Bestie - Barbara M. Mikulska - ebook + książka

Bestie ebook

Barbara M. Mikulska

3,8

Opis

 

Co się wydarzy, kiedy o piękną kobietę rywalizować będą boscy antagoniści: bóg dobra i jego brat bliźniak – bóg zła? Zostanie zaburzony porządek świata, a wtedy zatriumfuje zło i czarna magia, demony obejmą rządy nad światem. Opłakane skutki braterskiej wojny odczuje najbardziej potomkini przedmiotu pożądania. No właśnie – w tej powieści pożądanie jest najważniejszym elementem. Przy czym nie tylko o cielesnym pożądaniu mowa. Także zabójczej rządzy władzy, siły, nieśmiertelności. Aby je zdobyć, bohaterowie nie cofną się absolutnie przed niczym. Okrucieństwo bez granic i miłość, która nie niesie ukojenia… 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lucy1993

Z braku laku…

Krótka historyjka. Szybko się czyta, ale dla mnie była za bardzo poplątana, jakby autorka nie do końca wiedziała co chce napisać. Nie polecam.
00

Popularność




Tytułem wstępu

„Czasami człowiek musi, inaczej się udusi…” – cytując Jonasza Koftę, ja też musiałam.

Kiedy zdiagnozowano u mnie chorobę, świat wokół oszalał. Dotychczasowe priorytety straciły wartość, a ja kontrolę nad własnym losem. Czułam się jak marionetka, którą kierował jakiś zwariowany lalkarz. Byłam przekazywana z rąk do rąk, bez wpływu na to, co się dzieje. A gdy trafiło mnie kolejne choróbsko, sądziłam, że zawisło nade mną jakieś fatum albo ktoś na górze, jakiś złośliwy demon, uwziął się na mnie. Na szczęście trafiłam na wspaniałych lekarzy i dzięki nim oraz wierze, że inaczej być nie może, udało mi się pokonać słabość. Jednak strach, stres, zagubienie musiały znaleźć gdzieś ujście. I znalazły – w tej powieści. Dlatego właśnie jest taka, jaka jest.

A teraz kilka podziękowań:

Mężowi, bo cierpliwie znosił moje humorki, pocieszał i wybaczał długie godziny, gdy znikałam w wymyślonym przez siebie świecie. I tulił, gdy brakowało mi odwagi. Miśku, dziękuję!

Córce Joasi, której właściwie zawdzięczam życie, i to dwukrotnie, bo w odpowiednim czasie zmusiła mnie do podjęcia działań, a potem cierpliwie towarzyszyła w rekonwalescencji. Spacerków do bramy i z powrotem nie zapomnę nigdy.

Synowi Kubie, za wsparcie, trzeźwy osąd sytuacji i obecność bez słów, gdy tego potrzebowałam.

Synowej Magdzie i zięciowi Kubie, za empatię i za to, że dzielnie nas wspierali.

Wybaczcie mi, Kochani, ten strach, którego Wam swoim choróbskiem napędziłam.

A na koniec Joannie Czarkowskiej, mojej redaktor prowadzącej, za to, że podjęła ryzyko – każdemu pisarzowi życzyłabym takiej opiekunki – cierpliwej, konkretnej i ciepłej, z setkami pomysłów, jak uczynić moich bohaterów bardziej przekonującymi i jak ratować logikę sypiących się Sfer. Dzięki jej merytorycznym uwagom udało się wyszlifować powieść, by nie ranić czytelnika. Światy nabrały spójności, demonologia została uporządkowana, a w uniwersum zapanował ład i porządek, bo tak zarządziła Joanna, której winna jestem wdzięczność. Asiu, bez Ciebie nie byłoby tej książki, dziękuję!

PROLOG

Podobno Bliźniacy zrodzili się w chwili, kiedy tworzył się świat. Ogromny meteoryt spadł na płynną powłokę Ziemi, a wtedy wytrysnęły dwa gejzery i uderzyły w Niebo tak wysoko, że schłodziła je Nicość i powstały dwa gigantyczne dzbany. Kiedy opadały z powrotem, łapały po drodze światło i mrok, ciszę i dźwięk, dobro i zło, pustkę i natchnienie, życie i śmierć. A gdy uderzyły w planetę, rozbryznęły się w drobne kawałeczki. Może ta historia skończyłaby się dobrze, bo rozbite fragmenty zmieszałyby się i powstałaby absolutna równowaga. Ale kiedy bracia tworzyli swoje postacie, powiał Księżycowy Wiatr i to, co złe, przypadło Nimrodowi, a to, co dobre, otrzymał Strachan. I dopóki działali razem, wszystko miało swój porządek i swoją kolej. Tak było przez tysiąclecia, aż pojawili się ludzie.

Początkowo niewinni w swojej niewiedzy, wkrótce zaczęli pojmować co nieco z reguł rządzących światem. A im więcej rozumieli, tym bardziej starali się wyciągnąć z tego korzyści. Najpierw więc chcieli być silniejsi od wszystkich istot, które ich otaczały, ale okazało się to niemożliwe. Lew, niedźwiedź czy nawet wilk, choć to tylko dzikie zwierzęta, z łatwością mogły pokonać człowieka. Ktoś jednak wymyślił broń, ktoś inny ujarzmił ogień, a jeszcze ktoś opracował strategię polowania. I nagle istota bez mocnych pazurów, bez ostrych zębów, o niezbyt imponującej sile stała się najważniejsza na Ziemi. A co najistotniejsze, człowiek uwierzył, że jest lepszy od innych.

Przyglądał się ludziom Strachan, równie uważnie patrzył Nimrod, ale obaj co innego myśleli o tych istotach pozbawionych futra. Jednak żaden nie przewidział, do czego te rozumne zwierzęta są w stanie doprowadzić.

Bliźniaczą boskość Złego i Dobrego ludzie pojęli dość szybko. Zrozumieli też, że warto dbać zarówno o Nimroda, jak i o Strachana. Budowali im ołtarze, sprawiedliwie dzielili dary, równo oddawali hołd. A na świecie panowała, chwiejna bo chwiejna, ale jednak równowaga: dobra i zła.

Wszystko zmieniło się za sprawą jednej kobiety. Kismeth była mądra i piękna. Tak bardzo mądra i tak bardzo piękna, iż uznała, że szkoda jej dla zwykłego śmiertelnika. Sprzeciwiła się woli ojca, który chciał wydać ją za mąż. Sama postanowiła pokierować swym losem.

Ludzie mówili, że najłatwiej można spotkać Strachana i Nimroda tam, gdzie bierze swój początek Daag, wysoko na górze Sarsay-Neth. Ponoć to tam właśnie rozbiły się kosmiczne dzbany. Dlatego w tym miejscu powstało wyjątkowe sanktuarium, a święte źródło najpotężniejszej rzeki świata obudowano piękną cembrowiną z biało-czarnej mozaiki. Jedna strona świątyni była biała, druga zaś czarna, a obie części rozdzielał błękit życiodajnej wody. Tam właśnie udała się Kismeth, by stać się kimś absolutnie wyjątkowym. Nie chciała miłości ani nawet uwielbienia. Pragnęła kilku rzeczy, w tym jednej, która sprawiała, że krew w jej żyłach zaczynała buzować: władzy! Myśl o tym, że mogłaby się stać najpotężniejszym człowiekiem na świecie, działała na nią niczym afrodyzjak. Wyobrażała sobie, że wydaje rozkazy, a setki, nie – tysiące ludzi wykonują je bez chwili zawahania. Wtedy jej serce mocniej biło i czuła, że to jest właśnie życie, którego pożąda. Oprócz tego marzyła, by zachować młodość, zdrowie i urodę. Reszta – jak mawiała – przyjdzie sama.

Ujrzeli ją bracia, gdy przygotowywała się do ablucji w lodowatej wodzie Daagu. Obaj oniemieli, tak ich oczarowała – wdziękiem przewyższała leśne driady, urodą wygrywała z morskimi syrenami, jej włosy czarne niczym mrok w najgłębszej otchłani i oczy błękitne jak woda w morskiej zatoce, chociaż zimne jak sople lodu, skradły im swobodne dotychczas serca.

Obdarzyła uśmiechem Nimroda, a on poczuł, że bez wahania złoży u jej stóp całą swą moc. Zerknęła na Strachana, a zapragnął obdarować ją wiecznością, by już zawsze mogli być razem. A Kismeth nie potrafiła rozstrzygnąć, którego z braci woli. Podobał jej się Strachan ze swoim ciepłem i dobrocią, jednak chyba bardziej pociągał ją Nimrod. W jego zimnych oczach odczytywała obietnicę tego, co mogą we dwoje dokonać. Zwodziła obu i czekała. Gdyby to była bajka, zapewne bliźniacy stanęliby do uczciwego turnieju o rękę wybranki, ale życie dalekie jest w swym cynizmie od baśni. Pewnej nocy, całkiem znienacka, Nimrod zaatakował Strachana, gdy ten spał. Rozgorzała straszliwa walka. Góry rozpadły się od uderzeń, drzewa popękały od huku, jeziora wyparowały z gorąca, a błyskawice rozżarzyły niebo krwawym blaskiem.

Bitwa spowodowała, że na młodą Ziemię zwrócił swe ślepia demon Kadaai. Uwięziony za Pustką w innej Sferze, od wieków wyczekiwał odpowiedniej chwili, by przedrzeć się do któregoś z zasiedlonych światów. Umożliwili mu to bracia, którzy sięgnęli do pradawnej magii. Wówczas stało się najgorsze. Splątana moc Zła i Dobra rozerwała Sferę i otworzyła wejście do ludzkiego uniwersum. Skorzystał z tego Kadaai. Dotychczas każde rozdarcie natychmiast się zasklepiało, ale tym razem tak się nie stało, bo demon takiej okazji nie przepuścił. Od dawna przygotowywał się na ten moment, teraz wykorzystał swą moc, by zablokować szczelinę i ją zamaskować, a sam ukrył się wśród chmur. Przed dalszą eksploracją musiał się wzmocnić i ściągnąć sojuszników. Z ludźmi poradziłby sobie sam, ale chronił ich Strachan. Musiał pozbyć się mieszkańców tego świata tak, by ten głupi – w jego mniemaniu – dobry bóg nie zdążył interweniować. Dlatego zrzucił na Ziemię jajo, a w nim uśpioną królową Ayanę, która miała stać się matką jego armii. Do tego jednak potrzebowała odpowiedniego człowieka, by się z nim połączyć. Kadaai był jednak zbyt niecierpliwy – zamiast pozwolić, by los sam się dopełnił, postanowił rzecz przyspieszyć, choć czas w jego przypadku nie miał specjalnego znaczenia: demon był wieczny. Poszukując zespoleńca dla Ayany, zdradził swoje istnienie. Wcale się tym nie przejął. Uważał, że nie musi się niczego obawiać, bo ludzie będą wobec jego mocy bezsilni. Nie wziął jednak pod uwagę dwóch rzeczy. Że ludzie są też ciekawi i żądni wiedzy, którą potrafią przekazać współbraciom. I że nawet w słabym plemieniu ludzkim mogą znajdować się jednostki na tyle zdeterminowane, by przciwstawić się jego mocy i nie lękać jego Zła.

Bracia mocowali się bardzo długo. Zaślepieni nawet nie zauważyli, że ściągają na swój świat mrok mogący przynieść zagładę. Nimrodowi było to zresztą obojętne, on walczył jedynie o kobietę. Obaj byli jednakowo silni i zdeterminowani, zapewne zginęliby, pozbawiając się wzajemnie mocy, gdyby nie dobroć Strachana. Omal nie padł od uderzenia brata, próbując ocalić jakąś wioskę. Wtedy Kismeth podjęła decyzję. Zrozumiała, że jedynie Nimrod jest gotów ofiarować jej wszystko, nie bacząc na nikogo i na nic. Strachan zawsze będzie miał na względzie dobro ludzi.

Choć powietrze iskrzyło od użytej magii, nie zawahała się. Wkroczyła między braci, a gdy zaległa cisza, ogłosiła swoją wolę. Nimrod wykrzyczał radość, aż rozpadły się resztki marmurowej świątyni, a Strachan pochylił z pokorą głowę i oddalił się ze smutkiem na obliczu.

Kiedy ze związku narodziło się dziecko, oddano je rodzicom Kismeth. Ani Nimrod, ani jego wybranka nie mieli ochoty zajmować się potomkiem. Dziewczynkę nazwano Antea i wychowano w przekonaniu, że jej rodzice zginęli. Nikt nie miał pojęcia o pochodzeniu maleństwa, ale z czasem Zło zaczęło opanowywać dziecko. Wtedy wkroczył Strachan: choć Kismeth go nie wybrała, on śledził jej losy i pokochał Anteę niczym własną córkę. Dlatego postanowił jej pomóc. Poprosił górskie koboldy o przekucie w gwizdek kawałka własnej duszy zmieszanej ze srebrem znalezionym na miejscu potyczki obu braci. Małe gnomy spisały się na medal. Antea otrzymała zawieszony na srebrnym łańcuszku gwizdek w dniu ósmych urodzin. Strachan pouczył ją, że może go przywołać tylko wtedy, gdy niebezpieczeństwo będzie naprawdę ogromne. Na co dzień zaś pomoże jej panować nad złą stroną natury. Wielkie było jego zaskoczenie, gdy mała założyła wisior na szyję, a po chwili zerwała go z potwornym krzykiem. Demon rozgniewał się na dziecko, które odrzuciło z takim zdecydowaniem jego dar. Dopiero płacz Antei sprawił, że pojął, iż coś jest nie w porządku. Ujął dziewczynkę pod brodę i zajrzał w zapłakane oczy.

– Co się stało? – spytał już spokojny.

– To pali – wyjaśniło, pochlipując dziecko.

Zrozumiał Strachan, że nie docenił mocy Nimroda. Ten niewielki odprysk mrocznej duszy jego brata buntował się przed dotykiem Dobrego. Długo myślał demon, jak zaradzić problemowi, a rozwiązanie podsunęła mu Natura. Otoczył iskrę Zła powłoką jak orzech otacza swe jądro skorupą, ale ponieważ moc Dobra miała dokładnie tę samą siłę co moc Nimroda, nie mógł jej całkowicie zamknąć. To wola nosicielki decydowała, czy pozwoli Złemu przedostać się na zewnątrz i jej wola sprawiała, że nawet uwolnione, musiało powracać pod ochronny pancerz.

Antea z ogromną obawą ponownie zawiesiła podarunek Strachana. Kiedy gwizdek dotknął jej piersi, nie poczuła już żaru i odetchnęła z ulgą. Za to w demonie kołatało się przeczucie, że ta swoboda wyboru może być przyczyną wielu złych wydarzeń. Nie miał jednak innego wyjścia. Jedno, co mógł uczynić, to sprawić, żeby nikt nie mógł użyć gwizdka po to, by szkodzić drugiemu człowiekowi.

I tak w rodzie Kismeth gwizdek Strachana miał być przekazywany z pokolenia na pokolenie, by niwelować moc Złego. A co z samą Kismeth? Przez setki lat cieszyła się łaską Nimroda, zachowała zdrowie i młodość, miała tę swoją upragnioną władzę, ale kiedyś o jeden raz za dużo zakwestionowała mądrość decyzji małżonka. Zapomniała, jak porywczy potrafi być. Zapomniała też, że dla Nimroda mimo wszystko zawsze i wszędzie najważniejszy jest… Nimrod. Skończyła w Hursay–Neth, na dnie najstarszego czynnego wulkanu.

DZIECKO

Jego twarz nie zmieniła wyrazu, tylko żyły na skroniach nabrzmiały i pulsowały znacznie szybciej niż zwykle. Słyszał wszystko, co działo się dookoła. Każdy najcichszy nawet dźwięk zapadał mu w pamięć, by pozostać tam na wieczność i drążyć mózg jak kornik drzewo.

Nie otwierał oczu, bo wiedział, co zobaczy.

– Spójrz, skarbie, do czego doprowadziłeś! – Szept wbijał się w czaszkę niczym odłamany sopel w puszysty śnieg.

Brygon Kruger poczuł na policzku ciepłe palce. Zadrżał. Jeszcze niedawno schwyciłby tę dłoń, by ucałować opuszki. Jeszcze niedawno odgarnąłby te piękne włosy, których delikatny zapach dotarł do jego nozdrzy. Ucałowałby szyję, a potem przesunął usta na kark i plecy. Jeszcze niedawno…

– Widzisz, najmilszy, do czego doprowadziłeś? Nic nie mówisz? No tak, trudno jest przyznać się do błędu. – Głos stopniowo zmieniał barwę. Już nie był słodki, cichy i odurzający. Stał się ostry niczym miecze i sztylety, którymi dobijano ostatnich mieszkańców wioski.

– Zabij i mnie, jeśli nie chcesz do końca swoich dni oglądać się ze strachem. – Słowa, które wydobyły się z krtani mężczyzny były szorstkie i groźne.

– Zginiesz, mój miły, ale nie tak, jak to sobie wyobrażasz! – Kobieta zaśmiała się, schwyciła za włosy i odchyliła głowę jeńca, by spojrzeć mu w twarz. Kruger wiedział, że czerpie perwersyjną przyjemność z zadawania bólu i śmierci. – Zostaniesz tu sam i będziesz czekał, aż zjawią się wilki i kruki, by skrócić twoje męczarnie. A może szczury? Trudno zgadnąć. A jeśli one nie zechcą cię tknąć, będziesz tu tkwił i patrzył, jak robaki zżerają wieśniaków, a za jakiś czas wyschniesz na wiór albo zgnijesz, zależnie od kaprysów aury. I sama nie wiem, co dla ciebie lepsze – zachichotała – bo nie umiem określić, co będzie trwało krócej.

Usłyszał szelest materiału, gdy kobieta odsunęła się od niego.

– Pospieszcie się – wykrzyknęła do zgrai szalejącej na niewielkim kawałku ziemi pośrodku wsi – nie mam zamiaru spędzić tu całego dnia. Dedrych, do mnie!

Brudny, zakrwawiony zbir zbliżył się do niewiasty i zatrzymał kilka kroków od niej.

– Ustaw tę konstrukcję tak, żeby nasz przyjaciel mógł sobie patrzeć na wioskę i żeby słoneczko dobrze go ogrzewało. I powiedz reszcie, że mają kończyć.

Kruger poczuł, że jego nogi tracą kontakt z gruntem, a ciało całym ciężarem zawisa na przywiązanych do kraty ramionach. Aż stęknął z bólu, ale po chwili ktoś ustawił mu stopy na drewnianym drągu i przymocował do konstrukcji. To odciążyło ręce, lecz skrępowanie było tak silne, że wkrótce stracił czucie w kończynach.

– Pa, skarbie! – Słodki szept dotarł do uszu Brygona. – Mam nadzieję, że do końca swoich dni nie przestaniesz o mnie myśleć!

– Na koń! – Zachrypły głos wydał komendę, powodując krótkotrwały harmider. Potem zapanowała dojmująca cisza. Nie ćwierkał ptak, nie brzęczał owad, nawet wiatr uspokoił się zupełnie.

– Jeśli przeżyję, Jaola, zapłacisz za wszystko, co zrobiłaś tym ludziom. A jeśli umrę, bój się jeszcze bardziej, bo nie odpuszczę ci nigdy. – Kruger zacisnął mocno wargi.

* * *

W upalnym słońcu wczesnego popołudnia brzęczenie much byłoby jak najbardziej na miejscu, gdyby nie fakt, że natężeniem przypominało szum średniej wielkości wodospadu.

Pierwszy raz od odjazdu bandytów Kruger odważył się otworzyć oczy. Widok przedstawiał się dokładnie tak, jak się spodziewał: niewielki placyk pośrodku wioski przypominał jatkę niechlujnego rzeźnika. Wszędzie walały się ciała, niektóre bez wyraźnych obrażeń, inne zaś jakby pastwiła się nad nimi dzika bestia.

Dalej od centrum osada wyglądała niemal zwyczajnie. Jeśli gdziekolwiek jeszcze leżały zwłoki, łaskawa natura ukryła je wśród traw i kwiatów. Jaola zatroszczyła się, by nikt nie przegapił spotkania i nakazała spędzić wszystkich mieszkańców w jedno miejsce. To, co stało się później, było nieuniknioną konsekwencją czynów Krugera. Mężczyzna zagryzł wargi i ponownie zacisnął powieki.

– Szlag by to wszystko trafił – zaklął, ale cicho, jakby jego słowa mogły jeszcze kogoś urazić.

Szarpanie na kratownicy przyniosło tylko taki efekt, że poocierał do krwi nadgarstki. Liny były dobrze splecione i mocne, a wykonane ze świeżego drewna drągi – giętkie i solidne. Nie zamierzały pękać. Za to pod wieczór mężczyźnie popękały usta i skóra na twarzy, język stał się suchy jak wiór. Noc złagodziła nieco pragnienie, ale dużej poprawy nie przyniosła, a poranna mgła snuła się tak wątłymi pasmami, że nawet nie poczuł wilgoci. Wiedział, że ulgę przyniesie mu dopiero utrata przytomności. Na swoje nieszczęście był doskonale odżywionym, wyćwiczonym trzydziestolatkiem, a to zapewniało mu długie godziny udręki. Do wszystkich cierpień dołączyło jeszcze swędzenie wywołane nocnymi ekspedycjami komarów.

Następnego dnia koło południa nie miał nawet siły, żeby ruchami głowy i reszty ciała oganiać się od much, które najwyraźniej zleciały się z całej okolicy. Ich ilość była przerażająca – przykrywały zwłoki na podobieństwo czarnego, ruchomego płaszcza.

Słońce paliło niemiłosiernie, wysysając resztki wilgoci i energii z mężczyzny. Prawie cały czas trwał ni to w drzemce, no to letargu, lecz pod powiekami przewijały mu się obrazy kaźni, chociaż próbował się chronić przed nimi, zaciskając powieki. To dźwięki domalowywały sceny, których nie widział. Budził go własny, ochrypły krzyk. Otwierał oczy i widział, że to, co mu się śniło, nie jest wytworem wyobraźni.

Pod wieczór zaczęło się chmurzyć. Stalowe niebo rozrywały zygzaki błyskawic, a grzmoty mieszały się z rykiem uwięzionych w oborach i chlewniach zwierząt. Głodne i spragnione, żaliły się jak człowiek, a niedojone krowy muczały rozpaczliwie, skrapiając ściółkę mlekiem, wypływającym z nabrzmiałych wymion. Sama myśl o pożywnym płynie sprawiła, że mężczyzna przytomniej rozejrzał się po otoczeniu. Czuł w powietrzu zapowiedź deszczu. Wreszcie, po kolejnym uderzeniu pioruna, rozpoczęła się ulewa. Zimne kaskady łagodziły ból poparzonej twarzy i obrzmiałego od suchości gardła. Spływające strumienie były niczym kojący balsam. Kruger całym ciałem chłonął wilgoć, choć miał świadomość, że każda kropla wydłuży jego cierpienie. Że to, co mogło się zakończyć lada moment, znowu zostanie rozciągnięte w nieskończoność.

Ulewa minęła tak samo nagle, jak się pojawiła. Dygocząc z zimna, Brygon zastanawiał się, ile czasu przyjdzie mu jeszcze tu wisieć. Ogarnęła go wściekłość, przede wszystkim na własną bezradność. Krzyk rozdarł ciszę wieczoru, by po chwili zmienić się w stek wyzwisk przeciwko Jaoli i przeciw całemu światu. Gniew sprawił, że mężczyzna zapomniał o otarciach na nadgarstkach. Szarpiąc się i klnąc, nie zważał na ból, który sprawiały mu więzy. Zasklepione rany znowu się otworzyły. Pociekła krew, przywabiając roje komarów. Kruger nie wiedział, co mu bardziej doskwiera: zimno, ból, czy armia kąsających owadów.

Księżyc oświetlił zwisające na kratownicy ciało i wyłowił wśród martwych chat gromadę bezszelestnych cieni. Stały przez chwilę w ukryciu, ale ośmielone panującym spokojem ruszyły na centralny placyk. Z głębi lasu przywabił je oszałamiający zapach gnijącego mięsa.

* * *

Ranek zapowiadał kolejny upalny dzień. Kruger odemknął spuchnięte powieki i przez chwilę usiłował skupić wzrok na szarej plamie pośrodku wioski. Kiedy wreszcie zdołał się skoncentrować, przerażenie ścisnęło mu trzewia. Wataha wilków posilała się ludzkim mięsem. Między domami grasowały mniejsze drapieżniki – lisy, kuny, jaszczurki. Na dachach przysiadły setki latających padlinożerców. Żadne zwierzę nie zwróciło na niego uwagi, ale Kruger wiedział, że to kwestia czasu. Na dodatek niespecjalnie długiego. Przy takiej ilości głodnych pysków zwłoki znikną błyskawicznie – za dzień, góra dwa, nie zostanie nawet najmniejszy śmierdzący ochłap. Wprawdzie ryczące wcześniej z głodu krowy i świnie – wiedzione instynktem – ucichły, ale i na nie przyjdzie kolej. Nie ma obawy, wataha znajdzie sposób na dostanie się do obór i chlewów. Nie miało to większego znaczenia. Prawdopodobnie wcześniej jakiś ptak albo drobny drapieżnik złakomi się na świeższe mięso.

Jednakże bezpośrednie zagrożenie sprawiło, że adrenalina żywo popłynęła w żyłach mężczyzny. Delikatnie odwrócił głowę i zerknął na prawą, potem na lewą rękę. Tu więzy chyba nieco się poluzowały. Może dzięki deszczowi? Kruger odniósł wrażenie, że łatwiej mu poruszyć kończyną. Ostrożnie, żeby gestem nie przyciągnąć uwagi zwierząt, zaczął przekręcać nadgarstek. Znowu pociekła krew, ale nie zważając ani na to, ani na ból, jaki sprawiały powrozy, drażniące świeże rany, wytrwale manipulował dłonią. Wreszcie uwolnił ją z więzów, ramię opadło bezwładnie wzdłuż ciała. Trwało to dłuższą chwilę, zanim poczuł mrowienie i jeszcze kolejnych kilka, nim był w stanie je unieść. Sukces dodał mu sił. Obserwując zgromadzone zwierzęta, czekał, aż władza w lewej ręce powróci całkowicie. Później bardzo wolno sięgnął do prawej. Oswobodzenie się zajęło mu nieco czasu, ale nie tyle, co odzyskanie czucia.

Nadwyrężył już i tak wątłe siły. Zastanawiał się, jak uwolnić nogi, ale zanim podjął jakąkolwiek decyzję, zamiast niego zadziałał przypadek. Osłabione dłonie nie utrzymały ciężaru ciała, a ponieważ krata ustawiona była pod kątem, osunął się bezwładnie na bok. Całe szczęście, że ci, którzy przygotowywali kratownicę i mocowali więźnia do drągów, nie przyłożyli się specjalnie do pracy. Gdyby było inaczej, prawdopodobnie skręciłby kostki, a resztę dokończyłyby drapieżniki. A tak runął tylko na ziemię, konstrukcja zaś się rozpadła. Zanim cokolwiek pomyślał, chwycił instynktownie luźny palik, by przygotować się do ewentualnej obrony, ale wilki nie kwapiły się do ataku. Zerkały tylko, nawet bez zbytniej ciekawości. Najwyraźniej były tak nażarte, że jedynie pożar, powódź lub inny kataklizm mogłyby zmusić je do jakiegokolwiek ruchu.

Kruger dość długo odpoczywał, co jakiś czas próbując swoich sił, by wreszcie uznać, że zdoła stanąć na nogach. Drąg posłużył za podporę, która pozwoliła mu dowlec się do najbliższego domostwa. Mężczyzna napił się obrzydliwie ciepłej wody z wiadra stojącego w kuchni, potem rozmoczył trochę suchego chleba, znalezionego na stole. Sera nie ruszył, bo zaczynał już pleśnieć. Widać Jaola zaskoczyła gospodarzy, kiedy przygotowywali się do śniadania.

Brygon wypił kolejny kubek wody, zabarykadował drzwi, zamknął okiennice i runął na łóżko. Materac zatrzeszczał uspokajająco pod jego ciężarem, a zapach trawy wypełniającej siennik odstraszył wszelkie koszmary. Zanim zasnął, dotarło do niego, że uratował się dzięki zwyrodnieniu Jaoli. Tak bardzo pragnęła, by cierpiał, że nie pomyślała nawet o tym, iż jej byłego kochanka może uwolnić przypadkowy wieśniak przybywający z wizytą do rodziny albo że sam zdoła tego dokonać.

* * *

Posiadłość pana Hirschburga nie oszałamiała ani wielkością, ani przepychem – ot, zwykły zameczek, dobrze zaopatrzony, bo i ziemia żyzna, i lasy bogate. Zjeżdżali się tu pomniejsi paniczykowie, by na splendor popatrzeć i cokolwiek z niego uszczknąć. Co poniektórzy tak mocno próbowali, że na swoje włości już nie wracali. A przyczyny były różne. Jednemu udało się dobrze wżenić, inny rękę po taki kwiat wyciągnął, że mu śmiertelnie ów gest zaszkodził.

Młody Brygon Kruger specjalnie za pannami się nie rozglądał, ale że był przystojny, to i lgnęły do niego same. Tyle że on wolał mieczem wywijać, po łąkach i lasach galopować i siłować się z kompanami.

Jaola przybyła na dwór z niewielką świtą. Ludzie gadali, że większość została na podgrodziu, żeby państwa kaprawymi gębami nie straszyć. Kobieta tylko uśmiechała się i nie potwierdzała ani nie zaprzeczała pogłoskom. Nikt nie wiedział, kim jest, skąd pochodzi, ani w jakim celu zjawiła się na zamku, ale nikt nie odważył się na ten temat dyskutować. Tym bardziej że już drugiego dnia dostała się na prywatną audiencję u pana Hirschburga. Potem często widywano ją u boku grafa. Kruger zwrócił na nią uwagę, bo była inna niż dworskie panny – nie chichotała, nie rzucała udawanych spłoszonych spojrzeń, nie wabiła półuśmiechami. Patrzyła prosto w oczy, śmiało i uważnie, jakby ze źrenic chciała prawdę odczytać.

Kruger zobaczył ją pierwszy raz, kiedy wsiadała na piękną, siwą klaczkę, by w towarzystwie grafa udać się na polowanie. Dwóch drabów, gotowych zareagować na każde skinienie, nie spuszczało z niej wzroku. Jaola miała na sobie strój do konnej jazdy – popielaty kubraczek i nieco ciemniejsze spodnie, doskonale podkreślające szczupłą sylwetkę. Czarne włosy, luzem puszczone, kontrastowały cudnie z jasnym materiałem, a Brygon sam nie wiedział, co bardziej lśniło – atłas czy loki kobiety. Stuknęła kolanami rumaka i wyskoczyła przed grafa, nic sobie nie robiąc z konwenansów. Pan Hirschburg nie oburzył się na takie lekceważenie, zaśmiał się tylko gardłowo i pogonił konia, by dama za bardzo mu nie uciekła.

Brygon nie mógł oderwać spojrzenia od oddalającej się panny. Dopiero kuksaniec od kumpla przywrócił go do rzeczywistości.

– Nie dla psa kiełbasa! – Janik zaśmiał się dobrodusznie. – Taki rarytas zacniejszej zastawy potrzebuje niż twoja chudopacholska!

– Masz rację, ale popatrzeć zawsze można – zgodził się potulnie Kruger i powrócił do czyszczenia miecza, ale jeszcze długo prześladował go widok smukłych ud, ściskających boki konia.

* * *

Do zadań gwardii grafa, jak szumnie nazywano ich oddział, należało patrolowanie okolicy. Nie, żeby coś specjalnego się działo, ale od czasu do czasu pojawiały się grupy złożone z różnych wyrzutków, które miały nadzieję szybko się wzbogacić. Strażnicy skutecznie ich zniechęcali do grasowania po ziemiach Hirschburga. Ogólnie zajęcie było więc całkiem przyjemne.

Część załogi zostawała na zamku, by strzec pana i jego dworzan, reszta dzieliła się na cztery pięcioosobowe oddziały, które przez parę dni przemierzały włości, nocując w wioskach i pomniejszych dworach, by na koniec powrócić do koszar i zdać relację. Przez lata zapanowała w tych działaniach monotonia – skład zawsze był ten sam, trasa również, miejsca postojów także. Brygon należał do grupy, która patrolowała obszar na północ od zamku. Całymi dniami pętali się po traktach, z rzadka tylko zjeżdżając na leśne drogi, aby wieczorem znaleźć odpoczynek u gościnnych wieśniaków. Sympatia gospodarzy nie była całkiem bezinteresowna – graf dbał o to, by jego żołnierzom nie brakowało niczego, więc wioski obarczano mniejszą daniną. Wszyscy z tego korzystali i wszyscy wydawali się zadowoleni. Oprócz Krugera. Drażniła go rutyna, nudziły wieczory w wiejskich chatach, rozgrzewane bimbrem i miodem, mierziły dziewki, pchające się pod pierzynę, licząc na to, że może zdołają usidlić któregoś żołdaka na stałe. Dlatego często zdarzało się, że Kruger porzucał towarzyszy i przemierzał leśne ostępy, gdzie nie było ani traktu, ani ludzi. Najpierw kumple boczyli się na niego, później stukali w głowy, a na koniec dali sobie spokój. Wypracowali pewien układ. Cały oddział prowadził standardowe działania, a Kruger szwendał się osobno. Zawsze jednak pojawiał się na zbiórce w odpowiednim czasie. Uzgadniali sprawozdanie i nawet udawało im się niekiedy zasłużyć na pochwały. Bo to ich grupa mogła podpowiedzieć panu Hirschburgowi, gdzie warto zagłębić się w las, by na pewno upolować jelenie.

Wioska Smuciska leżała nad brzegiem jeziora. Było to miejsce ostatniego postoju przed powrotem na zamek. Wieśniacy dostali pozwolenie od pana na połowy ryb. Korzystali z tego chętnie, bo na nadmiar mięsa nigdy nie narzekali. Płaskodenne łodzie stały przywiązane do wiekowego pomostu, łagodnie kołysząc się na falach.

To tu przed wieczorem miał pojawić się Kruger.

* * *

Nie wiedział, co go obudziło. Przez chwilę leżał bez ruchu i nadsłuchiwał, ale na zewnątrz panowała cisza. Przez zamknięte okiennice nie przesączało się światło, dlatego uznał, że jeszcze jest noc. Lub już, bo nie miał pojęcia, ile spał. Podniósł się powoli i delikatnie rozruszał ramiona. Nadal bolały, ale chwila gimnastyki umożliwiła normalne funkcjonowanie.

Pierwsze kroki skierował do wiadra. Woda była ciepła i niezbyt smaczna, ale nie wybrzydzał. Jeszcze kilkanaście godzin temu oddałby cały majątek za parę łyków. Z kubkiem w ręku podszedł do okna i przez szparę w okiennicy ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

Nic się nie zmieniło. W słabym blasku wschodzącego słońca mógł podziwiać śpiącą watahę. W zasięgu wzroku znajdowało się dwanaście osobników, ale Kruger był przekonany, że jest ich znacznie więcej, tylko że rozlazły się między chatami. Mężczyzna musiał wydostać się z wioski, zanim wilkom zacznie brakować jedzenia. Otrząsnął się z obrzydzeniem i usiadł na chwilę, by obmyślić plan.

Najpierw przeszukał chatę i zgromadził prowiant. Oprócz zeschłego bochenka chleba trafiły mu się jeszcze dwa jabłka i cztery jaja, które od razu wypił na surowo. W kuchni znalazł spory nóż i tasak, a w sieni całkiem poręczną siekierę. Zadowolony ze zgromadzonego ekwipunku ułożył się znowu na łóżku, by przeczekać do południa, gdy znużone gorącem i żerowaniem wilki ponownie zapadną w drzemkę. Po namyśle postanowił ogolić głowę i przebrać się w chłopskie łachy. Mundur zaś ukryć gdzieś poza wioską.

Wiedział, że na zamku nie ma się po co pojawiać. Zmierzać w rodzinne strony też byłoby głupotą, bo natychmiast ktoś doniósłby Jaoli o jego powrocie. Najgorsze jednak było uczucie paraliżującego strachu. Pamiętał, jak wrzeszczał, że jej nie daruje, że będzie ją gnębił za śmierć wieśniaków do końca swoich lub jej dni. Wtedy w to wierzył, ale teraz zrozumiał, że nie zdobędzie się, by stanąć oko w oko z najcudowniejszą i najstraszniejszą kobietą świata. Że nie jest w stanie dotrzymać wykrzyczanych obietnic.

Pod przymkniętymi powiekami pojawił się obraz niewiasty, od której wszystko się zaczęło. I przez którą wszystko stracił.

* * *

Właściwie powinien zmierzać do Smucisk, ale coś go podkusiło, żeby zajrzeć jeszcze do Czarciego Jaru. Zimą odkrył tam niedźwiedzią gawrę, a teraz był ciekaw, czy samica wyprowadziła już młode i oddaliła się w głąb puszczy. Trwała późna wiosna, dlatego nie spodziewał się, że oprócz smrodu coś jeszcze znajdzie w jaskini.

Zsiadł z konia i ostrożnie wsunął się do groty. Niby niedźwiedzi być tu nie powinno, ale jakiś inny drapieżnik mógł zająć wolne miejsce. Odgłos ni to stękania, ni to jęczenia sprawił, że Kruger cofnął się, odpiął od siodła niewielką kuszę i przygotował ją do strzału. Sprawdził też, czy tkwiący za pasem długi sztylet wysuwa się bez problemów. Potem ponownie zanurzył się w ciemnościach. Z poprzedniej wizyty zapamiętał, że do wnętrza prowadził załamujący się korytarz, a leże widoczne było dzięki odrobinie światła, przesączającej się przez pęknięcia w sklepieniu.

Niewiele widział, za to nozdrza zaatakował słodko–mdły zapach. Pamiętał go. Tak śmierdziała noga starego Johana, gdy go odszukali w lesie, kilka dni po spotkaniu z dzikiem. To zgnilizna. Kruger ostrożnie wyjrzał zza załomu. W nikłej poświacie ujrzał dwie postacie leżące po obu stronach wygasłego ogniska. Żadnego ruchu, jedynie cichy, charczący odgłos. Brygon zbliżył się bezszelestnie i pochylił nad posłaniami. Na jednym – osądził po długich włosach – leżała kobieta. Bez wątpliwości nie żyła. Charczenie dobywało się z gardła nieprzytomnego mężczyzny, zwiniętego pod kocem w pozycji embrionalnej. Krótkie oględziny wystarczyły, by stwierdzić, że człowiek ma rozharataną rękę. I jest karłem. Potężnie zbudowanym, ale nikczemnego wzrostu. Kruger rozsupłał niezdarnie zawinięte szmaty i zobaczył ropiejącą ranę. Ale to nie ona była przyczyną smrodu panującego w jaskini. Brygon zerknął w stronę kobietę i o mało nie runął na plecy – po przykrytym pledem ciele coś pełzało. Żołnierz nie należał do strachliwych, ale co innego stanąć oko w oko z realnym niebezpieczeństwem, a co innego próbować swoich sił z nekrowiłą albo innym podobnym cholerstwem. Na takie coś ani sztylet, ani kusza nie pomogą. Mimo wszystko zdecydował się sprawdzić, z czym ma do czynienia. Jego nóż miał posrebrzane ostrze, może więc wystarczy na leśne ladaco. Ze zgromadzonej obok ogniska kupki chrustu wyciągnął gałąź, by odchylić przykrycie i przygotował się do ciosu. Zanim jednak zrealizował swój plan, dobiegł go ledwie zrozumiały charkot:

– Nie zabijaj!

Kruger zamarł w pół ruchu. Odwrócił się i spojrzał na wykrzywioną bólem twarz mężczyzny.

– Nie zabijaj, zapłacę ci, ile zechcesz…

– Nie sądzisz, że w twojej sytuacji to niedorzeczna propozycja? Mogę zabić, kogo i co zechcę i zabrać wszystko, co znajdę w tej jaskini. Nie rozumiem tylko, dlaczego zależy ci na nekrowile?

– To nie wiła… – Karzeł mówił z dużym wysiłkiem. – To dziecko… zwyczajne dziecko…

Brygon na wszelki wypadek skorzystał z patyka i odsunął koc. Na kobiecie leżał noworodek. Dziecko było spokojne, z piersi nieżyjącej matki wysysało pokarm.

– Jak długo? – Kruger postarał się, by jego głos brzmiał spokojnie, choć niesamowity widok przyprawił go o dreszcze.

– Jakąś dobę. Nie wiedziałem, co robić… Jej nie zdołałem pomóc, poród był zbyt trudny, za bardzo ją porozrywało, ale małą próbowałem…

– Rozumiem. A tobie co się stało?

– Ryś…

Mężczyzna zemdlał i Brygon nie uzyskał więcej informacji. Z niechęcią zajął się nim. Najpierw zdarł ropiejący strup i pozwolił, by krew trochę oczyściła ranę. Potem sięgnął do torby i wyciągnął stamtąd niewielki woreczek. Żal mu było dzielić się zawartością z obcym, ale wiedział, że bez tego nie da rady ocalić mu życia. Ferguntum pokryło rękę i wżarło się w tkankę, a tropiąc zgniliznę, przenikało coraz głębiej. Ból musiał być straszliwy – mężczyzna jęczał i krzywił twarz, ale na szczęście nie odzyskał przytomności.

Kruger, wbrew przeczuciu, że będzie miał z tego powodu kłopoty, zajął się mieszkańcami jaskini. Najpierw pochował kobietę – wykopał płytki grób, złożył w nim ciało, uprzednio zdejmując jej pierścień z palca, a z szyi zawieszony na rzemieniu wisior w kształcie gwizdka ukryty w grubym skórzanym pokrowcu. Zwłoki przysypał ziemią i zawalił kamieniami. Precjoza ułożył na sakwie karła. Następnie zatroszczył się o dziecko. Dobrze, że znajdowali się stosunkowo niedaleko zamku pana Hirschburga, bo dzięki temu sporo było w okolicy osad i stróży. Jedną odwiedził jeszcze w zimie – trzy chałupy i wspólna obora dla kilku krów, kóz i owiec. W lecie wypasali je na łące otoczonej ostrokołem, a dozór był tylko nocą, żeby wilk albo inny napastnik do zwierząt się nie dobrał. Tam zdobył mleko dla dziecka, a dla karła i siebie upolował sarnę.

Jeszcze dwa razy czyścił ranę mężczyzny, ale ferguntum już nie zastosował. Zbyt cenny był to medykament, na dodatek trudno dostępny. Zresztą karzeł bardzo szybko dochodził do siebie. Zajmował się dzieckiem, ale wszystkie pytania Krugera zbywał wrogim milczeniem, aż wreszcie żołnierz zeźlił się nie na żarty.

– Dupę ci uratowałem, a nawet nie znam twojego imienia! – powiedział w czasie posiłku. W głosie dało się wyczuć urazę. – Chyba możesz mi zaufać, co? Mogłem was wszystkich pozabijać…

– Ścigają nas. Lepiej dla ciebie, a bezpieczniej dla nas, żebyś nie poznał naszych imion. Jedynie jej imię – wskazał głową noworodka – możesz poznać, bo ono jeszcze nic nie znaczy, choć kiedyś znaczyć będzie wiele. Nemrue… Nazwałem ją Nemrue…

Niczego więcej nie udało się Krugerowi dowiedzieć. Ani skąd przyszli, ani dokąd zmierzali, ani przed kim i dlaczego uciekali. Po strojach tylko mógł się domyślić, że nie byli to zwykli kmiecie. Pożegnali się po kilku dniach. Zanim karzeł odszedł, tuląc do piersi dziecko i kołysząc się na przykrótkich nogach, uścisnął mocno dłoń żołnierza.

– Za wszystko, coś dla nas uczynił, przyjmij ten dar. – Wyciągnął z pokrowca srebrny wisior, zdjęty z martwej kobiety i wręczył go Krugerowi. – Nie chwal się nim, bo ci to może przysporzyć kłopotów. Jeśli kiedyś będziesz w potrzebie i życie musiał ratować, zagwiżdż, ale tylko raz i tylko w ostateczności. Pamiętaj, że przyczyna ważka być musi, a przeciwnik straszliwy, by ratownik z nim walczył, miast przeciw tobie się zwrócić. Nigdy nie próbuj go użyć, by komuś zaszkodzić, bo wtedy poczujesz, co znaczy gniew boga. – Zamyślił się na chwilę. – Tak naprawdę to ona powinna przejąć spadek po matce, ale jej… jej na nic się nie przyda, nigdy z niego nie skorzysta.

Brygon chciał zapytać, dlaczego, ale w głosie karła brzmiało coś, co sugerowało, że na żadne pytanie już nie odpowie. Wcisnął więc gwizdek w skórzaną pochewkę i wsunął pod koszulę. Nie bardzo wierzył w jego moc, ukrył go jednak na piersi, by się w oczy ludziom nie rzucał.

* * *

Jakiż był durny i naiwny, żeby tak bez zastrzeżeń uwierzyć w swoje szczęście. Do oddziału dołączył bez problemów na kolejnym patrolu. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz oddalił się na dłużej – zawsze miał podobne wytłumaczenie: polował na wilka czy niedźwiedzia, tropił stado danieli. Nikogo specjalnie to nie interesowało. Ale to, że Jaola zwróciła na Krugera piękne oczy, było zastanawiające. Wielka szkoda, że zaślepiony pożądaniem wolał o tym nie myśleć.

Spotkał ją przypadkiem, zaraz po powrocie z patrolu. Przyszła do stajni, żeby zajrzeć do swojej klaczki. Na polowaniu wierzchowiec sforsował nogę i właścicielka chciała sprawdzić, czy nie jest to coś poważniejszego. Stanęła w otwartych wierzejach i chłonęła zapach siana, potu końskiego i ludzkiego. Po chwili jej uwagę zwrócił młody mężczyzna, który zapamiętale szczotkował karego konia. Nie wiadomo, co bardziej przykuło jej uwagę – czy świecąca sierść rumaka, czy błyszczące od wysiłku ciało mężczyzny. Brygon, ubrany tylko w bryczesy, nieświadomy ani zainteresowania, jakie wzbudził, ani nawet obecności kogoś obcego, zorientował się, że coś się dzieje, dopiero po nagłym zamilknięciu kumpli. Wtedy odwrócił się i zamarł.

Kobieta podeszła i ignorując ciekawskie spojrzenia innych mężczyzn, dźgnęła go palcem w klatkę piersiową, jakby naumyślnie zahaczając o rzemyk.

– Czy żołnierze pana Hirschburga są tacy słabi i strachliwi, że muszą prosić o pomoc Strachana? – spytała, wbijając spojrzenie w oczy Brygona. – A wydawać by się mogło, żeście wszyscy silni i nieustraszeni…

Mężczyzna przełknął ślinę, nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć na takie zaczepki. Już wtedy powinno go zastanowić, że mimo ukrycia w skórzanym pokrowcu, Jaola prawdopodobnie rozpoznała, iż w środku kryje się jakiś magiczny przedmiot o wielkiej mocy. Ale wolał być ślepy i głuchy na podpowiedzi zarówno rozumu, jak i instynktu.

– To… pamiątka.

– Domyślam się. – Kobieta nie spuszczała wzroku z twarzy Brygona, za to jej palec wędrował coraz niżej po spoconym ciele, by wreszcie zatrzymać się na klamrze paska. – Zastanawia mnie tylko, czy warto?

Zanim Kruger zdążył zapytać, o co jej chodzi, Jaola odwróciła się. Zrobiła to tak gwałtownie, że omiotła włosami jego pierś i twarz. Kiedy zniknęła za wrotami stajni, stał jeszcze przez chwilę oszołomiony, wciągając w nozdrza zapach mięty i jaśminu, który pozostawiła po sobie.

* * *

Tej nocy Brygon nie mógł zasnąć. Drażnił go dobiegający znad pobliskiego stawu rechot żab, poświata księżyca wciskała się nawet pod zamknięte powieki, a siennik kłuł wystającymi źdźbłami. Mężczyzna klął pod nosem, bo wiedział, że za jego bezsenność ktoś inny jest odpowiedzialny.

Skoro świt osiodłał konia, poinformował stajennego, że jedzie nad Lazurytowe Jezioro i pognał, jakby go złe moce goniły. Zaspany chłopak popukał się z dezaprobatą w głowę i zaraz zawinął z powrotem w derki, by jeszcze trochę snu złapać. Nie dane mu było jednak zbyt długo cieszyć się odpoczynkiem.

Kruger popędzał konia, ze złością tłukąc piętami w boki zwierzęcia. Wkrótce jednak opamiętał się, zwolnił i przepraszająco poklepał wierzchowca po karku.

Woda lśniła niebiesko i rzucała naokoło refleksy, które barwiły rosnące niedaleko drzewa tak, że wyglądały jak w dziecięcym śnie. Wąski pasek żółtego piasku skrzył się w kryształach porannej rosy podświetlanej blaskiem słońca, jakby ktoś rozsypał tysiące maleńkich brylantów.

Brygon uwiązał konia, a sam usiadł na płaskim kamieniu, tuż nad brzegiem jeziora. Ściągnął buty i zanurzył stopy w tak zimnej wodzie, jakby zasilające ją strumyki spływały z jakiegoś odległego lodowca. Nic więc dziwnego, że choć okolica zachwycała, rzadko kiedy można tu było kogoś spotkać. Po chwili namysłu mężczyzna zrzucił ubranie, wbiegł do wody, rozbryzgując ją na wszystkie strony, a na koniec zanurkował.

Lodowate zimno zaparło mu dech w piersi, wynurzył się, parskając i gwałtownie łapiąc powietrze. Kilka minut kąpieli starczyło, by żar trawiący mu trzewia przycichł. Odwrócił się, żeby wyjść na brzeg i wtedy ją zobaczył. Stała oparta o pień klonu, a odbity od wody blask kładł się błękitem na jej twarzy. Wyglądała jak baśniowa królowa śniegu. Brygon zamarł zaskoczony.

– Masz zamiar zostać w tej wodzie na wieki? – zaśmiała się.

– Skąd się tu wzięłaś? – Zignorował jej pytanie.

– Przyjechałam za tobą.

– Skąd… – urwał, bo dotarł do niego sens odpowiedzi.

– Stajenny powiedział, gdzie się wybierasz. Wyjdziesz, czy masz zamiar dostać zapalenia płuc?

– Możesz się odwrócić? – zapytał ze złością.

– Jasne. Tylko po co?

Brygon zaniemówił. Jaola, nie spuszczając z niego oczu, pozbywała się kolejnych części garderoby. A on, z każdym lądującym na trawie fatałaszkiem, jak zahipnotyzowany czynił krok naprzód. Jej ciało przybrało błękitny, zimny odcień, ale kiedy przywarła do niego, wydało mu się, że dłońmi dotyka żaru.

– Parzysz – wyszeptał jej we włosy, a ona odepchnęła go i wybuchnęła śmiechem.

Przez chwilę obawiał się, że chce mu uciec, ale pociągnęła go tylko w głąb lasu, na posłanie z mchu. Stali naprzeciwko siebie, potężny i silny mężczyzna, delikatna i drobna kobieta. Ale to ona przejęła inicjatywę. Znowu przylgnęła do niego całym ciałem i wspinając się na palce sięgnęła językiem jego obojczyka. Niepokoiła go zbyt lekkim dotykiem, a potem zmusiła, by się pochylił. Nie czekając na przyzwolenie, boleśnie wpiła mu się zębami w usta, by za chwilę pieścić wargami krwawiące miejsca. Miękkie dłonie przesunęła w dół, po szyi, po klatce piersiowej, drażniąc i szczypiąc smukłymi palcami zmarznięte brodawki, jednocześnie ogrzewając je oddechem i językiem. Opadła na kolana i uniosła głowę. Zobaczył w zielonych tęczówkach łobuzerskie błyski i zamknął oczy.

– Jakiś ty zziębnięty, biedaku – zażartowała. – Musimy temu zaradzić.

Brygon ledwie stał na nogach. Jaola upajała się władzą, jaką miała nad mężczyzną. Czuła, że najlżejsze muśnięcie działa niczym najtwardszy rozkaz. Drażniła się, przerywała grę i wracała do niej, aż w końcu zmusiła, by Kruger legł na mchu. Odtrąciła zachłanne ręce, które do niej wyciągnął. Nie pozwoliła, by dotknął piersi czy brzucha. Dopiero, gdy go dosiadła, zezwoliła, by błądził dłońmi po mapie jej ciała. A on bał się poruszyć, by nie zepsuć tej chwili. Pochyliła się, lśniące włosy spłynęły miętowo–jaśminową falą na jego twarz i szyję. I wtedy przypomniał sobie widok, który prześladował go od wielu dni i nocy: Jaola ściskająca smukłymi udami swojego wierzchowca. Wraz z tym obrazem po jego ciele rozlała się fala rozkoszy, a towarzyszył temu gardłowy pomruk kobiety.

* * *

Ogoloną głowę skrył pod kapturem. Nawet nie ze względu na ludzi, a na żar lejący się z nieba. W pierwszej napotkanej osadzie wypatrzył młodzika, co na łąkach za krowami chadzał, i pobieżnie poinformował go o wydarzeniach w Małym Jaśle. Główny nacisk położył na zamkniętą trzodę (może jej jeszcze wilki nie zdążyły rozszarpać), słusznie wnioskując, że chłopak – ucieszony dobytkiem, który może mu przypaść w udziale – zbytnio o resztę nie będzie wypytywał. Brygon ostrzegł go jeszcze przed drapieżnikami i odszedł. Miał nadzieję, że dzieciak nie zapamięta jego twarzy: specjalnie kaptur naciągał i pod słońce stawał, by raziło w oczy.

Chłopska kapota była gruba i ciężka, ale nie odważył się jej zrzucić, dopóki istniała szansa, że natknie się na ludzi. Nogi w drewnianych sabotach poobcierał sobie natychmiast, więc częściej boso niż w butach wędrował. Na plecach ciążył mu worek z jedzeniem, które udało mu się podkraść w mijanych nocą wsiach i z żołnierskim mundurem. Miał go wprawdzie gdzieś ukryć, ale żal mu było rozstawać się z przedniej jakości ubraniem. Teraz cieszył się, że tego nie zrobił, postanowił bowiem, że jak tylko oddali się od siedzib ludzkich, wyciągnie onuce i buty, żeby już nóg nie ranić.

Im bardziej w tyle zostawały osiedla, tym mniej pomysłów na to, co ma począć ze sobą, przychodziło Krugerowi do głowy. Jaola nie pozostawiła mu wyboru – musiał uciekać, jeśli chciał ocalić życie. Miał nadzieję, że nie będzie go szukać, przekonana, iż skończył w żołądkach wilków i szczurów.

Stukał się w czoło na myśl o własnej naiwności, a oblewał żarem na wspomnienie tych paru nocy, które nastąpiły po spotkaniu nad Lazurytowym Jeziorem. Nigdy nie zadał sobie pytania, dlaczego wybrała właśnie jego. Nie chciał tego roztrząsać, bo musiałby przyznać, że dziwiło go to od początku. Za bardzo jej pożądał. A to uczucie przyćmiło wszystko, łącznie z rozsądkiem. Teraz już wiedział, że był jedynie środkiem do celu.

* * *

Romans, jak nazywał ich związek, trwał kilka tygodni. Jednakże w tym czasie musiał wraz z oddziałem udawać się na patrole, więc w rzeczywistości doszło do niewielu spotkań.

Zjawiała się u niego tuż po północy, kiedy życie na zamku i w koszarach zamierało. Znikała przed nastaniem świtu. Nie potrafił się domyślić, jak udawało jej się ominąć strażników, pilnujących żołnierskich kwater. Może ich przekupiła, może stosowała czary… Nigdy nie wiedział, czy się pojawi. Pośród innych ludzi ignorowała go. Prześlizgiwała się wzrokiem, jakby był kulą końskiego łajna, na które o tyle należy zwrócić uwagę, by w nie nie wdepnąć. Nie tłumaczyła się, dlaczego nie przyszła, nie obiecywała, że się zjawi. A on skręcał się z niecierpliwości, wył w poduszkę, gdy świt odzierał go z nadziei, że jeszcze ją zobaczy.

Za to kiedy wślizgiwała się cichcem do jego kwatery i, ledwie zamknąwszy za sobą drzwi, zsuwała z ramion przejrzystą szatę, czuł się kimś wyjątkowym. Blask księżyca oświetlał jej ciało, sprawiając, że lśniła jak perła. Kochali się potem: czasem dziko, a czasem spokojnie. A kiedy później leżeli zmęczeni i syci, zasypywał ją gradem wyznań. Przyjmowała te hołdy spokojnie, nie oferując nic w zamian. Obdarowywał ją prezentami, by zasłużyć choćby na najlżejszy uśmiech.

Na którymś spotkaniu spytała o srebrny gwizdek. Brygona zaskoczyło to niezmiernie, wszak właściwie nie widziała wisiora. Tylko raz, wtedy w stajni, ale przecież był schowany w skórzanym pokrowcu. Później ukrył go w cholewce buta, by nie prowokować pytań. Dźgnął go niepokój, ale zlekceważył to uczucie, bo Jaola rozpoczęła swoje gierki.

– Skąd go masz? – spytała, wodząc ustami po jego szyi.

– Już go nie mam – odpowiedział, próbując sięgnąć do jej warg. – Sprzedałem go tym kupcom, którzy niedawno bawili na zamku. Kupiłem ci za niego bransoletkę. Sięgnął za głowę i wygrzebał spod poduszki śliczny łańcuszek z bursztynowym serduszkiem. Całując ramiona Jaoli, potem piersi, brzuch i uda dotarł wreszcie do stóp. Chwilę bawił się jej palcami, a potem zapiął ozdobę wokół smukłej kostki. Nawet nie spojrzała na prezent, ale szarpnęła go za włosy i zmusiła, by spojrzał jej prosto w oczy, a potem chwyciła ustami płatek jego ucha i zaczęła leciutko ssać.

– Ale skąd go wziąłeś? – wymruczała pytanie.

– Znalazłem… w lesie… w jaskini… – Nie mógł się skoncentrować, bo kobieta porzuciła delikatną pieszczotę i ugryzła go. Zabolało, ale nie za bardzo.

– To w końcu gdzie? – wyszeptała mu wprost do ucha. Jej ręka przesunęła się w dół brzucha. – Coś kłamiesz, mój drogi. Srebrne ozdoby nie rosną na krzakach borówek.

– W jaskini – Kruger stęknął, gdy dłoń powędrowała jeszcze niżej – …grób…

Brygon odwrócił kobietę na plecy, schwycił obie jej ręce i skrzyżował nad głową.

– Dość tych pytań! – Pochylił się, by ustami drażnić szyję Jaoli, a później zsunął się i oblizał sztywniejące sutki.

Zaśmiali się obydwoje – on, szczęśliwy, że tak działa na kobietę, ona, by ukryć swoje zniecierpliwienie.

Dureń, myślał, że ma na cokolwiek wpływ. Kiedy zaproponowała, że wyjedzie mu na spotkanie po następnym patrolu, był szczęśliwy jak dziecko. Umówili się nad Lazurytowym Jeziorem.

Kochali się jak nigdy przedtem. Jaola ułożyła się na piaszczystym brzegu, gdzie popychane przez wiatr drobne fale nie były już takie zimne. Kruger dołączył do niej po krótkiej kąpieli – tydzień w siodle sprawił, że kobieta zmarszczyła nos, a on natychmiast zanurkował w lodowatej toni. Potem, całując go namiętnie, poprosiła, żeby zaprowadził ją na grób, tam, gdzie znalazł gwizdek.

A on obiecał to zrobić. Wtedy obiecałby jej nawet podróż na Księżyc.

* * *

Czekał na nią na linii lasu. Wymknęła się z zamku o świcie, zamykając usta ciekawskiemu stajennemu pogardliwym spojrzeniem.

Tak się cieszył jej towarzystwem, takie plany tworzył na przyszłość. A wszystko dzięki tej jednej wycieczce. Zaprowadził ją do jaskini i powiedział, że kobieta już nie żyła, kiedy tu dotarł. Pochował ją, a gwizdek zabrał ze sobą. Wydawało mu się, że zadowolił ciekawość Jaoli. Ale pomylił się, bardzo boleśnie pomylił.

Wyszli na zewnątrz. Brygon rozłożył pled i zamierzał rozpalić ognisko, kiedy usłyszał stuk kamyka potrąconego nieostrożną stopą. Pchnął kobietę do wnętrza jaskini, a sam wyciągnął miecz, by bronić ukochanej. Wkrótce na polance pojawiło się kilku uzbrojonych mężczyzn. Zanim powalił go cios w tył głowy, rozpoznał jednego z napastników – Dedrycha, dowódcę oddziału Jaoli.

Dedrych był doskonałym tropicielem. Potrafił bardzo wiele wyczytać ze śladów w jaskini. A jeszcze więcej po rozkopaniu grobu ze zwłokami kobiety.

– Podsumujmy. – Jaola, popatrując na jeńca, oparła stopę o spory kamień i wsunęła kciuki za pasek. – Timea i Scypon urządzili sobie postój w tej jaskini. Czy dlatego, że zaczął się poród, czy dlatego, że karzeł był ranny – nie wiadomo. Dziecko przyszło na świat i przeżyło, bo nie ma tu jego zwłok. Gdyby zmarło, zostałoby pochowane razem z matką. Gdyby dobrał się do nich jakiś drapieżnik, grób byłby rozkopany. Czyli żyje. Ale poród był tak trudny, że matka tego nie wytrzymała, jak widać.

Cynizm, z jakim kobieta przemawiała, przyprawiał Krugera o dreszcze.

– Pochowałeś ją albo ty, albo Scypon. Albo obaj – dodała po chwili namysłu. – Ponieważ nie zostawiłbyś niemowlaka samego, istnieją dwie możliwości. Oddałeś dzieciaka komuś na wychowanie albo zabrał go karzeł. Skoro Scypon przeżył, druga wersja jest bardziej prawdopodobna. Nie zostawiłby szczeniaka, nawet gdyby musiał przypłacić to życiem. Pytanie, które teraz mi się nasuwa, a na które ty znasz odpowiedź, jest banalnie proste: dokąd poszli?

Kruger zacisnął usta i odwrócił wzrok.

– Wiem, że nie zechcesz mi powiedzieć – stwierdziła Jaola. – Wiem też, że żadne tortury cię do tego nie zmuszą. Wypytałam o ciebie, jak tylko dostrzegłam ten srebrny gwizdek na twojej piersi. Dlatego pojedziemy do najbliższej wioski, a tam poprosimy mieszkańców o współpracę.

– Już ci mówiłem – wykrzyknął Brygon – że nie wiem! Mogę ci tylko wskazać kierunek. Karzeł nic mi nie powiedział. Nie zdradził mi nawet imienia!

– Jakoś ci nie wierzę. – Jaola pochyliła się nad nim, aż znowu poczuł zniewalający zapach mięty i jaśminu. – Dlatego postaram się wpłynąć na twoją prawdomówność.

* * *

– Nie musisz tego robić… – Krugerowi głos uwiązł w gardle. Przełknął ślinę, spychając dławiącą go gulę gdzieś do żołądka. – Jaola, błagam cię, powstrzymaj swoich ludzi. Powiedziałem ci wszystko, co wiem!

– A ja nadal mam wątpliwości. – Uśmiechnęła się i trąciła mężczyznę łokciem. – To dokąd według ciebie się udali?

– Na północ – wyszeptał.

– A coś konkretniejszego?

Mężczyzna zamilkł i z przerażeniem obserwował panoszących się na placu ludzi. Co jakiś czas jeden z nich wyszarpywał z ciasnego kręgu kolejną ofiarę, by kopniakami zagonić tuż przed oblicze Jaoli i tam, zgodnie z ledwie dostrzegalnymi gestami kobiety, dokonać egzekucji. Najszybciej ginęli ci, którym poleciła poderżnąć gardło. Zaledwie jeden chrapliwy oddech i było po wszystkim. Gorzej było, gdy nakazała rozpłatać brzuch. Nieszczęśnik rękoma zagarniał wylewające się trzewia, ale żył. W tle słychać było skowyt gwałconych kobiet i dziewcząt. Kruger zacisnął powieki, ale uszu nie zdołał zatkać.

– Spójrz, skarbie – poprosiła Jaola. Jej głos drażnił słodyczą. – Zobacz, najmilszy, kto tu do nas dołączył. Otwórz natychmiast oczy – poleciła twardo – albo reszta tych wieśniaków spłonie żywcem!

Uwierzył w jej groźbę. Przed nimi stał Dedrych, a na rękach trzymał może dwuletnie dziecko.

– Rozkoszne, prawda? – Jaola opuściła miejsce obok Brygona i podeszła do malucha. Połaskotała go i, nie podnosząc głosu, poleciła: – Uciszcie tę sukę. Nie można rozmawiać przez jej wycie.

W ciągu kilku sekund zapanowała całkowita cisza. Osaczeni wieśniacy zamilkli, ze zgrozą wpatrując się w Jaolę.

– Masz ostatnią szansę, żeby uratować to dziecko – powiedziała łagodnie, bawiąc się paluszkami malca. – Jeśli tego nie zrobisz, Dedrych z dużą przyjemnością pozbawi go po kolei wszystkich kończyn. A potem poczeka, aż się wykrwawi. I co ty na to, najdroższy?

– Nie rób mu krzywdy! – Brygon opuścił głowę. – Powiem wszystko, co chcesz wiedzieć.

– Puść go! – Jaola poleciła krótko. – A ty mów!

Dziecko, przywołane przez jakiś krewnych, powędrowało do ściśniętych na środku placu wieśniaków. Kruger odprowadził je wzrokiem, a następnie zeznał:

– Mieli się udać do Zagórnego, a później, wykorzystując jakieś znajomości, przeprawić się statkiem przez morze i osiąść w Bornstrom.

Jaola siedziała przez chwilę w milczeniu, a następnie podniosła się i wydała rozkaz:

– Wyciąć ich wszystkich w pień!

– Nie! – ryknął Brygon. – Przecież ci powiedziałem!

– Najdroższy, chyba nie sądzisz, że uwierzyłam w te bzdury? Upewniłam się tylko, że rzeczywiście nic nie wiesz.

– Więc dlaczego każesz ich wszystkich wymordować?

– Nie sądzisz chyba, że jestem taka głupia, żeby zostawić tylu świadków? – zaśmiała się.

Kruger zacisnął powieki, ale wyobraźnia podsycana dźwiękami malowała przerażające obrazy. A do tego słowa Jaoli sprawiały, że cierpiał jeszcze bardziej, bo czuł się winny. Skazał na śmierć całą wioskę, ale przecież nic nie wiedział o karle i Nemrue.

– Pa, skarbie! Mam nadzieję, że do końca swoich dni nie przestaniesz o mnie myśleć!

* * *

Starał się wędrować z dala od osiedli. Wiedział, że każdy napotkany człowiek stanowi potencjalne niebezpieczeństwo. Na własnej skórze przekonał się, że to przypadek rządzi losami ludzi. Gdyby wtedy nie zachciało mu się sprawdzać niedźwiedziej gawry, nigdy nie spotkałby Timei i Scypona, a Jaola nie zainteresowałaby się nim. Żyłby długo i szczęśliwie. Nudno, ale szczęśliwie. Gdyby mógł cofnąć czas, bez namysłu oddałby upojne chwile za życie wieśniaków z Małego Jasła. Ale nie miał takich możliwości.

Samotność nie była straszna. Okropne było jedynie to, że nikt nie próbował obudzić go z koszmaru, nie potrząsnął ramieniem, nie zagłuszył słowami płaczu i jęków mordowanych wieśniaków, ruchem dłoni nie zmazał obrazów, które powstawały, gdy tylko zapatrzył się w płomienie ogniska. Wraz z mijającymi dniami i tygodniami widok wioski zaczynał blaknąć, jednak Kruger wiedział, że nigdy całkowicie nie pozbędzie się tych wspomnień, ale już nie będzie śnił ich co noc, nie każdego ranka będzie budził się z krzykiem albo ze łzami na policzkach.

Im bardziej oddalał się od Małego Jasła, tym mocniej nurtowały go pytania o tożsamość karła, Timei i jej dziecka. Kim byli, komu i w czym przewinili, że wysłano za nimi taką bezwzględną morderczynię jak Jaola? Czuł przez skórę, że szukając odpowiedzi, znowu napyta sobie biedy.

* * *

Powrót na uczęszczany szlak zajął mu kilkanaście dni. W końcu uznał, że jest wystarczająco daleko od zamku i Jaoli, by pokazać się wśród ludzi. Idąc lasami, już dawno przekroczył granice włości grafa. Wkrótce przyłączył się do niewielkiej grupki wieśniaków, tak jak on, wędrujących na północ. W gromadzie szło się bezpieczniej, a na wspólnych postojach można było o wiele rzeczy wypytać. Z nikim się nie zaprzyjaźniał, nikogo nie zapamiętywał. Wspólna podróż trwała zwykle dzień lub dwa, bo dokąd mogli wędrować chłopi? Albo do rodziny w położonej nieopodal wiosce, albo do zielarki po mikstury na zaparcia czy kaszel.

Brygon wypytywał delikatnie, by nie zwrócić na siebie uwagi, o karła z dzieckiem i o masakrę w Małym Jaśle. O Scyponie nikt nie wiedział, a opowieści o rzezi były bardzo różne, najczęściej absolutnie fantastyczne: od napaści leśnych drapieżników po siły nadprzyrodzone.

Zima zastała Krugera na trakcie do Zagórnego. Poprzedniego dnia była jeszcze ciepła jesień, a już następny ranek powitał go skutymi mrozem kałużami i trzeszczącymi, zmarzniętymi liśćmi. Pomyślał wtedy, że warto poszukać schronienia, ale nie w mieście – nie umiałby tam przeżyć tych kilku miesięcy. Wybrał niedużą wioskę, leżącą nieco dalej od głównego traktu. Wyszukał gospodarstwo na uboczu i zaoferował swoje usługi.

– Za kąt do spania i ciepłą strawę drew wam narąbię, w obejściu pomogę – powiedział do starszego mężczyzny. A za chwilę ściszonym głosem, jako że nie było to całkiem legalne, dodał: – A czasem jakiegoś zajączka albo sarenkę upoluję…

Dostał miejsce w sąsieku, parę koców do przykrycia i do towarzystwa dwie krowy. Marczuch był wdowcem z piątką dzieci. Najstarsza, Jana, miała siedemnaście wiosen i bystrym okiem spoglądała na interesującego lokatora. Najmłodsza, Anula, ledwie trzy roki, a byli jeszcze siedmioletni bliźniacy, Goran i Agor, i dwunastoletni Janus. Brygon nie podał swojego prawdziwego imienia. Obawiał się, że macki Jaoli mogą sięgać bardzo daleko.

– Mówcie mi Mirko – poprosił gospodarza i jego rodzinę.

Był młody i silny, chętny do pomocy i do wykonania poleceń, tym bardziej że każda wolna chwila skłaniała do zadumy i przywoływała wspomnienia. Szybko więc zdobył zaufanie Marczucha i często spędzali wspólnie wieczory. Przy kusztyczku gorzałki, grzejąc się przy piecu, gdy dzieciaki poszły już spać, a przez czas jakiś zostawała jedynie najstarsza Jana, wpatrzona w młodego mężczyznę z bałwochwalczym niemal uwielbieniem, Brygon wysłuchiwał opowieści gospodarza. Przeważnie o pracy na roli, o dzieciach, o zmarłej żonie, za którą tęsknił.

– Ale powiem ci, Mirko, że zawsze, kiedy zaczynam narzekać, zatykam gębę i mówię sobie, że inni mają gorzej.

– Ano, mają – potwierdził Brygon, nie bardzo wiedząc, jak się do takiego filozoficznego stwierdzenia ustosunkować. – Pewnie, że mają.

– Żebyś wiedział. Łońskiego roku zatrzymał się we wsi na chwilę karzeł, żeby kupić mleka dla dziecka. Też go żona obumarła, ale on ani domu, ani pomocy znikąd nie uświadczył. Samiuśki był jak palec, a jeszcze mu dzieciarnia dokuczała…

– A mówił, dokąd idzie? – spokojnie spytał Kruger, choć serce mało mu z piersi nie wyskoczyło.

– A mówił. Za morze się wybierał, bo tam ponoć jakiś krewnych miał…

* * *

Dużo wysiłku kosztowało Brygona, żeby wytrzymać do wiosny. Podziękował gospodarzowi, jak tylko trochę mróz odpuścił, pożegnał się z dzieciarnią i ruszył na północ. Choć dobrze mu się z nimi mieszkało, poczuł ulgę, bo po pierwsze – wreszcie mógł działać, a po drugie – uwolnił się od Jany. Nie chciał Marczuchowi taką niewdzięcznością za gościnę się odpłacić ani dziewczynie przykrości robić. Ładna była i chętna, a Kruger wyposzczony, ale zdawał sobie sprawę, że byłaby przygodą na krótko. Nie tylko dlatego, że musiał opuścić gospodarstwo. Po Jaoli taka prosta, wiejska dziewuszka nie zadowoliłaby go na długo – nie chciał jej unieszczęśliwiać.

Rozmokły trakt nie sprzyjał wędrówkom – ludzi na nim niewiele. Kto nie musiał, nie podróżował o tej porze. Brygon był z tego powodu zadowolony – im mniej osób spotykał, tym bezpieczniej się czuł. Z drugiej strony nie mógł zasięgnąć informacji. Miał tylko nadzieję, że jak dotrze do portu, uda mu się odszukać ślady karła. Nie tak łatwo wtopić się w tłum, gdy ma się jedynie dwa łokcie z niewielkim kawałkiem wzrostu i dzieciaka na dokładkę.

Kruger rzadko bywał w takim dużym mieście, a port odwiedzał pierwszy raz w życiu. Nie bardzo mu się tu podobało. Zgiełk, smród, brud i błoto – oto co go powitało. Dalej było jeszcze gorzej. Bieda aż piszczała – pod ścianami pięknych, murowanych kamienic siedziały gromady żebraków, wyciągając ręce, łapiąc za poły ubrań, krzycząc, jęcząc i lamentując, by zwrócić na siebie uwagę. Dobrze, że gwizdek miał wszyty w cholewkę buta, a ostatnie monety ukryte w nogawce w woreczku zwisającym na długim sznurku. Kruger często się zastanawiał, dlaczego Jaola od razu nie zabrała mu tej pamiątki, a i potem, gdy powiedział, że sprzedał go kupcom, też nie wydawała się specjalnie zmartwiona. Doszedł do wniosku, że gwizdek dla niej nic nie znaczy. Istotne było tylko, że może ją doprowadzić do Timei i dziecka. Wzruszył ramionami; może nie znała jego prawdziwej mocy, może nie mogłaby go użyć, a może karzeł opowiadał głupoty. Nieważne, zawsze to srebro, gdy zajdzie taka potrzeba, faktycznie go sprzeda. Ruszył dalej, starając się nikomu nie wchodzić w drogę. Co bogatsi mieszkańcy zatrudniali specjalnych ochroniarzy, mających za zadanie odpędzać oberwańców sprzed drzwi, kiedy właściciele zamierzali wyjść. Im bliżej centrum, tym rzadziej trafiały się takie obrazki – widać straż miejska pilniej wypełniała obowiązki. Niewielki rynek z ratuszem, kilkoma sklepami, eleganckim lokalem, w którym podróżny mógł dobrze zjeść i wypić, i uroczym deptakiem był strefą niedostępną dla łachmaniarzy. Idąc dalej w kierunku morza, znowu wkraczało się w zonę, gdzie lepiej było patrzeć pod nogi, żeby nie nadepnąć na jakiegoś obszarpańca. Na szczęście sam port i przyległa do niego dzielnica wolne były od nędzarzy. Tu nie działała wprawdzie straż miejska, ale widocznie ktoś inny trząsł tymi obszarami i to chyba nawet skuteczniej niż w okolicach rynku.