Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Rina Kent w Polsce!
Winter Cavanaugh, oprócz wspomnień, nie ma praktycznie nic. Ani dachu nad głową, ani godności. Kiedy może stracić również wolność, z pomocą przychodzi jej pewien gangster, najbardziej niebezpieczny i okryty złą sławą mafioso w mieście, Adrian Volkov.
Mężczyzna składa jej bardzo dziwną ofertę. Chce, żeby udawała jego zmarłą żonę. Wszystko wydaje się irracjonalne: jego propozycja, próba szantażu, postawienie dziewczyny w sytuacji bez wyjścia.
Winter nie rozumie, dlaczego Adrian Volkov wybrał właśnie ją.
Kobieta szybko orientuje się, że tak samo jak na ulicy, również w domu męża będzie musiała walczyć o przetrwanie. Mężczyzna traktuje ją przedmiotowo, nie pozwalając jej się odzywać. Chce, żeby bez słowa wykonywała polecenia, aż w końcu stanie się jego zmarłą Lią.
Winter zaczyna rozumieć, że w tej sytuacji pobyt w więzieniu byłby nie najgorszą opcją.
Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Vow of Deception
Copyright © 2021 by Rina Kent
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Anna Adamczyk
Korekta:
Magdalena Jarząbek
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-154-2
Drogi czytelniku, przyjacielu,
jeśli nie czytałeś wcześniej moich książek, możesz o tym nie wiedzieć, ale piszę mroczne historie, które mogą być niepokojące. Moje książki i bohaterowie nie są dla osób o słabym sercu.
Przysięga kłamstwa jest pierwszą książką z trylogii i nie jest samodzielną pozycją.
Trylogia Oszustwa:
#0 Dark Deception (darmowy prequel)
#1 Przysięga kłamstwa
#2 Kuszeni oszustwem
#3 Consumed by Deception
Zapisz się do newslettera Riny Kent, aby otrzymać informacje o przyszłych wydaniach i ekskluzywny prezent.
Dla wszystkich tych, którzy przeciwstawili
się logice i zakochali w złoczyńcach
Śmierć może przyjść w postaci sobowtóra.
Jest taki stary jak świat mit, który mówi, że gdy spotkasz kogoś, kto wygląda tak samo jak ty, jedno z was umrze.
Pozostaje jedno pytanie: kto?
Kto umarłby pierwszy? Ja czy ona?
Zgodnie z mitem, kto jako pierwszy zobaczy drugiego, tego czeka koniec. W tej samej dekadzie. W tym samym roku. Może nawet w tym samym dniu.
Podnoszę drżące ręce i patrzę na krew, która je pokrywa, wsiąka w palce i wpełza pod paznokcie.
Och.
To chyba oznacza, że pierwsza ją zobaczyłam. Pierwsza nawiązałam kontakt wzrokowy.
Co za pech. Ale chyba nigdy nie miałam szczęścia. Nie kiedy się urodziłam, a już na pewno nie wtedy, gdy wpadłam w to życie.
Moja uwaga skupia się na ciemnym karmazynie, który pokrywa moje ręce niczym druga skóra. Jest gęsty, lepki, a obraz jego ciemnego koloru wypala się w mojej głowie. Pocieram dłonie, próbując go zetrzeć, ale tylko pogarszam sprawę. Co więcej, świeża ciepła krew jeszcze bardziej się rozmazuje, jakby już wybrała sobie moje ręce na stałe miejsce zamieszkania.
Zamykam oczy, wciągając gwałtownie powietrze. Dźwięk jest zgrzytliwy, gardłowy, zgrzyta po powierzchni moich płuc długimi, zardzewiałymi gwoździami.
Ale to nic. Kiedy otworzę oczy, obudzę się. To nie jest rzeczywistość. To tylko moja dzika wyobraźnia, a myśli łączą się, by z podwójną mocą torturować mój umysł.
To. Nie. Jest. Prawdziwe.
Kiedy powieki oddzielają się od siebie, mam wrażenie, że zostały sklejone.
Krew nie zniknęła. Jest ciepła, lepka i prawie czarna z powodu braku światła. Zaciskam pięści, a moje ciało staje się sztywne jak napięty bicz.
Obudź się. Obudź się, do cholery.
Paznokcie wbijają się w moje dłonie, ale nic, co robię, nie wyrywa mnie z tego stanu. Nic nie zatrzymuje tego paskudnego cyklu.
Podnoszę głowę i badam wzrokiem otoczenie. Dzikie drzewa otulają mnie jak kokon. Są tak wysokie, że przez małą wyrwę w liściach nad głową ledwo widać ciemne niebo.
Chmury zbierają się nad srebrną tarczą księżyca, a ja drżę. Cienki sweter nałożony na moją bawełnianą sukienkę ledwo chroni mnie przed chłodem.
Odczuwanie zimna powinno być dobrym znakiem, ale nie jest. Nie pomaga określić, czy to, co widzę, jest prawdziwe, czy też nie.
Krew na moich rękach nie znika, podobnie jak drżenie, które ogarnia całe moje ciało.
Ściga mnie.
Zabije mnie, jeśli znajdzie.
Zaciskam powieki i liczę na głos:
– Trzy, dwa, jeden.
Kiedy ponownie je otwieram, drzewa nie znikają, podobnie jak chłód. Krew jest teraz zimniejsza…
Gęstsza. Bardziej lepka. Jakby demon opętał mój umysł i zaczął od rąk.
Nie.
Wbijam paznokcie w długą bliznę na nadgarstku i chwytam skórę najmocniej, jak tylko potrafię, zamierzając usunąć ją i zajrzeć pod spód. Chcę zobaczyć, że krew rzeczywiście we mnie płynie, odróżnić ten koszmar od rzeczywistości.
Jeśli nie czuję bólu, to znaczy, że nic z tego nie jest prawdziwe. To tylko kolejna okrutna manifestacja mojej podświadomości i kolejna kara dla samej siebie. Wkrótce będzie po wszystkim i obudzę się cała i zdrowa.
Skóra pęka pod naporem moich paznokci, a piekący ból eksploduje w miejscu zranienia.
Moje usta rozchylają się, a z powieki spływa łza.
To się dzieje naprawdę.
To nie jest koszmar. Nie zasnęłam i nie obudziłam się w piekle. Poszłam do niego na własnych nogach.
Nie.
Nie…
Moje suche wargi drżą, gdy kilka kropel krwi spada z rany i dołącza do masakry na rękach.
Taka ilość krwi może oznaczać tylko jedno.
Odebrałam życie.
Moje demony w końcu zwyciężyły.
Teraz milczą, nawet nie próbują podszeptywać tych złośliwych rzeczy, tych myśli, które dręczyły mnie dzień i noc. Stawały się coraz głośniejsze, tłukąc się i uderzając w mój umysł, dopóki ich nie usłyszałam.
Dopóki nie spełniłam ich życzenia.
– Nie jestem morderczynią. Nie jestem morderczynią… – mruczę do siebie te słowa. Może jeśli nadal będę to robić, cofnę to, co się stało.
Może uda mi się to jakoś odkręcić.
Wpatruję się w ponure, ciemne niebo, a łzy ściekają mi po policzkach.
– Jeśli ktoś tam jest, proszę, pozwól mi wrócić i to zmienić. Nie jestem tą osobą. Nie pozwólcie mi być tą osobą. Proszę…
Odpowiada mi tylko wyjący wiatr, jego dźwięk odbija się echem w pustym lesie jak mściwe duchy z żółtymi oczami i rozdziawionymi ustami.
– P… Proszę… – błagam. – Proszę, przestań mnie torturować moim własnym ja. Proszę.
Wiem, że moje błagania nie odnoszą żadnego skutku, ale to ostatnia nadzieja, której mogę się trzymać. Ostatnia deska ratunku. Bo właśnie teraz rozpaczliwie go potrzebuję.
I nie ufam już sobie, że mogę to zrobić. Jeśli spróbuję, tylko pogorszę sytuację. Spirala wymknie mi się spod kontroli i zejdę na ścieżkę bez powrotu.
Zanim się obejrzę, stanę się swoim własnym demonem.
Będę odpowiedzialna za swój własny upadek.
Będę tym, od czego uciekałam przez całe życie.
– Proszę, niech to się skończy. – Mój głos jest zdławiony, pociągam nosem. – Proszę. Zrobię wszystko.
Tym razem wiatr mi nie odpowiada. Stukot kroków dobiega zza drzew.
Słabną mi nogi i przestaję oddychać. Moje demony nie mogły mnie znaleźć tak szybko.
Ale… chwila. Przecież to rzeczywistość. Moje demony nie pojawiają się w rzeczywistości. To znaczy, że te ślady należą do kogoś bardziej niebezpiecznego niż one.
Odwracam się i biegnę przed siebie, omijając niskie gałęzie. Opadłe liście chrzęszczą pod moimi płaskimi butami, ale nie zastanawiam się nad dźwiękiem, jaki wydaję – co daje jasny sygnał, gdzie jestem. W tej chwili to nie jest ważne. Jeśli mnie złapią, zginę.
Właściwie mój los będzie o wiele gorszy od śmierci.
Żyj. Jesteś wojowniczką. Urodziłaś się, by żyć.
Słowa mamy odbijają się echem w mojej głowie, dając spory zastrzyk adrenaliny. Muszę żyć dla nas obojga.
Muszę żyć.
Z każdą sekundą kroki są coraz bliżej, aż w końcu ich stukot rozlega się tuż za mną. Nie oglądam się za siebie. Nawet nie próbuję. Zamiast tego używam drzew jako osłony, przemykając między nimi tak szybko, że moje ścięgna aż płaczą z bólu.
Jeśli będę poruszała się nieregularnie, to mnie nie znajdzie. Jeśli będę nieprzewidywalna, uda mi się uciec ze szponów śmierci.
Uczono mnie, żeby nigdy nie budzić się z ręką w nocniku ani dostawać mniej, niż na to zasługuję. To ironia losu, że on mnie tego nauczył, a teraz idzie po mnie.
Wręcz zabawne.
Nagle drzewa się kończą, a ja zatrzymuję się na szczycie urwiska. Trącam małe kamyki stopami, które staczają się po ogromnych głazach, aż w końcu wpadają do ciemnej, mętnej wody, która rozbija się o skały. Odgłos szalejących fal odbija się echem w powietrzu jak symfonia śmierci.
Niebo jest teraz całkowicie zachmurzone, rzuca ponury cień na rozgniewane morze.
Kiedy patrzę w dół, z tyłu głowy kołacze mi dziwna, ale znajoma myśl.
Tak łatwo byłoby z tym skończyć. Tu i teraz.
Wystarczy jeden krok. Jeden krok i własnymi rękami utopię moje demony.
Jeden krok i zabiję je raz na zawsze, tak że już nigdy się nie pojawią.
– Zrób to.
Na dźwięk złowrogiego głosu dobiegającego zza pleców przez mój kręgosłup przebiega dreszcz.
Znalazł mnie.
Odwracam się tak szybko, że tracę równowagę i cofam się. Wyciągam do niego dłoń i chwytam go za ramiona obiema rękami, a moje paznokcie wbijają się w jego koszulę. Krew rozmazuje się na jasnoszarym materiale jako dowód mojej desperackiej chęci przeżycia.
Stoi nieruchomo jak zimny posąg, a ja wiszę w powietrzu. Jego twarz pozostaje zacieniona, przez co nie widzę nic poza konturami jego szczęki i włosów.
Ponieważ wiem, że nie wykona żadnego ruchu, by mi pomóc, próbuję chwycić go za rękaw, by się podciągnąć.
– Odebrałaś życie. – Jego spokojny, ale groźny ton zatrzymuje mnie w miejscu.
Gwałtownie potrząsam głową.
– Nie chciałam tego.
– Mimo to stało się.
– Nie, proszę… nie…
– Umrzyj za swoje grzechy. – Wyrywa moją rękę, a ja potykam się i spadam z klifu.
Otwieram usta, żeby krzyknąć, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Upadek nie jest tak bolesny, jak się spodziewałam. Wręcz przeciwnie… jest spokojny.
Ostatni raz spoglądam na sylwetkę, która patrzy na mnie z góry. Zamykam oczy, pozwalając łzom popłynąć.
W końcu nadszedł koniec.
Adrian
Zapach róż zmienił się w odór śmierci.
Patrzę na krew wypływającą z jej ran, na życie, które uparcie opuszcza jej ciało bez chwili zastanowienia.
Czerwony kolor naznacza jej jasną skórę, malując strużki na rękach i nogach, oraz ogarnia delikatną twarz.
Jej oczy są otwarte, ale nie patrzy na mnie. Ich błękit jest pusty, zniknął i przeniósł się do innego miejsca. Tam, gdzie się nie wybieram.
Trzymam jej głowę w ramionach, delikatnie głaszcząc ciemnobrązowe włosy. Podnosząc mokry kosmyk, wdycham głęboko zapach, po raz ostatni chcąc powąchać róż. Nieważne, że boli. Interesuje mnie tylko efekt.
To, co mnie wita, jest dalekie od zapachu róż. To nawet nie jest śmierć. To coś jeszcze gorszego.
Nicość.
Odrętwienie.
Miejsce, w którym nie może i nie chce mnie czuć. Gdzie zakończyła wszystko tylko po to, by zapieczętować swoje serce i duszę.
Tylko po to, by mogła… zniknąć.
Odgarniam jej włosy z twarzy i przesuwam wargami po czole.
– Znajdę cię znowu.
Ludzie mówią, że śmierć to koniec.
Dla mnie to dopiero początek.
Winter
Myślę, że przestałam już czuć.
Nie chodzi o to, że wyłączyłam emocje, ale jestem całkiem pewna, że straciłam czucie w rękach i stopach.
Niemal widzę pęcherze powstałe od zimna na palcach u rąk w podartych rękawiczkach i między palcami u stóp w starych skarpetach. Noszę męskie buty o jeden rozmiar za duże, przez co moje stopy zginają się przy każdym kroku. Mroźne powietrze przenika nawet przez barierę czterech cienkich swetrów i płaszcza, który jest o trzy rozmiary za duży.
W tym roku śnieg mocno uderzył w Nowy Jork. Od tego całego ciężaru ubrań czuję się, jakbym była chodzącym bałwanem. Nie są wystarczająco miękkie ani ciepłe, ale lepsze to niż umrzeć z hipotermii.
Byłoby ironią losu, gdybym umarła z zimna, skoro mam na imię Winter1.
Czy los nie jest aby trochę zbyt cyniczny? Musiał wiedzieć o tej chwili, kiedy szeptał mojej mamie, że powinna nazwać mnie imieniem najzimniejszej, najsurowszej pory roku.
Wybrał też najgorszy stan, w jakim mogłam się znaleźć. Nie dość, że zimy są tu srogie, wietrzne i mokre jak diabli, to jeszcze lata są nie do zniesienia ze względu na wilgoć.
Ale kim jestem, żeby narzekać? Przynajmniej tutaj mogę przemknąć przez tłum niezauważona.
Tak jakbym nie istniała.
Niewidzialność to potężne narzędzie. W mieście, w którym mieszka ponad osiem milionów ludzi, komuś takiemu jak ja łatwo jest pozostać niezauważonym.
Zimno zmusza mnie jednak do tego, by nieco bardziej się wyróżniać. Kiedy idę mokrymi ulicami wśród setek tysięcy ludzi, spotykam się z różnymi spojrzeniami. Nie zawsze są pełne współczucia. Częściej mierzą mnie wzrokiem i słyszę, jak mówią: Stać cię było na więcej, młoda damo.
Ale większość nowojorczyków trawi taka znieczulica, że nie obchodzi ich los kogoś takiego jak ja.
Staram się nie skupiać na ludziach wychodzących z piekarni z jedzeniem na wynos, ale nie mogę zignorować boskich zapachów krążących wokół mnie. Otwieram usta i po chwili je zamykam, jakby to miało dać mi szansę na skosztowanie tych smakołyków.
Gdybym tylko mogła napić się teraz gorącej zupy albo zjeść świeży chleb.
Przełykam ślinę, która cieknie mi na samą myśl o posiłku. Zawsze, gdy umieram z głodu i nie mam dostępu do jedzenia, wyobrażam sobie stół pełen pysznych potraw i udaję, że jem. Ale mój żołądek wierzy w to tylko przez pół minuty, zanim znowu zaczyna burczeć.
Trudno go oszukać.
Jestem głodna, ale tak naprawdę wolałabym się napić.
Podnoszę do ust puszkę piwa, zawiniętą w brązową papierową torbę, i opróżniam ją do dna. Opadają ostatnie krople, które miały pomóc mi w przetrwaniu dnia.
Jest dopiero popołudnie, a ja nie jadłam od… no właśnie, od jak dawna? Dwóch dni?
Może powinnam wrócić do schroniska po ciepły posiłek i kawałek chleba…
Odrzucam tę myśl tak szybko, jak się pojawia. Nigdy tam nie wrócę, nawet jeśli będę musiała spać na ulicy. Chyba powinnam poszukać innego schroniska, w którym mogłabym spędzić resztę zimy, bo inaczej naprawdę zamarznę na śmierć.
Zatrzymuję się przed oprawionym w ramkę plakatem, który wisi na ścianie budynku. Nie wiem nawet, dlaczego przystaję.
Nie powinnam tego robić.
Zazwyczaj tego nie robię.
Nie zatrzymuję się i nie gapię, bo to zwróciłoby na mnie uwagę i odebrało mi moją supermoc niewidzialności.
Tym razem jednak z nieznanych mi powodów zatrzymuję się. Trzymam pustą puszkę w rękawiczce, zawieszoną w powietrzu, podczas gdy przyglądam się reklamie.
Plakat Baletu Nowojorskiego reklamuje jeden z jego występów. Całą powierzchnię zajmuje kobieta ubrana w suknię ślubną, stojąca na palcach. Jej twarz zakrywa welon, ale widać przez niego tyle, że można za nim dostrzec smutek, surowość i… rozpacz.
Nad jej głową widnieje napis „Giselle”. Na dole wypisane są nazwiska reżysera i primabaleriny, Hanny Max, a także innych baletnic biorących udział w przedstawieniu.
Mrugam i przez sekundę widzę swoje odbicie w szybie. Tonę w moim płaszczu, a za duże trampki przypominają buty klauna. Zimowa czapka ze sztucznego futra zakrywa uszy, a blond włosy są rozczochrane i tłuste; ich końcówki zostają ukryte w płaszczu. Czapka jest lekko odsunięta do tyłu, przez co widać moje ciemne odrosty. Niemal podświadomie, naciągam kaptur płaszcza na głowę, pozwalając, by zasłonił mi twarz.
Teraz przypominam seryjną morderczynię.
Ha. Zaśmiałabym się, gdybym tylko mogła. Seryjna morderczyni miałaby wystarczająco dużo oleju w głowie, żeby nie skończyć na ulicy. Byłaby na tyle mądra, że nie chlałaby, aż do straty pracy.
Znowu mrugam i skupiam się ponownie na plakacie. Giselle. Balet. Primabalerina.
Ogarnia mnie nagła chęć wydłubania jej oczu. Robię wdech i wydech. Nie powinnam tak silnie reagować na obcą osobę.
Nienawidzę jej. Nienawidzę Hanny Max, Giselle i baletu.
Odwracam się i odchodzę, zanim coś podkusi mnie, żeby rozbić plakat o ziemię.
Zgniatam puszkę i wrzucam ją do pobliskiego kosza na śmieci. Ta zmiana nastroju wcale nie jest dobra.
To z powodu braku alkoholu w moim organizmie. Nie wypiłam dziś wystarczająco dużo piwa, żeby upić się w ciągu dnia. Zimno staje się bardziej znośne, gdy mój umysł jest odrętwiały. Myśli nie są tak głośne i nie ogarniają mnie mordercze uczucia z powodu nieszkodliwego plakatu baletowego.
Bezmyślnie przechodzę przez ulicę, tak jak robię to każdego dnia. Stało się to moją rutyną i już nawet nie zwracam na to uwagi.
Na tym polega mój błąd – na uznawaniu rzeczy za oczywiste.
Nie słyszę klaksonu, dopóki nie staję na środku ulicy.
Moje stopy zatrzymują się w miejscu, jakby ciężkie kamienie przytwierdziły je do ziemi. Wpatrując się w światła awaryjne furgonetki i słysząc jej przeciągły klakson, myślę o tym, że moje dwudziestosiedmioletnie życie, od urodzenia aż dotąd, przeleci zaraz przed moimi oczami. Tak się dzieje w chwili śmierci, prawda? Powinnam sobie wszystko przypomnieć.
Od momentu, kiedy mama przenosiła nas z jednego miasta do drugiego, aż do chwili, w której życie przywiało mnie do Nowego Jorku.
Od momentu, kiedy wszystko szło dobrze, aż do wypadku, który zmienił mnie w nieuleczalną alkoholiczkę.
Jednak żadne z tych wspomnień nie nawiedza mnie. Nawet w najmniejszym stopniu. W mojej głowie pojawiają się tylko małe paluszki u rąk i nóg. Maleńka buzia i ciało, które pielęgniarka włożyła mi w ramiona, zanim zabrano je na zawsze.
W moim gardle nagle powstaje gruda i drżę jak nic nieznaczący listek na mroźnych zimowych ulicach Nowego Jorku.
Obiecałam, że będę dla niej żyła. Dlaczego, do cholery, teraz umieram?
Zamykam oczy. Tak mi przykro, córeczko. Tak bardzo mi przykro.
Duża dłoń chwyta mnie za łokieć i odciąga do tyłu tak mocno, że potykam się o własne nogi i upadam. Ta sama ręka delikatnie podtrzymuje mnie za ramię i pomaga wstać.
Powoli otwieram oczy, spodziewając się, że moja głowa znajduje się pod furgonetką. Ale zamiast tego auto mija mnie, trąbiąc, a kierowca krzyczy przez okno:
– Uważaj, jak łazisz, ty pojebana suko!
Napotykając jego wzrok, pokazuję mu środkowy palec, upewniając się, że zobaczy go też w lusterku wstecznym.
Gdy tylko furgonetka znika za rogiem, znów zaczynam drżeć. Krótka fala adrenaliny, która we mnie uderzyła, gdy mnie obrażano, znika i teraz mogę myśleć tylko o tym, że byłam o krok od śmierci.
Że naprawdę zawiodłabym moją małą córeczkę.
– Wszystko w porządku?
Odwracam się na dźwięk tonu głosu, w którym pobrzmiewa akcent. Przez chwilę zapomniałam, że ktoś mnie uratował. Gdyby tego nie zrobił, już bym nie żyła.
Mężczyzna, który jest Rosjaninem, sądząc po jego subtelnym akcencie, stoi przede mną, a jego ręka wciąż trzyma mnie za łokieć. To delikatny dotyk w porównaniu z brutalną siłą, której użył, żeby odciągnąć mnie od furgonetki.
Jest wysoki i choć większość ludzi jest wyższa od moich stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, on wręcz nade mną góruje. Prawdopodobnie mierzy metr dziewięćdziesiąt albo i więcej. Ma na sobie czarną koszulę i spodnie tego samego koloru, a na ramionach ciemnoszary kaszmirowy płaszcz. Może to przez kolory albo długość płaszcza, który sięga mu do kolan, ale stwierdzam, że wygląda elegancko, mądrze, w pewnym sensie jak jakiś prawnik. Pewnie pracował jako model, żeby opłacić czesne w college’u.
Jego twarz opowiada jednak zupełnie inną historię. Nie dlatego, że nie jest przystojny, bo jest – z ostrymi, kanciastymi rysami, które pasują do jego ciała modela. Ma wysokie kości policzkowe, które rzucają cień na jego wydatną szczękę.
Jego oczy mają intensywny odcień szarości, graniczący z czernią. Kolor ubrania może jednak potęgować ich wygląd. Faktem pozostaje, że są zbyt… niewygodne, by na nie patrzeć. Bywa, że ktoś jest tak piękny, że aż boli, gdy się na niego spogląda. Właśnie takie wrażenie wywiera ten nieznajomy. Patrzenie w jego oczy, jakkolwiek dziwaczne, wywołuje we mnie poczucie niższości, z którego nie mogę się otrząsnąć.
Chociaż jego słowa wyrażają troskę, w wyrazie jego twarzy nie widać żadnych uczuć. Nie widać empatii, do której większość ludzi jest zdolna.
Jednocześnie nie wygląda na kogoś, kto mógłby udawać zmartwienie. Inaczej byłby jak reszta przechodniów, którzy ledwie spojrzeli w kierunku wypadku, do którego prawie doszło.
Powinnam być wdzięczna, ale jedyne, czego pragnę, to uciec z jego uchwytu i od niespokojnych oczu. Jego głębokich, obłędnych oczu, które krok po kroku starają się rozszyfrować moją twarz.
Kawałek po kawałku.
– Nic mi nie jest – mówię, wyrywając łokieć.
Jego brwi marszczą się, ale na krótko, prawie niezauważalnie, po czym wraca do poprzedniego wyrazu twarzy i puszcza mnie tak delikatnie, jak obejmował. Oczekuję, że odwróci się i odejdzie, żebym mogła uznać całe to doświadczenie za pechowe zimowe popołudnie.
Ale on po prostu stoi, bez ruchu, bez mrugnięcia okiem, nie robiąc ani jednego kroku w żadną stronę. Zamiast tego postanawia mnie obserwować, jego grube brwi rysują się nad oczami, w które naprawdę nie chcę się wpatrywać, ale i tak zostaję wciągnięta w ich dziką szarość.
Są jak surowość chmur nad głową i bezlitosne podmuchy wiatru. Mogę udawać, że ich nie ma, ale mimo to tracę przez nie czucie w kończynach. Przestaję czuć ból i pęcherze na palcach.
– Na pewno wszystko w porządku? – Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że chce, żebym zaprzeczyła.
Ale dlaczego? I w jakim celu?
Jestem tylko jedną z tysięcy bezdomnych osób w tym mieście. Człowiek taki jak on, otoczony nieprzeniknioną atmosferą pewności siebie, sugerującą, że zajmuje jakieś ważne stanowisko, nie powinien nawet spojrzeć w moją stronę.
Ale on to zrobił.
A teraz pyta, czy nic mi nie jest. Przyzwyczajenie się do bycia niewidzialną sprawia, że czuję się niepewnie, gdy nagle ktoś zwraca na mnie uwagę.
Odkąd ten rosyjski nieznajomy chwycił mnie za ramię, pod skórą swędzi mnie coś, co każe mi uciekać i wrócić do cienia.
I to natychmiast.
– Tak – mówię. – Dziękuję.
Już mam się odwrócić i odejść, gdy zatrzymuje mnie stanowczość w jego głosie.
– Zaczekaj.
Moje wielkie buty wydają piszczący dźwięk na betonie, gdy wykonuję jego polecenie. Normalnie bym tego nie zrobiła. Gdybym była dobra w słuchaniu innych, nie znalazłabym się na ulicy.
Ale coś w jego tonie przykuwa moją uwagę.
Sięga do płaszcza, a w mojej głowie pojawiają się dwa scenariusze. Pierwszy to taki, że wyciągnie pistolet i strzeli mi w głowę za brak szacunku. Drugi – że potraktuje mnie jak wielu innych i da mi pieniądze.
Znów pojawia się poczucie niższości. Chociaż zazwyczaj przyjmuję drobne od ludzi, żeby kupić sobie piwo, nie błagam o nie. Myśl o wzięciu pieniędzy od nieznajomego sprawia, że czuję się brudna. Nie niewidoczna, a bardziej jak drobina kurzu na jego czarnych skórzanych butach.
Zamierzam odmówić przyjęcia gotówki, ale on tylko wyciąga chusteczkę i wkłada mi ją do ręki.
– Masz coś na twarzy.
Jego skóra przez chwilę dotyka moich rękawiczek i choć kontakt jest krótki, zauważam ją.
Obrączkę na jego lewej dłoni.
Ściskam kawałek materiału w dłoni i kiwam głową w podzięce. Nie wiem, dlaczego spodziewałam się, że się uśmiechnie albo chociaż skinie głową.
Nic z tego.
Jego oczy przenikają moje przez kilka sekund, po czym odwraca się i odchodzi.
Tak po prostu.
Wymazał mnie ze swojego pechowego popołudnia i wrócił do żony.
Biorąc pod uwagę ogromny dyskomfort, który czułam w jego obecności, myślałam, że odczuję ulgę, kiedy odejdzie.
Wręcz przeciwnie, czuję się tak, jakby żebro wbijało się delikatnie w moje serce.
Co jest, do cholery?
Patrzę na chusteczkę, którą włożył mi do ręki. Ma wyhaftowane litery A.V. i wygląda na ręcznie robioną. To coś wartościowego.
Dlaczego w ogóle mi ją dał?
Masz coś na twarzy.
Wielkie mi odkrycie. Mam na niej całą warstwę brudu. Od jakiegoś czasu nie byłam w publicznej toalecie. Czy on naprawdę myślał, że pomoże mi cholerna chusteczka do nosa?
Wkurzona na niego i swoją reakcję wyrzucam podarunek do kosza na śmieci i ruszam w przeciwnym kierunku.
Potrzebuję dziś ciepłego posiłku i łóżka, a jeśli to oznacza ponowne spotkanie z diabłem, to niech tak też będzie.
Winter
Zatrzymuję się tuż za rogiem schroniska.
Postanowić, żeby stanąć twarzą w twarz z diabłem, a faktycznie tego dokonać, to dwie różne rzeczy.
W końcu, kiedy ostatnio go widziałam, podrapałam mu twarz, kopnęłam go w jaja i rzuciłam nim o jego własnego biurko.
Mógłby mnie złapać i zmusić do spędzenia dnia na dołku.
Z mojego żołądka wydobywa się niski pomruk, czuję, jak się kurczy. Niemal czuję, jak otwiera się w oczekiwaniu na jedzenie, a kiedy nic nie znajduje, wydaje ten okropny dźwięk niezadowolenia.
Obejmuję brzuch ramieniem, jakby to miało w magiczny sposób uśmierzyć ból.
Dobra, spróbuję tylko zjeść trochę zupy i zaraz zniknę. Wielu bezdomnych, którzy tu nie nocują, przychodzi tylko na posiłki, więc moja obecność nie powinna nikogo zdziwić.
Naciągam kaptur na głowę i pocieram dłonie, próbując je ogrzać, gdy wychodzę zza rogu.
Przed schroniskiem znajdują się dwa samochody policyjne z włączonymi niebieskimi i czerwonymi światłami. Kilka furgonetek stacji telewizyjnych stoi wokół podupadającego budynku. Reporterzy i kamerzyści są wszędzie, jak robaki szukające soczystego kawałka śmieci, który mogłyby ugryźć.
Ten obślizgły dupek chyba nie wezwał policji i mediów z mojego powodu? Tylko go kopnęłam. No dobra, może też uderzyłam w twarz, ale to było w obronie własnej. To on wezwał mnie do swojego biura i macał tam, gdzie nie powinien.
Mogę mieć niewiele – no dobra, nic – ale wciąż mogę się bronić przed takimi draniami jak on.
Ale jeśli powiem o tym policji lub mediom, nie uwierzą mi. Dlaczego szanowany dyrektor schroniska dla bezdomnych, który jednocześnie kandyduje na burmistrza, miałby dotykać tak nieistotnej, brudnej osoby jak ja?
Naprawdę powinnam znaleźć sobie inne schronisko. Ale czy w ogóle mnie wpuszczą, jeśli jestem na czarnej liście Richarda?
Co przypieczętowało jego wybór? Cios, podrapanie czy kopnięcie? Jeśli to ostatnie, to niech tak będzie. Kop w jaja nie jest czymś, czego w najmniejszym stopniu żałuję.
Kamyk uderza mnie w głowę, a ja krzywię się i odwracam. Moją twarz rozświetla uśmiech, gdy nawiązuję kontakt wzrokowy z jedyną osobą, którą na tym zadupiu nazwałabym przyjacielem.
– Larry! – wołam cicho.
– Podejdź tutaj. – Pokazuje mi, żebym dołączyła do niego w małej alejce koło koszów na śmieci.
Pospiesznie przechodzę na jego stronę i już po chwili mój nos atakuje zapach nieczystości. Nie to, żebyśmy z Larrym byli najlepiej pachnącymi ludźmi w okolicy, zważywszy na ograniczoną ilość czasu, jaką mamy na prysznic.
W cieniu opalona skóra Larry’ego wydaje się jeszcze ciemniejsza. Jest mężczyzną w średnim wieku – około pięćdziesiątki, jak mi kiedyś powiedział – i ma zmarszczki wokół oczu, które świadczą o czasie, który spędził na ziemi. Jego rysy są surowe, kanciaste, a nos wykrzywiony pod nienaturalnym kątem z powodu wcześniejszego złamania.
Ubrany jest w używany pomarańczowy płaszcz z kaszmiru, który dostał od jakiejś organizacji charytatywnej. Jego buty i rękawiczki są granatowe. Oczywiście wyczucie mody Larry’ego jest zdecydowanie lepsze niż moje.
Spotkaliśmy się kilka tygodni temu na jednej ze stacji metra, podzielił się ze mną swoim obiadem. Dałam mu połowę mojego cennego piwa i w jakiś sposób zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Najbardziej w towarzystwie Larry’ego podoba mi się to, że nie jest typem gaduły. Oboje rozmyślamy w swojej obecności, nie zadając sobie zbyt wielu pytań. Odnaleźliśmy koleżeństwo w ciszy, w zamykaniu się przed światem. Wie jednak o moim problemie z alkoholem i powiedział mi, że jest weteranem.
To Larry sprowadził mnie na to zadupie, mówiąc, że dostaniemy darmowe posiłki i ciepłe łóżko. Trzymamy się razem, więc kiedy jeden śpi, drugi pilnuje, żeby nikt nas nie tknął. Kiedy nie ma wolnych łóżek, siadamy obok siebie, kładę głowę na jego ramieniu i tak śpimy.
– Wszędzie cię szukałem – mówi, dysząc. – Gdzie byłaś?
– Tu i tam.
– Znowu kradłaś piwo?
– Nie!
– Winter… – Ściska nasadę nosa, jakby znowu musiał upominać niesforne dziecko.
– Dobra… ale tylko jedno. Nie miałam drobnych.
– Umówiliśmy się, że nie będziemy kraść.
– Nadeszły trudne czasy, Larry. Poza tym wiesz, że nie przepadam za sobą, kiedy jestem trzeźwa. Przypominam sobie wtedy o wszystkich problemach. – Może właśnie dlatego przez całe popołudnie czułam się wytrącona z równowagi. Mam niską tolerancję na alkohol, ale nawet ja potrzebuję więcej niż jednego piwa, żeby się upić.
– Winter…
– Zapomnij o tym. – Macham lekceważąco dłonią w kierunku schroniska. – Co tam się stało?
Zaciska wargi.
– To ja powinienem cię o to spytać.
– Mnie?
– Tak, ciebie. Jak myślisz, dlaczego policja i media tutaj są?
– Bo Richard za bardzo wszystko wyolbrzymia?
– Nie do końca.
– Więc co się stało?
– Richarda znaleziono dziś rano martwego w jego biurze.
Ta informacja odbiera mi głos. Dziwne uczucie chwyta mnie za gardło i zabiera dopływ powietrza. Ściszam nerwowo głos i odzywam się:
– Co?
– Personel sprzątający znalazł go w kałuży własnej krwi, a policja podejrzewa, że to twoja sprawka.
– Moja?
– Tak. Nie wiem, czy Richard zadzwonił do nich przed śmiercią, czy też personel i inni świadkowie dostrzegli, że byłaś ostatnią osobą, która widziała go żywego.
Zaciskam pięści.
– Nie zabiłam go, Larry. Nie zrobiłam tego.
Wzdychając, ściąga brwi nad pomarszczonymi oczami. Ma grubą skórę z kilkoma plamami, które powstały prawdopodobnie z powodu przebywania na słońcu przez tyle lat.
– Wiem.
– Naprawdę?
– Naprawdę, Winter. Jesteś małą świruską, ale nie morderczynią.
Uśmiecham się lekko.
– Kogo nazywasz świrem, staruszku?
– Nie jestem staruszkiem, ty mały gnojku.
– A zachowujesz się jak dziad, Larry.
Mierzy mnie wzrokiem, po czym szybko odpycha. Larry zawsze zachowywał dystans między nami, jakby bał się mnie dotknąć, a ja jestem mu za to wdzięczna. Nie dlatego, że jego dotyk jest zły, ale dlatego, że nie lubię być dotykana. Dlatego właśnie wolę być niewidzialna.
– Tak czy inaczej, musisz zwiewać, zanim cię znajdą.
– Nie. Nie zrobiłam nic złego, a jeśli zacznę się ukrywać, to będzie znaczyło, że przyznałam się do przestępstwa, którego nie popełniłam.
– Więc co planujesz, dziewczyno? Zamierzasz podejść do tych policjantów? Co chcesz im powiedzieć? Coś jak: „Hej, siema, panie władzo. To ja jestem tą, którą podejrzewacie o zabójstwo Richarda, ale tak naprawdę to nie ja, więc podajmy sobie ręce”?
– Po prostu powiem im, co się stało.
– Nikt ci nie uwierzy, Winter. Twoje odciski palców są w jego biurze, a ty byłaś ostatnią osobą, która widziała go żywego, zanim zniknęłaś. W ich oczach jesteś winna. A jeśli tam pójdziesz, zamkną cię na dwadzieścia lat. Nie dostaniesz też dobrego adwokata, bo ci wyznaczani z urzędu są do dupy.
Jego słowa przenikają do mojego mózgu, powoli nabierając sensu, ale ja chcę je jak najszybciej odrzucić. Chcę, żeby były nieprawdziwe. Bo nie mogę zaakceptować takiej opcji.
– Więc co proponujesz, Larry? Mam uciec?
Starszy mężczyzna pstryka palcami.
– Dokładnie tak. Nie wychylaj się przez jakiś czas, a potem wymyślimy coś, żeby wydostać cię z miasta.
To najlogiczniejsze, co można zrobić w tych okolicznościach. I tak jest. Ale zawsze ciągnęło mnie do tego bezlitosnego miasta jak pszczołę do miodu. Poza tym z tym miejscem związane są moje wspomnienia z córeczką i jeśli wyjadę, będzie tak, jakbym porzuciła cząstkę siebie.
– Ale… Larry…
Wzdycha, wciskając obie ręce w swój pomarańczowy płaszcz.
– Nie chcesz odejść?
Kręcę głową.
– Wpakują cię do ciupy. Musisz odejść.
– Wiem. Czy ty… pójdziesz ze mną?
– Absolutnie, dziewczyno. Będę tam, gdzie ty.
– To brzmi jak z jakiejś kiepskiej piosenki.
– Może i tak. Możesz mnie zaskarżyć. – Wygląda za róg, jego orzechowe oczy błyszczą w skupieniu, zanim znowu odwraca się do mnie. – A teraz idź. Nie zatrzymuj się w otwartych miejscach i unikaj kamer. Będę cię wspierał.
Obejmuję go ramionami w krótkim uścisku.
– Jak się znowu spotkamy?
– Mam swoje kontakty. Znajdę cię. Tylko się nie wychylaj.
Niechętnie go puszczam i ostrożnie przechodzę na tyły alejki.
Oglądam się za siebie, żeby rzucić ostatnie spojrzenie na Larry’ego, ale już go nie widać.
***
Zwykle, gdy nie jesteśmy w schronisku, Larry i ja spędzamy noc na stacji metra. Ławki są naszymi przyjaciółmi, a lekkie hałasy stacji lepsze niż głośne miasto na zewnątrz.
Tam właśnie udaję się najpierw, ale szybko zdaję sobie sprawę z popełnionego błędu, gdy widzę w telewizji na stacji wiadomość o śmierci Richarda.
Dwóch mężczyzn w średnim wieku, którzy sądząc po ich niebieskich czapkach drużyny Giants, wydają się fanami futbolu, zatrzymuje się przede mną, żeby obejrzeć wiadomości. Powoli cofam się i wtapiam w ścianę na wypadek, gdyby ktoś mnie rozpoznał.
– Co za syf – mówi jeden z nich, zapalając papierosa mimo znaków zakazu palenia.
– Może to sygnał, że nie było mu pisane kandydowanie na burmistrza – odpowiada drugi, wzruszając ramionami.
– Nie było mu pisane? Człowieku, czy ty w ogóle mieszkasz w tym mieście?
– Co? O co ci chodzi?
– Richard Green był głównym kandydatem na burmistrza. – Facet z papierosem pochyla się w stronę przyjaciela i ścisza głos, jakby dzielił się tajemnicami Centralnej Agencji Wywiadowczej. – Krążą plotki, że wspierała go mafia.
– Mafia? – szepcze drugi mężczyzna, mimo że doskonale go słychać.
– Mów ciszej, idioto. Chcesz, żebyśmy znaleźli się na ich celowniku?
Wyśmiewam sposób, w jaki nawiązuje do znanych filmów o gangsterach, ale przysuwam się bliżej, zachowując jednocześnie dystans, aby poznać treść ich rozmowy. Jeśli Richard był wspierany przez mafię, to ci straszni mężczyźni ubrani w ciemne garnitury mają więcej sensu, skoro wpadali od czasu do czasu i zmierzali prosto do jego biura.
– Czy to Włosi? – pyta niepalący.
Palacz wydmuchuje chmurę dymu, a ja zatykam nos i usta grzbietem dłoni, żeby nie zakaszleć.
– Nie. To Bratva2.
– Rosjanie?
– Tak mówią plotki.
– Czy ci cholerni Rosjanie znowu mieszają się do naszej polityki?
– Tak, stary. A ich mafia to nie żarty. Słyszałem, że zabijają ludzi jak leci.
– W tym kraju obowiązują przecież prawa.
Palacz wybucha śmiechem i macha ręką, żeby złapać oddech i się uspokoić.
– Jakie prawa, człowieku? Te potwory ustanawiają to, co im się żywnie podoba.
– Chcesz powiedzieć, że śmierć Richarda nie jest tak prosta, jak przedstawiają to media?
– Dokładnie. To wszystko to tylko dywersja. – Palacz spogląda na pasek wiadomości: „Richard Green, kandydat na burmistrza Nowego Jorku, został zabity przez jednego z bezdomnych w schronisku, którym kierował”.
1 Winter – (z ang.) zima (przyp. tłum.).
2Bratva – (z ros.) rosyjska mafia (przyp. tłum.).