Przekupić wiedźmę. Zosia - Barbara M. Mikulska - ebook + audiobook + książka

Przekupić wiedźmę. Zosia ebook

Barbara M. Mikulska

4,5

Opis

 

W gospodarstwie agroturystycznym w Gołębiewie dużo się dzieje. Wiktor, Konstancja i babcia Mania rozwijają działalność, a po drodze przygarniają życiowych rozbitków. Najpierw do ich grona dołącza Zosia, potem jeszcze inni. Młoda kobieta nie ma za sobą dobrej i jasnej przeszłości, a teraźniejszość wciąż rzuca jej kłody pod nogi. Na szczęście ma też o kogo się troszczyć. Kiedy zaś pojawią się ludzie z pomocną dłonią, wszystkie problemy da się rozwiązać. Czy odnaleźć także miłość? Czas pokaże.

 

Druga część cyklu „Przekupić wiedźmę”, którego akcja rozgrywa się w urokliwej okolicy nad pięknym jeziorem. Tamtejszych mieszkańców, a w szczególności właścicieli i bywalców ośrodka „U Wiktora” wspiera i otacza opieką tajemnicza wiedźma Ludomiła.    

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (35 ocen)
22
9
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne
00
msopin93

Nie oderwiesz się od lektury

Lekko się słucha! Znakomity ciepły głos lektorki, dzięki której można się przenieść i zatopić w się w świecie bohaterów z Gołębiewa! A już dialogi brzmiały jak na żywo!
00
faelivrin

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się słucha! Czekam na kolejną część❤️
00
obirek

Nie oderwiesz się od lektury

Życiowa, chwilami smutna, przeplatająca dobre chwile z tymi gorszymi. Dająca nadzieję, że po burzy zawsze wyjdzie słońce.
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna. Polecam.
00

Popularność




Prolog

– No to jesteśmy w czarnej dupie!

Kostka odłożyła telefon i umościła się wygodniej w fotelu. Była w ciąży i nie znosiła tego najlepiej. Tak po prawdzie, to nic jej nie dolegało poza tym, że czuła się niczym czołg, ciężarówka albo galera. Nigdy nie należała do małych i drobnych osóbek, ale teraz jej gabaryty zdecydowanie uległy rozdęciu. Wszystko dlatego, że gdy tylko czuła się niedojedzona, to natychmiast robiło się jej niedobrze, więc zażerała ten głód i tyła. Babcia Mania pocieszała ją na początku, że to niemiłe uczucie wkrótce powinno minąć, jednak zaprzestała po jakimś trzecim miesiącu. Potem zmieniła śpiewkę na po porodzie szybko zrzucisz nadprogramowe kilogramy, a teraz tylko tuliła rozhisteryzowaną przyszłą matkę, kiedy ta płakała jej w mankiet, bo jestem takautyta, że już chyba bardziej nie można. Okazało się, że jednak można, z każdym miesiącem dawała radę i rutynowo odbierała z pokorą połajankę od swojego ginekologa. Najbardziej bała się, gdy lekarz straszył ją porodem. Urodzisz giganta, mówił. Popękasz. Nie pochłaniaj tylu kalorii. Bała się, ale nie mogła się opanować z jedzeniem. Na szczęście Wiktor patrzył na nią jak na ósmy cud świata.

– Możesz jaśniej? – spytał jej rudowłosy wiking.

– Mogę. Patrycja była u ginekologa i potwierdziła to, o czym rozmawiałyśmy w ubiegłym tygodniu.

– To znaczy?

– Jest w drugim miesiącu ciąży, więc rezygnuje z pracy u nas i bierze ślub. Chyba w odwrotnej kolejności. – Kostka przygryzła końcówkę długopisu, którym dotychczas nerwowo wymachiwała.

– To chyba dobrze, co?

– Dobrze, ale babcia Mania zostanie bez pomocy.

– To nic. – Wiktor uśmiechnął się ciepło i przysunął się do dziewczyny. – Wprawdzie mamy dopiero początek sezonu, ale ona pewnie popracuje jeszcze trochę. Potem, po wakacjach, ruch na pewno zmaleje, a jak Patrycja definitywnie odejdzie, rozejrzymy się za kimś do kuchni. A może my też… – Mężczyzna zająknął się, bo nie bardzo wiedział, jak sformułować myśl.

– Co: my też?

– A może my też poszlibyśmy w ślady Patrycji – szepnął nieśmiało.

– Zwariowałeś? Przecież to ona poszła w nasze ślady! Ja jestem w czwartym, a ona w drugim miesiącu!

– Nie o to mi chodziło. Znaczy o to też, ale powiedziałaś, że ona będzie brała ślub… więc pomyślałem… No wiesz, fajnie by było…

– Czy ty mnie prosisz o rękę? – Konstancja wyprostowała się w fotelu i spojrzała z błyskiem w oku na przymilającego się Wiktora.

– No wiesz… ja tylko tak sobie dywaguję… Nie denerwuj się, kochanie! Jak nie chcesz, to…

– A pierścionek gdzie? – przerwała mu ostro. – Myślisz, że się wymiksujesz z wydatków? – niemal wysyczała, a potem uśmiechnęła się słodko i wyszeptała: – Pewnie, że chcę!

– O matko! – Wiktor odetchnął z ulgą, bo atak Kostki naprawdę go przestraszył.

– Ale nie myśl, że wymigasz się od pierścionka!

***

Gospodarstwo agroturystyczne „U Wiktora” działało całkiem sprawnie. Choć współwłaściciele, czyli Wiktor, Kostka i babcia Mania, obawiali się początkowo, czy ich pomysł na ośrodek, gdzie można wypoczywać z psami, wypali, okazało się, że mają stuprocentowe obłożenie na okres wakacji. Reklama szeptana i internetowa spełniły swoje zadanie. Ci, co zaliczyli kilkudniowy pobyt z pupilem, rekomendowali miejsce oraz obsługę przyjaciołom i znajomym. Liczba chętnych na lipiec i sierpień przekroczyła ich możliwości – z przykrością musieli odmawiać. Niektórzy dali się namówić na termin późniejszy, dlatego o wrzesień również nie musieli się martwić. Zresztą miała na to wpływ również pogoda: długoterminowe prognozy przewidywały ciepłą jesień zroszoną od czasu do czasu deszczem, a to gwarantowało bogate grzybobrania.

Konstancja rozsiadła się na tyłach domu babci Mani. Córka Wiktora, Klara, była w szkole, więc wszystkie psy zgromadziły się u jej stóp. Kobieta machinalnie gładziła podstawiane łby i popatrywała z podziwem na okolicę. Znała to miejsce od blisko trzech lat, na stałe mieszkała nieco krócej, ale nigdy nie przestała się zachwycać. I wtedy, gdy panowała jesień, a brzozy rosnące w ogrodzonym wybiegu dla psów i zaraz za płotem przy najlżejszym podmuchu wiatru sypały liśćmi niczym konfetti. Nasłuchiwała wówczas, bo gdzieś daleko żurawie zbierały się do odlotu, oznajmiając to całej okolicy donośnym klangorem. Wpatrywała się w żeglujące po niebie obłoki, a czasem na ich tle pojawiał się klucz dzikich kaczek. W zimie, gdy pod stopami chrzęścił bielutki śnieg, a mróz szczypał w nos i malował srebrzyste kwiaty na szybach. Czy tak jak teraz, gdy wiosna rozkładała wokół swą bladozieloną suknię, a zewsząd dobiegały głosy podekscytowanych ptaków, które, nie zważając na obecność ludzi, zalecały się na całe gardło do swoich wybranek. Kostka odwróciła się, żeby móc lepiej obserwować ten koncert i dzięki temu kątem oka zauważyła wyglądającą zza rogu Zosię.

– Pani Zofio! – krzyknęła. – Zapraszam do mnie na herbatkę!

Przez chwilę wyglądało, że kobieta ma zamiar się cofnąć, ale zachęcona okrzykiem ruszyła w stronę pracodawczyni. Była niewysoka, drobna, z blond włosami związanymi w koński ogon. Z daleka – ubraną w dżinsowe ogrodniczki, granatowy T-shirt, który przyrzuciła flanelową koszulą w kratę z podwiniętymi rękawami – można ją było wziąć za dziewczynkę. Z bliska widać było, że nie jest już taka młoda. Musi być między trzydziestką a czterdziestką, pomyślała Kostka. Bliźniaki mają chyba już po piętnaście…

– Bo ja chciałam pogadać – zaczęła Zosia nieśmiało i stanęła przed Konstancją niczym gamoniowata uczennica przed srogim nauczycielem. Międliła w palcach brzeg koszuli, a gest ten potęgował wrażenie zagubienia kobiety.

– Niech pani siada – poprosiła Konstancja. – Babcia Mania miała mi potowarzyszyć, ale znowu coś tam pichci w kuchni i nie ma dla mnie czasu.

Gospodyni nalała herbatę i podsunęła w stronę stremowanej pracownicy cukier oraz cytrynę.

– O co chodzi? – spytała, gdy gość się obsłużył.

– Bo widzi pani – zaczęła Zosia – przyszła mi do głowy taka myśl, znaczy pomysł… W sprawie domków, tylko nie wiem…

– No niech pani mówi, jestem bardzo ciekawa – rzuciła życzliwie Kostka, choć w duchu ciężko westchnęła. Nie spodziewała się specjalnych rewelacji, w końcu pani Zofia zajmowała się sprzątaniem i praniem, generalnie rzecz biorąc, obsługą kwater.

– Bo ja tak sobie pomyślałam, że te nasze domki to takie bezosobowe są. – Kobieta zawstydziła się swojej bezpośredniości. – Znaczy nie są złe, ludzie chwalą, że wygodnie się mieszka – tłumaczyła zawstydzona. – Ale one takie nijakie – zaczerwieniła się, ale ciągnęła dalej – ludziom to się nawet czasem myliło, kto w którym mieszka.

– I co w związku z tym? – spytała spokojnie Kostka, chociaż te uwagi nieco ją uraziły. – Zarzuty rozumiem i przyjmuję do wiadomości, tylko chciałabym wiedzieć, co dalej?

Zosia przygryzła wargi. Dotarło do niej, że naraziła się szefowej. W duchu żałowała, że się wychyliła z uwagami. W żadnym wypadku nie chciała stracić tej pracy. Odkąd zaczęła sprzątać w ośrodku u Wiktora i Kostki, zdecydowanie poprawiła się jej sytuacja.

– Bo ja… – próbowała wydukać, ale strach ją paraliżował.

– Niechże to pani w końcu z siebie wydusi! – Kostka nieco podniosła głos. – Powiedziała pani, że ma jakiś pomysł, a na razie słyszę tylko, że jest źle. – Na szczęście zauważyła, jak bardzo stremowana jest Zosia i uwagę złagodziła uśmiechem.

– Dobrze. – Zosia odetchnęła głęboko. – To ja już powiem. I to nie będzie dużo kosztować – zastrzegła od razu, żeby uprzedzić ewentualne zastrzeżenia.

– OK, grunt przygotowany – zażartowała Kostka. – Możemy przejść do konkretów. Na czym ma polegać ten pomysł?

– Chodzi o to, że domki mogłyby się różnić kolorami – zaczęła Zosia i widząc, że szefowa chce zaprotestować, szybko wyjaśniła: – Nie chodzi o malowanie elewacji, a tylko o wystrój wnętrza. Każdy domek miałby swój kolor: niebieski, zielony, żółty i tak dalej. Można uszyć zasłonki, obrusiki na stół, do tego dobrać ręczniki, koce i pościel. A na oknach kwiatki w kolorowych osłonkach. A te okropne drewniane gruszki przy kluczach pomalować albo zmienić na jakieś breloczki w odpowiedniej barwie.

Kostka siedziała, przypatrując się w zdumieniu swojej niepozornej pracownicy. Zosia wierciła się na krześle, sądząc, że szefowa za chwilę wyśmieje ją i zwyczajnie każe wracać do roboty.

– Pani Zosiu – odezwała się w końcu Konstancja. – To naprawdę fantastyczny pomysł. Jak pani na to wpadła? Proste i genialne!

Zosia zarumieniła się, pochwała była miła, jednak uznała, że musi powiedzieć prawdę.

– To nie moja zasługa – wyznała. – Ja czasem oglądam taki program w telewizji o remontach. No i stamtąd wzięłam ten pomysł…

– Nieważne skąd, ważne, że przełożyła to pani na nasze podwórko. Zajmie się pani tym? Bo trzeba kupić materiały, zlecić komuś szycie. No i ręczniki, pościel, te doniczki!

– Pewnie! – Zosia uśmiechnęła się szeroko i postanowiła pójść za ciosem. – Ale mam jeszcze jedną sprawę…

– Słucham! – Wizja kolorowych domków bardzo pozytywnie nastawiła Kostkę do pomysłów kobiety.

– Bo jak już zmiany, to po całości. Widzi pani, mnie się wydaje, że powinniśmy zmienić pościel. – Widząc minę szefowej, natychmiast dodała: – Nie całą naraz oczywiście, ale ta, co mamy teraz, to tylko roboty i kosztów przysparza.

– Jak to?

– Tę starą trzeba prać w wysokiej temperaturze albo oddawać do pralni i do prasowania lub maglowania. A gdyby kupić takie śliczne kompleciki z kory w odpowiednim do każdego domku kolorze, to można by je prać na miejscu i bez maglowania czy prasowania oblekać. I roboty mniej, i koszt zdecydowanie mniejszy.

Kostka patrzyła przez chwilę na kobietę.

– Rany gościa, pani Zosiu, ja nie wiedziałam, że mam taki skarb u boku – wyraziła swój zachwyt.

Kobieta jeszcze bardziej zaczerwieniła się z zadowolenia. Dopiła herbatę i podniosła się z krzesła.

– To ja już pójdę. Dzisiaj zwalnia się czwórka, lecę posprzątać.

– Jasne. Pani Zosiu, to może jutro pojedziemy do Nidzicy? Będzie pani miała czas?

– Oczywiście!

Kiedy po południu wszyscy domownicy zeszli się na obiad, Kostka opowiedziała o propozycji Zosi i o tym, w jakie zdumienie wprawiły ją słowa prostej wiejskiej dziewczyny.

– Bo ona to taka zupełnie wsiowa nie jest – powiedziała babcia Mania, stawiając na stole półmisek z ziemniakami posypanymi koperkiem. – Ona to taki element napływowy, nie przymierzając jak ty, Kosteczko.

Rozdział 1

Zosia Kaczmarek była ślicznym i grzecznym dzieckiem, nie stwarzała żadnych problemów; działała na zasadzie, gdzie mnie postawisz, tam stoję, dokąd mnie popchniesz, tam pójdę. Nie wynikało to może z jej charakteru, a raczej ze sposobu wychowania. Ojciec, Zygmunt, był w rodzinie jednoosobową wyrocznią. Halinka, jego żona, podporządkowała się bez szemrania, a córka wzięła z niej przykład. Zresztą był to jedyny dostępny wzorzec postępowania. Kiedy inni rodzice przeżywali okres buntu własnych pociech, u Kaczmarków panował spokój. Wprawdzie Zosia czasami w duchu kwestionowała niektóre zarządzenia taty, nigdy jednak, podobnie jak mama, nie ośmieliła się wyrazić wątpliwości głośno.

Zapewne stan taki trwałby do śmierci pana Zygmunta, gdyby nie jego nieoczekiwana wielkoduszność względem córki. Otóż któregoś pięknego dnia kuzynka zaprosiła całą rodzinę do siebie. Starsi mieli się bawić na piętrze, świętując imieniny pana domu, Andrzeja, a ich pociechy na parterze, gdzie miał się odbyć wieczór andrzejkowy z wróżbami, laniem wosku, no i tańcami. Zosia, której zwykle nie pozwalano na udział w prywatkach, domówkach i innych tego typu imprezach, tym razem mogła się rozerwać, bo przecież w pobliżu byli rodzice. Cóż złego mogło się wydarzyć?

Ten wieczór odmienił całe życie dziewczyny. Młodzi bawili się w najlepsze, tańcząc i racząc się po kryjomu napojami wyskokowymi, kiedy zjawili się kolejni goście. Do pokoju wkroczył Bronek, przez żeńską część zebranych witany entuzjastycznymi okrzykami. U jego boku wisiała mocno wymalowana dziewczyna. Zdawał sobie sprawę, jaki wzbudza podziw wśród młodych kobiet, dlatego natychmiast zauważył tę jedną jedyną, która nie piała z zachwytu. A Zosia zwyczajnie była zbyt onieśmielona, żeby okazać swoje zainteresowanie przystojnemu mężczyźnie. Na pewno starszy od zgromadzonej młodzieży, wysoki i szczupły, w obcisłych dżinsach i koszulce z logo znanej firmy, blondyn z szaro-niebieskimi oczami i jednodniowym zarostem rozniecał pragnienia, z istnienia których dopiero zaczynała zdawać sobie sprawę. Kiedy poprosił ją do tańca i zamknął w ramionach, miała wrażenie, że zaraz zemdleje. A on pławił się w tym jej uwielbieniu i natychmiast zauważył to, czego inni nie dostrzegali: filigranowa Zosia była śliczna jak marzenie i zgrabna jak kolejne. Gdy powiedział jej jakiś komplement, uśmiechnęła się, tak wdzięcznie marszcząc nosek i mrużąc oczy, aż odniósł wrażenie, że przytula małego psotnego elfa, a nie kobietę. Zauroczyła go od pierwszego spojrzenia, a Zosia zakochała się nieprzytomnie. Była wtedy w klasie maturalnej.

Nie odważyła się opowiedzieć rodzicom o swojej miłości, spotykali się jednak potajemnie. Bronek po pracy przychodził pod szkołę i odprowadzał ją do domu. Całowali się zapamiętale wykorzystując każdy opustoszały przystanek autobusowy, każdy mroczniejszy fragment ulicy. Na nic więcej Zosia nie pozwoliła. Rodzice zaś żyli w przekonaniu, że ich córka zostaje na dodatkowych zajęciach, przygotowując się intensywnie do matury.

Na bal studniówkowy zdecydowała się nie iść, bo nie chciała być sama, a bała się zaprosić Bronka. Trochę się na nią za to boczył, ale kiedy wyznała mu, że zwyczajnie nie miała pieniędzy, żeby wykupić dla nich obojga bilety, wybaczył i powiedział, że on im ten bal zasponsoruje, w końcu w warsztacie nieźle zarabia, stać go.

Zosia na balu wyglądała niczym księżniczka, choć kreację pożyczyła od kuzynki: długa granatowa suknia na cienkich ramiączkach zmysłowo opływała ciało, uwydatniając niezbyt duży, ale kształtny biust, krągłe biodra i jędrne pośladki. Złociste włosy upięła wysoko, odsłaniając ponętną szyję, a jedyną ozdobę stanowił prezent od Bronka: cieniutki łańcuszek ze stylizowanym kotkiem, który niknął w zagłębieniu między piersiami. Lekki makijaż przydawał jej kobiecości, nie tuszując zbytnio dziewczęcego uroku.

Kiedy dziewczyna zdjęła w szatni wierzchnie okrycie, Bronek nie mógł wydobyć z siebie głosu. Ten zachwyt sprawił, że poczuła się naprawdę szczęśliwa. Poszła z nim; muzyka i jego ramiona otuliły ją miękkim kokonem radości, ufności i wiary, że życie, które rozpoczyna, będzie niczym ten bal. Nie zaprotestowała, gdy namiętnym szeptem namawiał ją, by uciekli z imprezy i spędzili resztę nocy sami.

Pokój w hostelu był dość przeciętny, ale jej to nie przeszkadzało, bo Bronek samym spojrzeniem wynagradzał wszelkie niedogodności. W ciepłym blasku nocnej lampki zsunął z jej ramion suknię i pożerał wzrokiem nagie ciało. Zosia dygotała ze wstydu i napięcia, miała ochotę schwycić ubranie i uciec do domu.

– Jesteś piękna… Jesteś niczym marzenie, niczym najcudowniejszy sen – wyszeptał jej do ucha, a ona zadrżała. – Nie pozwól mi się obudzić…

Całował ją niby tak samo jak setki razy do tej pory, a jednak inaczej. Delikatny dotyk warg i języka rozpalały jak nigdy dotąd. Jeszcze jej nie dotknął, jeszcze nie pokazał, jaką drogą podążą, a ona była gotowa rzucić się na jego wezwanie w przepaść. Zniknął gdzieś cały strach i konsternacja, zostało jedynie pragnienie, by stać się kobietą, jego kobietą.

Gdy zamknął w dłoni jej pierś, mruknęła z zachwytem i wygięła ciało w łuk, podając mu się jak na tacy. Przytrzymał ją ramieniem, by nie upadła i całował pachnącą perfumami szyję, wchłaniał zapach rozgrzanego emocjami ciała, podążając jednocześnie w stronę łóżka. Zanim runęli w pościel, zacisnął dłonie na pośladkach i jednym ruchem ściągnął koronkowe majtki, zostawiając ekscytujące pończochy. Zauważył, że utrzymują się dzięki elastycznym ściągaczom i poświęcił im sporo uwagi, całując wzdłuż obrzeża. Potem przeniósł się na brzuch i zanurkował językiem w kształtnym pępku, jednocześnie chwytając palcami sutki. Z ukontentowaniem dostrzegł, że błyskawicznie nabrzmiały, a Zosia nie zdołała powstrzymać jęknięcia. Przesunął się nieco w górę, aby ustami pieścić i biust, i brzuch. Jego biodra spoczywały między udami dziewczyny; podrażnił ją odrobinę, nie oferując pełnego zaspokojenia. Zaczęła więc sama ocierać się o niego, by rozładować podniecenie, ale sturlał się na bok. Stęknęła rozczarowana, a potem sięgnęła dłonią, by dotknąć jego męskości i jak najszybciej zakosztować spełnienia z ukochanym mężczyzną, by sprawdzić, czy jest doskonalsze niż wtedy, gdy robiła to sama.

Roześmiał się cicho i wsunął jej dłoń między uda; rozgarnął ciemnozłote włoski i zakonotował sobie w pamięci, żeby na przyszłość zasugerować jej gładkie wygolenie tej strefy, a potem pociągnął palcem po wilgotnym wnętrzu. Zosia mruknęła z zachwytem i mocniej rozchyliła nogi. Najpierw spenetrował ją językiem, a ta pieszczota zaskoczyła ją całkowicie i uzmysłowiła, jak wiele może oczekiwać od partnera. Bronek odsunął się na chwilę, usłyszała szelest folii i domyśliła się, co robi. Odetchnęła z ulgą, że zadbał o zabezpieczenie, bo ona sama całkiem straciła głowę. Przysunął się delikatnie i, pomagając sobie ręką, wprowadził członek do jej wnętrza. Kilka razy poruszył się na samym brzegu, jakby próbując, czy uda mu się sforsować zaporę, a potem nagle pchnął. Dziewczyna poczuła fizyczny ból, który nie był jakiś straszny, tym bardziej że mężczyzna zatrzymał się na chwilę i pozwolił jej oswoić się z tym uczuciem. Potem popłynęli zgodnym rytmem, ale Zosia, mimo że podniecona do granic, nie przeżyła orgazmu.

– Tak się często dzieje – wyjaśnił Bronek i ponownie zanurkował między uda, by dopieścić dziewczynę językiem.

Zosia złożyła papiery na pedagogikę, ale ani egzaminy, ani same studia nie absorbowały jej uwagi tak jak Bronek. Spotykali się rzadko, bo dziewczyna nie umiała kłamać. On zawsze jednak znalazł okazję, by mogli się zobaczyć choćby króciutko, na przykład, gdy matka posyłała ją do sklepu albo zdecydowanie dłużej, gdy kazała jechać do babci, żeby pomóc staruszce. Na szczęście babcia nie miała telefonu, więc jeśli chciała gdzieś zadzwonić, korzystała z grzeczności sąsiadki. Zośka szybko uwijała się z obowiązkami, a potem mogła poświęcić czas ukochanemu. Ukrywali się wtedy na ławce w parku, a czasem zaszywali gdzieś w lesie. Z duszą na ramieniu kochali się w dzikim pośpiechu na rozłożonej kurtce. Dziewczyna nie czerpała z tego żadnej przyjemności, wręcz przeciwnie, czuła się zbrukana takim zwierzęcym aktem, ale nie potrafiła zaprotestować. Szkoła taty dawała efekt: mężczyzna żądał, trzeba mu się podporządkować.

Dostała się na tę swoją wymarzoną pedagogikę i jakby nieco oprzytomniała. Od października miała zacząć studia w Olsztynie, nawet kupiła trochę podręczników, bo niektórzy wykładowcy wcześniej podali spis potrzebnych lektur. Rodzice byli dumni, ona szczęśliwa, no i przecież miała Bronka. Tylko od czasu do czasu przyłapywała się na głupich myślach, że oni właściwie ze sobą nie rozmawiają. Nie wiedziała, czym fascynuje się jej chłopak, co lubi (oprócz seksu oczywiście), nie znała jego przyjaciół, bo przecież nigdzie nie wychodzili razem. To się zmieni, pocieszała sama siebie. Zacznę studiować, zamieszkam w akademiku, tata nie będzie już mógł tak mnie kontrolować. Jakoś to będzie.

Jednak we wrześniu zorientowała się, że coś z nią jest nie w porządku. Kupiła test w aptece i nagle wszystko zrozumiała.

Kilka dni później jej życie rozpadło się na kawałki.

Wcale nie z powodu Bronka, bo on właściwie był zadowolony. To, że dziewczyna zaszła w ciążę, potwierdzało jego męskość, a takich potwierdzeń nigdy nie za wiele, przynajmniej jeśli chodzi o niektórych. Zosia najbardziej na świecie bała się rozmowy z rodzicami. Na wszelki wypadek poprosiła chłopaka, żeby nie wchodził z nią do mieszkania, tylko poczekał na dole.

Otworzyła drzwi, rozebrała się i skierowała do kuchni. Wiedziała, że o tej porze mama kończy przygotowywać obiad, a tata czeka przy nakrytym ceratą stole, rozwiązując krzyżówki. Przywitała się i stanęła niezdecydowana w drzwiach.

– Mamo! Tato! Muszę wam coś powiedzieć!

Matka odwróciła się do córki, przerywając na chwilę mieszanie warzyw na patelni, ojciec uniósł głowę znad pisma, ręka z długopisem zawisła nad blatem.

– No! – ponaglił, jakby chciał pokazać, że dziewczyna zajmuje jego cenny czas przeznaczony na wypoczynek.

Zosia poczuła suchość w ustach i łomotanie serca. Całą minioną noc zastanawiała się, jak najłagodniej przekazać tę nowinę, ale czego by nie wymyśliła, wszystko i tak brzmiało koszmarnie. Dlatego wyznała po prostu: 

– Jestem w ciąży.

Cisza niemal skamieniała w pomieszczeniu. Do matki pierwszej dotarła informacja; upuściła łyżkę, a złożone dłonie przycisnęła do klatki piersiowej, jednak nie wydała z siebie żadnego dźwięku, rzucała tylko wystraszone spojrzenia to na męża, to na swoje dziecko.

– Cóż… – Ojciec wyglądał na spokojnego, ale córka zbyt dobrze go znała: widziała drgające nerwowo szczęki i bielejące nozdrza – oznakę najwyższej wściekłości. – I co mamy z tym faktem począć?

Zosia patrzyła bezradnie na rodziców. Właściwie to sama nie wiedziała, czego od nich oczekuje… Wsparcia? Pocieszenia? Zapewnienia o miłości? Sądziła, że tak powinno być w normalnej rodzinie. Ciąża to nie wyrok, to raczej szczęście, choć może do niej przyszło trochę zbyt wcześnie.

– Nie prosiłaś nas o zgodę, gdy ściągałaś przed jakimś miglancem majtki, więc teraz nie oczekuj od nas euforii – powiedział twardo.

Chciała mu wykrzyczeć, że żadna nastolatka nie uzgadnia tego z własnymi rodzicami, ale zaschło jej w gardle, nie mogła wydusić słowa. Patrzyła tylko na ojca, a w oczach zbierały jej się łzy.

– Chciałaś być dorosła i samodzielna? Więc proszę – w głosie ojca dźwięczał gniew – już jesteś! Zostaw klucze, matka spakuje twoje rzeczy, odbierzesz je sobie później, tylko postaraj się zrobić to wtedy, gdy będę w pracy.

Zosia stała oniemiała, otwierała usta jak ryba wyrzucona na brzeg, jednak nie potrafiła sformułować prostego zdania. Spojrzała jeszcze na matkę, ale kobieta odwróciła się w stronę kuchenki.

Wyjęła więc klucze i położyła na stole.

– Zofio! – Głos ojca zatrzymał ją w przedpokoju, przez chwilę nadzieja rozgorzała w jej sercu na nowo. Wróciła do kuchni. – Zostaw komórkę, w końcu to my płacimy abonament, a matce podaj jakikolwiek telefon, pod którym będzie mogła zostawić ci wiadomość, że twoje rzeczy są gotowe do odbioru.

Podsunął jej krzyżówkę i podał długopis. Zapisała na marginesie numer do Bronka.

Tak na dobrą sprawę ze stuporu wyrwał ją właśnie Bronek. Stał przed klatką i czekał na Zosię. Widział, jak schodzi po schodach niczym zombie. Otworzyła drzwi wejściowe i ruszyła chodnikiem w stronę przystanku autobusowego, mijając chłopaka, jakby był przezroczysty. Chwycił ją za ramię, odwrócił do siebie i zajrzał w oczy.

– Co jest, dzieciaku?

Nie odpowiedziała, chociaż jej spojrzenie stało się przytomniejsze, a kiedy mocno ją do siebie przycisnął, łzy popłynęły strumieniem. W tamtej chwili miała przeczucie, że to nie jedyna przykra rzecz, jaka ją spotka w życiu. Płakała z żalu za tym, co utraciła i ze strachu przed tym, co będzie.

***

Przyszła teściowa usadziła ją przy stole w kuchni, podała talerz gorącej zupy i wcisnęła do ręki łyżkę.

– Że też musiałaś trafić na Wójcika – skomentowała Aniela Wójcikowa, gdy tylko wypchnęła Bronka, żeby trochę posprzątał swój kawalerski pokój.

Zosia poczuła, że w gardle ponownie rośnie jej gula. Nic tej kobiecie nie zrobiła, dopiero się poznały, a ona już wyskakuje z takimi tekstami. Dlaczego mnie nie lubi?, zastanawiała w duchu, machinalnie łykając krupnik razem ze łzami.

Kolejne dni mijały jej jak w koszmarnym śnie. Jadła, bo podsuwali jedzenie pod nos, spała, bo gasili światło, myła się, bo tak była przyzwyczajona. A kiedy tylko mogła, płakała.

Odebrali z Bronkiem z domu rodzinnego ubrania, kosmetyki i kilka książek, nawet te nowe podręczniki, jednak z mamą nie porozmawiała. Kiedy otrzymali esemesa, natychmiast pojechali do Nidzicy. Jej rzeczy stały na klatce spakowane w cztery ogromne torby. Zosia stukała do drzwi, nawet wydawało się jej, że słyszy jakieś szmery, ale nikt nie otworzył. Widocznie ojciec zabronił jakichkolwiek kontaktów, a matka słuchała go we wszystkim. Zosia znowu przeryczała cały wieczór.

W następną niedzielę teściowa zarządziła, że idą razem do kościoła. Młodzi musieli się wyspowiadać, a po mszy mieli wszyscy razem pójść do zakrystii, ustalić termin ślubu. Pani Aniela obserwowała swoją przyszłą synową i ciężko wzdychała. Taka maleńka, taka drobna, jak ona sobie da radę na wsi. Nic nie umie, na niczym się nie zna. Dzieciak jeszcze, a zaraz własnego mieć będzie.

Rozważania Wójcikowej przerwał dość gwałtowny jak na kościół ruch. Od konfesjonału oderwała się filigranowa postać, szybkim krokiem podążyła w stronę wyjścia, w pośpiechu wykonała znak krzyża i ruszyła biegiem. Pani Aniela odszukała wzrokiem Bronka i gestem nakazała mu gonić narzeczoną, sama zresztą też opuściła świątynię, tyle że zdecydowanie dostojniej. Kiedy dotarła do domu, Zosia i jej syn siedzieli na schodkach. Dziewczyna po raz kolejny wyła.

– Jezu – syknęła zniecierpliwiona – co znowu?

Odgoniła Bronka i sama, choć z trudem, przysiadła obok dziewczyny.

– Dziecko, co się stało?

Zosia zamiast odpowiedzieć, wybuchnęła jeszcze większym płaczem. Taka bezradność drażniła panią Anielę niepomiernie. Ona nie zwykła się mazgaić, a na dodatek musiała sobie radzić z trzema mężczyznami: mężem, świeć Panie nad jego duszą, i dwoma chłopakami. Niełatwe zadanie, ale przecież podołała. Tylko że ta Zosia inna jest, z innej gliny. Z chińskiej porcelany, zaśmiała się w duchu Aniela. Zaraz jednak wewnętrznie spoważniała. Cóż z tego, że delikatna – musi sobie poradzić, a droga przed nią niełatwa. Znała swoich Wójcików, wiedziała, że Bronek taki sam jak ojciec i brat. Teraz już za późno, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Trzeba myśleć o przyszłości. I pani Aniela postanowiła, że nie da tej małej zginąć. W końcu nosi pod sercem jej wnuka albo wnuczkę.

– No! – Szturchnęła lekko przyszłą synową. – Gadaj! Jak człowiek wie, o co chodzi, to i coś zaradzić może. A jak nic nie powiesz, to nie ma jak rady szukać.

Zosi nie tyle słowa trafiły do przekonania, co dotyk szorstkiej dłoni, która zacisnęła się na jej nadgarstku.

– Bo on… – wyszlochała. – Znaczy ksiądz… Powiedział, że ja to dziecko zbrukałam. Grzech… Grzech mu swój na duszę wrzuciłam i… i…

– O! To… Ten… – Wójcikowa stłumiła przekleństwo, bo nawet w gniewie nie odważyła się wyrzekać na przedstawiciela Kościoła. – Nie czekajcie na mnie z obiadem – poleciła tylko i pognała z powrotem do kościoła.

Zosia nigdy nie dowiedziała się, jakich argumentów użyła teściowa, ale ślub został wyznaczony za dwa tygodnie. W piękny jesienny dzień przyrzekli sobie to, co wszyscy młodzi przysięgają albo przed Bogiem, albo przed urzędnikiem; świadkami byli jakaś siostra cioteczna Bronka i jego rodzony brat, Henryk, no i oczywiście pani Aniela. W tamtym momencie Zośka sądziła, że najgorsze ma już za sobą.

***

– Dziewczyno, czy ty tylko płakać potrafisz? – Aniela załamała ręce, kiedy zobaczyła synową. – Co znowu? Coś z dzieckiem?

Zosia zasłoniła twarz rękoma.

– Nie z dzieckiem – jęknęła. – Z dziećmi. Znaczy wszystko w porządku, tylko że to bliźnięta.

Teściowa prawidłowo odczytała reakcję dziewczyny: ona się zwyczajnie bała.

– Ich dwóch albo dwie – wyszeptała i poklepała przyszłą matkę po plecach – ale i my też dwie. Damy radę, Zośka, damy radę. Tylko musisz być silna.

Od tamtej chwili zaczęło się coś psuć między Zosią a Bronkiem. Znaczy chyba psuło się już wcześniej albo nigdy dobrze nie było, ale dopiero teraz zaczęła to zauważać.

Zapatrzona w swój malutki wszechświat, wsłuchana w jeszcze niesłyszalne dla nikogo poza nią głosy, odsunęła się od męża. Pod pretekstem, że jest jej ciasno i niewygodnie, przeniosła się do pokoju, który został przeznaczony dla dzieci. Każda próba zbliżenia wywoływała w niej panikę, że skrzywdzą bliźniaki. Krok po kroku skutecznie oddalała się od Bronka, a on był zbyt dumny albo zbyt głupi, żeby zrozumieć i przeczekać. Poza tym zawsze miał pod dostatkiem dziewczyn i korzystał z tego bogactwa nawet wtedy, gdy zabiegał o względy Zosi. W końcu mężczyzna swoje potrzeby ma, dziewczyna uległa mu dopiero po pół roku, a on księdzem nie był, żeby żyć w celibacie. Zosia nie miała o niczym pojęcia. A poza tym teraz nie była ani chętna, ani atrakcyjna.

Mąż coraz dłużej zostawał po pracy w mieście, coraz częściej po powrocie czuć było od niego alkohol. To przerażało Zosię. U niej w domu pijało się od święta, a i to niewielkie ilości. Kiedy się spotykali, nigdy nie zauważyła, żeby Bronek był wstawiony. Naiwna, nie zdawała sobie sprawy, że umiejętnie się kamufluje, pije dopiero po pożegnaniu z nią.

Pani Aniela kiwała tylko zrezygnowana głową. Ona znała tę rzeczywistość doskonale. Taki sam był jej mąż i, niestety, obaj synowie. Żona jej starszego syna, Henryka, szybko poszła po rozum do głowy i uciekła od niego, zanim zdążył ją zakotwiczyć dziećmi. Pani Aniela nie miała do niej żalu, chętnie zrobiłaby to samo, ale kiedyś ślub cementował związek na dobre i na złe, w przypadku Wójcików w większości na złe. Na nieszczęście dla kobiet Wójcikowie byli ponadprzeciętnie przystojni, wabili dziewczęta urokiem, skakali jak pasikonik z koniczynki na koniczynkę i bez walki ulegali swoim zachciankom i nałogom. Patrzyła teraz stara Wójcikowa na tę młodą i w duchu ręce załamywała, ale na zewnątrz nie okazała nawet odrobiny słabości. Musi ta Zośka okrzepnąć, myślała i włączała ją do prac w gospodarstwie. Na początku traktowała synową bardzo ulgowo, bo przecież nosiła pod sercem dzieci, ale nie szczędziła jej wtedy nauk. Pokazywała, tłumaczyła, wymagała.

W lutym, dobry miesiąc przed terminem, Zosia urodziła przez cesarkę dwóch chłopaków. Bliźniaki kilka tygodni spędziły w inkubatorze, a matka niemal od nich nie odchodziła. Dotykała maleńkich nóżek i rączek, obiecywała, że przenigdy w świecie ich nie zawiedzie, nie opuści, nie zostawi bez pomocy, choćby nie wiadomo, co się stało.

Dwa miesiące przed porodem wyszła z kontrolnej wizyty u ginekologa. Zamyślona, nawet nie zauważyła, że nogi zaniosły ją w pobliże rodzinnego domu. Zmęczona spacerem przysiadła na zaśnieżonej ławce, by nieco odsapnąć. Zbliżał się czas świąt; witryny sklepowe rozświetlał blask kolorowych lampek, zewsząd dobiegały dźwięki kolęd, ludzie biegali z obłędem w oczach, dokupując brakujące prezenty. Jakiś chłopiec zatrzymał się przed wystawą i nie chciał ruszyć dalej, bo za szybą Mikołaj w czerwonym wdzianku machał do niego ręką i wołał głośno: ho–ho–ho! Matka zrezygnowana postawiła ciężką torbę obok syna i coś mu z uśmiechem tłumaczyła. I wtedy Zosia po drugiej stronie ulicy kątem oka dostrzegła znajomą sylwetkę. Zerwała się z ławki i krzyknęła gromko: Mamooo! Kobieta zerknęła w jej stronę, zatrzymała się na sekundę, a gdy uzmysłowiła sobie, kto woła, zgarbiła się jakoś, wcisnęła głowę w ramiona i niemal uciekła.

A Zosia stała zaskoczona. Uśmiech, który wywołał na jej twarzy mały chłopiec, powoli znikał. Do serca sączyła się gorycz, a po twarzy płynęły łzy. A potem wytarła policzki szorstką wełnianą rękawiczką, zagryzła zęby i poszła na przystanek autobusowy, by wrócić do domu.

Całą drogę patrzyła za okno; krajobraz migał jej przed oczami, ale ona widziała tylko postać matki, jej skulone ramiona. W tym momencie oddzieliła przeszłość grubą krechą i obiecała sobie, że nie da się zastraszyć tak jak ona.

Rozdział 2

Dom Wójcików nie był ani specjalnie ładny, ani duży. Podpiwniczony, zwyczajny klocek ze spadzistym dachem pokrytym blachodachówką, ale mieścił trzy pokoje, kuchnię i łazienkę. Największe pomieszczenie zajmowała teściowa, dwa mniejsze przypadły Zosi i Bronkowi. W jednym miała być ich sypialnia, w drugim pokój bliźniaków. Stało się jednak inaczej. Zosia z synami zajęła ostatni pokój, z którego wyjście prowadziło do najbardziej zaniedbanego fragmentu ogrodu. Pełno tu było zdziczałych drzew owocowych, krzewów i krzaków, które rosły bez opamiętania, a ogólnego wrażenia chaosu dopełniały chwasty. Pokrzywa, nawłoć i komosa wyglądały jakby ktoś specjalnie podsypywał je nawozem. Wczesną wiosną, gdy Piotruś i Pawełek mogli już zażywać świeżego powietrza, zaszywała się z nimi w tym zakątku. Drażniły ją jednak kury, którym teściowa pozwalała szwendać się po całym podwórku, czego efektem był smrodek i walające się wszędzie odchody.

– Ale jajka z pięknymi żółtkami to ci smakują – stwierdzała nieco zjadliwie starsza Wójcikowa.

Był to fakt, któremu Zosia nawet nie próbowała zaprzeczać. Natomiast nie wyobrażała sobie puścić chłopców samopas na upstrzony kurzakiem pseudotrawnik, czy pozwolić im się bawić w piaskownicy, do której wstęp miałyby te ptaszyska. Dlatego poprosiła męża, żeby odgrodził ten kawałek ziemi drewnianym płotkiem. Teściowa zgodziła się na taką rewolucję, a nawet udzieliła kilku dobrych rad.

– Jak nie chcesz się zachetać przy pieleniu, to zamknij tam na miesiąc kury – powiedziała, a widząc pełną obrzydzenia minę synowej, dodała: – Przez ten czas wygrzebią każdego robaka i wydrapią każdy kiełkujący chwast. Oszczędzisz sobie roboty, potem wystarczy zgrabić albo poczekać na deszcz i masz czystą ziemię. Każ Bronkowi poprzycinać drzewa, a sama zajmij się krzewami, żeby jakoś okiełznać ten chaos. Potem będziesz się bawić w ogrodniczkę i posadzisz sobie, co tylko zechcesz.

Zosia posłuchała pani Anieli i poprosiła Bronka o pomoc. Musiała przyznać, że po narodzinach synów mąż się zmienił. Wprawdzie nie rwał się do opieki nad chłopcami, ale zaglądał do nich, szczególnie wieczorami, gdy już spokojnie spali. Czasem jednak miała wrażenie, że traktuje Piotrusia i Pawełka jak małe niesforne kocięta: miło na nie popatrzeć, ale lepiej nie dotykać. Nigdy też nie zmienił im pieluszki ani nie nakarmił. Są dwie kobiety w domu, mawiał, nie potrzeba trzeciej opiekunki. Za to przez kilka miesięcy wracał bezpośrednio po pracy i nie czuć było od niego alkoholu. Młodzi małżonkowie ponownie się do siebie zbliżyli. Zosia uwielbiała zasypiać przytulona do ciepłego boku Bronka. Już wiedziała, skąd u niego takie piękne zdania, tak wiele trudnych słów: otóż Bronek uwielbiał czytać i nie ukrywał, że tę pasję zaszczepiła mu matka.

– Czytała nam zawsze – opowiadał Zosi, głaszcząc jej złociste włosy. – Gdy zamykaliśmy oczy, przeżywaliśmy we śnie przygody naszych ulubionych bohaterów. A czasem, gdy wyłączali prąd, a szczególnie w zimie awarie często się zdarzały, wymyślaliśmy bajki i opowiadaliśmy je sobie.

– A tata? – spytała sennie Zosia.

– A tata spał w pokoju obok – wyjaśnił lakonicznie. Nie chciało mu się dodawać, że leżał nachlany do nieprzytomności i kompletnie nie miał pojęcia, co się wokół niego dzieje.

Zosia była wtedy szczęśliwa. Miała nadzieję, że tak będzie zawsze. Wyczekiwała powrotów Bronka, zjadali razem obiad, szli do ogrodu i pracowali albo siedzieli, a Piotruś i Pawełek bawili się na kocu w kojcu lub spali w wózku.

Na jesieni zaczęło się psuć, niezauważalnie, po kawałeczku, po troszeczku. Najpierw nieco późniejsze powroty do domu i lekki zapach alkoholu. Setki tłumaczeń: pilna robota, urodziny kumpla, szef kazał zostać dłużej. Zosia wierzyła, a pani Aniela kręciła głową. Ona to znała dokładnie: żaden z Wójcików nie potrafił długo wytrzymać takiej stagnacji. Często zastanawiała się, jaki popełniła błąd. Na mężu poznała się szybko, był niereformowalny, ale chłopców starała się wychować tak, by nie poszli w ślady ojca. Czytała, rozmawiała, tłumaczyła. I nic. Z rozczarowaniem patrzyła na kolejnego w rodzie, który robił dokładnie to samo, co jego antenaci.

– Czy Piotruś i Pawełek będą podobni? – pytała siebie samej i nie potrafiła odpowiedzieć.

Kiedy chłopcy mieli rok, Bronek po raz pierwszy stracił pracę. Kajał się wtedy ogromnie, obiecywał Zosi poprawę; widać było, że bardzo mocno się przejął. Ale tego przejęcia nie na długo starczyło. Kolejny szef pozbył się go po kilku miesiącach, w następnym warsztacie przyjęli go tylko na okres próbny i nie zaproponowali umowy. W domu zaczęło się źle dziać. Nie dość, że było biednie, to narastały awantury. Zosia denerwowała się o przyszłość, a Bronek bagatelizował problem. W takiej sytuacji trudno o porozumienie, tym bardziej że ich więź nigdy nie należała do mocnych. Ta miłość była niczym ognisko, które ktoś rozpalił, używając papieru i drobnych patyczków, a gdy rozgorzało, zapomniał dorzucić solidnych kłód.

Zosia znowu przeniosła się do pokoju dzieci. Wychudła na wiórek, bo zżerały ją stres i obawa o przyszłość synów. Tylko teściowa okazywała jej wsparcie i pomoc. Pewnego wieczora, gdy chłopcy zasnęli nakarmieni, a Zosia płakała po kolejnej awanturze z Bronkiem, Aniela weszła do pokoju. Usiadła na łóżku, bo synowa zajmowała jedyny fotel, ustawiła na małej szafce szklanki z gorącą herbatą i poczekała, aż dziewczyna przestanie płakać.

– Możesz się mazać do końca swojego życia – powiedziała spokojnie. – Mnie tam bez różnicy. Ale nie mogę patrzeć, że robisz krzywdę dzieciom.

– Ja? Krzywdę? – jęknęła oburzona Zosia i uniosła zapuchniętą twarz. – Co też mama mówi?

– No, krzywdę, moja kochana. Bo się mazgaisz, jakbyś co najmniej hrabianką była i smutki w batystowe chusteczki wydmuchać mogła. A tyś Zośka Wójcikowa, matka tych dwóch chłopaczków. Wydałaś ich na świat, to winna jesteś im opiekę i staranie. Boś matka! Rozumiesz?

– A Bronek?

– A Bronek albo sronek, jest albo go nie ma, albo jakiś inny będzie. Nie zamydlaj mi oczu, bo sama wiesz, jaki mój syn, a twój mąż, jest. Nie masz co na niego liczyć. Jak się sama nie zatroszczysz, to dzieciaki na zmarnowanie pójdą.

– Ale jak to? Tak sama?

– A sama! Sama – zaperzyła się teściowa. – Chcesz być jak własna matka, co jest bezwolna niczym wór z sianem? Co pozwoliła jedynemu dziecku na tułaczkę iść? Ręki w potrzebie nie podała?

Zosią wstrząsnął dreszcz, przywołała w wyobraźni obraz matki na tle bożonarodzeniowej wystawy, pamiętała swoją rozpacz i postanowienie: nie dam skrzywdzić dzieci, nie opuszczę ich, choćby nie wiem co. Przygryzła wargę i przez chwilę dla uspokojenia głęboko oddychała, a potem spojrzała na teściową.

– Rozumiem. Co mi radzisz?

Rozmawiały przez półtorej godziny. Główne ustalenia dotyczyły finansów: Zosia ma się udać po pomoc do gminy, poprosić o zapomogę i stały zasiłek. Ponieważ chłopcy mieli już prawie po dwa lata, teściowa zaoferowała, że się nimi zajmie, a Zosia powinna rozpytać o pracę. A wszystko ma zacząć załatwiać od jutra.

– Nie ma na co czekać – stwierdziła pani Aniela. – Bronek się nie zmieni, a sytuacja jest naprawdę kiepska. Mogę pomagać, ale moja emerytura na wszystko nie wystarczy.

Choć panie z opieki były bardzo miłe, Zosia do końca życia pamiętać będzie palące rumieńce na twarzy. Wydawało jej się, że procedura nigdy się nie skończy, a pytania mnożą się i mnożą jak pchły na grzbiecie bezpańskiego psa. Tym razem miała wyjątkowe szczęście, bo oprócz jednorazowej zapomogi otrzymała zasiłek na dzieci, a po trzech tygodniach na dodatek stałą pracę. Została zatrudniona przez przedszkole gminne, które mieściło się w budynku szkoły, dzięki temu miała pół etatu jako pomoc przedszkolna, a drugie pół jako sprzątaczka w szkole. Odetchnęła z ulgą, bo nagle przyszłość przestała jej się wydawać taka straszna. 

Przez dwa lata przekształciła się z miastowej niedojdy w silną kobietę. Na każdym kroku okazywała wdzięczność teściowej, która była dla niej lepsza niż własna matka. Tylko z Bronkiem działo się coraz gorzej. Chwytał się dorywczych prac, odśnieżał posesje, rąbał drewno, naprawiał drobne usterki sprzętów gospodarskich i samochodów – przy czym wszystkie zarobione pieniądze przepijał. W domu spał i dostawał jedzenie, ale ani grosza. Zosia unikała go i chroniła chłopców. O panią Anielę nie musiała się martwić – mężczyzna czuł respekt przed matką.

I nagle zdarzyło się to, czego nikt się nie spodziewał: Aniela Wójcikowa zachorowała, z dnia na dzień zaczęła niknąć. Lekarz zdiagnozował raka i nie dał nadziei. Kiedy wróciła z konsultacji, usiadła w swoim pokoju i przez chwilę pozwoliła sobie na rozpacz. Kiedy uzmysłowiła sobie, że nie zobaczy, jak jej wnuki dorastają, rozczuliła się nad sobą. Jednak trwało to naprawdę krótko. Zaraz potem wzięła się w garść. Przede wszystkim spisała testament, a następnego dnia pojechała ponownie do Nidzicy i potwierdziła go notarialnie. Upewniła się, że wszystko dobrze załatwiła i zostawiła kopię w kancelarii.

Dopiero kiedy na stałe zaległa w łóżku, wezwała synową do siebie.

– Zośka, od razu cię uprzedzam – powiedziała nieco brutalnie – że nie masz się co rozczulać nade mną. Umieram, ale czeka to każdego, ja już swoje przeżyłam. – Nie dała dziewczynie dojść do słowa, bo obawiała się, że sama się zaraz rozklei. – Zostało mi kilka miesięcy, może mniej. Co ważne, już załatwiłam. Tu masz testament: wszystko zapisałam tobie i Bronkowi, ten dom i plac. Heniek już swoje dostał, więc nie musisz się obawiać, że trzeba go spłacić albo coś.

Pani Aniela przerwała na chwilę, żeby odsapnąć, potem wypiła kilka łyków zimnej herbaty i kontynuowała:

– Idź do piwnicy, tam w rogu stoi kilka skrzynek po jabłkach. Odsuń je i wyjmij jedną cegłę na samym dole, sięgnij głęboko, bo tam wetknięty jest słoik. Weź go, a potem wróć tutaj.

Zosia posłusznie wykonała polecenie i po chwili była z powrotem.

– Odkręć! – poleciła starsza Wójcikowa.

Z wysiłkiem, bo nakrętka trochę przyrdzewiała, ale udało się. Podała szklane naczynie teściowej i czekała na ciąg dalszy.

– Tu jest gotówka, taka wiesz, na czarną godzinę – powiedziała pani Aniela. – Od śmierci Zenka starałam się co miesiąc cokolwiek odłożyć, więc trochę się tego uzbierało. Będziesz miała czym połatać dziury… w razie czego.

– A dlaczego nie w banku? – zdziwiła się Zosia.

– W banku? To trzeba by jechać do Nidzicy, poza tym ja nigdy żadnego konta nie miałam. A co miesiąc wpłacać takie grosze? Szkoda zachodu. Słoik pod ręką i bezpieczny. Myszy nie ruszą, a Wójcikom do głowy by nie przyszło włazić do piwnicy, bo tam same przetwory. Gdyby który się domyślił, że poustawiałam tam moje nalewki, to prędzej, ale tak?

Zosia uśmiechnęła się lekko, fakt, Bronek chyba nawet nie wiedział, gdzie zapala się światło.

Przez kilka wieczorów, kiedy chłopcy zasypiali, wędrowała do pokoju teściowej, by wysłuchać jej rad, a czasem opowieści o niewesołym życiu. Starała się zapamiętać każde słowo, bo doskonale wiedziała, że od tego zależy życie jej i chłopców. Słuchała o kurach, o sianiu i sadzeniu warzyw, o dżemach i sokach, o grzybach, jagodach i rachunkach. Wracała do siebie smutna. Pani Aniela z każdym dniem potrzebowała więcej czasu na odpoczynek, coraz częściej chwytała się za bok, by uciskiem uśmierzyć kolejny atak bólu, coraz częściej zapadała w niekontrolowaną drzemkę. Aż któregoś wieczora powiedziała do synowej: 

– Dziś, Zośka, nie przychodź do mnie. Kiepsko się czuję, muszę trochę odpocząć.

Dziewczyna pokiwała tylko głową, poprawiając kobiecie poduszki. Tym razem, zanim wyszła, ucałowała teściową w policzek. Pomarszczona twarz rozjaśniła się uśmiechem, ale pani Aniela machnęła ręką:

– Idź już, dzieciaku, idź! Muszę naprawdę wypocząć.

Nazajutrz Zosia weszła do pokoju, by spytać, czy mama chce na śniadanie jajko na miękko. Teściowa leżała z leciutkim półuśmiechem na twarzy, pod policzek podsunęła dłoń, bo tak jej się zawsze najlepiej spało. Tylko że jej pierś nie unosiła się w oddechu. Zosia zgarnęła z nocnej szafki dwa puste blistry po proszkach nasennych, a potem zadzwoniła po pogotowie.

Pochowali Anielę Wójcikową u boku jej męża, Zenona, na cmentarzu parafialnym. Nikt się nie dopatrywał niczego dziwnego w tym, że umarła. W karcie pacjentki wyraźnie podkreślono: rak trzustki. Odprowadziło ją sporo znajomych i kilka osób z rodziny. Po pogrzebie wrócili do domu sami: Bronek, Zosia i ich dwaj synowie. Nie wyprawiali stypy, bo mama sobie tego nie życzyła.

Tak skończył się kolejny etap w życiu Zosi. Teraz została sama z dziećmi, bez żadnej pomocy, bo na Bronka liczyć na pewno nie mogła, a nikogo bliskiego poza nim już nie miała.

***

Chłopcy, od momentu, gdy babcia Aniela zachorowała, poszli do przedszkola. Zośka była z tego bardzo zadowolona: mieli ciepłe posiłki i opiekę, a na dodatek zabawki oraz kolegów. Zostawali do zamknięcia w przedszkolu, a ona w szkole. Zaprzyjaźniła się z panią Marią Kościukiewicz, bibliotekarką. Kiedy kończyła sprzątanie, zachodziła do starszej pani i zostawała tam tak długo, jak się tylko dało. Czasem pomagała w drobnych sprawach, jak okładanie książek, czasem plotkowały przy szklance gorącej herbaty, ale najczęściej Zosia czytała. Przypomniała sobie niezbyt odległe czasy, gdy pochłaniała powieść za powieścią i powtórnie odkryła, że czytając, odrywa się od swojego pokiereszowanego życia.

Przedszkole zlikwidowano, gdy jej chłopcy byli już w drugiej klasie podstawówki. To był dla niej cios, bo z dnia na dzień straciła większą część zarobków. Załamana opowiadała Marii, jak wiele ta niezależność finansowa dla niej znaczyła.

– Nie było kokosów, ale też nie klepaliśmy biedy – szeptała. – Razem z zasiłkiem na chłopców żyło się nam całkiem nieźle. A teraz… – jęknęła.

Pani Maria przejęła się losem swojej młodej przyjaciółki. Przez kilka dni głowiła się sama, potem wciągnęła w to również męża i córkę z Olsztyna. Ania nie biadoliła, niemal natychmiast wpadła na pomysł. 

– Bo wiesz, mamuś, tutaj to teraz furorę robią Ukrainki – tłumaczyła starszej kobiecie. – Sprzątają, opiekują się dziećmi, są na każde gwizdnięcie. Ja wiem, że Gołębiewo i Rogóża to nie metropolie, ale parę bogatszych domów się znajdzie. Możesz popytać i zaproponować usługi tej Zośki. No wiesz… Sprzątanie, prasowanie, jakieś prace w ogrodzie czy opieka nad dziećmi. Sama bym ją chętnie z raz w tygodniu zatrudniła, żeby mi chałupę ogarnęła, bo już rady nie daję, a ten mój chłop…

Tu popłynęła opowieść o zwykłych codziennych problemach. Pani Maria słuchała córki tylko jednym uchem, bo już przeszukiwała zakamarki pamięci, kogo można by podpytać, czy zechce przyjąć Zosię.

– Mamuś? – dotarło do niej po chwili.

– Tak?

– Bo ty mnie chyba nie słuchasz.

– Ależ słucham, słucham, tylko troszkę się zamyśliłam. A o coś pytałaś?

– Pytałam jak duzi są ci chłopcy. I jakiej postury jest Zosia. Bo może popytałabym po znajomych i chociaż ciuchów bym im trochę podrzuciła?

Pani Maria ucieszyła się bardzo i natychmiast opisała całą rodzinę Wójcików. Kiedy się rozłączyła, w duchu zacierała już ręce: wymyśliła przynajmniej dwie panie domu, które zechcą skorzystać z pomocy Zosi. Tylko musi jeszcze dziewczynę zapytać, czy ona takiej pracy się nie boi.

Zosia chciała i to bardzo, więc pani Maria wzięła sprawy w swoje ręce. Najpierw zaskoczyła dyrektorkę szkoły.

– A co ty, Elżuniu, tak marnie wyglądasz? – spytała obłudnie, gdy niby przypadkiem napatoczyła się na nią na korytarzu. – Chora jesteś, czy co?

– A nie, nic mi nie dolega – wyjaśniła Elżunia, czyli Elżbieta Zatorek. – Trochę tylko przepracowana jestem. Wie pani, jak to się kręci… Rodzina i szkoła, dzieciaki i tu, i w domu, same problemy.

– Oj, wiem, i cieszę się, że mam to już za sobą. Natomiast rozmawiałam niedawno z Anią, kazała cię pozdrowić, u niej było podobnie, ale poradziła sobie.

Ania i Elżunia przyjaźniły się w młodości, stąd też taka poufałość bibliotekarki w stosunku do dyrektorki. Niejedno zranione kolano opatrywała i nieraz leczyła złamane serca. Drogi „dziewczynek” rozeszły się dopiero, gdy zaczęły studia. Sympatia jednak pozostała.

– Jak sobie poradziła? – Pani dyrektor była mądrą i sprytną osobą, więc natychmiast wychwyciła odpowiednią frazę.

– Ano, zatrudniła Ukrainkę. Raz czy dwa razy w tygodniu dziewczyna przychodzi, sprząta, prasuje, układa. Ania się jej nachwalić nie może. – Pani Kościukiewicz trochę nagięła rzeczywistość. Pragnęła jednak zahipnotyzować swoją rozmówczynię, więc roztaczała wizję świetlanej przyszłości, na dodatek udekorowanej miodem i malinami.

– A skąd ja tutaj Ukrainkę wezmę? – spytała przytomnie Elżunia, a pani Maria niemal zatarła ręce.

– A na cóż ci, dziecko, Ukrainka?

– No sama przecież pani mówiła, że u Ani to Ukrainka…

– Oj tam, oj tam – przerwała pani Maria. – Tam Ukrainka, bo to wielki świat, Olsztyn w końcu. U nas tylko Gołębiewo, ale znam taką jedną, chętną i uczciwą…

Od słowa do słowa panie dogadały całą sprawę. Gdy się rozstawały, na twarzach obu snuł się delikatny uśmieszek zadowolenia. Tylko młodsza miała przez jakiś czas dziwne wrażenie, że została trochę wkręcona. W końcu machnęła na to ręką. Pomoc naprawdę jej się przyda.

Podobnie sprawę załatwiła pani Maria z Dorotą Dymek, sołtysową, a także z małżonką lokalnego obszarnika, który zajmował się uprawą aronii. Pani Gabriela Poznańska najchętniej zatrudniłaby Zośkę na pięć dni w tygodniu, ale ponieważ Maria zwróciła się do niej w ostatniej kolejności, zostały już tylko dwa popołudnia.

– Ale jak będzie pani potrzebować pomocy w weekend przy jakichś przyjęciach, to sądzę, że Zosia nie odmówi – pocieszała panią Gabrysię. – Tylko wiadomo, że wtedy to podwójna stawka, oczywiście.

– Oczywiście!

Zosia nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Skrzętnie zanotowała wszelkie niezbędne informacje i stanęła przed koniecznością podjęcia jeszcze jednej decyzji.

– Wiesz, musisz pomyśleć o telefonie, żeby być osiągalną w cywilizowany sposób – tłumaczyła swojej młodej przyjaciółce pani Kościukiewicz. – Nikt nie będzie do ciebie leciał na piechotę, czy nawet jechał parę kilometrów, żeby cię o coś poprosić.

Ostatecznie komórkę Zosia dostała w spadku po Ani, córce Marii. Musiała tylko wykupować regularnie doładowanie.

Dodatkowy koszt jakiś był, ale korzyść niewspółmierna. Ostatni argument, podrzucony przez bibliotekarkę, rozwiał wszystkie wątpliwości.

– A jeśli któryś z chłopców nagle zachoruje i będziesz musiała wezwać lekarza? – spytała pani Kościukiewicz i tym ostatecznie zamknęła Zosi usta.

***

Praca dawała Zosi poczucie spokoju i stabilizacji. Wszystkie trzy panie były bardzo zadowolone z jej usług, czemu dawały wyraz dodatkowymi prezencikami. Było to miłe, bo ktoś wreszcie Zośkę doceniał. Po początkowym wrażeniu chaosu, teraz wszystko sobie znowu uporządkowała, poszufladkowała. Chłopcy chodzili do szkoły, potem zostawali w świetlicy, a później wracali do domu i czekali na nią, chyba że zauważyli światło w pokoju ojca. Wtedy często wychodzili matce naprzeciw lub czekali gdzieś w okolicy. Bliźniacy instynktownie czuli, że tatę lepiej omijać z daleka. Na pewno wpływ na to miał incydent, który przydarzył się, gdy mieli po jakieś pięć lat.

Tamtego dnia siedzieli na dywanie w pokoju. Zosia czytała im jakąś książkę, oni jeździli samochodzikami po podłodze, a w piecu przyjemnie trzeszczały palące się szczapy. W końcu zgłodnieli i przenieśli się do kuchni, by przygotować kolację. W tym samym czasie do domu wrócił Bronek. Zwabiony odgłosami, a może zwyczajnie głodny, wparował do kuchni. Żona nie odezwała się słowem, tylko rzuciła mu złe spojrzenie, a chłopcy uśmiechali się niepewnie. Nie zważając na nich, ruszył do lodówki. Piotruś nie zdążył odpowiednio szybko zejść mu z drogi. Ojciec popchnął go tak mocno, że chłopiec uderzył bokiem o stół i zapłakał. Zosia natychmiast opiekuńczo otoczyła syna ramionami.

– Nigdy więcej nie waż się tego robić – powiedziała podniesionym głosem.

– A co mi zrobisz? – zarechotał podchmielony tatuś. – Dasz klapsa?

Zosia nie zastanawiała się nad konsekwencjami, chwyciła ze stołu nóż i przyskoczyła do męża. Przystawiła mu ostrze pod brodę i wycedziła: 

– Rusz któreś z nas, a zobaczysz, co cię może spotkać! Nie zaznasz spokojnego snu, bo ja będę czekała okazji i poderżnę ci gardło, jak tylko zamkniesz oczy. A potem wytargam cię gdzieś, utopię w bagnie i nikt nigdy nie znajdzie twojego ciała. A myślisz, że bardzo będą szukać? Ot, każdy pomyśli z ulgą, żeś się zachlał i gdzieś trupem padł.

Zosia odsunęła się i tym samym nożem, którym przed chwilą groziła mężowi, zaczęła smarować kanapki masłem. Bronek stał przez moment oniemiały, a potem z całej siły huknął ręką we framugę i, mamrocząc coś pod nosem, powędrował do pokoju. Tam wyładował gniew na jakimś krześle.

A Zosia nagle osłabła. Chłopcy podstawili jej stołek, żeby mogła usiąść i sami kończyli kolację. Po pewnym czasie doszła do siebie i przygotowała herbatę. Z jedzeniem przenieśli się do pokoju bliźniaków. Usiedli na podłodze, zjedli kanapki, a potem mama wyjęła książkę i czytali historię Baltazara Gąbki i wawelskiego smoka. Chłopcy przytulili się do niej z dwu stron, a ona poczuła równocześnie falę miłości do dzieci, ulgę, że zdołała zapobiec nieszczęściu, i dumę, że znalazła w sobie odwagę.

Gdy chłopcy skończyli dziewięć lat, Bronek zginął przygnieciony strzelistą sosną.

Udało mu się załapać do pracy przy wyrębie lasu. Miał pozbawiać powalone drzewa gałęzi i okorowywać je. Praca nie wymagała specjalnych umiejętności, tylko dużej siły. Tej Bronkowi nie brakowało. Kilka dni minęło bez problemów, ale niestety – rozliczenia dokonywano w systemie tygodniowym. Bronek w piątek dostał wypłatę do ręki. Kiedy w poniedziałek zgłosił się do roboty, był jeszcze pod dobrym gazem. Leśniczy nadzorujący wycinkę kazał mu iść do domu i wytrzeźwieć, ale przecież do domu było daleko. Bronek zległ w bujnej kępie paproci, a do snu ukołysało go brzęczenie owadów.

Nikt nie sprawdził okolicy, bo też nikomu do głowy nie przyszło, że normalny człowiek może się w takim miejscu próbować zdrzemnąć. Zwłoki odkryto dopiero, gdy ktoś z ekipy podszedł z piłą spalinową, by kolejną sosnę pozbawić konarów.

Kiedy zjawiła się policja, Zośka od razu wiedziała, że sprawa dotyczy Bronka. Nie podejrzewała tylko, że będzie taka ostateczna. Oszczędzono jej widoku zmasakrowanego ciała, oszczędzono jej stresu związanego z załatwianiem formalności, bo wszystkim zajął się Heniek. Była za to wdzięczna szwagrowi, choć od pierwszego spotkania nie przypadli sobie do gustu. Teraz Zosia już wiedziała dlaczego: Henryk był taki, jak przeczuwała, że może stać się jej mąż. Nie pomyliła się. Bronek był na najlepszej drodze, by z przystojnego, inteligentnego i zaradnego mężczyzny stać się menelem, który tylko od czasu do czasu przypomina zwykłego człowieka.

Pogrzeb potwierdził wrażenie Zosi. Tego dnia Heniek ubrał się porządnie, ogolił. Zdradzały go drżące dłonie, co ktoś życzliwy mógłby złożyć na karb zdenerwowania pochówkiem brata, oraz przekrwione oczy i niezdrowe rumieńce na policzkach, które mogły być wywołane płaczem. Mogły, ale nie były. Objawy ustąpiły, gdy zaraz po ceremonii Heniek wydobył z kieszeni małpkę i, kryjąc się między pomnikami, pochłonął zawartość jednym haustem.

Odprowadził Zosię i chłopców do domu, po czym bez zaproszenia wpakował się do kuchni. Wójcikowa z grzeczności zaproponowała mu herbatę.

– E tam, herbata! – prychnął lekceważąco. – Coś mocniejszego by się przydało, żeby uczcić pamięć braciszka.

– Zdaje się, że szwagier już uczcił – rzuciła kpiąco – od razu na cmentarzu.

– O, jaka to spostrzegawcza. – Zachichotał. – I zadziorna. Podobasz mi się, bratowa!

Zośka przezornie odsunęła się od mężczyzny. Na jej nieszczęście chłopcy zniknęli w swoim pokoju.

– Szwagier głodny? – spytała, żeby się czymś zająć. – Może obiad odgrzeję?

– Oj głodny, głodny – wyszeptał, ale coś w jego głosie sprawiło, że Zośka odwróciła się od kuchni.

Stał tuż za nią, zionął alkoholowym oddechem i przysuwał się coraz bardziej.

– No co też szwagier! – Próbowała mu się wyśliznąć, ale schwycił ją za ramię mocnym uściskiem i nie pozwolił się odsunąć.

– Zostaliśmy sami, moja Zosieńko – szeptał jej wprost do ucha i próbował przyciągnąć do siebie. – Ty sama, ja sam… Możemy sobie pomóc. Zresztą ja wiem, że wy już od dawna w oddzielnych łóżkach sypialiście, toś pewno stęskniona za prawdziwym chłopem.

– Pomóc? – Zośka szarpnęła rękę i udało jej się wyswobodzić. Natychmiast przesunęła się w stronę stołu. – A gdzie szwagier był, gdy ja tej pomocy naprawdę potrzebowałam? Kiedy brakowało pieniędzy, żeby dzieciakom coś na obiad kupić? Wtedy jakoś tej chęci nie było po szwagrze widać.

– No bo był Bronek – odpowiedział jej, szczerząc zęby. – Jakże miałem brata wyręczać? Ale teraz to co innego…

– Ma szwagier rację, że co innego. Bo ja już niczyjej pomocy nie potrzebuję. I niech już szwagier sobie idzie!

– A pójdę, kurczaczku, ale trochę później. Najpierw sobie pofiglujemy, a potem się zastanowimy, co z tobą dalej będzie. Jak się dobrze spiszesz, to może tu sobie będziesz mogła mieszkać, od czasu do czasu strapionego szwagra pocieszając…

– Niedoczekanie twoje! – krzyknęła Zośka i chwyciła nóż. Na jednego Wójcika pomogło, to i drugiemu da radę.

Przycisnęła czubek kuchennego noża do podbródka zaskoczonego mężczyzny i wysyczała mu w twarz:

– Nie waż się więcej tu pojawiać. Nie waż się grozić ani mnie, ani moim synom. Gwarantuję ci, że nie zawaham się użyć tego noża, a potem zakopię cię na podwórku albo utopię w bagnie. Nikt nie wpadnie na pomysł, żeby mnie o cokolwiek posądzać. Rozumiesz?

Ponieważ nie doczekała się żadnej reakcji, dźgnęła Heńka mocniej, aż poleciała krew.

– Rozumiesz?

– Rozumiem – wydusił, ale nie pokiwał głową, obawiając się, że sam się nadzieje na ostrze.

– W porządku, a teraz znikaj.

Mężczyzna odwrócił się i zaczął się oddalać.

– Aha, zaczekaj – zatrzymała go niemal w progu. – Jeśli chodzi o to, czy możemy tu mieszkać, to chcę cię poinformować, że twoja matka, a moja teściowa, zostawiła ten dom i działkę mnie i chłopakom. Zaraz po jej śmierci załatwiłam wszystkie formalności, więc jestem prawną właścicielką. Mama powiedziała, że ty już swoją część dostałeś, więc nie masz tu czego szukać. Dotarło?

Henryk splunął tylko pod nogi, ale gdy wyszedł na ganek, usłyszała, jak głośno złorzeczy.

***

Po śmierci Bronka nie żyło się im lepiej, ale zdecydowanie spokojniej. Zosia nie otrzymała żadnego odszkodowania, bo mąż zginął pijany w miejscu pracy. Ale niedługo po pogrzebie zjawił się w jej domu starszy pan w mundurze leśnika i wielce zakłopotany wręczył jej całkiem grubą kopertę.

– Wiem, że to nie wróci pani mężowi życia, ale chociaż trochę pomoże – wyjąkał zakłopotany. – To od nas wszystkich…

Dodał również, że co roku dostarczą im choinkę i parę metrów drewna na opał. Z tej drugiej obietnicy Zośka ucieszyła się ogromnie, bo koszt ogrzewania w zimie pochłaniał sporą część jej zarobków.

Nowy etap zaczęła od porządków. Miała zamiar wyrzucić wszystkie rzeczy należące do Bronka, ale po chwilowym zastanowieniu uznała to za czyste marnotrawstwo. Spakowała ubrania i buty z zamiarem wyniesienia na strych. Po raz pierwszy, odkąd zamieszkała w Gołębiewie, poszła na górkę. Włączyła światło i jej oczom ukazała się fantastyczna graciarnia. Na pierwszy plan wysuwała się ogromniasta komoda, dwa biurka stojące jedno na drugim, szafa, jakieś krzesła i pełno pudeł, pudełek, pudełeczek. Dołożyła przyniesione przez siebie kartony i na razie zrezygnowała z eksploracji wnętrza. Zajrzała jedynie do komody i dostrzegła leżące w kilku rzędach książki, przeważnie literaturę dla dzieci i młodzieży.Po raz kolejny pobłogosławiła panią Anielę, domyślając się, że to jej zapobiegliwości zawdzięcza to bogactwo. Zastanowiła się, czy teściowa w trakcie ich ostatnich rozmów wspominała coś o strychu, ale jakoś nie bardzo mogła sobie to przypomnieć. Dostała wtedy tak wiele rad, tyle informacji zostało jej przekazanych, że być może ta właśnie umknęła jej skołatanej głowie. Zabrała ze sobą na dół kilka książek, obiecując sobie, że prawdziwymi porządkami zajmie się nieco później, jak wygospodaruje więcej czasu.

Tego wieczora zaczęli czytać o przygodach Tomka Wilmowskiego.

***

Kiedy nadeszły wakacje, Zosia miała wreszcie nieco więcej wolnego i postanowiła zająć się strychem. Zatrudniła do tego bliźniaków, którzy początkowo bardzo sceptycznie podeszli do zadania. Kiedy jednak usłyszeli, że matka planuje przeznaczyć to pomieszczenie tylko i wyłącznie do ich dyspozycji, nabrali zapału. Bo do tej pory spali razem w średnim pokoju, matka zajmowała najmniejszy, a największy był wspólny. Zosi jakoś do głowy nie przyszło, żeby chłopcy mieszkali w tych mniejszych pomieszczeniach, a ona sama w salonie. Więc gdy padła propozycja, z entuzjazmem szorowali, czyścili lub wywalali. Połamane krzesła, stołki, półki i stoliczki zostały wyniesione do drewutni i porąbane na drobne szczapki. W pomieszczeniu została tylko ogromna szafa, która ustawiona dokładnie pośrodku, wraz z komodą, stanowiła przepierzenie. Bo Piotrek i Paweł zgodnie uznali, że bawić się będą na ogromnym dywanie, ale potrzebują też wydzielonych miejsc, gdzie mogliby spędzać czas zgodnie z własnymi upodobaniami. Piotrek uwielbiał czytać w łóżku, Paweł z reguły szybciej zasypiał i drażniło go światło z lampki brata.

Przy okazji Zosia pozbyła się z dużego pokoju nieciekawych ni to fotelików, ni krzeseł, które powędrowały do składziku, a na to miejsce ściągnęła z górki pięknie wytłaczane w owocowe wzory stare drewniane krzesełka.

W połowie lipca chłopcy przenieśli się niemal z całym dobytkiem na górę. Dysponowali tam niebagatelną, bo blisko dziewięćdziesięciometrową powierzchnią. A potem przytargali do domu małego lokatora. Na wsi, jak to na wsi, zawsze pełno różnych gryzoni, więc koty miały wzięcie. Oczywiście nikt się na bawił w kontrolę rozrodów, sterylizację lub kastrację. Najczęściej było tak, że rozpytywano sąsiadów, czy ktoś będzie chciał kocięta i zostawiano taką liczbę w miocie. Resztę topiono. Dlaczego? Bo tak ludzie robili tu od wieków. Wprawdzie Internet dotarł do najdalszego nawet zakątka, ale cywilizacja raczej niekoniecznie. Dlatego gdy któregoś razu chłopcy zjawili się z małym czarnym kocurkiem, nie miała sumienia ich pogonić. Wiedziała, że jej dzieci uratowały zwierzakowi życie. Dzięki nastroszonej na łebku sierści zyskał imię Einstein. Spał na stryszku, miał tam też kuwetę, tak na wszelki wypadek, ale większość dnia spędzał na dole, najchętniej w okolicy kuchni lub na podwórku.

Zaraz po śmierci teściowej Zośka zagoniła kury do kurnika, a mężowi kazała ogrodzić całkiem sporą przestrzeń, gdzie mogły grzebać do woli. Chłopcy mieli przykazane, by codziennie urwać zielska i wrzucić do zagrody. Nauka nie poszła w las: Zośka pamiętała, że te smaczne jaja to zasługa tego, że kury biegają luzem i jedzą zieleninę. Po podwórku już nie chodziły, ale o zielonym młoda gospodyni pamiętała.

Tak w ogóle w obejściu oprócz domu znajdowały się jeszcze trzy budynki: po prawej stronie od bramy stał garaż, który pełnił rolę warsztatu i składziku. Do jednej jego ściany doklejony był kurnik, a do drugiej szopa na drewno. Zosia własne rządy zaczęła nietypowo, bo od porządkowania na tyłach domu. Miała tam swój ukochany ogród: trzy białe brzozy, kilka cisów i jałowców, a także trochę pnących róż i bylin wykopanych z przedogródka. Jedyne rośliny, które miały tutaj absolutnie wolną wolę, to były niezapominajki, przebiśniegi, krokusy i barwinek. Tuż przy ogrodzeniu rosły antonówka i klapsa, które po przycięciu przez Bronka zaczęły nieprzytomnie wprost rodzić owoce. Zośka wszystko zbierała i skrupulatnie, zgodnie z naukami teściowej, przerabiała na dżemy. Do tego dochodziło kilka śliw rosnących z przodu domu, papierówka i dwie wiśnie. Przez cały sezon było co robić, a na jesieni jeszcze grzyby, które młoda Wójcikowa pasjami zbierała. Część sprzedawała, a co nie poszło, natychmiast dusiła, suszyła lub marynowała. Ta miłość do grzybów została w niej jeszcze z dzieciństwa, gdy z rodzicami jeździli do lasu. Pamiętała też, że tata zmieniał się natychmiast, jak tylko przekroczyli linię drzew. Podobno kiedyś chciał zostać leśnikiem, ale rodzice zmusili go, by wybrał inny zawód: technika obróbki skrawaniem. W rezultacie ciągle był nieszczęśliwy, a rozpromieniał się w ciągu tych kilku godzin, gdy wędrowali, wypatrując wśród poszycia brązowych łebków.

A Zosia nareszcie nauczyła się cieszyć tym, co ma. Bo miała wiele: przede wszystkim chłopców, spokojny dom, zdrowie i pracę. Do pełnego szczęścia czegoś jej brakowało, ale nie chciała o tym nawet myśleć, żeby nie wywoływać w sobie nostalgii.

Jej synowie mieli po dwanaście lat, gdy coś się wreszcie zmieniło.

Rozdział 3

– Wiesz, Zosiu, mam do ciebie ogromną prośbę – powiedziała pani Maria Kościukiewicz, a Zośka od razu wiedziała, że choćby miała stanąć na głowie, to tę prośbę spełni. Nie odmawia się przyjaciołom, na dodatek takim, którzy wyciągają pomocną dłoń, gdy zanurzasz się w bagnie, a nie tylko wtedy, gdy stoisz na szczycie i błyszczysz.

– A o co chodzi?

– Przyjaciel Kuby, męża mojej Ani, ma trochę problemów… – pani Maria zawahała się, ale dzielnie dokończyła – zdrowotnych.

– I co w związku z tym? – Zośka przyglądała się uważnie starszej kobiecie i widziała, że pani Maria ewidentnie coś kręci.