Przeminęło z wiedźmą - Magdalena Kubasiewicz - ebook + książka
NOWOŚĆ

Przeminęło z wiedźmą ebook

Magdalena Kubasiewicz

4,8

588 osób interesuje się tą książką

Opis

Witamy w Krakowie, stolicy Polanii! Tu w Vistuli pływają topielice, w jaskiniach pod Wawelem śpi smok, a na tronie zasiada król – z Pierwszą Czarodziejką Kaliną Sapiehą u boku. Tutaj grasują demony i mroczne wiedźmy, a w podziemiach miasta bardzo łatwo stracić duszę…

Czarownica Sara i latawiec Boreasz przemierzają razem świat: on w poszukiwaniu rodziny, ona dla samej radości podróży. Gdy trafiają do Krakowa, zostają wciągnięci w sprawę morderstw alchemików i przyciągają uwagę Kaliny Sapiehy: najpotężniejszej czarodziejki w Polanii. Kraków to miasto pełne magii i legend, ale nie każda magia jest dobra, a w niemal wszystkich legendach roi się od potworów. Czy wplątani w magiczną intrygę zdołają zachować życie, wolność oraz duszę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (39 ocen)
34
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KachaMS
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie było dowiedzieć się skąd Sanika wzięła się w Krakowie i kim naprawdę jest.
00
AJG1977

Nie oderwiesz się od lektury

.
00
Rafaltje

Nie oderwiesz się od lektury

Super prequel o Sarze.
00
Anastomoza

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastycznie napisana
00
wyred

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja, czyta się lekko, autorka ma świetne pióro
00



Wszystkim, którzy dopytywali, czy Sanika powróci

Schnee pamięta stos.

W jej pamięci żyją woń dymu, blask ognia, krzyki tłumu. Ból połamanych rąk i poparzonych stóp. I coś jeszcze: świadomość nadciągającego mroku. To wspomnienie towarzyszy jej od najwcześniejszych lat życia. Powraca pod postacią koszmarów, najpierw fragmentarycznych, rozmazujących się wraz z promieniami słońca, wdzierających się pod powieki, potem coraz wyraźniejszych, pełnych szczegółów, coraz prawdziwszych.

Schnee pamięta: stos, płomień i własną śmierć.

– Dzień dobry, Weroniko.

Różnie ją nazywano – kiedyś, w tamtym życiu, którego urywki widywała we śnie, przywołane śpiewem syreny posłyszanym nad bałtyckim brzegiem, i którego wspomnienia budziły się w umyśle na widok krwi spływającej ze skaleczenia. Zapomniała część tych imion i tytułów, ale pamięta – był ktoś, kto wołał do niej Schnee, i ktoś, kto tytułował ją księżniczką, był ten, który nazywał ją „ukochaną”, i byli tacy, co twierdzili, że jest wiedźmą.

Te okrzyki: „wiedźma, wiedźma, spalić wiedźmę” są najżywsze w jej pamięci.

Pamięta: zanim na świat przyszła Weronika, była Schnee i była czarownicą, a lód i wiatr słuchały jej rozkazów.

– Jestem Adam. Chciałbym z tobą porozmawiać.

Oczy mężczyzny są wodniste, niewielkie, otoczone siateczką zmarszczek. Jego dłonie – miękkie, pulchne, nienawykłe do miecza ani ciężkiej pracy. Schnee opuszcza wzrok na własne ręce, drobne, blade, delikatne. Dłonie kogoś, kto nigdy nie walczył o życie. Kogoś, kto nigdy nikogo nie zabił. A przecież pamięta: pamięta, że próbowano ją zabić, że ją zabito, że wcześniej i ona zabiła. Pamięta, jak na bieli jej skóry wyglądała krew. I nagle zaczyna rozumieć, że potrafiłaby sprawić, że serce mężczyzny o wodnistych oczach zamarznie, przestanie bić. Nawet teraz, gdy jej dłonie są słabe i małe, gdy straciła większość wspomnień i część dawnych zdolności, wciąż zdołałaby go uśmiercić. Opuszki palców zaczynają swędzieć, igra na nich magia, obco brzmiące słowa tańczą na języku i Schnee uśmiecha się do siebie, bo pamięta, wreszcie pamięta – jak sięgnąć po własną moc, której nie dopatrzyli się w niej współcześni czarodzieje.

– Opowiesz mi o sobie?

Jestem czarownicą.

Umarłam, mając lat dwadzieścia dwa.

Chyba kochałam. Chyba byłam kochana. Nie wiem, pamiętam różne rzeczy: i ogień, i mury białego miasta, obcy język, i szum innego morza, las i zimę, i oczy niebieskie jak niebo, najbardziej błękitne z błękitnych. Pamiętam dotyk, uśmiech, kroki tańca, pocałuneki odłamkiprzeklętego lustra. Pamiętam krew, las, ucieczkę w ciemności, lód.

Pamiętam zimno, gdy mnie uśpiono i próbowano wyrwać duszę.

Nie pamiętam uczuć. Zabrał je ogień.

Spłonęłam na stosie. Pamiętam, dobrze pamiętam ogień. Pamiętam ciemność.

Wróciłam.

Byłam Schnee, ale przestałam nią być. Nazywają mnie Weroniką, ale Weronika to dziecko, którym też już nie jestem.

Byłam, jestem, zawsze będę czarownicą.

Mogłabym cię zabić, wiesz?

Nie jest Schnee. Nie jest Weroniką. Ale zawsze była, jest i będzie czarownicą.

– Mam na imię Weronika i mam dwanaście lat – mówi i opowiada o swoich siostrach, o morzu i programie przyrodniczym, który wczoraj oglądała.

Czarownica pamięta. Teraz już pamięta wszystko, wie, że sny nie są tylko snami i że wcale nie zniszczyła pokoju w ataku szału, że naprawdę rozmawiała z syreną. Wie, o czym śpiewa wiatr. Mężczyzna o miękkich dłoniach i wodnistych oczach nie usłyszy od niej tego, co poprzedni psychiatra dziecięcy. Wtedy, gdy jeszcze nie wiedziała, co znaczą jej sny, gdy wszystko – koszmary, wizje, szepty, ale i świat dokoła – zdawało się iluzją.

Później, gdy matka niematka rozmawia z Adamem, czarownica stoi przy oknie, dłoń przyciska do szyby. Jej własne odbicie zamazuje się, zmienia i przez moment widzi nie bladą, ciemnowłosą dziewczynkę, tylko kobietę, dorosłą, o długich, czarnych lokach. Ale to przecież też nie ona: ta kobieta spłonęła na stosie. Może kiedyś nią była, lecz nie będzie nią nigdy więcej.

Nie popełni jej błędów.

– Pani córka nie przejawia żadnych oznak zaburzeń, wręcz przeciwnie, jest nad wyraz inteligentna. Kłopoty ze snem mogą wynikać z…

– …ona potrzebuje leków! – Matka podnosi głos, a czarownica pamięta jej rozmowę z ojczymem, oczy pełne łez, rozpaczliwy ton i te słowa: „nie mogę, nie mogę już dłużej”.

Odbicie się rozmywa.

Matka wypada z gabinetu, woła ją i czarownica wie, że tutaj już nie wrócą, ale zaraz znajdzie się kolejny psychiatra, a na nocnym stoliku pojawią następne buteleczki pełne leków. Idzie jednak za kobietą posłusznie, i tylko na szybie pozostaje szron, ułożony w kształt niewielkiej dłoni.

Nie popełni błędów Schnee: tym razem uwolni się w chwili, którą sama wybierze, na własnych zasadach.

Sara spotkała Boreasza pół roku po tym, jak wypełniła rodzinny dom magią odbierającą pamięć i wybiegła za próg. Gdy się poznali, nie była jeszcze Sarą – a on nie był Boreaszem. Żadne z nich nie miało wtedy imienia. Ona, bo wyrzekła się tego, które niegdyś nosiła, on, bo nigdy żadnego mu nie nadano.

Przez tych sześć miesięcy bezimienna dziewczyna przemierzyła wzdłuż cały kraj. Spędziła trzy wiosenne tygodnie w krainie jezior, gdzie za schronienie posłużył jej nieużytkowany o tej porze roku domek letniskowy. Złożyła krótką wizytę w Warszawie, ale miasto było wielkie, obce, dusiło ją i przytłaczało, szybko ruszyła więc dalej. Odwiedziła Góry Świętokrzyskie – i umknęła stamtąd w pośpiechu, gdy zwróciła na siebie uwagę jednej z czarownic z Łysej Góry. Latem wędrowała przez Bieszczady z plecakiem na ramionach. Poznawała lasy i doliny, w których tliły się pozostałości dawnej magii. Tam też pozbyła się zmory, która szkodziła mieszkańcom jednej z wiosek, a potem pozostawiła za sobą ciało człowieka, skryte w krzewach nieopodal szlaku. Mężczyzna myślał, że niewyrośnięta, ciemnowłosa dziewczynka jest bezbronna, i z łowcy stał się ofiarą.

(To wydarzenie, będące jakby odbiciem innego, z minionego życia, doprowadziło dziewczynę do konkluzji, że za drugim razem jest łatwiej. Znacznie łatwiej).

Na początku jesieni zaś, gdy zaczynały się złocić liście, a wilgotne mgły coraz częściej unosiły się znad jezior i dolin, nogi poprowadziły ją ku Tatrom. Skaliste szczyty ginące gdzieś w chmurach, wiecznie pokryte śniegiem, przypominały jej inny czas, inne miejsce – które kiedyś, dawno, dawno temu, zwała domem. To wspomnienie pozostawało wyraźne i niosło ze sobą jakąś gorycz i inne uczucia, trudne do zamknięcia w słowach. Na przekór temu i na przekór sobie została jednak dłużej w tatrzańskiej krainie górskich hal, wiecznie zielonych iglastych drzew, pochyłych dachów i owczych serów. Może po to, by coś sobie udowodnić. A może by zamazać tamten obraz, wciąż żywy w jej pamięci, zastąpić go nowymi widokami, zapachami i dźwiękami.

To na jednej z tatrzańskich gór w jesienny wieczór – wietrzny i ciemny, gdy wszyscy turyści o zdrowych zmysłach popijali grzańce w schroniskach bądź tłoczyli się na Krupówkach – spotkała Boreasza.

Słońce chyliło się ku zachodowi, ciężkie, niemal czarne chmury sunęły po niebie gnane wichrem. Stała na szczycie, z szeroko rozłożonymi ramionami, wiatr wiejący z północy szarpał jej krótkie włosy i poły zniszczonej kurtki. Była czarownicą wichrów i chłodu, nie bała się zimna, ciemności ani niepogody. Karmiła się nimi, spijała ich moc, odzyskiwała siły utracone przez ostatnie dni wyczerpującej wędrówki, podczas której nie zawsze znalazła dach nad głową i ciepły posiłek.

Czarny ptak nadleciał wraz z północnym wiatrem, gdy dogasały ostatnie promienie słońca. Opadł na kamień nieopodal i przyglądali się sobie długą chwilę – i tak jak ona wiedziała, że ptak nie jest po prostu ptakiem, tak on wiedział, że dziewczyna nie jest zwykłą dziewczyną.

– Jesteś latawcem – powiedziała w końcu, przysiadając na kamienistej ziemi.

Oddychała szybko, jak po długim biegu, oczy lśniły jej od mocy. Wiatr rozczochrał włosy i zarumienił blade policzki.

Byli tu tylko we dwoje: mało kto zaryzykowałby wyprawę w góry, kiedy zmierzcha, wicher wieje w twarz, a gęste chmury grożą rychłym deszczem. Tylko głupcy, tylko szaleńcy. Tylko czarownica i latawiec, którzy nie musieli się lękać nawałnic.

– Jesteś czarownicą, księżniczko – odparł ptak i zatrzepotał skrzydłami, nastroszył pióra. Był trochę większy od kruka, dziób miał ostrzejszy, a oczy wielkie, po ptasiemu okrągłe, ale mało ptasie w wejrzeniu. – I jak ja należysz do wiatru i ciemności.

– Należę tylko do siebie i nie jestem księżniczką – zaprotestowała. – Nie nazywaj mnie tak. Ale owszem, jestem czarownicą.

– A ja owszem, jestem latawcem. Trafnie odgadłaś. Nawet czarownicom z rzadka się to udaje, spotkałem trzy czy cztery i tylko jedna mnie poznała. Przegoniła mnie z płotu, myślała chyba, że przyleciałem ją uwieść.

– Spotkałam kiedyś trzy czy cztery latawce – stwierdziła, uśmiechając się półgębkiem.

To też były stare wspomnienia, ale zamazane, niemal już zapomniane i wyprane z emocji innych niż nieuchwytna tęsknota. Sylwetki na tle chmur, wysoko, wysoko nad głową, ciemny ptak przysiadający na murze…

– Naprawdę? – zdziwił się ptak. – Niewielu nas zostało, panienko, a ci starsi trzymają się nieba i unikają ludzi.

– Wolałabym, żebyś nie nazywał mnie panienką.

– Jak więc mam cię nazywać? Czarownicą?

– Mogę być dla ciebie po prostu czarownicą. – Wzruszyła ramionami. Imiona były lekkie i łatwe do zmiany, a każde, które przybierała, pozostawało tak samo obce i porzucała je, ledwo zgubiła z oczu tych, którzy je poznali. – Mogę ci też podać jakieś imię, ale zmieniam je tak często, że to bezcelowe. A jak powinnam ciebie nazywać?

– Ty nosiłaś wiele imion, ja nie otrzymałem żadnego. Nikt nie nadaje imion latawcom.

– Mam jakieś wymyślić? – spytała, wiedziona niezrozumiałym impulsem.

Ptak milczał. Być może zastanawiał się, czy wyrazić zgodę. W końcu skłonił powoli czarny łebek, na potwierdzenie.

– Może Boreasz? – zaproponowała i ostrożnie wyciągnęła ku niemu rękę.

Nie dotknęła piór, zatrzymała palce o milimetry od ostrego dziobu – a on przechylił głowę, pozwalając na pieszczotę. Dziwnie ciągnęło ją do latawca, może dlatego, że miał trochę racji: oboje należeli do wiatru i ciemności. Choć uznawane za demony, latawce brały swój początek od ludzi i wbrew opowieściom rzadko im szkodziły. Nie zawierały paktów, nie szukały mocy ani jej nie oferowały, nie zabijały i czasem zdarzało się, że pomagały. A ona od dawna nie spotkała nikogo podobnego sobie i choć lubiła swoją samotność, ta potrafiła czasem ciążyć, nawet jeśli ten ciężar pozostawał nieuświadomiony. Wspomnienia z poprzedniego życia i magia oddzieliły ją nie tylko od rodziny.

– Przyleciałeś do mnie na skrzydłach wiatru północnego, możesz więc nosić jego imię.

– Będę więc Boreaszem – zgodził się latawiec. – Czy mam wymyślić, jak cię nazywać? To byłoby sprawiedliwe.

– Niech będzie i tak.

– Co powiesz na Sarę?

– Dlaczego Sara?

– Wyglądasz mi na Sarę, księżniczko.

– Lepsza Sara niż księżniczka. – Roześmiała się i cofnęła rękę, którą głaskała lśniące czarne pióra. – Co sprowadza cię w Tatry, Boreaszu?

– Szukam krewniaków. Myślałem, że znajdę ich gdzieś tutaj, ale się omyliłem. Ale to i tak dobre miejsce dla latawca. A co ty tu robisz, Saro?

– To dobre miejsce dla czarownic – odparła, po czym ponownie wzruszyła ramionami. – Tu zaniósł mnie wiatr, stąd poniesie mnie dalej.

– Nie wracasz do domu?

– Nie mam domu – oświadczyła bez śladu goryczy w głosie. – I żebyś mi nie próbował się nade mną litować! Nie mam go, bo mieć go nie chcę, bo jestem wolna i tak wybrałam.

– Latawce też nie miewają domów i wcale tego sobie same nie wybrały – stwierdził Boreasz, a w jego tonie zabrzmiała uraza. – Dlaczego miałbym cię żałować?

– Ludzie, przynajmniej ci bardziej cywilizowani, przejawiają skłonność do litowania się nad małymi, bezbronnymi dziewczynkami bez dachu nad głową.

– Ludzie! – podkreślił Boreasz i Sara nie mogła powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. – Tyś człowiekiem mikrego wzrostu, ale świecisz jak księżyc od mocy. Nie wiem, ile lat chodzisz po świecie, ale bezbronna nie jesteś!

– Czternaście. Chodzę po świecie od prawie czternastu lat. – Podniosła się. – Choć w zależności od tego, jak liczyć, mogę mieć czternaście, dwadzieścia dwa albo trzydzieści sześć. A teraz wracam na dół.

– Tak wcześnie? Noc jeszcze młoda.

– Jestem głodna, a kupiłam świetne czekoladowe wafle – wyznała, rozkładając przy tym ręce, jakby chciała zademonstrować własną bezbronność wobec wafli. – Czekają w pokoju. Poza tym wkrótce będzie padać, a ja chciałabym się wyspać.

Wynajęła lokum na jedną noc: dłuższy pobyt mógłby wzbudzić podejrzenia. Sara w oczach świata miała ledwo czternaście lat, nie radziła sobie dobrze z iluzjami i trudno było jej podawać się za starszą.

– Wafle? – zainteresował się Boreasz. – Nigdy nie jadłem czekoladowych wafli.

– Czekolada szkodzi ptakom – odparła Sara w zamyśleniu. – Ale chyba nie latawcom. Jeśli chcesz, możesz pójść… polecieć ze mną.

Gdy schodziła ze szczytu, w ciemnościach, co rusz pomagając sobie magią na trudnej trasie, Boreasz siedział jej na ramieniu. A potem, kiedy dotarła do domku, w którym zapłaciła za nocleg, otworzyła okno i do niewielkiego pokoiku na poddaszu wleciał czarny ptak.

*

Rok zatoczył koło, oni zaś wciąż trzymali się razem, czarownica i latawiec, dziewczyna i czarny ptak. Wędrowali, obierając kierunki wedle kaprysu, nieraz przecinając przebyte wcześniej ścieżki. Spędzili zimę w Górach Sowich i wiosnę we Wrocławiu, bo oboje potrzebowali wytchnienia. W ostatnich tygodniach lata podróżowali bez ustanku, rzadko gdzieś zatrzymywali się na dłużej, jakby czuli w wietrze zapowiedź chłodów jesieni, jakby ten wicher gnał ich, dokąd nogi poniosą. Opuścili Polanię. Przekroczyli dwie, a może i trzy granice, ledwo to zauważając.

Jesienią znów trafili w góry, w rozległe pasmo ciągnące się gdzieś przy granicach Rusi. Najpierw przybyli do wielkiego miasta, które rozbrzmiewało gwarem obcych języków, a potem zapuszczali się coraz dalej, w coraz dziksze okolice, gdzie miasteczek i wiosek było mniej i mniej. Minęli Wilcze Doły, pas martwej ziemi wedle legendy powstały przed dwustu laty wskutek magicznej katastrofy, do której doprowadziła grupa ruskich czarowników – do tej pory wciąż omijany szerokim łukiem przez wszystkich rozsądnych. I słusznie, bo magia działała tam w sposób nieprzewidywalny, a Sarę i Boreasza na martwych ziemiach zaatakowała istota, której nie umieli nadać imienia. Wreszcie pół dnia drogi piechotą od tego miejsca trafili do wsi, z rzadka jedynie odwiedzanej przez ludzi. Może dlatego, że dogodna droga wiodąca ku niej od cywilizacji biegłaby prosto przez Wilcze Doły.

Boreasz niełatwo się męczył, Sara jednak, gdy pod wieczór dotarli na skraj wsi, była wyczerpana. Wiele energii kosztowała ją wielogodzinna wędrówka, a potem walka w Wilczych Dołach. Poprzedniej nocy prawie nie spała, a noga, obita przy upadku, bolała jak diabli. Czarownica nie umiała leczyć – ani innych, ani siebie – pozostawało więc jej kuśtykać i liczyć, że jutro obrażenia będą mniej dokuczliwe.

– Przypomnij mi, dlaczego nie zostaliśmy w mieście? – Westchnęła, opadając na pożółkłą trawę kilkanaście metrów od pierwszych zabudowań.

Znad niektórych kominów unosił się dym, gdzieś w oddali szczekał pies, z jednej z szop dobiegało muczenie. Zwykła wioska, spora jak na taką głuszę, ale mało rozwinięta, bo położona z dala od miast i miasteczek.

– Chciałaś zobaczyć Wilcze Doły. Mówiłaś, że cię ciekawi, co się tam stało.

– Następnym razem, kiedy będę chciała zrobić coś takiego, to mnie palnij – poprosiła. Ściągnęła buty, by rozmasować obolałe stopy. Słońce chyliło się ku zachodowi, a wiatr był zimny, Sara jednak nawykła do chłodu. – Może na zimę wrócimy do Wrocławia. Robię się na to wszystko za stara. Tego lata zaczęłam tęsknić za bieżącą wodą.

– Za stara? – zdumiał się Boreasz. – Ile ty masz wiosen? Piętnaście?

– Fizycznie – burknęła.

Sama nie była pewna, ile ma lat. Czy należało zliczyć dwa życia, dodać pełny wiek, by otrzymać wynik około trzydziestu siedmiu lat? Ale przecież nie pamiętała wszystkiego – a i dzieciństwo przechodziła dwukrotnie, będąc dzieckiem w pełni, nie tylko fizycznie, lecz także psychicznie. Wspomnienia napływały niepowstrzymywaną falą, jednak nie gwałtownie i nagle, ale powoli, z początku pod postacią snów. Minęły lata, nim zrozumiała, że sny nie są tylko snami. Nawet teraz nie pamiętała wszystkiego, a choć strzępy starych wspomnień tkwiły jej w głowie, to ciało i sam mózg należały przecież do młodej dziewczyny, nie były jeszcze w pełni ukształtowane i nie mogły pracować tak, jak u dorosłego. Czasem Sara miała wrażenie, że naprawdę ma niespełna piętnaście lat – a czasem czuła się niemożliwie wręcz stara i znużona, jakby żyła nie dwa, lecz wiele, wiele razy.

– Naprawdę masz dość?

– Nie wiem. Chyba nie – zdecydowała w końcu.

Niby zdawało się jej, że ma dość, przez pęcherze na stopach, obolałą nogę i gardło suche jak pieprz. Tak jednak nie było: lubiła wędrówkę w nieznane, lubiła to, że jest wolna, naprawdę wolna, jak nigdy nie była, ani w tym życiu, ani w poprzednim.

– Co zrobisz?

– Jak stara, wędrująca kobieta w bajce, będę chodzić od domu do domu, pukać do drzwi i tych, którzy mnie przegonią, ukarzę, a tych, którzy ugoszczą, nagrodzę – oświadczyła żartobliwie.

Nie liczyła na wiele – nie była pewna, czy ktoś wpuści obcą dziewczynę za próg, nie mówiąc już o pozwoleniu na nocleg. Miała jednak nadzieję, że uzupełni zapasy prowiantu – mocno nadwerężone, bo mijał trzeci dzień, odkąd opuścili ostatnie miasteczko przed Wilczymi Dołami – i przede wszystkim dostanie wody.

– Nie pokazuj się! – ostrzegła i odczekała, aż ptak odleci na jeden z dachów.

Licho wie, jak reagowali tu na magicznych. Epoka polowań na czarownice wprawdzie skończyła się dawno temu i teraz osoby parające się magią stanowiły w większości krajów nieodłączną część społeczeństw, a ich usługi ceniono. Zdarzały się jednak miejsca, gdzie darzono ich niechęcią, gdzie ludzie, czy to z zazdrości, czy ze strachu zatrzaskiwali młodej czarownicy drzwi przed nosem.

Pierwsze drzwi, do których podeszła, zostały zamknięte, zanim jeszcze zdążyła się przedstawić. Zmarszczyła brwi z irytacją. Być może to przez to, że jej znajomość języka była słaba? Albo zwyczajnie nie spodobała się starszej kobiecie, która stanęła w progu. W drugim domu potraktowano ją podobnie – tylko tym razem gospodyni rzuciła jeszcze nieprzychylny komentarz o zagranicznych turystach.

– I co? Ukarzesz ich? – spytał Boreasz z zaciekawieniem, przysiadając na płocie.

Sarę kusiło, by to zrobić: zwłaszcza w tym drugim domu. Mogłaby spowić lodem ostatnie warzywa na grządkach, zamrozić rozłożysty orzech przy ogrodzeniu i pochylającą się nad płotem jabłoń, na której pozostały jeszcze późne owoce. Dawno wyleczyła się z rojeń, że za zło trzeba odpłacać dobrem. Zło można było zwalczyć tylko złem – a przynajmniej utrzeć mu nosa. Bawiła ją myśl o legendzie, jaką mogłaby zapoczątkować.

– Podobno do trzech razy sztuka – odparła mimo to.

Może dlatego, że jakaś mała jej część zdawała sobie sprawę, że im częściej ulega takim kaprysom, tym staje się to łatwiejsze – i że pewnego dnia przekroczy granicę. W końcu zamrozi nie warzywa i owoce, lecz człowieka, który ją obraził. Jeśli weszłoby jej to w nawyk…

Trzeci dom był niewielki, ale przylegał do niego zadbany, starannie wypielony ogródek, a płot otaczający posesję niedawno pobielono. Gdy Sara zapukała do drzwi, otworzyła kobieta jakieś dziesięć lat od niej starsza. Dłonie miała przybrudzone mąką, a w pasie była przewiązana poplamionym fartuchem. Nadmiernie szczupłą twarz o ostrych rysach okalały jasne włosy. Spojrzała na gościa ze zdumieniem: obcy musieli być w wiosce rzadkim widokiem.

– Dzień dobry. Szukam miejsca, gdzie dostanę trochę wody i będę mogła kupić coś do jedzenia – wyrzuciła z siebie Sara łamanym rosyjskim.

– Jesteś z Szarej Góry? – spytała gospodyni, po czym zaraz sama sobie odpowiedziała: – Nie, pewnie nie. Jak tyś tu sama zawędrowała?

– Jestem turystką. Trochę pobłądziłam – wyjaśniła Sara, świadoma, że odpowiedź: „Chciałam zobaczyć Wilcze Doły” zostałaby uznana za nieakceptowalną. Wątpliwe, by mieszkańcy wioski chcieli mieć coś wspólnego z kimś, kto ledwo opuścił tamto przeklęte miejsce. – Wiem, w którą stronę iść, ale…

– Wejdź, dziecko. Podróżujesz sama?

– Sara – sprostowała Sara, urażona tym „dzieckiem”. Dopiero przestępując próg, uświadomiła sobie, że po raz kolejny odruchowo przedstawiła się imieniem, które nadał jej Boreasz. Było to niebezpieczne przyzwyczajenie, powinna się go wyzbyć. – Z przyjaciółmi, ale się od nich odłączyłam i zgubiłam. Dopiero tu złapałam zasięg i już do nich dzwoniłam. Za daleko zawędrowałam, żebyśmy się dziś znaleźli bez chodzenia po nocy.

– Oj, dziewczyno, tyś szczęście miała, żeś nie zawędrowała na Wilcze Doły ani do porzuconej wioski. Jestem Irina. Siadaj, dam ci kompotu.

Pomieszczenie, do którego weszły z niewielkiego przedpokoju, musiało służyć za kuchnię i pokój dzienny. Do wioski dotarła cywilizacja: na szafce stał niewielki telewizor, widać więc, że i mieli prąd, i dało się stąd dojechać do jakiegoś miasta. Z drugiej strony nigdzie nie dostrzegła kuchenki, jedynie piec, a stół i krzesło, na którym siadła Sara, wyglądały na stare i ręcznie robione. Może jeszcze przez ojca czy dziadka Iriny. Nie bali się tu jednak czarów: Sara dostrzegła wystrugany z drewna amulet wiszący przy oknie, i to nawet nasączony odrobiną magii. Czyżby trafiła do domorosłej czarownicy?

– Dziękuję pani. Wiem, jak iść, żeby do tych Dołów nie zawędrować. Ale co to za porzucona wioska?

– Ot… porzucona – odrzekła Irina. Sara powstrzymała prychnięcie: kobieta wpuściła ją za próg i postawiła przed nią szklankę z kompotem, należało więc przynajmniej udawać miłą dziewczynkę. – Mało tam ludzi mieszkało, a sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat temu zima ciężka była i ich tak zasypało, że wszyscy pomarli.

– I straszą tam? – zaciekawiła się Sara.

– Podobno – odparła Irina, chociaż jeśli sądzić po jej uśmiechu, niewiele było w tych pogłoskach prawdy. – Podobno też cała zamarza, jeszcze nim nadejdzie zima, a powietrze w niej zawsze jest chłodne. Nigdy tam nie byłam, tak samo jak nikt, kogo znam, bo i nie ma po co w tamte strony chodzić. Ale w pobliżu wiedzie ścieżka w tamtą stronę. Jakbyś tam skręciła, nie tu, mogłabyś całkiem zbłądzić. Zwłaszcza że idzie zima, a zimą tu niebezpiecznie. W dodatku przychodzi niespodziewanie, czasem jednego dnia na jesieni jest piękna pogoda, a nocą nagle chwyta mróz, pada śnieg. Nawet miejscowym zdarza się zgubić drogę i niektórzy zamarzają gdzieś po lasach.

– Pewnie dziwnym trafem najczęściej dzieci i starcy? – wyrwało się Sarze.

Uśmiech Iriny zbladł.

– Za kogo ty nas masz? – spytała ze złością. – Nie wysyłamy dzieci w las, żeby umarły od głodu i chłodu. Ledwo rok temu Katia i Vlad tak przepadli. Ją znaleźliśmy dopiero wiosną, jego wcale, ale pecha mieli, nikt im uciekać na schadzkę przed rodzinami nie kazał. Może mieszkamy na uboczu, ale jesteśmy cywilizowanymi ludźmi.

To się chwali, przeszło Sarze przez myśl. Chociaż i tak gdzieś w głębi serca wiedziała, że nie wysyłają najsłabszych w głuszę, bo głód nie doprowadza ich do rozpaczy, a w tych czasach w domach, nawet w takiej wioseczce jak ta, rzadko chowa się masa dzieciarni. Lepsze warunki życia umożliwiały uznawanie „bycia cywilizowanym” za normę.

– Przepraszam. To był głupi żart.

– Bardzo głupi – przytaknęła Irina, wciąż nachmurzona, ale nie wyrzuciła gościa za próg. Nawet zabrała się do krojenia chleba i podsunęła Sarze dwie grube pajdy.

– Pani to zrobiła? – zapytała Sara po chwili niezręcznej ciszy, wskazując amulet.

Irina znów się uśmiechnęła, jeszcze promienniej niż wcześniej.

– Nie, mój narzeczony, Kirył. Mówił, że to dla ochrony od złego. Ładny, prawda?

– Bardzo – zgodziła się Sara gładko, choć w jej oczach był to jedynie dysk z wyrytym wzorem. Zwrócił jej uwagę tylko za sprawą tej odrobiny magii. – Kirył to czarodziej?

– Skąd. Jego babka ponoć była wiedźmą, ale Kirył to normalny chłopak.

Czyli amator z odrobiną talentu, pomyślała. Mógł ukrywać odziedziczone zdolności, mógł też nawet o nich nie wiedzieć.

– Jest tu przed czym chronić?

– Jak wszędzie. Zimą po zmroku staramy się nie wychodzić z domów, bo może coś wyleźć z Wilczych Dołów, gdy noc długa. – Irina siadła naprzeciwko Sary i przyglądała się jej przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiając. W końcu westchnęła cicho. – Możesz u mnie przenocować, a rano pójdziesz szukać przyjaciół. Do nocy już nigdzie nie zawędrujesz, nawet do Szarej Góry.

– Dziękuję pani.

– Już mówiłam, my tu cywilizowani.

– Na moje szczęście.

– A żebyś wiedziała! – parsknęła Irina. – Poproszę rano Kiryła, to cię kawałek odprowadzi. On zna całą okolicę, wszędzie chodzi i wszędzie znajdzie drogę. Tylko będziesz musiała wstać przed świtem.

– Wstanę. Ale proszę się nie martwić, poradzę sobie.

– I jeszcze trafisz na Wilcze Doły? Oj nie.

Nie planowała trafiać na Wilcze Doły. Nie chciała znów walczyć, a i zdążyła się rozejrzeć na tyle, by pojąć, że ziemia jest przeklęta, bo czarnoksiężnicy złożyli tam ofiarę, na dodatek popełniając przy tym parę błędów. Nie miała po co tam wracać. Ciekawiła ją za to tamta zasypana wioska, w której ponoć wszyscy pomarli podczas ciężkiej zimy.

Chodzenie w takie miejsca nie było rozsądne. Lecz magia ciągnęła ku nim Sarę jak światło świecy przyciągało ćmy.

– Niech będzie, chociaż nie chciałabym kłopotać – ustąpiła. Zawsze mogła po prostu zawrócić, a może udałoby się podpytać Kiryła, gdzie zaczyna się ścieżka do opuszczonej wioski. – Mogę przenocować w kuchni?

– Tu tylko podłoga. Łóżko mam duże, razem się pomieścimy.

– Mam koc. Rozłożę go koło pieca. W nocy bardzo się kręcę – skłamała Sara. Mimo zmęczenia nie zdołałaby zasnąć obok Iriny, a nawet w tym samym pomieszczeniu. – Jeśli się pani boi, że nakradnę i ucieknę, możemy włożyć mój plecak pod pani łóżko.

– Nie boję się – odparła Irina, ale jej mina wskazywała, że było to takie samo kłamstwo jak to, które wypowiedziała Sara. – Nie bardzo jest tu co kraść.

*

Sara obudziła się nad ranem, przed wschodem słońca. Zmęczona spała niemal bez snów, choć zwykle noce niosły ze sobą koszmary. Tuż po przebudzeniu nawiedził ją jednak nieokreślony niepokój. Wyślizgnęła się spod koca i boso przeszła przez pokój, by uchylić drzwi. Do sieni wpadł chłodny powiew, a ledwo przekroczyła próg, latawiec sfrunął z najbliższego drzewa i usiadł jej na ramieniu.

– Ty to zrobiłaś?

– Nie – odparła Sara odruchowo. – Ja… nie sądzę. Nie, na pewno nie.

Powietrze było mroźne, niebo szare, zasnute chmurami, a na trawie i gałęziach srebrzył się szron. Irina miała rację: zima przychodziła tu wcześnie i niespodziewanie. Sara zgubiła rachubę – może to połowa, może koniec października. Wczoraj jesienne słońce przyświecało jeszcze dość mocno, a ona, choć wiedziała, że wiatr niesie zapowiedź zimowych chłodów, nie przeczuwała, że nadejdą tak szybko.

– Byłem pewny, że to ty – przyznał Boreasz. – Czuję w tym…

Urwał i odleciał z łopotem skrzydeł. Podłoga zaskrzypiała, a gdy Sara się obejrzała, zauważyła wychodzącą z pokoju Irinę. Gospodyni zarzuciła na ramiona grubą wełnianą chustę.

– Zamknij, chłód leci.

– Chwycił mróz – odpowiedziała Sara, posłusznie cofając się o krok, by zamknąć drzwi. – Będzie padać śnieg.

– Muszę zebrać dziś resztkę jabłek – westchnęła Irina. – Dobrze, że już prawie wszystko pozrywane i poprzerabiane. Wyszłaś boso? Przeziębisz się.

– Nigdy nie choruję.

– Zawsze może być ten pierwszy raz. Siadaj przy stole, zrobię śniadanie i pójdę po Kiryła.

– Proszę pani?

Irina, która już cofnęła się do kuchni i zabrała się do rozpalania w piecu, obejrzała się na Sarę.

– Tak?

– Macie tu jakichś czarodziejów czy czarownice?

– Nie. Była parę lat temu jedna dziewczynka, ale rodzice zabrali ją do Szarej Góry i potem wszyscy wyjechali do miasta, jak jakiś czarodziej zgodził się ją uczyć.

Irina podpaliła zapałką skrawek papieru, wrzuciła go do pieca, a potem nastawiła wodę na herbatę.

Sara przysiadła na podłodze, by założyć buty.

– Ludzie plotkowali, że Vlad, ten, co zamarzł w lesie, miał trochę talentu, ale nic specjalnego nie potrafił – ciągnęła gospodyni. – Wcześniej była tylko babka Kiryła.

– Co się z nią stało?

– Umarła, gdy jeszcze byłam małą dziewczynką. Poszła w góry, a miała swoje lata. Mówili, że dostała ataku serca. Zanim ją znaleźli, było za późno.

Zjadły na śniadanie chleb z serem, a potem Irina przygotowała Sarze kanapki na drogę i nalała do termosu gorącej herbaty. Pytanie o zapłatę zbyła machnięciem ręki. Jeszcze później, ciepło ubrana, ruszyła po narzeczonego. Sara zebrała swoje rzeczy i nie mogąc usiedzieć w domu, wyszła na zewnątrz. Boreasz siedział na dachu, nie odważył się jednak do niej sfrunąć. Już świtało, a po sąsiednim obejściu kręciła się starsza kobieta.

Irina wróciła dopiero po długim czasie – sama, i choć uśmiechnęła się do Sary, dało się wyczuć, że jest zdenerwowana.

– Przepraszam. Kirył już gdzieś wyszedł – powiedziała. – Rozejrzę się za nim, wolałabym cię nie puszczać samej, skoro się zanosi na brzydką pogodę… Może lepiej, żebyś poczekała, aż się rozpogodzi? A i z Kiryłem umówiłam się w południe, na pewno wróci.

– Nie trzeba, poradzę sobie. Przyjaciel będzie na mnie czekać – zapewniła Sara.

Podniosła się i zarzuciła plecak na ramię.

Boreasz wydał z siebie całkiem przekonujące krakanie i poderwał do lotu, zatoczył dwa kółka wysoko nad domem. Irina uniosła głowę, jej twarz ściągnęła się z niepokoju.

– Zły omen.

– To tylko ptak.

– Może – mruknęła Irina, nieprzekonana. – Chodź, odprowadzę cię kawałek, wyjaśnię, jak iść.

Razem wyszły za wioskę, ku gruntowej drodze. Irina wskazała Sarze kierunek, a ta podziękowała jej i ruszyła w tamtą stronę. Gdy była już pewna, że zniknęła kobiecie z oczu, zatrzymała się i zadarła głowę, by spojrzeć na Boreasza.

– W tutejszych górach jest wioska, w której zawsze panuje chłód. Podobno dalej można znaleźć początek ścieżki, która do niej prowadziła. Wypatrzysz ją z góry?

– Jesteś ciekawa?

– Może.

– Ten zimny wiatr nie jest tylko wiatrem – ostrzegł Boreasz. – Magia przyniosła wczesną zimę.

– Wiem.

– To nie ciekawość. Niepokoisz się, czarownico. O tę kobietę?

Sara wzruszyła ramionami.

– To jak w bajce, latawcu. Za złe złem, za dobre dobrem. Irina niespecjalnie mnie obchodzi, może nie jestem… cywilizowana, ale mi pomogła i nie wzięła pieniędzy, powinnam jej więc odpłacić. A ta magia albo ciągnie od zagubionej gdzieś w górach wioski, której mieszkańców zabiła ciężka zima…

– Albo?

– Albo przywołał ją Kirył, narzeczony Iriny, który tworzy zaklęte amulety, jest wnukiem wiedźmy, a w jego wiosce czasem zimą ktoś znika albo zamarza. I który przepadł akurat, kiedy w okolicy pojawili się czarownica i latawiec.

Boreasz nie odpowiedział, zamachał skrzydłami i poleciał w stronę gór. Sara zaś zboczyła ze ścieżki, by wejść między drzewa, i ruszyła jego śladem. Dokładnie w przeciwną stronę niż ta, którą wskazywała Irina.

*

Zbliżało się południe, gdy udało im się znaleźć ścieżkę. Urywała się nagle, dobre dwie godziny drogi od wioski Iriny, zasypana przez kamienie. Boreasz twierdził jednak, że potem ciągnie się dalej – biała dróżka pokryta śniegiem. Sara wzniosła się w powietrze dzięki magii i wylądowała po drugiej stronie rumowiska.

Nie pamiętała, by padało, mimo to wąską ścieżkę za rumowiskiem faktycznie okrywała cienka warstwa białego puchu. Ktoś szedł tędy niedawno, na śniegu pozostały odciśnięte ślady stóp. To nie musiał być Kirył, ale czarownica miała niemal całkowitą pewność, że właśnie on pokonał tę drogę. Kto inny, jeśli nie wnuk wiedźmy, mógłby się wybrać do wioski uznanej za nawiedzoną? Być może jego babka umarła właśnie na tej dróżce…

– Irina nie podziękuje ci za to – odezwał się Boreasz, po raz pierwszy, odkąd znalazł drogę. Wcześniej to podlatywał do przodu, to zataczał koła w górze, to zniżał lot, by przysiąść na jakimś kamieniu. – Jeśli to on…

– Wiem – ucięła Sara. Irina go kochała, może i on kochał ją. Tyle że to nie miało znaczenia. – Ale jeśli Kirył bawił się mocami, nad którymi nie panował, ona też była w niebezpieczeństwie.

– Być może nie robi nic złego.

– Może i nie robi. Sprawdzimy to, czyż nie? – mruknęła nieprzekonana.

Myślała o Vladzie i Katii, pochłoniętych przez zimę, która przyszła zbyt wcześnie. O magii, znajomej magii, którą wdychała z każdym oddechem. I o tym, że niewyszkolony czarodziej nigdy nie zdołałby przywołać zimy, z kolei niewyszkolony czarownik mógłby to zrobić, lecz zabiłby pewnie przy tym innych lub siebie. Mało kto zapanowałby nad takim żywiołem bez nauki.

A może babka go uczyła?

Sara nie bała się, że wioska okaże się nawiedzona. Duchy, prawdziwe duchy, pojawiały się w ludzkim świecie rzadko i zwykle musiały zostać przyzwane. Mógł się zagnieździć tam demon albo któryś z mieszkańców uległ przemianie w długowiecznego potwora, ale nie powinien stanowić zagrożenia dla ich dwójki. Bardziej niepokoił ją chłód wywołany przez magię i jego natura.

Wioseczka była niewielka, a może po prostu niewiele po niej pozostało. Zaledwie ruiny kilku chałup. Ledwo Sara zbliżyła się do pierwszej z nich, jej oddech zaczął się zamieniać w parę, a pod stopami zachrzęścił śnieg. Biała ścieżka prowadziła wprost do zamarzniętej wioski… Czarownica pchnęła drzwi pierwszego z domów: w środku pełno było śniegu, który napadał przez dziurę w częściowo zawalonym dachu. Kiedy kucnęła i zebrała trochę puchu, ten nie stopniał między jej palcami.

Wioska była cicha i pusta.

– Co tu się stało?

Boreasz siadł na gałęzi najbliższego drzewa. Zwisały z niej cienkie sople wiecznego lodu.

– Nie wiem – przyznała Sara, unosząc głowę, spoglądając na szare chmury. Czuła magię. Drażniące, nieprzyjemne uczucie; wstrząsnął nią dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnem. Czary, znajome, ale i złe. – Może przekleństwo. Może demoniczna istota. A może oba. Masz jakiś pomysł?

– To nie magia wiatru.

– Ale jest jej pokrewna – mruknęła i powoli się podniosła.

Rozejrzała się w poszukiwaniu śladów świadczących o tym, że wciąż jest tu Kirył. Poruszyła palcami i szepnęła dwa słowa, by otoczyć się zaklęciem ochronnym.

– Umiałabyś sprawdzić, do czego tu doszło? – spytał latawiec.

– Pewnie tak – odparła. Ruszyła dalej, między chaty. Wzniesione lata temu były mniejsze i mniej nowoczesne niż te w wiosce Iriny. Wszystkie wybudowano z drewna, spadziste dachy w większości nie wytrzymały upływu czasu i ciężaru śniegu, szyby popękały, drewniane framugi i drzwi gniły. To miejsce należało do umarłych, nawet jeśli nie było widać ciał. Może je zabrano, może rozpadły się wraz z upływem czasu… a może coś jeszcze innego. Gorszego. – Ale byłabym wtedy narażona na atak, a nie jestem pewna, czy dałbyś radę mnie ochronić.

– No wiesz?! – oburzył się Boreasz. – Jestem latawcem. Nie boję się chłodu. Podrzędnego czarownika też nie!

– A demona potężniejszego od ciebie? – spytała, po czym zamilkła na długą chwilę. Nie odważyła się w pełni otworzyć na magię, sięgnąć głęboko w jej nurt, spróbować zbadać sekret tego miejsca. Starała się jedynie musnąć powierzchnię, lecz czuła wyłącznie zimno. Zaklęcie wiecznego chłodu spowijające wioskę. Miała pewność, że kiedyś, dawno, dawno temu zdarzyło się tu coś złego. Powolne konanie dziesiątków osób z głodu i zimna pozostawiłoby ślady, lecz nie tak wyraźne jak ten tu obecny. – Cokolwiek się tu zdarzyło, nie stąd wypływa zimno do wioski Iriny. Zima zabrała to miejsce, lecz nie z niego nadchodzi w tym roku.

– Zimny wiatr wieje od gór.

– Od istoty, która zniszczyła tę wioskę. Albo został przywołany przez Kiryła – stwierdziła.

– A może…

– …może?

– Może ten „Kirył” i ta istota to jedno?

W powietrzu zawirowały pierwsze płatki śniegu.

*

Jesienią ciemność zapadała wcześnie, a oni odeszli daleko od uczęszczanych traktów. Gdy dotarli do wioski Iriny, nadchodził już zmierzch. W niektórych domach płonęły światła, ale za oknami domku kobiety panowała ciemność. Sara przez chwilę dobijała się do drzwi, a potem spróbowała otworzyć je siłą. Podmuch, który powinien je wyważyć, rozbił się jednak o drewno i czarownica skonstatowała z zaskoczeniem, że niewprawnie zrobiony amulet jest silniejszy, niż sądziła. Pewnie dałaby radę pokonać tę ochronę, ale co by jej to dało? Zła zaczęła więc walić w drzwi najbliższego domu – tego, z którego dzień wcześniej została przegnana przez gospodynię.

– Szukam Iriny – powiedziała, ledwo się uchyliły.

Tym razem w progu stał mężczyzna.

– Tu jej przecież nie ma – burknął.

Nim zdążył zamknąć, Sara wcisnęła but między drzwi a framugę.

– Czy widzieliście dziś ją albo jej narzeczonego? – spytała.

– Szukała go. On ciągle gdzieś łazi. Pewnie już siedzą w jego domu. Zabierz tę nogę, panna!

– Czy Irina mogła iść go szukać poza wioską, jeśli nie wrócił, zanim zaczął padać śnieg?

– A skąd mnie to wiedzieć? – zdenerwował się mężczyzna. Wyciągnął rękę, żeby odepchnąć dziewczynę.

Sara cofnęła się, odskoczyła w bok i jednym ruchem dłoni sprawiła, że człowiek poleciał do przodu; jego kolana zaryły w świeżym śniegu. Nie był jej winny odpowiedzi, ale i tak zamierzała je z niego wyciągnąć. Robiło się ciemno, śnieg wciąż padał, czas przeciekał między palcami. Nie mogła chodzić od drzwi do drzwi i prosić o pomoc.

– Czy Vlad miał na pieńku z Kiryłem?

Gospodarz nie odpowiedział, jęknął, spoglądając na Sarę z przerażeniem. Spróbował wstać – nie zdołał, magia przyciskała go do ziemi, z trudem łapał oddech. Sara pochyliła się w jego stronę.

– Odpowiedz mi na trzy pytania, a wrócisz bezpiecznie do domu. Muszę znaleźć Irinę, zanim spotka ją coś złego. Czy Vlad albo Katia mieli zatarg z Kiryłem?

Pokręcił głową. Był spanikowany.

– Gdzie mieszka Kirył?

– Pod… pod samym lasem. Ostatni dom!

Sara przykucnęła, by spojrzeć mężczyźnie prosto w oczy wypełnione strachem i złością.

– Ludzie tu czasem ponoć znikają albo zamarzają. Przepadł ktoś jeszcze… związany z Kiryłem?

– Jego dziad. Walina… całe lata próbowała znaleźć ciało. Szukała go podobno… wtedy, jak umarła.

Sara odwróciła się i ruszyła pod las, zostawiając za sobą przerażonego mężczyznę. Złe przeczucia zagnieździły się w niej na dobre, a chłodny wiatr niósł z sobą drobiny magii. Nie spodziewała się, że znajdzie Irinę lub Kiryła w jego domu: i rzeczywiście, okna były ciemne, nikt nie odpowiedział na pukanie. Łatwo mogła odgadnąć, co się tu stało. Kirył nie wrócił do południa, robiło się coraz zimniej, ktoś pewnie wskazał Irinie, w którą stronę poszedł narzeczony. I ruszyła jego śladem, niespokojna, czy nie zrobił sobie krzywdy, nie upadł na szlaku.

„Może Kirył i ta istota to jedno?”

Zawahała się, oparła dłoń na drewnie. Wyczuwała ślad magii zabezpieczającej dom. Czy rankiem śnieg stopnieje, chmury rozwieją się, powróci jesień i tylko gdzieś w lesie pozostanie zamarznięte ciało Iriny? A może i tę wioskę pochłonie magia, drzewa zetnie lód, który nie topnieje? Tylko czy powinno ją to obchodzić? Mieszkańcy wsi byli jej obcy i niechętni. Miała dług wobec Iriny, ale nie aż tak wielki.

– Spróbujesz ich znaleźć? – spytała w końcu, spoglądając na Boreasza.

Postanowiła działać. Trochę z powodu Iriny, trochę dlatego, że atak – przypuszczony, gdy tu trafiła – był jak rzucone jej w twarz wyzwanie. Trochę też z ciekawości, a trochę dlatego, że tacy czarownicy – a może takie demony? – jak ten, który tu działał, nie powinni chodzić po świecie. Zwłaszcza po tym nowym świecie, tonącym w blasku elektrycznych świateł.

– Ciągnie cię do walki?

– Może odrobinę – przyznała.

Uśmiechnęła się do ptaka i mogłaby przysiąc, że coś błysnęło w jego oczach. Był latawcem, stworzeniem należącym do wichrów, i jego także ciekawiło, czy zdoła stawić czoła temu, kto przyzywa zawieję. Zamachał skrzydłami i odleciał. Zwykłe kruki nie latały nocą, Boreasz jednak nie lękał się mroku, śniegu i wiatru. Ledwo znikł Sarze z oczu, odwróciła się znów do drzwi i zaczęła uderzać w nie raz za razem: to barkiem, to magią. W domu Kiryła musiał wisieć amulet podobny temu, który ofiarował narzeczonej, ale takie „zabaweczki”, jak myślała o nich Sara, rzadko były naprawdę silne. Kirył zaś, chociaż władał mocą zaskakującą w przypadku kogoś niewyszkolonego, nie był silniejszy od niej. Po paru uderzeniach drzwi otworzyły się z trzaskiem i mogła przekroczyć próg.

Zajrzała w każdy kąt, nie kłopocząc się pozostawianym bałaganem. Wygrzebała rzeczy ze starej szafy, sprawdziła wszystkie szuflady kredensiku, przetrząsnęła skrzynkę na narzędzia. Natrafiła na kilka figurek, żadna nie była jednak magiczna. Jedynie w oknie wisiał amulet taki sam jak ten u Iriny. W końcu w niewielkiej sypialni znalazła coś jeszcze: dwie figurki – wyrzeźbione nie z drewna, lecz z lodu. Nie topniały, choć w domku panowała dodatnia temperatura.

Kirył pewnie nieraz był w zamrożonej wiosce. Widocznie poszedł tam i dzisiaj, z samego rana, i potem udał się gdzieś dalej. Nie został tam, boby go znalazła, nie zawrócił, skoro szukała go Irina. Czy coś mogło go opętać w opuszczonej wsi?

Sara przypatrywała się lodowym postaciom, kobiecie i mężczyźnie. Wreszcie wrzuciła je do kieszeni przydużej kurtki, podobnie postąpiła z amuletem i wybiegła na podwórze, by chwilę później wraz z wichrem wpaść do domku Iriny, brutalnie niszcząc magiczną ochronę. Wyrwała parę nici z chusty, którą wczoraj gospodyni się owijała, z drewnianego grzebienia zebrała kilka jasnych włosów i wyszła przed dom.

Przez kilka sekund trzymała zabrane przedmioty w złożonych dłoniach, koncentrując moc. Nie rzucała zaklęcia typowego dla czarodziejów, nie były to nawet czary współczesnych czarownic. Raczej akt woli, prośba o pomoc skierowana do wiatru, próba odszukania Iriny dzięki czemuś, co należało do niej. Magia starych dni.

– Zabierz je do tej, do której należą.

Wyrzuciła nitki i włosy w górę, pozwalając, by porwał je wicher, a potem ruszyła w stronę, w którą zawiał. Z kieszeni wydobyła swoją drugą kartę w tej rozgrywce: amulet Kiryła. Sara nie bez powodu nie ufała takim „zabawkom”. Bywały przydatne, ale trudno było sporządzić dobrze działający amulet, zawsze też nosiły echo magii właściciela.

Teraz mogło się to przydać, by tegoż właściciela odnaleźć.

*

Zapadła ciemność, a śnieg nie przestawał padać – zacinał tak, że Sara musiała stworzyć osłonę, by nie leciał jej do oczu, ust, nosa. Raz po raz unosiła się w powietrze, gdy nie mogła pokonać jakiejś przeszkody, a to zużywało energię, powoli, lecz systematycznie. Boreasz wrócił do niej, gdy zdążyła oddalić się od wsi o kilkadziesiąt kroków, i zaraz pofrunął we wskazaną przez nią stronę. Żadne z nich nie zdołałoby znaleźć Iriny na własną rękę. Boreasz wcześniej błądził, gdy nie wiedział, gdzie szukać, bo nawet jako błyskawicznie poruszający się latawiec miał ograniczone możliwości. Wiatr wiejący gdzieś od gór – cudzy wiatr, od którego Sara nie zdołałaby pożyczyć choćby odrobiny mocy – stał się zbyt silny i nie mogła wciąż z nim walczyć, jednocześnie utrzymując własny czar. Włosy i nici gdzieś odfrunęły i mogła wskazać latawcowi kierunek jedynie orientacyjnie. W amulecie Kiryła pod jej palcami pulsowała magia, pochwycenie tropu okazało się jednak zbyt trudne. Tylko raz wyczuła coś więcej: być może w momencie, w którym mężczyzna użył mocy.

Przynajmniej znaczyło to, że jeszcze żyje.

Latawiec wrócił wraz z podmuchem porywistego wiatru – zamazany, czarny kształt – i dosłownie wpadł Sarze w ramiona. Poruszanie się w nawałnicy sprawiało mu coraz większą trudność.

– Jaskinia. Magia – poinformował, wtulając czarny łebek w szalik dziewczyny. Otoczyła go ramionami, by osłonić przed zawieją.

– Silna?

– Bardzo.

– Silniejsza niż moja? – spytała z niechęcią.

Rok podróży przez odmieniony świat zdążył sprawić, że w duszy Sary zakiełkowała pycha. Dziewczyna przywykła do myśli, że poradzi sobie z każdym zagrożeniem. Że magia, którą włada, i wiedza, którą dysponuje, są większe niż te, które mogą postawić przeciw niej czarodzieje nowego świata, skąpanego w neonowym blasku.

Tymczasem istniały moce znacznie potężniejsze. I nie chciała przyznać, że ten przeciwnik mógł być silniejszy od niej.

Boreasz się zawahał.

– We dwoje damy jej radę. Ale ktokolwiek tam jest, mógł wyczuć, że nadchodzimy, i spróbuje nas powstrzymać.

Wiatr, jak gdyby chcąc potwierdzić jego słowa, z furią uderzył w barierę stworzoną przez czarownicę.

– No to się, kurde, rozczaruje – prychnęła Sara.

Jej własna magia zawibrowała, wiatr przywołany przez dziewczynę zatańczył wokół jej przemokniętych butów, podrywając śnieg. Ktoś atakował ją magią związaną z powietrzem, taką, jakiej używała sama.

– Wy czarownice! Naprawdę nie umiecie odrzucać wyzwań! – zawołał Boreasz, niby to z przyganą, chociaż mogłaby przysiąc, że w jego głosie zadźwięczało rozbawienie. Nie bał się: być może jako latawiec nie był nawet zdolny do strachu.

– Jak daleko do tej jaskini?

– Może trzysta metrów. Większość ostro pod górkę.

Wciąż z latawcem w ramionach, poderwała się w powietrze i pofrunęła pośród zawiei. Zmusiła śnieg, by rozwiał się przed jej oczami, zanim jednak zobaczyła to, co dostrzegł Boreasz, poczuła uderzenie cudzej magii. Oto miała przed sobą wejście do jaskini, skryte pośród skał. Wleciała do niej i dopiero w środku, gdzie kamienne ściany – jak dostrzegła, pokryte lodem – chroniły przed śniegiem i wiatrem, opadła na oblodzone podłoże. Jaskinia była pełna magii, pokrewnej tej, którą czarownica wyczuła wcześniej w wiosce. Silnej, starej, kształtującej się przez lata.

Sara – spięta, skupiona na magii bardziej niż na otoczeniu – nie od razu zauważyła, że nie są sami. To Boreasz wyzwolił się z jej uścisku i przeleciał trzy metry w głąb pogrążonej w mroku jaskini, by przysiąść przy leżącym tam ciele. Nie odezwał się – zakrakał tylko, by zwrócić na siebie uwagę.

Czarownica uniosła rękę, szepcąc zaklęcie, i błękitne iskry zatańczyły jej między palcami. Wolałaby skorzystać ze światła księżyca, ten jednak pozostawał niewidoczny. Wreszcie w słabym blasku zdołała dostrzec Irinę, skuloną na lodzie i śmiertelnie bladą, ze szronem srebrzącym się na jasnych włosach.

Sara przypadła do niej i uklękła. Ujęła jej lodowaty nadgarstek. Po długiej, bardzo długiej chwili wyczuła puls. Zrzuciła kurtkę z ramion, po czym podciągnęła nieprzytomną do pozycji półsiedzącej i okryła.

– Irina? Irina! – powiedziała z naciskiem. Może przybyli za późno? Kobieta ledwo żyła. – Boreasz? Możesz coś zrobić?

– Niby co? Jestem latawcem. Sama coś zrób.

– Nie jestem uzdrowicielką – jęknęła Sara. – Irina? – powtórzyła, jedną ręką podtrzymując kobietę, w drugiej zaś zapalając błękitnawy płomyk. Ogień nie był jej żywiołem i nie mogła nawet rozpalić tu porządnego ogniska.

Irina jęknęła cicho, drgnęła w ramionach Sary. Jej powieki zatrzepotały, lecz nie od razu zdołała je unieść.

– Sa…

– Sara – potwierdziła czarownica, kiedy Irina wreszcie otworzyła oczy i poruszyła sinymi ustami, próbując wypowiedzieć jej imię. – Przyszłam po ciebie. Trzeba cię stąd zabrać.

– N… nie – zaprotestowała kobieta. Znów się poruszyła, jakby chciała usiąść, ale nie mogła poruszyć żadną z kończyn. Nawet podniesienie głowy przekraczało jej możliwości. Głos miała niewyraźny, bełkotliwy. – Kirył…

– Idę o zakład, że masz hipotermię i odmrożenia. Jeśli tu zostaniesz, umrzesz – odparła ostro dziewczyna. Chętnie spytałaby o Kiryła i o to, jak Irina się tu znalazła, ale teraz musiała przede wszystkim utrzymać ją przy życiu. Kobieta nawet nie zdołałaby odpowiedzieć.

– Ki… Kirył – powtórzyła Irina. – Przyszłam tu… za nim…

Głupia, zakochana baba, pomyślała Sara i przez chwilę zdawało się jej, że coś ukłuło ją w serce, jakby lodowy odłamek – bo przecież ona też kiedyś, w innym życiu, była głupią, zakochaną dziewczyną, a potem drogo za to zapłaciła.

Szarpnęła Irinę w górę, pomagając sobie magią. Gdyby puściła choć na chwilę, osłabiona kobieta upadłaby z powrotem na lód. Ledwo jednak Sara pociągnęła ją w stronę wyjścia – zastanawiając się, czy ofiara w ogóle ma szansę przeżyć przeprawę do wioski – jaskinia zadrżała, kilka sopli oderwało się od sufitu i roztrzaskało o ziemię. W miejscach, w których upadły, lód zaczął narastać i powoli sunąć w ich stronę. Ktokolwiek miał władzę nad tym miejscem, nie był zadowolony, że odbierano mu zdobycz.

– Boreasz! Zabierz ją stąd!

– N… nie – jęknęła Irina, osuwając się na kolana. – Nie zostawię…

– Nie zostawię cię – zaprotestował ptak.

– Zostawisz – odpowiedziała Sara. Jemu, jej, im obojgu. Wyciągnęła przed siebie dłonie i lód przestał się rozprzestrzeniać. – Poradzę sobie sama!

Nauczyła się tego, prawda? Boreasz zostawi ją teraz i zostawi w przyszłości, gdy już odnajdzie rodzinę. Albo to ona zostawi jego. Od początku o tym wiedziała. Wszyscy odchodzili, tego nauczyła się jeszcze w poprzednim życiu, choć późno, och, tak późno pojęła tę naukę – a potem zaczęła odchodzić sama. Teraz nie miało znaczenia, czy ten, kto tu się krył, jest słabszy od nich obojga – liczyło się, czy jest słabszy od niej.

Boreasz nie ruszył się z miejsca.

– No leć! – zawołała dziewczyna. – Jesteś latawcem, do licha, umiesz porywać dziewczęta wraz z wiatrem. Już ja pokażę temu marnemu czarownikowi, że nie powinien ze mną zadzierać!

Ptak zaklął. Potem jego kształt się zamazał, zaczął się zmieniać. Sara jednak już tego nie widziała. Odwróciła się i ruszyła w głąb jaskini, a lód z trzaskiem pękał pod jej stopami. Sople wystrzeliły ze ścian jaskini w jej kierunku i rozpadły się, potraktowane magią. Chłód narastał, w miarę jak biegła w dół, i gdyby była zwykłym człowiekiem – ba, gdyby była czarownicą powiązaną z jakimkolwiek innym żywiołem – stałby się nie do zniesienia. Jej wróg, podobnie jak ona, posługiwał się magią wiatru, ciemności i lodu. Wkrótce przyjdzie im się przekonać, kto jest w tym lepszy.

Grunt obniżył się tak nagle, że tego nie dostrzegła i zjechała dobre kilka metrów po oblodzonym, pochyłym podłożu jak po zjeżdżalni. Znalazła się w olbrzymiej grocie, nie mogła nawet dostrzec jej krańców. Lód skrzył się, skąpany w magicznym blasku, pokrywał ziemię, sklepienie, tworzył kolumny, rzeźby, a nawet coś na kształt fontanny, w której zamarzła woda.

Stał tu też tron. Lodowy tron, do którego wiodły lodowe schody i na którym siedziała postać odziana w szaty utkane ze śniegu. Nie Kirył: kobieta, o włosach przyprószonych szronem i drobnej białej twarzy. Na głowie miała lodową koronę. Była filigranowa, wręcz krucha, jakby miała się rozpaść przy najlżejszym dotyku. Spowijała ją przedziwna magia – ni to właściwa czarownicom, ni demoniczna. Mieszanka ich obu?

Sara podniosła się i rozejrzała. Dostrzegła trzech mężczyzn, bladych, nieruchomych, stojących niby lodowe rzeźby. Dwóch miało na sobie zniszczone ubrania. Trzecim musiał być Kirył. Prawdopodobnie więc którymś z dwóch pozostałych był Vlad. Wszyscy mieli twarze pozbawione wyrazu, a ich oddech nie przemieniał się w parę. Zaginieni mieszkańcy wioski. Kto wie, czy gdzieś w podziemnych korytarzach nie przebywa ich więcej? Choćby dziad Kiryła…

– Jesteś demonem? – spytała Sara, niby to niedbałym gestem otrzepując spodnie. W istocie jednak obserwowała. Nasłuchiwała. I zbierała moc.

Lodowa pani pokręciła głową. Powoli, dziwnie mechanicznym ruchem.

– Czarownicą?

Brak odpowiedzi.

– Pochodzisz z zamrożonej wioski.

Cisza.

– Zawarłaś pakt. Przyjęłaś moc. Zmieniłaś się. Jesteś… byłaś wiedźmą.

Trzech mężczyzn, choć kobieta wciąż milczała, poruszyło się jak na komendę. Ich ruchy były sztywne niczym u marionetek. Gdy pierwszy się zbliżył, Sara dostrzegła, że jego oczy wypełniają lód i śnieg, i przeszedł ją dreszcz. To już nie byli ludzie. Nawet jeśli ich ciała wciąż funkcjonowały, przy życiu utrzymywała ich magia białej królowej. Irina chciała ratować umarłego.

Pierwszego z mężczyzn wiedźma spróbowała pozbawić oddechu, nic to jednak nie dało, dalej szedł w jej kierunku. Na gest Sary szpic wieńczący fontannę odpadł od konstrukcji i długi kawałek lodu przebił mężczyznę, przyszpilając go do kolumny. Kiryła magiczna moc poderwała w górę i cisnęła o ścianę z taką siłą, że odłupały się od niej kawałki lodu. Trzeciego Sara potraktowała prostym zaklęciem, tworząc zwykły magiczny pocisk, który powalił napastnika na ziemię.

Biała pani wciąż siedziała nieruchomo, na pozór obojętna i niewzruszona. Sara poczuła, że lód pnie się w górę jej nóg dopiero, gdy sięgnął już łydek. Szarpnęła się wściekle i lód pękł, a potem czarownica i lodowa wiedźma jednocześnie pchnęły ku sobie nawzajem ładunek mocy. Nie był to pojedynek na zaklęcia ani nawet brutalne starcie wichrów przyzwanych przez dwie kobiety władające pokrewnym rodzajem magii. Raczej test siły woli.

Magia śnieżnej wiedźmy okazała się silna, silniejsza niż jakakolwiek, z którą Sara zetknęła się w ciągu swojego krótkiego drugiego życia. Spleciona z innym, demonicznym rodzajem energii, pozostawała potężna, zimna, niszcząca. Stawianie jej czoła było jak walka z zamiecią. Chłód otaczał Sarę, wypełniał ją, szron zaczął osiadać na jej ubraniu. Nie potrafiła przezwyciężyć mocy wiedźmy, lecz i ona nie mogła złamać Sary. Tkwiły naprzeciw siebie, w impasie. Czarownica próbowała nie myśleć, że może to potrwać godziny, dnie całe – i że w końcu osłabnie. Lodowa wiedźma nie była już w końcu człowiekiem, być może nie czuła głodu, senności i pragnienia.

Szybko się okazało, że walka nie będzie tak długa. Kirył poruszył się pod ścianą i podniósł chwiejnie na ramionach.

– O kurwa – wycedziła Sara.

Wiedźma jakby wyczuła jej rozproszenie i zaatakowała mocniej. Dziewczyna powoli postąpiła krok do przodu. Nie mogła przebić się magią, ale mogła się ruszać, choć z trudem. Szła więc przed siebie, krok za krokiem. Utrata skupienia choćby na sekundę mogła oznaczać śmierć. By się bronić i iść jednocześnie, musiała zużywać maksimum energii. Krew popłynęła jej z nosa.

Kirył zaczął się czołgać w jej stronę. Gdyby do niej dotarł, nie zdołałaby się osłonić przed atakiem z dwóch stron.

Kolejny krok.

Nagły wiatr zawiał w twarz czarownicy, śnieg przywołany znikąd sypnął jej w oczy. Musiała zacisnąć powieki, a chwilowa dekoncentracja sprawiła, że biała pani rzuciła ją na kolana i na krótki moment chwyciła umysł Sary w stalowe imadło. Ale i ona, aby przywołać ten wiatr, osłabiła swoją obronę – Sara wyzwoliła się z uścisku, sięgnęła mocą ku kobiecie i na jedno mgnienie oka, nim tamta na powrót się osłoniła, widziała pokrytą lodem wioskę i krew na śniegu. Gniew wybuchł w sercu czarownicy, bo „oni nigdy się nie nauczą”, zawsze znajdzie się ktoś, kto przehandluje życie, najchętniej cudze, duszę za odrobinę więcej mocy. Podobnie jak Kirył, ruszyła do przodu na czworakach, aż dotarła do stopni. Powietrze było teraz tak zimne, że nawet ona oddychała z trudem. Jeśli potrwałoby to dłużej…

To nie potrwa dłużej, powiedziała sobie, pnąc się po lodowych schodach. Obraz przed oczyma się jej zamazywał, płuca i gardło bolały, gdy wchodziła na ostatni stopień, uderzyła się w kolano. Wiedźma wyciągnęła drobne, chude ręce, usiłując ją odepchnąć. Nie zdołała. Sara, zahartowana wielomiesięczną wędrówką, miała oczywistą przewagę. Złapała przeciwniczkę za nadgarstek i szarpnęła, ściągając ją z tronu. Ta podjęła ostatnią, rozpaczliwą próbę, nacierając na Sarę magią, ale czarownica chwyciła ją za włosy i uderzyła jej głową o lodowy stopień. Raz, drugi, trzeci. Nie przestała nawet wtedy, gdy moc białej pani osłabła, a jej ciało zwiotczało. Uderzałaby dalej, gdyby dłoń Kiryła nie sięgnęła jej stopy.

Sara szarpnęła nogą, uwalniając się i jednocześnie wypuszczając wiedźmę z uścisku. Spojrzała w dół, na twarz mężczyzny: jego oczy nie były jeszcze spowite lodem, jak u pozostałych.

Ale w jednym z nich błyszczało coś jasnego – jak okruch szkła.

*

Boreasz wrócił wkrótce potem, właśnie gdy dotarła do wyjścia z jaskini. Było ciemno i chłodno, ale wiatr przestał szaleńczo wiać, a śnieg już nie padał. Wyczerpana Sara opadła na ziemię. Było jej zimno, tak zimno – nie pamiętała, kiedy ostatnio zmarzła.

Latawiec, teraz pod postacią nagiego mężczyzny, przyklęknął przy niej.

– Lepiej byś się ubrał – wymruczała, odruchowo zwijając się w kłębek.

Miała wrażenie, że boli ją całe ciało. Wszystkie mięśnie i kości, nawet te, z których istnienia dotąd nie zdawała sobie sprawy.

Boreasz nie odpowiedział: po chwili znalazła się w jego ramionach, a potem straciła przytomność.

Obudziła się w łóżku Iriny. Wciąż było ciemno, musiało jednak minąć trochę czasu, pewnie nawet kilka godzin. Za oknem jakby jaśniało: być może zbliżał się świt. Boreasz, znów jako czarny ptak, przysiadł na wezgłowiu niczym na grzędzie.

– A gdzie Irina? – spytała Sara, powoli podciągając się do pozycji półleżącej.

– Przyniosłem ją tu, napaliłem w piecu i położyłem obok. Będzie żyła. Tak sądzę. W jaskini nie leżała długo, musiała tam dotrzeć na krótko przed nami.

Dziewczyna kiwnęła głową, zbyt otępiała, aby odczuwać z tego powodu ulgę czy satysfakcję.

– To był Kirył? – spytał ptak.

– Nie. Czarownica… wiedźma – poprawiła się. – Właściwie to odmieniona wiedźma, opętaniec. Chyba stała się… nosicielką dla pomniejszego zimowego demona. Wiedźma w lodowym zamku, jak Królowa Śniegu, porywająca młodzieńców. Może dla towarzystwa, może by jej służyli, a może dla odrobiny mocy, jaką dysponowali.

Zadrżała. Tym razem nie od chłodu. Krew na śniegu. Oczy wypełnione lodem.

– To ona zamroziła tamtą wioskę? – chciał wiedzieć Boreasz.

– Nie wiem – przyznała, kręcąc głową. Miała do czynienia z czymś, co powstało z połączenia czarownicy i lodowej istoty pokrewnej demonom. Na pewno nie pierwszą ze swego rodzaju, bo powracającą w starych baśniach. A niemal każda baśń zawierała odrobinę prawdy. – Myślę, że stamtąd pochodziła. Myślę, że coś stało się tamtej zimy, wiele lat temu. Prawdopodobnie zabiła innych mieszkańców. I coś przyciągnęła. Albo nawet, kiedy wioska została odcięta od świata, złożyła ludzi w ofierze w zamian za przetrwanie. Tyle że to coś, co przywołała, odmieniło ją. Musiałabym tam wrócić, żeby dowiedzieć się więcej…

Milczeli. Długo. Sara odrzuciła przykrycie, którym otulił ją Boreasz, i opuściła stopy na ziemię. Buty leżały tuż obok łóżka.

– Co się stało z Kiryłem?

– Chodził do wioski. Musiał wyczuwać tam magię. Przyciągała go. Zabrał trochę lodu. Rzeźbił w nim. Zwrócił na siebie jej uwagę… coś mu zrobiła. Zaczarowała. Zwiodła. Poszedł za nią. Chyba sam przyprowadził jej Irinę… Może jak Vlad Katię.

– Ta kobieta… zabiła go?

– Nie! – warknęła Sara, nagle zirytowana. – Ja to zrobiłam – wyznała. – Stał się jej sługą!

Boreasz nie odpowiedział. Patrzył na coś ponad ramieniem. Czarownica, jeszcze nim spojrzała za siebie, wiedziała, co – a raczej kogo – zobaczy.

Irina wciąż była blada, prawą dłoń miała odmrożoną. Opierała się o futrynę i sprawiała wrażenie, jakby w każdej chwili mogła upaść.

– Kim jesteś? – spytała w końcu bardzo cicho.

– Jestem Sara, czarownica – odparła dziewczyna bez wahania i pojęła, że imię wybrane przez Boreasza stało się jej własnym.

Irina osunęła się na kolana, powoli, wciąż trzymając się futryny. Po jej bezkrwistych policzkach potoczyły się łzy.

– Zabiłaś Kiryła.

Sara otworzyła usta, gotowa się usprawiedliwiać, ale nie wypowiedziała ani słowa. Coś w oczach Iriny, w wyrazie jej twarzy sprawiło, że zrozumiała – niezależnie od tego, co powie, kobieta i tak nie posłucha. Dla niej czarownica była morderczynią ukochanego. Nieważne, że ten ukochany służył demonicy. Nieważne, że chciał tę czarownicę zabić. Nieważne, że poprowadził Irinę na pewną śmierć.

– Można było go uratować.

– Nie. Spoczywała na nim klątwa.

– Każdą klątwę da się złamać! – krzyknęła Irina, a w jej głosie zabrzmiały histeryczne nuty. – Gdybym tam została… gdybym tam została!

– Umarłabyś.

Irina oddychała szybko, głośno wciągała powietrze, jakby zaraz miała się udusić. Puściła futrynę, palce lewej ręki zacisnęła konwulsyjnie na materiale spódnicy. Drżała.

– Wynoś się. Wynoś się z mojego domu. Bądź przeklęta.

– Uratowała ci życie i poszła dla ciebie walczyć z demonem – oburzył się Boreasz, ale Sara uciszyła go gniewnym syknięciem.

Wstała, włożyła buty i przecisnęła się obok łkającej Iriny. Zabrała plecak, pozostawiony tu wczoraj, nim wybiegła na poszukiwanie, i wyszła z domu. Przelotnie spojrzała na amulet wiszący w oknie, teraz pozbawiony mocy. Była zmęczona i osłabiona, nie nadawała się do długiej wędrówki. Wciąż utrzymywała się niska temperatura, do wschodu pozostało jeszcze sporo czasu, w każdej chwili mogło zacząć padać. Przedwczesna zima odeszła, wciąż jednak trwała późna jesień.

Boreasz usiadł na ramieniu Sary, kiedy otwierała furtkę.

– Ludzie. Niewdzięczne bestie.

– Nie jest mi nic winna. Nie zabiłam tej wiedźmy dla niej – odparła, chociaż w jej gardle wzbierała gorycz.

Tak wiele razy powtarzała sobie, że nie warto pomagać innym. Po raz kolejny postanowiła, że nie będzie się więcej troszczyć o ludzi, których napotka na swojej drodze. To rodziło same problemy i rozczarowania. „Bądź przeklęta”. Już kiedyś była, prawda?

Wędrowali w milczeniu. Dopiero kiedy odeszli od wioski, a niebo zaczęło szarzeć, Boreasz znów się odezwał:

– Być może zdołałaby uratować Kiryła. Zdjąć klątwę…

– …miłością? – spytała Sara i się roześmiała. Prawie wesoło. – Boreaszu, aleś ty naiwny! Oto Gerda ruszyła za Kajem, wydostała go z lodowego pałacu, pomogła mu przejrzeć na oczy! Wypłakał odłamek zaklętego lustra! Wrócili do domu i żyli długo i szczęśliwie!

Boreasz milczał. Czarownica zatrzymała się, a on wzleciał i przycupnął na najbliższej gałęzi. Sara rzuciła plecak na ziemię i z ulgą usiadła pod drzewem. Była taka zmęczona.

– Miło wierzyć, że pocałunek prawdziwej miłości zdejmie każdą klątwę – podjęła. – Ale miłość, choćby największa, nie chroni przed złem i śmiercią. To nie bajka. To paskudna, szara rzeczywistość.

Przymknęła oczy. Głęboko wciągnęła powietrze, chłodne, ale już nie mroźne. Wiał lekki wiatr, który był tylko wiatrem, nie kryła się w nim żadna zła magia. Zima znów nadejdzie, ale zwykła, i z ciemności zimowych nocy nie wyłonią się żadne potwory. Tylko Irina będzie teraz sama, będzie spędzać samotne noce w pustym łóżku, wypłakiwać oczy za utraconą miłością.

Przynajmniej miała kogo obwiniać. I ta myśl już nie wywołała w Sarze goryczy. Jakie to miało dla niej znaczenie? Żadne, a tej kobiecie może dzięki temu będzie łatwiej. Straciła ukochanego, jak miała go winić? Łatwiej nienawidzić obcej dziewczyny znikąd, władającej dziwnymi mocami.

– Dlaczego poszłaś z nią walczyć sama, czarownico? – zapytał Boreasz zaskakująco łagodnym tonem. – Mogłaś tam zginąć. Mogliśmy się po prostu nie mieszać. Zabrać Irinę i uciec.

Sara uniosła powieki, zadarła głowę, spoglądając w górę, ku niebu. Robiło się szaro. A ona znów czuła się zmęczona, tak strasznie zmęczona – i gdyby teraz latawiec spytał ją, czy ma dość, odpowiedź mogłaby brzmieć „tak”.

– Bo dawno, dawno temu w utraconej wiosce żyła sobie dziewczyna, która miała w sobie magię czarownic i związała się z powietrzem. Która bardzo bała się śmierci i gdy znalazła się w niebezpieczeństwie, bardzo chciała być silna. Przyszli do niej ci, którzy utkani są z mocy i pragnień – mówiła takim tonem, jakby opowiadała bajkę. – Dali jej siłę, dali jej życie, a w zamian zabrali wszystko inne. Zmieniła się, stała wieczna i potężna, ale uwięziona przez własną magię w lodowej grocie. Muszę pamiętać o tej dziewczynie, Boreaszu. Bo byłam już nią i byłam też Iriną, za słabą, żeby obronić siebie. Bo jeśli okazałabym słabość, mogłabym stać się tym, czym stała się ta panna. Bo sobie obiecałam, że będę niszczyć takie kreatury, jeśli ośmielą się stanąć na mojej drodze. Czarownice takie jak ja mogą taką moc tylko unicestwić albo jej ulec.

Poza tym… nie chciała, nie potrafiła przyznać, że mogłaby przegrać. Nie chciała znów uciekać, obnażać strachu i słabości. Nawet jeśli zwycięstwo ostatecznie zostało zaprawione goryczą. Rzucono jej wyzwanie. Podjęła je, bo inaczej nie byłaby sobą.

Podniosła się, znów przerzuciła plecak przez ramię.

– Wracajmy.

– Dokąd?

Właśnie. Dokąd?

– Dokąd nas wiatr poprowadzi – odparła i zdała sobie sprawę, że wieje teraz ze wschodu na zachód. Spojrzała w tamtą stronę, choć mogła dostrzec jedynie drzewa rosnące wzdłuż ścieżki. Hen, daleko, był kraj, do którego nagle zatęskniła. Może się myliła. Może raz miało się skończyć, jak w wielu baśniach: powrotem do domu. – Do Polanii.