyrażenie! nie potępiaj! Ja go nie obwiniam, ale mu darować nie mogę, że padająca w jego objęcia z wiarą w serce człowieka... w coś wyższego w nas... zostałam odtrąconą, sponiewieraną... zabitą...

Żyłam z nim dwa lata... wiesz, gdybym nie miała siły nadludzkiej...

— Siły kobiecej — przerwał Starża.

— No, tak! kobiecej, serdecznej... gdyby duch ojca nie żył we mnie, gdybym na jedną chwilę zwątpiła, zawahała się, uległa wpływowi jego, byłabym zgubioną. Ale od samego spojrzenia w przepaść jeszcze głowa mi się zawraca.

A! powiedz mi pan: gdybyś w życiu raz kochał z całą potęgą młodego nieprzełamanego uczucia, cały się rzucił w nie, postawił na tę kartę istotę swą, losy... duszę... i gdyby... gdyby ta miłość... skończyła się farsą trywialną, prozaiczną, brudną... gdybyś odkrył w istocie ubóstwionej nie człowieka, nie anioła... ale naj... ach! najplugawszą nicość i głupotę... nie starczyłożby to ci na znienawidzenie świata, ludzi, życia... na... wyrwanie z piersi bluźnierstwa... i rozpaczy...

Otóż mojego życia początek... Przykuta do Cezarego, gdym straszliwą swoją omyłkę poznała, już i nie mogłam wątpić, co mnie z nim czeka... truchlałam na przyszłość... Los — Bóg — Opatrzność... uwolniły mnie od niewoli i spodlenia... Płakałam po nim... nad nim... że nigdy blasków życia nie zaznał lepiej dlań i dla mnie, że umarł... odzyskałam swobodę, ale... szata biała lat młodych, którą potarzano w błocie... nie wypiera się nigdy. Na duszy mojej zostały plamy... w umyśle wątpliwości... w sercu zwątpienie... strach, nieskończone boleści... Jak szalona lecę teraz i lękam się znowu, bym lecąc za słowikiem nie nastąpiła — żaby.

Starża słuchał z uwagą, Ewelina otarła oczy suche na pozór.

— Mój los, moje osobiste nieszczęścia — dodała po chwili — kochany hrabio, niczem są jeszcze. Nadto znam świat, abym od niego dla siebie wyjątkowych żądała łask... wiem, że jednym przypada niezasłużenie cierpieć, drugim być szczęśliwym bez zasługi... Drobny proszek zmielą koła losu... i zniknie... mnie nie idzie o moje szczęście, ale oto, co życiu mojemu świeciło, jak gwiazda przewodnia. Truchleję na myśl, na widok pokolenia całego, które zaprzysięgło poezyi, ideałowi, duchowi, którym żyje człowiek... wojnę nieprzebłaganą...

Widzisz, do czego my idziemy, do czego doszliśmy...

— O! widzę doskonale — przerwał Starża — i rozumiem cię, droga pani... ale z temi wyobrażeniami i potrzebą duszy należało ci się urodzić albo sześćdziesiąt lat wprzódy, albo sto lat później... Podobno ani ja, ani pani nie wstrzymamy w pochodzie epoki naszej.

Boję się żebym cię nie znudził... ale na świecie wszystko jest z sobą w związku, życie narodów i losy pojedyńczych ludzi, historya serca kobiety i polityki mocarstw... handel i małżeństwo... gospodarstwo i muzyka... Zdaje się to paradoksem, ale nim wcale nie jest... Prąd ogólny epoki przebrzydle realistyczny porywa z sobą wszystko i ogromne bryły, i drobne słomki z nadbrzeża...

To co panią razi w społeczeństwie, w ludziach pojedyńczych, w ich stosunkach... mnie dręczy, gdy dalej i szerzej spojrzę po świecie...

Cóż my maluczcy poradzimy na to?

— Walczmy! — zawołała kobieta z zapałem — walczmy za dobrą sprawę...

Starża się uśmiechnął.

— A wielu nas stanie do walki?

— Ja i pan! — odrzekła śmiejąc się Ewelina — bo ja się poddać nie myślę...

Odzierają oni świat z jego wiekuistych szat, purpury i złota, wyrywają ze mnie duszę, wyśmiewają tę poezyę, którą ja żyję, wypędzają mi ją z domu... apoteoza bydlęcia strąca mnie z piedestału, na którym stałam bliżej aniołów... a ja, ja miałabym, jak posłuszna niewolnica... poddać się? nigdy!

— Walczmyż — odparł Starża — chociaż to walka nierówna i zwycięstwo niemożliwe...

— Mój Boże! mój Boże! — prawie płaczliwie dodała Ewelina — taki piękny świat zepsuli ci niegodziwi ludzie... i młode pokolenie.

Starża się zmarszczył.

______________________________________________

 

— Wiele jeszcze prawią o młodzieży — rzekł — ale to pewna, że młodych niema, bo tego, czem żyła młodość, niedostaje — poezyi.

Spojrz pani na dzisiejszych studentów, jak im już realizm życia, przyszłość, chleb są drogie, jak tam przekonań mało a pragnień zwierzęcych wiele, jak dla nich nauka przestała być boską mistrzynią, a stała się chlebodajnym warstatem... Spojrz na te twarze zbladłe w niezdrowych życia nasyceniach, na oczy zagasłe, na chód ociężały, na oblicza zwiędłe, na serca bez ruchu i krew bez ciepła... jaką to przyszłość na nich zbudować można?

Przytem już ani okrawka tych skrzydeł, któremi podlatywaliśmy niegdyś... a jako tablice prawa i regulamin przyszłości — dobijanie się chleba i grosza...

To, co wyrosło i wyszło w świat, nie lepsze... lalki krochmalne... śnią o pieniądzu dzień cały i wstają z marzeniem o fortunie, reszta dla nich obojętna...

— Ale ja to wszystko widzę, czuję i dlatego znajdujesz mnie pan zrozpaczoną... Rozum i praktyczność naszej epoki obrzydliwą mi ją czyni...

— Cóżby to było, gdybyś pani dalej i głębiej zajrzeć mogła w kuchnię wieku i w jego obrzydłą politykę, w jego teoryę siły, w rezultaty doświadczeń i programata przyszłości...

— Sam powiedziałeś pan, że to jest wszystko w związku z sobą... przeczuwam i ja, że wkrótce nie będzie się gdzie przytulić... Ale, mój hrabio... a toć oszaleć przyjdzie! Ja nigdy, przenigdy darwinowską małpą być się nie zgodzę.

— Ani ja — dodał Starża — ale świat na wszystko przystanie... prąd ten jest niepokonany... Trzeba cierpliwie doczekać końca i oczy zamknąć, aby już reszty nie widzieć.

— Otóż nie! — uderzając ręką w stół, zawołała kobieta — ja się nie dam, będę apostołem poezyi, ideału, wszystkiego zdetronizowanego... i zwyciężę.

Starża się uśmiechnął.

— Jesteś jeszcze tak młodą.

______________________________________________

 

Rozmowa przerwała się na chwilę.

— Prawda — odezwała się piękna pani z westchnieniem po małym przestanku — że się wam dziwnie w tym przesadnym stroju elegantki paryskiej wydawać muszę? Ale ten strój... a! to moje przebranie... to maska, którą włożyłam na wypróbowanie ludzi... Prawda, że ze stroju, postaci, chodu, miny, możnaby mnie wziąć za nie wiedzieć kogo... za loretę paryską... za zgubioną istotę... za... Jest to mój oryginalny przeze mnie wynaleziony sposób szukania serca...

Boję się drugi raz oszukać, już ten, co mnie taką pokocha, co mimo pozorów, nie wiedząc, kto jestem, oceni mnie i przywiąże się, kto nie zważając na to, żem taka straszna, oszaleje dla mnie, ten mnie chyba całą duszą kochać będzie i całkiem bezinteresownie... głęboko, prawdziwie.

Na te słowa Starża się rozśmiał serdecznie.

— Nie gniewaj się pani... śmieję się, bo mi trudno objaśnić ci... że... że serce i miłość równie gwałtownie przywiązują człowieka, jak szał i namiętność. A gdybyś pani, zamiast obudzić pierwsze, wywołała tylko drugie?...

Ewelina zarumieniła się, ale główką potrząsając, odrzekła.

— Zawszebym umiała rozpoznać miłość od namiętności... instynkt kobietę ostrzega... pochlebia nam namiętność, ale jedna tylko serce... Przytem... jeśli przyjdzie do nowego wyboru... o! bądź spokojny! będę nadzwyczaj ostrożną... dwa razy omylić się nie mogę... umarłabym...

Rozmowa trwała już zbyt długo, zbyt była poufną i żywą, by nie zwróciła oczu obecnych jej z daleka: w pewnem oddaleniu okalali ciekawi piękną, młodą kobietę, która w niezrozumiałym języku, z takim zapałem, rozprawiała ze starym hrabią.

Starżę znano już dobrze w Wiesbadenie, nie unikał on nawet niepotrzebnych i nudnych znajomości, bo mu one dawały sposobność przedrwiwania się z ludzi, o których wogóle niewielkie miał wyobrażenie; słynął z dowcipu, lękano się nieco... ale przed charakterem prawdomównego, nieustraszonego dziwaka, schylano głowę.

Piękna pani tak poufale, długo z nim rozmawiająca obudzała niezmierną ciekawość, wiedziano, że Starża mało się zbliżał do kobiet, zbywał je grzecznością zimną — rozprawiał zaś tylko z takiemi wogóle, które mu dotrzymać mogły. Wytrwać z nim pół godziny w żywej rozmowie, było patentem wyższości.

A że Ewelina była młodą i piękną, nadało jej to nadzwyczajny urok... Wszyscy dopytywali starannie — kto była ta piękna pani.

Starża widząc, że na nich oczy zwracano zbytecznie — chciał wstać.

— Ja pana nie puszczę! — zawołała Ewelina — jeżeli go jeszcze nie dosyć znudziłam... I muszę dopełnić miary. Stoję aux quatre Saisons, zapraszam go na obiad, na herbatę, na wieczerzę, na śniadanie, zawsze i codzień, a tymczasem daj mi pan rękę, przez miłosierdzie nad nieszczęśliwą wdową.

— To szczęście — odparł Starża, — że mam siwe włosy i lat sześćdziesiąt, żem kulawy, i że za stryja lub dziada uchodzić mogę.

— Niestety! czemużeś nie młodszy! — odpowiedziała Ewelina — a! takbym cię bałamuciła, że musiałbyś... musiałbyś zakochać się we mnie.

Hrabia się uśmiechnął smutnie, podał rękę szczebiotce i poszli.

A za niemi pociągnęły oczy ciekawych, aż póki nie znikli w cienistej parku alei.

Ewelina istotnie była szczęśliwą ze spotkania ze starym znajomym. Starża, trochę zakłopotany, ożywił się też jej żywością, ale już nieprzywykły do tych gorączek przemijających, do miłych nawet lecz zbyt poruszających wrażeń, czuł się nie swoim...

Szli, a idąc, hrabia rozmowę coraz zimniejszą czynił i coraz bardziej szyderczą.

Już byli w głębi parku, gdy oczy Eweliny padły na ławkę, na której siedział ubogo dosyć ubrany, młody chłopak. Rękę miał na temblaku, a w drugiej książkę.

Nielitościwy Starża wskazał go, uśmiechając się, Ewelinie.

— Patrzno pani, jedna ze scen komedyi naszego żywota, która świadczy, że jeszcze wierzymy w to, iż na poetyczną rolę kogoś złapać można. Jak się ten przezacny młodzieniec misternie usadowił tu, aby uczynić zajmującym... ręka czyni go nieco bohaterem tajemniczym, książka każe się domyślać poety, a ustroń, obrana na medytacye poświadcza, iż to dusza, co ciszy i spokoju szuka... Załóżże się pani ze mną — dodał — że to najprozaiczniejszy intrygant w świecie... A tak młody!! tak młody...

Spojrzał uśmiechając się na Ewelinę, biedna kobieta była jak marmur blada.

— To być może... to być bardzo może — rzekła cichym głosem — ale mój hrabio, nie wyrywaj mi z serca ostatnich złudzeń, ostatniej nadziei, że gdzieś jeszcze, w kątku, przypadkiem, znaleźć można — prawdę.

— Czy pani go znasz?

— Widzę go pierwszy raz w życiu.

— Ja także... i ręczę...

— A! nie ręcz! wierzmy! łudźmy się, kłammy sobie, aby się nam świat nie tak poczwarnym wydawał — zawołała Ewelina.

— Więc milczę — rzekł Starża.

Droga wiodła ich tak, że musieli przechodzić tuż koło samotnie siedzącego chłopaka, który był właśnie na ławce książkę położył; Ewelina rzuciła okiem... uśmiechnęła się prawie radośnie. Był to „Tadeusz” Mickiewicza.

— Szczęśliwam — szepnęła na ucho Starży — że jeśli ma się w świecie co poczciwego znaleźć, należeć będzie do nas. Rada jestem, że to Polak, a czuję, że siadł w istocie dla siebie, nie dlatego aby... się wystawić na pokaz ze swoją ręką i książką.

— Dla mnie w tem jest coś podejrzanego — odparł stary niedowiarek.

Ewelina wyrwała mu rękę powoli.

— Jestem dziwaczka, despotka i... zostawuję tu pana, abyś sprawdził swój domysł... Czekam z obiadem...

Uśmiechnęła się, Starża zawahał, ale z powagą przyjąwszy wyzwanie, począł się przechadzać po ulicy... Szukał sposobu, aby się zbliżyć do młodego człowieka.

 

Książka mu nastręczyła najlepszą ku temu sposobność. Na ławce było dużo wolnego miejsca... przysiadł...

— Widzę z Mickiewicza, żeśmy ziomkami — odezwał się po chwili, do zdziwionego dość i zmieszanego nieco młodzieńca... który milcząco mu się ukłonił..

Młodzieniec miał prawo być tak zdziwionym, jest bowiem rzeczą nadzwyczajną, aby dwóch nieznajomych Polaków, spotkawszy się zagranicą, przemówiło i zbliżyło się do siebie.

Nie wiem, czy inne narodowości w podróżach trzymają się tego zbawiennego prawidła, żeby swoich unikać, ale co do nas, tysiączne doświadczenia uczą, iż nic tak nie przeraża, jak zetknięcie się z ziomkami.

Ziomków tych jest tyle różnych rodzajów, gatunków, podgatunków... mogłoby się trafić na... republikanina, demokratę, na spiskowca... na korespondenta dziennika warszawskiego, na kollaboratora gazety narodowej, na... zbierającego jaką składkę, na wracającego od Mazziniego, lub jadącego do Garibaldiego... Kto to wie?? Z tego powodu (konstatujemy tylko fakta), w drodze się nie mówi po polsku, ściera się wszelkie znamiona narodowości i kryje z nią najstaranniej.

Nie ma prawie przykładu, aby Polak do Polaka, zwłaszcza porządniej ubrany do mniej porządnie odzianego, sam proprio motu zagadał... nietyle może idzie o kompromitacyę, co o kieszeń... Młody więc człowiek bardzo słusznie okazał zdziwienie i z pewnego rodzaju niedowierzaniem, spojrzał na Starżę.

— Pan zapewne emigrantem jesteś? — zapytał hrabia.

— Nie, nie jestem nim — krótko odpowiedział młody człowiek.

— Winszuję panu.

— Dziękuję, w istocie jest to jedno z największych nieszczęść, na jakie człowiek skazanym być może. Ale gdyby Bóg był mnie niem dotknął, sądzę, że potrafiłbym je znieść godnie.

— Więc zapewne z Galicyi? — spytał Starża.

— Nie, jestem z Księstwa...

— A to zapewne chlubna i zaszczytna rana z ostatniej kampanii...

— O! nie, nie! — żywo przerwał, młody człowiek — miałem przypadek...

Rozmowa się przerwała... znowu... Poznańczyk nie miał najmniejszej ochoty prowadzenia jej dalej.

Ta wstrzemięźliwość i skromność bardzo dobrze uprzedziła już o nim Starżę; czuł, że mógł się zawieść w swym sądzie, ale był tak szlachetnym, iż się z tego ucieszył. Postanowił jednak badać dalej, dopóki było można.

— Widzę z przyjemnością — rzekł — iż się pan oddajesz poezyi... Mickiewicz... to najlepszy wzór dla młodego poety... wyboru i umiłowania go powinszować można.

Młodzieniec zwrócił się z uśmiechem ku hrabiemu.

— Nie oddaję się poezyi — rzekł cicho — ale ją kocham, jako życia osłodę — jako woń niebieską... przyznasz mi pan, iż w młodości trudno nie mieć tej słabości.

— Pan to nazywasz słabością?...

— Tak ją dziś powszechnie uważają... — mówił chłopak... — Każą nam, pod karą śmierci, zerwać z nią stosunki, zaprzeć się jej, obciąć sobie skrzydła i nauczyć się chodzić po ziemi... Wstydzę się, że usiłując stać się jak najpraktyczniejszym, choruję wszakże ukradkiem na... poezyę.

— Pan to nazywasz chorobą? — spytał hrabia...

— Nie moja to, ale dyagnoza wieku...

— A sąd nasz własny?...

— Ja czekam z sądem doświadczenia, ale co serce mówi, z mojej młodości można się domyśleć...

Starża był mocno zaintrygowany.

— Gra wybornie komedyę! — rzekł w duchu — ale mnie w pole nie wyprowadzi.

— Widzę — dodał głośno — że pan tu pono niedawno przybyłym być musisz, bom go dotąd nie widywał... więc zapewne i znajomych braknie?

— W istocie, przyjechałem przed parą dniami — chłodno odezwał się zapytany — ale towarzystwa nie szukam. Cisnąć się do niego jest przykro...

— Ale znajomości u wód tak się łatwo robią.

— A tak często drogo opłacają — zawołał chłopak — swobodą, czasem, ceremoniami, w końcu jeszcze wzajemnem nieporozumieniem. Wybacz mi pan dobrodziej, że mu w tem się sprzeciwię, ale łatwe znajomości...

— Zgadzamy się — przerwał Starża — niewiele warte... przecież ludzie ludzi potrzebują.

— Ludzie! ludzi! — mruknął, patrząc w książkę, młody.. — ale my bo nie jesteśmy tak bardzo ludźmi w XIX-tym wieku. Zawsze jeszcze są panowie, rzemieślnicy, przemysłowcy, bankierowie, świat mały, świat wielki... Tatarzy, Żydzi... a ludzi jakoś nie widać...

Starża się rozśmiał.

— Wierz mi waćpan — rzekł — że tak zawsze było i po wiele wieków zostanie. Wyjątek tylko czynię dla Tatarów, Żydów, Cyganów i t. p. bo narody są i muszą być równouprawnione. Inaczej się dzieje ze stopniem wykształcenia, ze stanem człowieka, z jego położeniem, które zawsze różnicę między ludźmi stanowić będzie i musi... Nikt nie pyta dobrze wychowanego człowieka, czy czarna, czy niebieska, czy czerwona krew w jego żyłach płynie, ale jak waćpan chcesz, bym mając żyć poufale z człowiekiem, nie dbał o to, czy się zrozumiemy i sympatyzować z sobą będziemy.

— Na tę różnicę, jaką stanowi wykształcenie, zgadzam się chętnie — rzekł młody człowiek — ale tylko na tę.

— My już... my... bo ja należę do starej, gasnącej arystokracyi rodu — odezwał się Starża — nie mamy pretensyi do naszego dawnego posłanictwa wyłącznego... prosimy się tylko, abyście nas gorzej od chłopa uważać nie raczyli. Uznajcie nas równymi sobie ludźmi, z reszty kwita...

— Alboż kto odmawia panom... przywilejów człowieka?

— Potroszę... bardzo często... W dawnych wiekach, w innym porządku społecznym, były narody wybrane, stany wybrane, ludzie wybrani... dziś... są tylko — szczęśliwi i szczęśliwe — my się do nich policzyć nie możemy.

Młody człowiek zamilkł.

— Bardzo mi przyjemnie — odezwał się Starża — iż pana spotkałem, miło jest czasem z kimś swoim pomówić...

Sądził, iż młodzieniec, korzystając z tego, przedstawi mu się i zrobi znajomość, ale się omylił, uśmiechnął się on, ukłonił grzecznie i milczał... Tembardziej szło Starży o zbliżenie się do tego upartego dziczka.

— Mieszkam w hotelu Victoria, nazywam się Stanisław Starża... i miło mi będzie jeśli, mnie pan zechcesz odwiedzić.

Młody człowiek zawahał się, jakby nie był pewien co ma odpowiedzieć.

— Nazywam się Augustyn Moroz... Jestem synem kupca i przeznaczonym do stanu kupieckiego. Mieszkam w dosyć ubogiej dziurze, do którejbyś hrabia nie trafił... pod jakimś koniem, barwy niezrozumiałej. Przebaczysz mi moją śmiałość i szczerość, ale mi się zdaje, że odwiedzając hrabiego, przyjemności-bym mu nie zrobił. Należymy do dwóch światów odrębnych, mamy stosunki różne... na ławce w ogrodzie, możem rozmawiać z sobą swobodnie... Ale cóżbym ja począł w salonie, pełnym... ludzi, mówiących językiem, wyobrażeniami, pojęciami dla mnie obcemi?... Zdawało mi się zawsze, że bez najmniejszego uczucia jakiejś niechęci, bez wstrętu, bez antagonizmu, każdy swojej sfery, swoich braci, swego kółka trzymać się powinien.

— Duma, kochany panie...

— Nazwij to pan poczuciem własnej godności... i nie miej za grzech, że je mamy w sobie...

To mówiąc, pan Augustyn powoli podniósł się z ławki, ukłonił hrabiemu, zabrał książkę i odszedł w swoję drogę.

Starża był trochę markotny, ale w końcu, rzekł w duchu:

— Ma słuszność, szanuję go!

______________________________________________

 

W czasie tych wędrówek Starży, dama z córką, którąśmy widzieli w początku, przeszła była także do parku... w towarzystwie na sposób angielski ułożonego młodego kawalera.

Kawaler ów z nadskakującą grzecznością towarzyszył im w przechadzce i starał się zabawić rozmową czczą, lekką, ale bardzo przyjemną. Wiedział on nietylko, co się działo w Wiesbadenie, Homburgu, Paryżu, w Galicyi, Poznańskiem, Kongresówce, ale nawet po za granicami Europy w świecie fashionable, wielkich imion i świetnych fortun. Można go było z mowy i postawy wziąć za potomka jednej z najznakomitszych rodzin kraju, stosunkami ścisłemi związanej z całą europejską arystokracyą; o niej bowiem tylko mówił, a w opowiadaniu gęsto się cisnęły tytuły książąt, hrabiów, baronów, znakomitości wszelkich, które zdawał się znać poufale...

Zajmowało to wielce damę, mniej, jak się zdawało, córkę, która przypatrywała się drzewom i wyglądała tęskno jakoś. Młodzieniec nadskakiwał też szczególniej samej pani, tak, że trudno było rozwiązać, czy miał projekta na mamę, czy na ów pączek nierozwity... a że je mieć musiał, to się z nadzwyczajnej troskliwości w obejściu z paniami uwydatniało.

Mama była milcząca, ostrożna — przyjmowała grzecznie okazywane poszanowanie, ofiary posług, ale trzymała się jakoś oględnie, aby nie dać zbytnich nadziei. Niekiedy z ukosa przypatrywała się młodzieńcowi, jakby go zbadać chciała; nie dowierzając pięknym i zbyt świetne rzeczy zwiastującym słówkom.

— Ale à propos — odezwała się, wysłuchawszy cierpliwie historyi wiesbadeńskich — któż to jest ten pan, który się z panem witał... przed kursalem...

— Ten pan... a! to mój dawny ale daleki znajomy, którego poznałem u księcia S... we Lwowie na jednym z tych sejmowych rautów na które się prosi, co żyje... Nie mogę o nim dać bliższych wiadomości, wiem, że ma tam jakiś majątek około Tarnowa, że nie żonaty... że nie należy ani z imienia, ani ze stosunków do rodzin głośniejszych w kraju... Ale jest człowiek nieźle wychowany, przyzwoity... Zresztą już trochę stary kawaler.

Pani słuchała... i dodała.

— Tak, wygląda bardzo przyzwoicie... a nazywa się?

— Ferdynand... a! Potomski...

— W istocie nazwisko... mało słyszane... nowe... ale zdaje się szlacheckie.

W chwili gdy to mówili, mimo nich przeszedł z książką w ręku młody człowiek, był to pan Augustyn Moroz... spojrzał na panie, zarumienił się mocno, skłonił od niechcenia i szybko dosyć oddalił. Pani zaledwie mu raczyła kiwnąć głową i okazała nawet, że przywitaniu rada nie była, bo ruszyła ramionami, panienka zapłonęła.

— Wystaw sobie pan — odezwała się dama do kawalera... — co to za śmiałość tego jegomości... my go wcale nie znamy, nie wiemy kto on jest, jak się zowie... ale żeśmy się na kolei w wagonie spotkały i że tam Julce posłużył parę razy, już się, nie będąc prezentowany, kłania...

— To tylko dowodzi braku wychowania — rzekł kawaler — zresztą sama powierzchowność powiada, że to jakaś figura podejrzana... Teraz to się tego po świecie włóczy co niemiara... tych pisarzy prowentowych, a komisarzy rządowych... których rewolucya wyrzuciła rozbitkami na europejskie gościńce. Ja także, na nieszczęście, jestem emigrantem, ale się staram wyjść z tego fałszywego położenia co najrychlej i już mi w Wiedniu w ministeryum obiecano obywatelstwo. Książę Auersperg, którego poznałem przed parą laty u wód i z którym jestem bardzo dobrze, przyrzekł mi to...

Nie umiemy, a raczej nie chcemy się domyślać, dlaczego kawaler nie poznał przechodzącego — może miał wzrok krótki — a jednak byli to niegdyś towarzysze uniwersyteccy. Przechodzień obejrzał się, stanął, a po chwili poszedł dalej.

— A już to prawda — dodała dama — że dziś, dzięki emigracyi, nie można się ruszyć swobodnie... bo byle język polski usłyszano, zaraz się robią znajomości... i niepotrzebne, i niemiłe... i niebezpieczne...

— Ja też nigdy zagranicą po polsku nie mówię, chyba a huis clos — dodał młody człowiek — to klęska...

— Ale i pan byłeś przecie wmieszany w te ostatnie sprawy... — cicho dodała panna Julia... — pan był w oddziałach...

— Ja? ja? — z oburzeniem oparł się kawaler — ale uchowaj Boże! ja byłem używanym do niektórych dyplomatycznych robót... Książę X. i my wszyscy, mimo, żeśmy widzieli niedorzeczność rewolucyi, musieliśmy jej służyć... aby nie dać pójść za daleko vouz concevez.

Dama kiwnęła głową.

— I to się stało powodem, że do Królestwa powrócić nie mogę... — kończył młody człowiek — ale osiedlę się i okupię w Galicyi...

— Jako Galicyanka, bardzo się z tego cieszyć będę — grzecznie, uśmiechając się, dodała dama... — a kawaler się ukłonił.

Szli dalej, był to dzień spotkań i niespodzianek... choć niezawsze miłych... Kawaler rzuciwszy okiem przed się, ujrzał toczącą się ulicą figurę jak na Wiesbaden dosyć oryginalną. U nasby ona nie zwróciła uwagi, bo była naturalnym owocem kraju, ale zagranicą wydawała się bardzo dziwnie.

Był to mężczyzna bardzo otyły, słuszny, lat średnich, twarzy ogorzałej i rysów pospolitych... W pośrodku księżycowej pełni oblicza, dobrze zarumienionego, siedział nos nakształt bujnie wyrosłego kartofla; pod nim usta szerokie, z wargami tłustemi, podbródek prałacki, wyżej oczki siwe, małe, nad niemi brwi krzaczaste, bujne, a dalej czoło szerokie, nizkie i włosy rzadkawe... Dodawszy do tego uszy rozmiarów niepospolitych, odstające i kilka brodawek poziomkowego kształtu, mieć będziemy fotografię nadchodzącego. Reszta postaci odpowiadała twarzy, ręce były ogromne, nogi potężne... Dystynkcyi i wdzięku trudno było szukać w nim, ale rozsądek i jakaś wesoła dobroduszność czyniła niepięknego człowieka wcale miłym.

Ubrany był w węgierkę, a strój cały dowodził, że się do obcych przestrajać nie myślał...

Młodzieniec, ujrzawszy nadciągającego obywatela, gdyż inaczejby go nawet nieznajomy nie nazwał, tak obywatelską miał powierzchowność, widocznie się zmieszał, na twarzy odmalowało się wahanie, obawa, niepewność, co począć... miał może zamiar w boczną z damami przerznąć się uliczkę, aby spotkania uniknąć... ale było za późno, a dama, krocząca poważnie, wykwintnie, ani myślała z szerokiego gościńca znijść na ścieżkę, na którejby jej wspaniała postać znikła w cieniach.

Kawaler udawał, że przygląda się roślinom, że admiruje młode dęby piramidalne i czarne buki, aby minąć obywatela bez powitania... ale mu się to nie powiodło.

O trzy kroki od niego, obywatel już się śmiał głośno, nie zważając na nieznajome damy i podnosząc laskę, wołał:

— Patrzcie! ha! ha! Wicek! dalipan Wicek! no! no! ależ z waszeci teraz elegant... Upadam do nóg...

Nazwany tak jakoś nieprzyzwoicie Wickiem kawaler, zaczerwienił się, odskoczył od dam, przepraszając je i rad nie rad podszedł, zdejmując kapelusz, do obywatela, który go bez ceremonii poklepał po ramieniu.

Damy poszły tak powoli dalej, że całą rozmowę, zresztą obyczajem dawnym polskim prowadzoną głośno a krzykliwie, słyszeć mogły doskonale.

— Chi! chi! Wicek na markiza mi dziś patrzy... dalipan... niby Anglik, niby czeladnik od krawca paryskiego... Ależeś wyprzystojniał, wyrósł... wyeleganciał! daj go katu! Cóż u licha — tak ci rewolucya posłużyła... czyś gdzie bezpańską kasę przydybał... czy za posługi ofiarowała ci milion Rzeczpospolita... czyś złapał dziedziczkę jaką garbatą, która ci sto tysięcy dochodu złożyła u stóp? Mów, bo nie rozumiem.

Kawaler był przybity...

— Powiem ci, żem twego ojca widział przed wyjazdem z kraju... na jarmarku, dokąd z końmi hrabiego pryncypała... przybył. Postarzał nieboraczysko... a ciężko pracuje... Waszeci, widzę, na emigracyi się wiedzie... ho! ho.

Kawaler stał niemy.

— Przyjdźże do mnie, to ci dam bliższe wiadomości o ojcu i siostrze... bo siostra u mego szwagra teraz jest w obowiązku, razem z mężem... widziałem i ich... Stoję pod Różami, do widzenia... pilno ci do dam... a no nie zatrzymuję.

Niezmiernie pomieszany kawaler pogonił za damami, a obywatel, laską wywijając, wracał do Kursalu... Na jego twarzy malowała się uciecha z wypłatanego dobrego figla... na bladych rysach nieszczęśliwej ofiary niecierpliwość i hamowany gniew.

Niema wątpliwości, że złośliwy obywatel ów z okolicy Łęcznej umyślnie mówił tak głośno o ojcu oficyaliście i siostrze w służbie, aby te piękne panie usłyszały; jakoż dama przyjęła powracającego kawalera nadzwyczaj sztywnie, zimno, z podwójną dumą, rzucając nań wielce znaczące spojrzenie.

Mówiła mu ona wyraźnie:

— Chciałeś nas waćpan oszukać, ale mu się to nie udało...

Młodzieniec wszakże ochłonął prędko, poczuwszy, że się bądźcobądź ratować potrzeba, nadrabiając fantazyą i zuchwalstwem.

Udał, że wrażenia damy nie dostrzegł, lub nie zrozumiał i rzekł żywo:

— Niezmiernie szczęśliwy jestem ze spotkania z tym poczciwym oryginałem... Jest to najzacniejszy człowiek, chociaż ma czasem żartobliwe sposoby wyrażania się, które zrozumieć trudno... Przyjaciel i sąsiad mojego ojca, przywozi mi wiadomość od rodziny... Widzę z tego, co mówi, że biedny mój ojciec, w obawie konfiskaty za moje grzechy, wyprzedać się musiał...

Westchnął młodzieniec, dama spojrzała z ukosa, skrzywiona, ale znać było, że się nie da wziąć na słowa... Ona i panienka pozostały milczące.

 

Obywatel któremu imię było pan Prokop Hamowski, poszedł w swą drogę, wesół wywijając laską i podśpiewując „Trzeciego Maja mazurka”, bo nad Dąbrowskiego i „Maj”, nigdy więcej wyśpiewać nic nie umiał, a czuł czasem potrzebę objawienia w ten sposób dobrego humoru.

Mówiliśmy, że był to dzień spotkań... O kilka kroków dalej zeszli się z panem hrabią Stanisławem Starżą, który od ławki Moroza powracał.

Pan Prokop zdala zdjął czapkę i z przesadną pokorą schylił głowę przed starym.

— A! pana Prokopa... cieszę się! — zawołał Starża — znów tedy do Wiesbadenu!

— A! szanowny hrabio, odpuść nam nasze winy tak, jako my ich nie odpuszczamy naszym winowajcom... Nie dziwuj się, że mieszkaniec Królestwa wyleci na świat — odetchnąć!

Byłoby to grzechem, zaprawdę, pieniądze rozpraszać zagranicą, gdyby nie było koniecznością przespać się w ciągu roku choć kilka nocy spokojnie.

Chory nie chory, wyjechałem się pokrzepić.

— Przy rulecie! — uśmiechnął się Starża.

— Żart na bok, ja istotnie jestem chory, wody mi nakazano, a w gry hazardowne nie gram tylko czasami — za drugich nie ręczę.

— Ani ja! — uśmiechnął się Starża — wszyscyśmy słabi.

— Towarzystwo liczne, jak już widzę — rzekł Hamowski — język polski obija się nieustannie o uszy... Cieszy to, że się tak cywilizujemy!

Oba uśmiechnęli się gorzko.

— Strasznie się cywilizujem... — dodał pan Prokop — wystaw sobie hrabio, przed chwilą spotykam ślicznego blondyna, ubranego z angielska, zaczesanego z angielska, gentlemana... rzekłbyś milord na wakacyach parlamentowych z milionem dochodu w kieszeni — przypatruję się... a to zmetamorfozowany syn dawnego mojego oficyalisty... Pamiętam go, gdy przed wysłaniem do szkół, boso gęsi zapędzał... Czyniłoby mu honor, że się tak zewnętrznie, a pewno i wewnętrznie wykształcić potrafił, gdyby nie grał komedyi i okpiwać świata nie chciał, gdyby na biletach nie pisał Monsieur Vincent de Darnocha... i t. d.

Starża się uśmiechnął...

— Jest to rzecz dziwna, że gdyby Pan Bóg na twarzach naszych pochodzenia owego sarmackiego nie zapisał, naród tak do swej narodowości przywiązany, jak my... najprędzejby starł z siebie wszystkie cechy zewnętrzne, które go znamionują.

Zważ pan, że mamy między sobą hybrydy polsko-angielskie, polsko-francuzkie, polsko-niemieckie, polsko-rosyjskie, że w naszej dzisiejszej społeczności więcej jest naleciałości obcych, niż zabytków własnych... i żeśmy już na pół rozpuścili się w kosmopolityzmie. Wyjmuję waćpana dobrodzieja z jego węgierką.

— I ze wszystkiemi staremi nałogami polskiemi... — rzekł Hamowski... — Ja pod tym względem już się nie zmienię. Skóra stara przyrosła mi do grzbietu... nie zrzucę.

Mniejszaby może zresztą było o zewnętrzne pozory, ale formy zawsze mówią coś i znaczą — to darmo... Jak w religii, tak w miłości kraju, formy i praktyki nie są rzeczą obojętną... dlatego, mości dobrodzieju, nie zrzucam i węgierkę noszę... póki mi jej nie zedrą.

Ale ot — od pierwszego zetknięcia się, wpadliśmy na metafizykę... tfu! lepiej powiedz mi, hrabio, kogo macie tu, co robicie i czy ja się tu rozerwę... bom po to przecie przybył.

Starża wziął go pod rękę.

— Mamy ziomków, hybrydów różnych, bardzo wielu... już dziś osób do dwudziestu naliczyłem... pięknych kobiet, panien, wdów, rozwódek mnóstwo. Jest nawet jedna tak śliczna, tak rozumna, tak miła, że gdyby nie była nieco waryatką... powiedziałbym, że to ideał!

— Ale dlaczegoż waryatka?

— Bo szuka szczęścia tam gdzie go znaleźć nie można.

— Pilnujże acan dobrodziej ją od eleganta Anglika, bo jak się dowie, że bogata, że wolna i że jej na świecie pary do szczęścia brak, to się łotr wciśnie i...

Starża się roześmiał.

— Będę wartował, aby nie przystąpił nawet, zresztą kobieta ma instynkt...

— Ale mężczyzna ma pochlebstwo...

— Sparzona...

— Parzą się i nie dwa razy, mimo przysłowia... Więc Polaków naszych, czyli jak to zagranicą zowią — Polonii, dosyć...

— Nadto — odparł Starża — jest jej ze wszystkich części Polski po troszę, z emigracyi starej i nowej, z Kongresówki, z zabranych prowincyj, z Galicyi wschodniej i zachodniej, z Księstwa Poznańskiego i z Prus zachodnich.

— Otóż, panie dobrodzieju, jedyna zręczność porównać, co z nami obce rządy zrobiły.

— Zostawuję to panu... — rzekł Starża — ja jedno widzę tylko, że każda z prowincyj, każdy z losów naszych coś nam ujął ze starych tradycyj, a mało co dodał... jesteśmy hybrydy... hybrydy...

W każdym narodzie, który ma żyć, coś się piastuje, zachowywa, od czego, jak od nasionka, powstać ma owo życie nowe... u nas... ten zarodek bardzo jakoś niewidoczny.

— A kwestarz Chodźki powiada po cichu — quis scit co za górą?

I poszli tak razem dwaj różni, ale w duchu zgodni, przedstawiciele przeszłości...

______________________________________________

 

Nie wiem jak się to stało, że tego dnia przy table d’hote, w hotelu „Czterech Pór Roku”, znalazł się i pan Ferdynand Potomski, i pan Wincenty Darnocha. Zdaje się, że ostatni już był zwietrzył piękną, samotną i zachwycającą swobodą mowy i ruchów panią Ewelinę, stawił się więc w białej, pikowej kamizelce, uczesany przecudownie, w rękawiczkach blado lila, w stroju najwyższego smaku, piękny, dystyngowany... arystokratyczny, tak... że go hotelowe kelnery wzięli za lorda, a lordowie, za podróżującego komisanta z Bordeaux.

Pan Ferdynand równie był starannie na wyprawę wyekwipowany... Los, który płata figle i czyni przysługi, posadził ich obok siebie. Oba, nie mówiąc nic, oczyma przebiegali stół, modlili się do otwierających drzwi, ale gwiazda spodziewana nie zeszła. Ewelina zaprosiwszy pana Starżę, kazała obiad podać do swojego salonu.

Zawiedzione nadzieje powlokły chmurą oblicza dwóch więcej niż ciekawych gości. Dla pana Darnochy szczególniej ten stracony obiad w table d’hote drogim... gdzie dla przyzwoitości potrzeba było jeszcze pół butelki wina dać kazać... stanowił jakby przegraną stawkę w ruletę.

Elegancya takiego młodego człowieka, zmuszonego grać nie swoją rolę, toaleta, rękawiczki, akcesorya rozmaite... okupują się zawsze cichemi ofiarami, często posuniętemi aż do zaparcia głodu i pragnienia. Czem żyją ci, co chcą za dostatnich uchodzić, a do ubóstwa śmiało i uczciwie przyznać się nie chcą, wie Pan Bóg jeden oraz przekupki bułek... i kiełbasek...

Pan Wincenty należał do tej smutnej kategoryi komedyantów, co mieszkają nie wiedzieć gdzie, jedzą nie wiedzieć co, ale występować muszą świetnie...

Był wcale przystojny, był pewien, że strojąc lalkę, w końcu ją jakiemuś dziecku sprzedać potrafi. Miał na to dosyć dowcipu, instynktu, i pospolitych środeczków, pochwyconych w powietrzu... Tyle pracy! tyle ofiar! gdyby to na co poczciwego użytem było!

Ferdynand Potomski, acz mniej miał już czasu do stracenia niż towarzysz, nie tak bardzo uczuł doznany zawód... lubił bowiem jeść, a spodziewał się mieć wcale niezły obiad w tak paradnym hotelu, na czem się nie zawiódł.

Dogadzało mu też to, że go posadzono przy młodzieńcu, którego użyć postanowił, mimo, że z rana niedosyć się z nim obszedł grzecznie. Rachował na siłę, otwierającą serca, wina szampańskiego, którego kazał w lód wstawić butelkę...

Z początku obiadu, aż do rozbefu, nadzieja... nadzieja słaba ożywiała obu tych panów; rachowali na to, że elegantki zawsze się długo ubierają i późno przychodzą... Ale po sztukamięsie po groszku z ozorem i salcesonem... opuściły ich błogie marzenia... trzeba było rzeczywistość przyjąć, jaką była; pan Ferdynand korzystał i jadł dobrze...

Wincenty siedział chmurny...

— Napijesz się pan ze mną kieliszek szampańskiego wina? — spytał pod koniec Potomski.

— Dziękuję...

Nalano....

— Z kimże to pan byłeś dziś rano, gdyśmy się spotkali?.. — spytał Ferdynand — nie mógłbym wiedzieć? hę! ręczę ci jeśli są jakie projekta, prędzej pomogę niż przeszkodzę...

— Ale żadnych w świecie projektów! — podchwycił młody człowiek... — żadnych... słowo honoru... Jest to obywatelka z Galicyi... Baronowa von Dorfer... Polka rodem, niegdyś żona wojskowego austryackiego.

— A! wdówka!

— Wdowa... z córką...

— Bogata zapewno...

— Za taką uchodzi i zdaje się być...

— Czy jeszcze... jak się zdaje... w pretensyach do kobierca sama... czy?...

— Ale ja nie tak dobrze ją znam, abym mógł objaśnić pana... — rzekł Darnocha.

Ferdynand dolał mu wina...

— Domyślam się, wnioskuję, pewnych jednak danych nie mam...

Pan Potomski spojrzał mu w oczy bacznie... coś już chciał powiedzieć, ale się powstrzymał i nalał... Nalawszy, przekonał się o potrzebie drugiej butelki i szepnął kelnerowi, aby ją przyniesiono.

Po czwartym czy piątym kieliszku, zaczęli, po cichu szepcąc, żartować i poufale sobie udzielać swych spostrzeżeń nad gośćmi siedzącymi... Humory były dobre i skłonne do wywnętrzenia się usposobienia.

— Wiesz co, cher Vincent — rzekł pan Ferdynand — jabym ci coś powiedział, gdybyś mnie zrozumiał po przyjacielsku i za złe tego nie wziął.

Młodzieniec ścisnął go za rękę.

— Między nami mówiąc, obaśmy podobno nie chorzy i bodaj — ja i pan, czyśmy tu nie w jednym celu przybyli... Mówmy z sobą otwarcie, zawrzyjmy przymierze i pamiętajmy, co napisano na holenderskim dukacie.

— Tak, ręka rękę myje... — rzekł roztargniony pan Wincenty, na którego Angielka, w długich lokach z dużemi zębami, spojrzała. — Angielki bywają bajecznie bogate...

Ferdynand nie myślał poprawiać wersyi fałszywej towarzysza, rad, że myśl jego zrozumiał...

— Otóż tak — rzekł dolewając wina — na co to w bawełnę obwijać, ja szukam żony, i panbyś jej nie odrzucił, gdyby się nastręczyła ładna, bogata i comme il faut. U wód znajomości się robią łatwo; no, i często kojarzą się przyszłe małżeństwa... Możemy być sobie wzajem pomocni. Ja mam taką teoryę. Największą przeszkodą zawsze obawa, że człowieka nie znają... można więc sobie skutecznie pomódz, podpisując wzajemność. Rozumiesz... mądrej głowie dość na słowie.

Pan Wincenty przyjął ten układ z zapałem.

— Zgoda — odezwał się — dobrze...

— Ale tu i drugi obowiązek się nastręcza — dodał praktyczny pan Ferdynand — musimy wzajemnie starać się dla siebie wywiedzieć o sytuacyi osób, które nas obchodzą... bo, na nieszczęście, wiele awanturnic i kobiet zrujnowanych wyjeżdża do wód na polowanie.

— To się samo z siebie rozumie — odparł młodzieniec — że na ślepo się puszczać nie można... Okropne bywały przykłady... Znam Alfreda barona...

— A i ja go znam.

— Złapał się szkaradnie.

— Wiem, wiem.

— U wód ją poznał... prowadzili taki train, że ją wziął za milionową, ona jego miała za bogacza... a teraz.

— Słyszałem... idą do rozwodu...

— Haniebne szalbierstwo...

Napili się po kieliszku wina i kazali podać kawy i Chartreuse.

— Mój drogi panie Wincenty... — dodał ponawiając uścisk dłoni Ferdynand — idźmy zgodnie, pomagajmy sobie i ostrzegajmy się wzajemnie; niech jeden drugiemu w drogę nie wchodzi... Słowo?

— Słowo...

— Teraz-że mnie objaśnij kto tu jest... i jakie ty masz widoki...

— Ja, dotąd żadnych... Baronowę von Dorfer nieco znając, z daleka i ostrożnie trzymam się około niej, ale nie posuwając zbytecznie...

— Rozumnie — rzekł Ferdynand. — Uczynię ci uwagę jedną jako starszy już a doświadczeńszy. Baronowa twoja wygląda, jakby się sama za mąż data occasione wydać chciała. Tu tędy sęk. Partya mogłaby być niezłą; podżyłe bowiem wdowy, przy dobrem prowadzenia ich, w rękach człowieka doświadczonego, nie są do odrzucenia... Ale córka dorasta... niepodobna ją wiekuiście zatrzymywać w domu... Ktoś przyjdzie i pochwyci. Ożeniwszy się zaś z córką znowu, nie ma gwarancyi, że matka się nie wyśliźnie i nie chapnie z sobą majątku... Gra więc niebezpieczna... ryzyko zbyt wielkie; trzebaby chyba z córką się żenić... a matkę wziąć w troskliwą kuratelę... lub...

Uśmiechnęli się do siebie dziwnie, rozumiejąc bez słowa.

— Dodam do tych bardzo trafnych uwag pańskich — rzekł rozmarzony nieco winem Wicek — iż sama pani jest zamknięta w sobie, sztywna, dumna, trudna, formalistka, arystokratka, zimna i zdradza charakter wcale nie łagodny...

— Więcej kto tam jest? — zapytał Potomski.

— A no, ta dziwna ekscentryczna jakaś a podejrzana piękność, o której mówi dziś Wiesbaden cały... stojąca właśnie w tym hotelu baronowa Ewelina Skrzycka, jeżeli się nie mylę. Uważano, że dziś rano bardzo długą i żywą prowadziła rozmowę ze Starżą... to coś znaczy.

— Ale ja ją nieco znam... — szepnął oczy spuszczając Potomski — widziałem się z nią dziś rano.

— Doprawdy! — przysuwając się spytał Wicek... — wzajemnie więc objaśnij mnie pan...

— Niewiele więcej ci powiem nad to coś mi o pani von Dorfer ofiarował. Dzieckiem, za życia nieboszczyka jej ojca, widziałem ją w Górze. Owdowiała niedawno po młodym mężu, z którym pożycie było ciężkie i nieszczęśliwe... Czy charakter, czy dola uczyniły ją dziwaczną, nie wiem. Ale to pewna, że kobieta też nie łatwa do zdobycia i niełatwa będzie do rządzenia. Jedynaczka, pieszczotka, piękna, bogata niezmiernie... trzeba się z góry przygotować i zostać prince consort i najniższym sługą. Ale nęcąca i urocza! człowiekby się zgodził na wszystko... I parę milionów dodatku...

Oczy Wincentego zaświeciły... spojrzał w źwierciadło przeciwległe, żeby się przekonać, czy nie zbrzydł.

— Zechcesz mnie pan jej przy zręczności przedstawić — rzekł.

— Chętnie... ja mało mam nadziei, żeby się z tej strony co uczynić dało, wszakże nie chcę zaniedbywać zręczności... Dziwaczka może przez dziwactwo wybrać...

Rozśmiał się...

— Z pewnością przeszkadzać nie będę... — dodał pan Wincenty... — ale radbym choć bliżej się jej przypatrzeć...

— Nic nie mam przeciwko temu... wzajemnie przedstawisz mnie pani von Dorfer... — rzekł stary kawaler... — No, a więcej kto jest jeszcze?

Wino czyniło wymownym i dowcipnym pana Wincentego, począł więc przegląd wiesbadeńskich piękności, a sąd jego dowodził, że mimo młodego wieku, nabył już w wysokim stopniu praktyki życia... Potomski z przyjemnością się przysłuchiwał gawędce ostrej, dowcipnej, złośliwej, objawiającej w młodzieńcu niepospolite zdolności, skierowane już ku wyspekulowaniu sobie bądźcobądź pozycyi i niezależności w sposób jak najłatwiejszy, uwalniający od pracy długiej a mozolnej, od pokornego dorabiania się...

— Cudzoziemek masy są — kończył pan Wincenty — ale tych bliżej poznać nie miałem czasu... Angielek do wyboru... liczba znaczna. Na Niemki nie zwracam uwagi, bo są w ogóle nie majętne a rodzice nadzwyczaj metodyczni... począwszy od metryki i świadectwa szczepionej ospy, trzeba się, zbliżając do nich, spowiadać im ze wszystkiego...

— E! o Niemkach mowy niema! — dodał, krzywiąc się, pan Ferdynand... nieco obiadem rozrzewniony. — A Amerykanki?

— Amerykanek jest kilka... ale o tych dziś jeszcze bliższych wiadomości udzielić nie mogę... Zresztą — dorzucił, wstając i spoglądając na zegarek — będziemy się widywali codziennie i wspólnie sobie naszych postrzeżeń udzielali.

Rozmowa przeszła powoli w śmiech i żarty staro-kawalerskie — zostali oba najlepszymi przyjaciołmi, oceniając wzajemnie usługi, jakie sobie oddać mogli. Dla p. Wincentego wchodziły w rachunek nawet obiady, które razem zjadać mieli..

— Ten młody człowiek może mi być bardzo użytecznym... — mówił w duchu Potomski... — dobrze, żem się do niego przybliżył...

— Do widzenia! do widzenia!

Rozeszli się zadumani nad planami przyszłej kampanii, która niełatwą się obiecywała.

______________________________________________

 

Sale gry jaśniały już rozświecone gazem, połyskując złocieniami, a wielka ciżba najróżniejszej powierzchowności ludzi cisnęła się do stolików, przy których nie było dość miejsca na pomieszczenie wygodne wszystkich namiętności, skupiających się do koła gorączkowo.

Widok